Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsze polskie wydanie powieści Romanowiczowej (1963), nominowanej do literackiej nagrody londyńskich "Wiadomości".
Tytuł książki został zaczerpnięty z Księgi Izajasza, na co wskazuje motto („…I wróciło się słońce o dziesięć linii po stopniach, przez które było zstąpiło", Iz., 38,8). Ów cytat, autorka wyjęła z opowieści o królu Ezechiaszu, którego Bóg – śmiertelnie chorego – uzdrowił i podarował mu dalszych piętnaście lat życia, odnosi się do narratorki-bohaterki, niemal cudem ocalonej od śmierci i tą niedoszłą śmiercią głęboko, traumatycznie, naznaczonej. "Zawodne byłoby usiłowanie streszczenia tej nieobszernej powieści albo raczej opowieści. Należy bowiem ona do typu nouveau roman, nowej fali prozy, odwróconej od naturalizmu i realistycznego opisu wydarzeń, a skupionej całkowicie na obserwacji procesów psychicznych w jednostce - pisał, podkreślając wirtuozerię pisarki, Jan Bielatowicz. I choć Romanowiczowa całe życie zarzekała się, że nigdy nie wiedziała, co to nouveau roman, krytyk londyńskich "Wiadomości" chwalił, że "powieść wypowiedziana jest jakby jednym tchem i zawęźla się przeważnie wokół jednego wydarzenia lub ściślej przeżycia duchowego. Akcja toczy się głównie w psychice jednostkowej. Krajobraz i inne dekoracje czy rekwizyty spełniają rolę jakby luster nastrojów. Dlatego ograniczają się zwykle do jednej uderzającej cechy, do jednego koloru, do jakiegoś szczegółu; nie posiadają ani imion, ani nazw, ani umiejscowienia".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 158
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktor prowadzący: Hubert Musiał
Okładka i karty tytułowe: Piotr Tarasiuk
Redakcja: Tomasz Erber
Korekta: Sylwia Majcher
Wydanie pierwsze, Warszawa 2025
© Copyright by Barbara Romanowicz
© Copyright for the Polish edition
by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2025
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-8196-971-0
Byle gdzie, byle kiedy, ta myśl mnie dopada. Wciąż się o nią potykam, wciąż się o nią ranię i, w nieskończonym zawieszeniu, widzę, że mogło było być inaczej, że może, jednak, byłoby inaczej, gdyby…
– Gdybym… – mówi coś we mnie, do mnie, na głos, a ja martwieję. Każde z tych „gdyby”, każde „trzeba było”, każde „raczej” albo „zamiast tego” raz po raz godzi we mnie bezużyteczną oczywistością.
Ta sprawa jest już rozegrana, ale ja wciąż, na nowo, w sobie ją rozgrywam. Bronię się, uciekam, nie chcę. Odpycham od siebie. Ale, zanim się spostrzegę i po najdłuższym kołowaniu, znowu jestem tam, w środku, w którymś z tych momentów, kiedy, być może, było jeszcze coś do zażegnania, coś do zrobienia, odkąd, być może, wszystko mogło było potoczyć się inaczej, gdybym… Rozmaite przyszłości proponują mi się do wyboru. Przebieram w nich, dobieram je sobie. Każda, byle nie ta, wszystko, byle nie to, do czego dopuściłam, żeby się stało.
Więc, od tego punktu, od tego słowa raz jeszcze zaczynamy. Tu on, Anzelm, tu ja. Widzę jego, widzę siebie, za każdym razem inaczej, za każdym razem, wydaje mi się, teraz dopiero właściwie. Oto my, oto nasz układ wzajemny. Oto moja szansa. Stąd, teraz, po wszystkim, widzę jasno każdą rzecz i wszystkie pomiędzy rzeczami zależności. Tędy, tak, teraz dobrze. Tak trzeba było zachować się, to podjąć, o to się zaczepić, a tamto przemilczeć na zawsze.
