Skok w otchłań. Inspektor Bernard Żbik - Adam Nasielski - ebook + audiobook

Skok w otchłań. Inspektor Bernard Żbik ebook i audiobook

Adam Nasielski

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Warszawa, lata 30. XX wieku. Do willi rodziny du Saule’ów zostaje zaproszony doktor Kazimierz Biernacki. Wizyta w na pozór spokojnej posiadłości staje się dla tajemniczego gościa okazją do obserwacji ciekawych typów ludzkich dojrzewających w dziwnej atmosferze domu… Dwa dni później inspektor Bernard Żbik otrzymuje wiadomość o strasznym zdarzeniu w willi. W trakcie śledztwa na jaw wychodzą kolejne osobliwości charakterów, które okażą się jedynym tropem do pozornie niemożliwego wykrycia mordercy i jego motywów. Jak bowiem prowadzić śledztwo w sprawie, w której brak jakichkolwiek materialnych śladów? W tragicznej „sprawie thuga” genialny detektyw będzie musiał wykonać ryzykowny „skok w otchłań” dusz ludzkich, by poznać wstrząsającą prawdę. To szósty tom o inspektorze Bernardzie Żbiku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 227

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 12 min

Lektor: Adam Nasielski

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Adam Nasielski

SKOK W OTCHŁAŃ

I

WSTĘP

Każdy czyn przestępczy, jako atakujący zasadę organizacji życia społecznego i poczucia ładu zbiorowego, musi bezwzględnie być ukarany należycie – na tym zasadza się idea sprawiedliwości i równowagi socjalnej, rządząca życiem ludzi i broniąca człowieczeństwo przeciw anarchii i zezwierzęceniu. Władze, w których ręku spoczywa szczytne i odpowiedzialne zadanie karzące, muszą, jako podstawami nie tylko psychologicznymi kary, dysponować dowodami czynu karalnego. Jest przeto rzeczą zrozumiałą, że czyn przestępczy zostaje odkryty na podstawie śladów i wykazany sądowi wyrokującemu przy pomocy dowodów rzeczowych. Wyrok sądu nie może opierać się na przekonaniach osoby lub osób prowadzących śledztwo dowodowe ani na ich sugerowaniu, choćby najbardziej szczeremu i altruistycznemu. Przeciwnie – prawo karne państw cywilizowanych posuwa się tak daleko, że wymaga dowodów, śladów niekiedy nawet w wypadku przyznania się sprawcy.

Z drugiej strony, jasne jest, że nie każdy człowiek, bodaj i wysoce inteligentny, może podjąć się zakwalifikowania pewnego przedmiotu lub faktu jako dowodu dokonanego przestępstwa. Nie wszyscy wiedzą, że wyrok śmierci może być mocno i niezachwianie oparty na dowodzie z analizy spektralnej lub na chemicznym badaniu powierzchni… ostrza brzytwy czy grudki popiołu tytoniowego. Pan A może na przykład doskonale orientować się w kalkulacji eksportu śledzi do Urugwaju, znać się na ażio giełdowym i koniunkturze sztucznego jedwabiu, a nie wiedzieć, że na podstawie znalezionego włosa lekarz, chemik i bakteriolog potrafią po krótkiej konferencji określić z pewnością gatunek, płeć, zdrowie, wzrost i w przybliżeniu wiek właściciela włosa, a niekiedy nawet służyć informacją, czy właściciela znalezionego włosa uwierało pod pachą, czy nie. Od tego są władze śledcze, których funkcjonariusze – mniejsza o to, jak płatni – w oparciu o swą fachowo nabytą wiedzę kryminologiczną i posługując się wysokiej precyzji narzędziami, mogą znaleźć i wywieść ślad niewidoczny dla oka laika i wyjaśnić sędziemu, że sprawca czynu wcale, na przykład, nie był kulawy, jak tego chce adwokat, tylko umyślnie stąpał jedną nogą mocniej dla wprowadzenia w błąd detektywów i dlatego zostawił głębsze ślady odcisków lewej nogi na piasku. Na tych zasadach opiera się przecież przepis zakazujący osobom niepowołanym zbliżać się do miejsca przestępstwa – aby nie zniszczyły właśnie subtelniejszych śladów – oraz przepis instrukcyjny wewnętrzny nakazujący nawet władzom śledczym działać w tych sprawach z najwyższą ostrożnością i nie powodować się próżną ambicją w wypadku nieświadomości, niewiedzy lub błędu, który można jeszcze naprawić. Dlatego wreszcie władze policyjne tak mało chętnym okiem spoglądają na amatorów-detektywów, uczestniczących czasami jako obserwatorzy przy śledztwie – czy to z racji znajomości osobistych, czy też z powodu swego stanowiska zawodowego, dziennikarskiego, literackiego lub innego. Detektyw policyjny, działając w obecności i pod pseudoargusowym spojrzeniem takiego obserwatora-niepolicjanta, mimo woli podnieca się. Niekiedy – powiedzmy: często – wpada w głupią, bezmyślną ambicję, zaczyna działać na pokaz i nolens volens popełnia wtedy dość grubawe błędy w badaniu śladów przestępstwa.