Prowadzę nas, jego i siebie, posłusznych, za ręce, ku sobie, ustawiam, dyryguję, wymieniam repliki. Oto jak mogliśmy byli ratować się, uratować się nawzajem. Oto właściwy dalszy ciąg, oto przyszłość do przyjęcia, przyszłość właściwa.
Gdybym była na przykład, tego dnia, wymogła na sobie, a raczej pozwoliła sobie na to, na co przecież miałam cały czas tak wielką, instynktowną ochotę, i zawróciła po raz trzeci, po schodach, do niego. Był czas, był jeszcze czas, przez parę godzin, przez moment. Trzy – to dopiero liczba pełna i poważna, to jest dopiero liczba prawdziwa. Raz jest samotne, dwa jest przypadkowe, dopiero trzy rozsądza i przeważa. Po trzeciej próbie żadne „gdyby” nie mogłoby mieć dzisiaj do mnie przystępu. Nie miałabym do czego zawracać, nie miałabym czego wyrzucać sobie, nie musiałabym przemierzać znowu i znowu, i jak długo jeszcze tych schodów, które mnożą się i piętrzą przede mną, przeobrażone jak w sennym koszmarze.
Widzę, buduję bramę, schody, drzwi. Opieram czoło o tabliczkę z jego nazwiskiem. Wyciągam rękę do dzwonka. Czas krzepnie. Czas jest. Jeszcze można, jeszcze mogę…
Fikcje wywijają się jedna z drugiej, nabierają szczegółów, kolorów, żyją. Daję im się unosić na moment. Ale zawsze, na jakimś słowie, na jakimś geście mechanizm zacina się, zgrzyta. Kolejne „gdyby” spod nóg mi się usuwa, zawodzi i znowu nie wiem, jak mogło było być, bo znowu tylko to, co było, tak jak było, w swej straszliwej, nieodwołalnej postaci dźwiga się przede mną murem, takim właśnie murem, o którym wiadomo, że go się głową nie przebije.
Gdybym wiedziała… Gdybym się była spostrzegła na czas… Ale jak można spostrzec na czas coś, co się jeszcze nie stało, co jeszcze nie przybrało swojej właściwej postaci? I na jaki czas powinnam była spostrzec się, na który? Kiedy był termin, jak wyglądała owa szansa, którą przepuściłam, której nie poznałam? Do końca, tego dnia, nie wiedziałam właściwie nic. To mi się odsłaniało fragmentami, to się dokonywało we mnie powoli, od przebłysku do przebłysku. A przecież to był dzień ostatni.
Zresztą, gdybym nawet wyczuła coś, gdybym się domyśliła, to i tak nigdy to nie byłoby na czas. Od początku, od pierwszej chwili naszego spotkania, i przedtem jeszcze, od początku może nawet mojego życia, coś mnie do tej klęski naznaczyło. Nawet wiem, chwilami nawet widzę, co. Od pierwszego słowa, od pierwszego dotknięcia nic między nami nie mogło już być na czas. Urodziliśmy się oboje do tej klęski i od zawsze nosiliśmy ją w sobie. I choć on próbował, to wyraźne, mnie się powierzyć, mnie się uchwycić, chociaż wybrał mnie i wyróżnił, to i tak od początku nic nie mogłam zrobić dla niego. Coś go zawiodło z góry w tej kobiecie, w tej osobie, w tym ciele. To, czym dla niego byłam, czym w najlepszym razie mogłam była dla niego się stać, od początku nie było w stanie nabrać dla niego potrzebnej ważności, tak, że gdybym nawet spostrzegła się na czas, gdybym, wiedząc, starała się nie wiem jak, robiła nie wiem co, to i tak palce jego osunęłyby się w końcu po mnie, jak palce tonącego po bezużytecznej rafie.
Jakże mi to wiedzieć, teraz, z jakąkolwiek pewnością, jak uratować przynajmniej tę myśl, że z nas dwojga nie tylko ja, samotnie, byłam we dwoje? Jak ocalić pamięć, której nie zabrał mi, nie mógł, która z niego do mnie jedynie należy, która bez niego, wbrew niemu, we mnie go przedłuża? Ledwo zamykam powieki, już jest przy mnie, ciężarem, ciepłem, zapachem oddechu, już na ramieniu spoczywa mi głowa i widzę twarz, napiętą i bolesną, twarz przeszytego niemożliwym pragnieniem.
Nie wiem. Każde z tych pytań, gdy się rodzi, gdy się odradza, samym swoim zamysłem zdaje mi się celować, zbliżać do jedynej możliwej odpowiedzi. Zdaję się nań jak na falę, która wzbierając, niesie. Lecz fale jedna po drugiej wyślizgują się spode mnie, pytania wsiąkają w piasek, w ciszę, nie wiem i pytam na nowo.
To było jak w czasie anestezji, przerwa nagła i pełna, przerwa doskonała. A potem ktoś zawołał nagle: uwaga!
Najpierw zobaczyłam tę kobietę, która biegła prosto na mnie, rozkładając ramiona, a potem, w tym samym momencie, poczułam coś żywego, podcinającego mi nogi z impetem. Zachwiałam się, ale udało mi się przychwycić równowagę.
Dziecko nie płakało. Nie próbując wstać, czekało, co wyniknie z tego zderzenia się z przeszkodą. W eksperymentalnym rozpędzie pierwszych kroków drzewo czy człowiek na równi musiały zaskakiwać je oporem.
Schyliłam się, aby je podnieść z ziemi, ale matka była tuż, nadbiegała z szumem i gorliwie. Przyszła mi na myśl kwoka, która kiedyś, w dzieciństwie, zaatakowała mnie, gdy rozczulona puchatością piskląt, zapragnęłam wziąć któreś do ręki.
Jedna z piąstek dziecka, w upadku, zacisnęła się na kraju mej spódnicy i matka, chwytając je w ramiona, dość brutalnym szarpnięciem przerwała ten kontakt. Była czerwona z gniewu i ze strachu. Gniewała się i na dziecko, o ten przestrach właśnie, którego było przedmiotem, i pewno na mnie, że „mogłabym lepiej uważać”. Młoda, ociężała w pasie, w biuście, należała wyraźnie do tych kobiet, które macierzyństwo znaczy na całe życie, matek-kangurzyc, rozepchanych, mało elastycznych form. Ich ciała uparcie rezerwują w sobie miejsce na to coś, co z nich się wydarło, co gwałtem je opuściło i teraz, w sposób niepojęty, porusza się i żyje na zewnątrz.
Dziecko nie reagowało ani na klapsa, ani na pocałunki. Odwróciło ku mnie głowę. Niebieskie, nowe oczy studiowały mnie, składały mnie sobie, jak gdyby kawałek po kawałku: twarz, włosy, torebka, buty. Byłam przedmiotem, a potem dopiero osobą, składałam się z przedmiotów, z których każdy stanowił osobne zagadnienie i których wzajemna zależność była dopiero do ustalenia, do podpatrzenia. A jednocześnie, a poza wszystkim, byłam cząstką świata, który oblegał dziecko nieutożsamiony, nierozgraniczony i którego warianty notowało całą powierzchnią swej istoty, usiłując z kolejnych prób, kolejnych wrażeń, wyprowadzić sobie stałe prawa. Może jakieś jedno, jedyne prawo, klucz.
To spojrzenie, bezstronne jak lustro w swej niekomunikatywności, w gotowości do notowania wszystkiego na jednej płaszczyźnie, ludzkie już jednak w swym wysiłku ustalania kto wie jakich kategorii, w swym poszukiwaniu, w swym namyśle, zaniepokoiło mnie. Poczułam się sądzona bez podstaw, więc pewno niesprawiedliwie. Wolałabym już prawie, żeby przestraszyło się i płakało. Mogłabym wtedy spróbować wkraść się w jego świat na jakichś wyjątkowych prawach, uśmiechem, słowem, pieszczotą.