Śladów przestępstwa. Otóż to. W niesamowitej i tragicznej „sprawie thuga” nie było żadnych śladów. Żadnych. To pierwsze twierdzenie Żbika – po dokonaniu oględzin – mogło oburzyć każdego poważnie myślącego kryminologa i skłonić wyższych oficerów z Centrali Służby Śledczej w Warszawie do lekceważącego wzruszenia ramionami. Jak to? Żadnych śladów? Ani kurzu, ani włosów, ani tłuszczów, płynów, nagnieceń, zadraśnięć, zapachów, odcisków daktyloskopijnych, świadków pośrednich i kolizji alibialnych?

A jednak tak było. Morderca nie zostawił ani jednego śladu, oprócz oczywiście jedynego, tragicznego. Oprócz swej w bestialski i straszliwy sposób zamordowanej ofiary czynu zbrodniczego.

Mimo to morderca poniósł przecież karę i został zdemaskowany – i to wyłącznie dzięki temu, że śledztwo przeprowadził inspektor Bernard Żbik. W tym miejscu nasuwają mi się, ale są niepotrzebne, superlatywy i słowa szczerego zachwytu i entuzjazmu. Niepotrzebne – bo fakty, z jakich przebijają jaskrawo, mówią o nich aż nadto wyraźnie.

Zbrodniarz nie zostawił żadnych śladów. Po dojściu do tego przekonania Bernard Żbik zdecydował się na jedyne – tylko dla niego, dla Wielkiego Psychologa – możliwe wyjście. Na drogę czystej psychologii. Owo słynne śledztwo można określić jako klasyczny przykład śledztwa psychologicznego i jako tryumf metody psychologicznej w ogólności. Słusznie też nazwał je inspektor Żbik „skokiem w otchłań”. Był to bowiem odważny skok w czarne kłębowisko dusz ludzkich mający na celu wyłowienie z niesamowitej i ponurej głębi myśli i charakterów, odtworzenie z refleksów patologicznego czynu – jego istoty i dowodu.

– Można – mówił Bernard Żbik – włamać się do pancernej kasy ogniotrwałej chronionej przez ludzi, gazy, wodę i prąd śmiercionośny, nie pozostawiwszy ani jednego odcisku narzędzia lub zadraśnięcia mechanizmu, ale niepodobna w następstwie usunąć śladu takiego czynu z duszy. Do pomyślenia jest, przy silnym charakterze włamywacza, planowa abnegacja i chwilowe niewyjawianie zdobytych przez to włamanie pieniędzy. Uwierzę, że może się on zdobyć na początkowe wiedzenie życia nędzarza i bezrobotnego złodziejaszka w oczekiwaniu na zapomnienie czasu, aby potem, po latach, wydobyć z ukrycia zdobyty przez genialne włamanie skarb-majątek i zużyć go zgodnie – tu słynny detektyw zaśmiał się sympatycznie i cynicznie zarazem, tak, jak on to tylko potrafił… – zgodnie z przeznaczeniem uplanowanego ongiś rabunku kasy. Ale nie będzie on mógł w żaden sposób zniwelować i idealnie ukryć zmiany, powiedziałbym: nalotu myślowego i uczuciowego, jaki wytworzył się niezależnie od jego woli i świadomości w jego mózgu po zdobyciu majątku z wyłamanej kasy. Nie będzie mógł nie cieszyć się, nie sposób wyzbyć się wtedy wzrostu pewności siebie, przewrażliwionej troskliwości i mgły obawy po czynie. Człowiek może usunąć wszystkie ślady oprócz śladów psychologicznych, które ujawnić się muszą w jego zmienionym humorze, tłumionej potencji myślowej i w nieuniknionej obawie przed karą za czyn spełniony, albowiem nie wygłoszę paradoksu, gdy powiem, że poczucie sprawiedliwości tkwi silniej w niesprawiedliwym aniżeli w sprawiedliwym człowieku. W sprawie tej morderca nie pozostawił śladów realnych, albo też, ściślej mówiąc, ukrył je lub zniszczył z piekielną dokładnością. Zostały „ślady psychologiczne”, istnieć musi i istnieje patologiczna czarna otchłań jego umysłu. Skoczmy w tę otchłań odważnie. Spróbować nigdy nie zawadzi.