Zapytałabym matkę o jego wiek, jego imię. Nazwane, dziecko stałoby się kimś, kimś poszczególnym, obwiedzionym, jakimś Jasiem czy Krzysiem, który przewrócił się, płacze i trzeba go pocieszyć. Ja także mogłabym stać się kimś dla niego.
– To ja, Nina, nie płacz – powiedziałabym i pogładziłabym je po włosach. Wiedziałam z góry, jakie byłyby w dotyku, jaki byłby policzek pod dotknięciem warg.
I, w ogromnym zdumieniu, poczułam nagle w mym nigdy niezamieszkanym ciele coś jakby przypomnienie, poruszenie jakieś, prawie ból. To mi się nie zdarzyło nigdy w życiu. Chyba z Anzelmem, chyba przed chwilą… Ale czyż można łączyć dwie tak różne sprawy?
Lecz matka już unosiła dziecko, jak cudownie ocalony skarb i znalazłam się sama na środku wysypanej żwirem alei.
Byłam w parku. To było zdumiewające.
Rozejrzałam się, jeszcze zadyszana od mego nieprzytomnego biegu, od ucieczki. Nad moją głową drzewa stykały się przerzedzonymi już nieco koronami. Było szaro, wietrznie, jesiennie, tego dnia. Na trawniku para atletów zmagała się, napinając muskuły. Tłusty gołąb siadł na barkach jednego z nich, iskając dziobem to jedną to drugą parę skrzydeł i samą swoją obecnością rozładowywał sztuczną dramatyczność rzeźby.
– To ja – powiedziałabym, zdobyłabym się, dajmy na to, żeby powiedzieć przed chwilą.
– To ja, Nina…
Ale kto – ja? Kto, Nina? Która „ja, Nina”?
I, jak kiedy antrakt się kończy, tumult myśli, które aż tutaj na ślepo mnie przygnały, wszczął się na nowo.
„To ja, Nina” – mogłaby na przykład odezwać się przeze mnie, chwilę temu, mała dziewczynka, która, rozpływając się z tkliwości i zachwytu, zazdrościła niegdyś kwoce, gdy ta wulgarnymi machnięciami skrzydeł zagarniała kurczęta pod siebie, w ciepło swego brzucha. Przykucnąwszy w bezpiecznej odległości, dziewczynka popiskiwała jak one, łudząc się, że to coś dla nich znaczy, że któreś ją zrozumie, podbiegnie i że je zdobędzie dla siebie.
„To ja, Nina” – mogłaby też odezwać się w tego rodzaju sytuacji szczęśliwa osoba, którą byłam jeszcze tego dnia, ale przestałam być przed chwilą. Osoba, którą byłam i tylu poprzednich dni, kiedy inne, ale przecież w istocie swej podobne pragnienie wstawało we mnie ze ślepą gwałtownością żywiołów, jakbym nosiła w sobie coś, co było bardziej mną niż ja sama i jakby to coś z jednego miało stać się dwojgiem. Albo nas dwoje, Anzelm i ja, jakbyśmy mieli już, już zespolić się nareszcie w utraconą całość. Jak gdyby to było w jednej chwili na zawsze możliwe.
Obie te Niny nie istniały już, obie definitywnie stracone, obie tak samo odległe mi w czasie. Wiele ich było, starszych, młodszych, rozmaitych, pomiędzy tymi dwiema. Każdą z nich po kolei kiedyś byłam i już więcej nie mogłam być. Nawet w mojej własnej pamięci istniały niepełne, porozbijane na przypadkowe fragmenty, posklejane w anachroniczne całości. Od czasu do czasu coś z którejś z nich wypływało z jakiegoś dna, z jakiegoś pogrzebania, coś przypadkowego, o co myśl albo zdarzenie akurat zahaczyła. Ale tej, która wyrosła przed dzieckiem na zakręcie alei, czarna i straszna w swym biegu, spalona doszczętnie, a jeszcze wciąż paląca się, tej jedynej, widzialnej, aktualnie istniejącej Ninie brakowało do prezentacji słów, brakowało imienia. Sama sobie byłam obca.
Poczucie katastrofy, nieodwołalności tego, co stało się i już w żaden sposób odstać się nie może, a więc wstyd bezsilny, a więc bezsilna rozpacz zagarnęły mnie z powrotem. Ale nie ruszałam się z miejsca.
Nie było dokąd uciekać i po co. Wiatr jednym z ostrzejszych podmuchów rozwiał mi włosy, obnażając bliznę za uchem. Wydało mi się, że zimny ciąg, jak przez ziejącą dziurę, wdziera się do środka mej głowy i że tam coś olbrzymiego chwieje się i trzeszczy, jak gdyby jedno z tych czarnych drzew wyrastało mi pod czaszką.
To dlatego unikałam chodzenia z gołą głową. Żeby nie czuć. I żeby nie było widać.
W torebce nie było beretu, ani w kieszeni płaszcza. Musiałam zgubić po drodze. Albo zostawiłam u Anzelma. Wiedziałam nawet z całą pewnością, gdzie ten beret został, gdzie może wciąż jeszcze leży. Widziałam to miejsce, ten fotel, niski, miękki, zielony, z którego poręczy, ubierając się, zgarniałam drżącymi rękami bieliznę, pończochy, sukienkę.
Zielony fotel, czarny beret na nim przekłuty szpilą z koralowym łebkiem własnej roboty, był, leżał w kącie pokoju, pod oknem zasłoniętym kotarą. Nie tak bardzo daleko stąd – parę ulic, rzeka, most, potem brama, schody, drzwi. Mogłam była zawrócić. Powinnam była zawrócić i ten jeden, ten ostatni, trzeci raz jeszcze spróbować. Jeszcze był czas, przez godzinę, przez moment.
Zobaczyłam siebie, po raz pierwszy tego dnia tak, jak widzę się od tej pory bez przerwy, codziennie, dzwoniącą znowu do tych drzwi, opierającą czoło o tabliczkę z jego nazwiskiem. Ale równocześnie takie mi się to wydało już wtedy odległe, odległością tak niemożliwą do skasowania, do przebycia, jakby od beretu, który dopiero co miałam na głowie, od drzwi, które zatrzasnęłam za sobą, których stuk jeszcze miałam w uszach, od schodów, które zbiegłam parę minut temu, od bramy, która się przede mną rozstąpiła, dzieliły mnie już wtedy lata i światy.
Gołąb ukończył zabiegi schludności i odleciał ciężkim, kurzym lotem. Atleci, mężczyzna i młodzieniec, mistrz i uczeń, spleceni, zrośnięci, brali w skurczu metalowych mięśni dokładną miarę wzajemnych sił, wzajemnych ciał. Ich zapasy, gdy im się było przyjrzeć uważniej, pozbawione były sportowej rywalizacji i dlatego może wydawały się sztuczne. Według pozycji stóp z góry można było przewidzieć, który z nich ma większe szanse. Starszy wpierał się w ziemię szeroko rozstawionymi nogami. To na nich leżał cały ciężar grupy. Stopy młodszego, o dziewczęcym, delikatnym podbiciu, wspięte na palcach jak w tańcu, miały za sobą raczej lekkość niż siłę. Jedna jego dłoń odpychała, broniła się jeszcze, druga zwisała w próżni, przyzwalała. Rozrzucona czupryna spadała na twarz wciśniętą pod pachę starszego, który opasywał wątłe barki chłopca żelaznym uchwytem.
Ich walka nie była całkiem walką. Nieważne było, kto zwycięży, który zostanie pokonany. Te dwa ciała z jednej bryły sprzyjały sobie, walcząc, odpowiadały sobie jak w miłosnym uścisku.
Gołębie, drzewa, posągi – wszystko to zobaczyłam tego dnia, w tej chwili zupełnie innymi oczami, jak gdyby po raz pierwszy w życiu, bardzo dokładnie, bardzo wyraźnie, w przybliżeniu, w powiększeniu, aż po żwir, którego ziarna, szare i różowe, układały się w organicznej wobec siebie zależności, aż po źdźbła trawy, krótkie, ostre i aż po liście, które leżały z podwiniętymi brzegami, pokurczone, podziurawione, jakby je kto żywe pozestrzelał z gałęzi i jakby dopiero na ziemi odbyła się ich agonia.
To wszystko miało znaczenie, musiało mieć jakieś wspólne, łączące znaczenie. Trzeba to było tylko poprzebierać, poukładać, przypasować do siebie. I pomyślałam, że w ten właśnie organizujący, centralizujący sposób musiało patrzeć dziecko.
W pewnym sensie byłam jak ono, stałam się jak ono. To, co wiedziałam, co wydawało mi się, że wiem, nie mogło mi być odtąd w żaden sposób pożyteczne, nie mogło pomóc mi do przeżycia żadnej następnej minuty. By móc iść, by móc oddychać, by móc znosić siebie, musiałam w pewnym sensie jak ono czepić się świata, uczyć się świata na nowo.
A równocześnie, tak jak i dziecku zapewne, każdy fragment, każdy aspekt tego nowo poznawanego świata odwoływał się do czegoś we mnie, nawiązywał we mnie do czegoś, co już było. W każdym momencie ma się już za sobą coś, co było i co się oddala. Pierwszy łyk powietrza, pierwszy krzyk już jest całym życiem właściwie, już jest całą, pełną historią, której początek ginie w pamięci i w czasie, której koniec jest nie do pojęcia, historią obfitującą w epizody, w rozkosz i cierpienie, już stanowi jakąś pełną miarę, do której reszta, dalszy ciąg, może, ale nie musi być przydana.
Narodziny – śmierć. Pomiędzy wargami takich dwu przepaści wszelkie kąty rozchylenia są sobie równe.
Powiesiłam torebkę na poręczy ławki i zgarniając włosy, próbowałam skręcić je w rodzaj węzła, który by ściślej przylegał do karku. Nie miałam dosyć szpilek, włosy były krótkie, sypkie, rozlatywały się. Kiedyś łatwo mi było zwijać je w rodzaj grubego kasku, nie potrzebowałam beretów. Dzięki nim zresztą, dzięki temu kaskowi wyszłam zapewne z życiem.
Wyjść z życiem… Trzymając w zębach szpilki, wykrzywiłam się do tej myśli w brzydkim grymasie. Proste i rzeczowe stwierdzenie faktu, choć brzmi jak metafora, stosowało się do mnie jak ulał tego dnia. I niejeden raz tego dnia i przedtem jeszcze. Odkąd to i jeszcze, ile razy będę tak wychodzić z życiem, z niczym więcej oprócz życia? Jestem jak panny ze Złotej legendy, topór odskakuje od mej szyi, ogień mnie się nie ima, z dołu podnoszę się, naga, i biegnę przed siebie na oślep, jeszcze raz wzgardzona, jeszcze raz odepchnięta przez śmierć. Zawsze prawie umieram i zawsze prawie zmartwychwstaję. Tyle że chowam bliznę pod włosami, pod beretem, przed ludźmi, bo nieestetyczna. Nic, co mi się wydarza, nie jest dość ostateczne, nic nie jest w stanie rozłączyć mnie z tą nagością, anachroniczną i dotkliwą.
I gdy patrzę na moje ciało, młode jeszcze i białe, na którym lata zaczynają nieznacznie zaciskać oczka swojej sieci, ogarnia mnie zabobonny ziąb i strach. Co mu sądzone? Do jakiego stopnia jest wieczna jego tułaczka, skuteczna jego ucieczka? Kiedy jego fatalna niezniszczalność pryśnie i jakie będzie oblicze tego, co mi będzie nareszcie sądzone?
Czułam się naga, wtedy, tego dnia, w tej chwili. Wiatr przewiewał moją nagość na wskroś. Szczękałam zębami na środku alei. Do końca życia będę się czuła naga, jak wtedy, pod wzrokiem Anzelma, gdy ubierając się, niezgrabnie kryłam się za oparciem zielonego fotela. Nic na świecie nie jest w stanie ubrać, ogrzać tej mojej nagości.
Miałam ochotę położyć się gdziekolwiek, w poprzek alei albo na trawniku, u stóp walczących atletów, pomiędzy spadłymi liśćmi i tarzać się, i zrywać z siebie ten wstyd, tę klęskę, razem ze skórą. Rozedrzeć paznokciami membranę blizny za uchem, którą tyle czasu starałam się chować pod włosami, pod beretem, że nieestetyczna. Różowa, pomarszczona skóra, źle przyfastrygowana, tymczasowa, tymczasowo zakrywała otwór, przez który życie już raz uleciało i zawróciło w pół drogi.
A przecież tego dnia, w tamtej chwili nic jeszcze nie było tak całkiem stracone. Klęska moja miała przez mały jeszcze ułamek czasu tylko pozory definitywności. Mogłam była jeszcze raz spróbować, to było możliwe, to było tak blisko. Była przecież we mnie ta chęć i poprzez paraliż rozpaczy coś wydzierało się ze mnie, wbrew mnie, coś zawracało, niematerialne, świeżymi śladami mych kroków, poprzez bramy ogrodu, poprzez ulice, mostem poprzez rzekę, aż do tych schodów, do tych drzwi, za którymi los dopiero powoli, z namysłem podnosił rękę. Jeszcze się wahał, jeszcze mi dawał szansę, mogłam była pochwycić ją w locie, zdążyłabym.
Gdybym zdobyła się na posłuszeństwo wobec tej chęci, która była instynktem, przeczuciem, gdybym pozwoliła sobie zawrócić, zadzwonić raz jeszcze, ten trzeci, ostatni raz do Anzelma, gdybym powiedziała mu to, co teraz wiem, że można było, że trzeba było powiedzieć, gdybym…
Zamiast tego w jesiennym parku bezmyślnie i bezskutecznie upinałam włosy. Chmara gołębi, furkocąc mi nad głową, obsiadła rzeźbę. Ciała atletów, zielone od śniedzi, zdawały się poruszać, zmieniać pozę pod tą trzepotliwą zasłoną. Dalej, w miejscu, gdzie aleja, zataczając półkole, rozwidlała się, przed klombem krwistej szałwii, dwie źle dobrane sylwetki szamotały się, sprzęgnięte ze sobą. Matce udało się założyć dziecku coś w rodzaju lejców i to dodawała luzu, to skracała więzy, które napinając, dziecko biegło prosto przed siebie bez żadnego na nią względu.
To ja… – pomyślałam, patrząc na kobietę pustą i pękatą, i na dziecko złączone z nią za pomocą sztucznej pępowiny.
Wszystkim byłam, wszystko czułam i rozumiałam jakoś inaczej, niż kiedykolwiek w życiu. Wszystkim pragnęłam być, bylebym mogła przestać być sobą. Wiatr giął gałęzie drzew i jeden z liści zaczął tarzać się i miotać u moich stóp, zanim przybrał ostateczną pozę. Tego także byłam w jakiś sposób osobiście świadoma.
To ja… – pomyślałam, przechodząc koło ławki, na której siedział stary człowiek, jakiś, pewno emeryt. Nie rozglądał się, patrzał prosto przed siebie gałkami sklerotycznych oczu i czekał biernie, aż mu się coś, ktoś w nich odbije. Miał ręce oparte na kolanach, pozę dozorców z Anzelmowego domu, którzy tak właśnie siedzieli i patrzyli zza szyb swojej stróżówki. W jego oczach moja postać, zniekształcona, wywrócona, przedefilowała i znikła. Przestałam być dla niego. Dla kogo byłam na tym świecie, do jakiego stopnia jeszcze byłam?