I skoczył. Aby zrozumieć ten ponury skok, musimy poznać istotę tragedii od samego początku. W chronologicznym porządku.

Jeszcze jedno chciałbym dodać na wstępie: oczywiste jest, że sama teoria Żbika nie byłaby wystarczyła. Nie dość jest i było wiedzieć, że ślad utkwić musiał w psychologii sprawcy. Do tego mogły nie wystarczyć oczy nawet tak wnikliwego psychologa, jak Bernard Żbik. Potrzebna była też jego pomysłowość i spryt śledczy w tak przynajmniej wysokim stopniu, w jakim wykazał ją genialny (to nie jest nadużycie słowa) morderca, który umiał nie pozostawić śladów zbrodni. Dlatego niesamowita rozgrywka między detektywem a zbrodniarzem w tej sprawie swą emocją i napięciem wyróżnia się szczególnie spośród wielkich gier Bernarda Żbika. Tym, którzy chcą zrozumieć ów splot namiętności koncentrujący się w sprawie „skoku w otchłań” radzę uważnie obserwować fakty, które podam dokładnie i obiektywnie.

II

ATMOSFERA

Le Corbussier – to geniusz!

Promień zachodzącego słońca padał przez okno ukośnie pod takim kątem, że doktor Kazimierz Biernacki, gość, nie mógł patrzeć w twarz mówiącego siedzącego przy stole tuż naprzeciw. Sam głos Karola du Saule’a musiał jednak nawet osobie o słabej dozie wyobraźni dać pojęcie o jego sile charakteru i nieco też o wyglądzie zewnętrznym; modulacja tego głosu była władcza i znamionowała pewność siebie graniczącą z histerią, nie będącą nią jednak. Gość w domu państwa du Saule’ów, doktor Biernacki, był dobrym psychologiem i człowiekiem bardzo spostrzegawczym i ocenił głos Karola du Saule’a jako głos mężczyzny o fantastycznej energii. „Le Corbussier – to geniusz!” To twierdzenie brzmiało raczej jak zawzięte wyzwanie. Doktor Biernacki żałował, że nie mógł w tej chwili spojrzeć w oczy Karola du Saule’a, młodego architekta o „szaleńczych” planach.

Doktor Biernacki, gość, zamierzał już odjechać – po kolacji dnia dzisiejszego. Nie chciałby, aby gospodarze domu posądzili go o nadużycie praw gościnności, choć oni może byli dalecy od takiej myśli. Doszedł do wniosku, że jego piękna znajoma, panna Ewa du Saule zaprosiła go tu, do ich pięknej, nowoczesnej willi pod Warszawą właściwie bez powodu, ściślej – z innego może powodu niż ten, który mu podała. Powiedziała mu tylko, było to we wtorek zeszłego tygodnia, o ile pamiętał: „Proszę pana, jeżeli będzie pan w tych okolicach, proszę nas odwiedzić. Zobaczy pan parę ciekawych typów, które zainteresują pana jako psychopatologa”.

A teraz zdawało mu się, że panna Ewa przesadziła albo po prostu szukała pretekstu dla jego zaproszenia, bo to jakoś niesnadnie zapraszać do siebie człowieka, którego poznało się w przypadkowym towarzystwie dopiero tego samego wieczoru. Albo… ci ludzie maskowali się zręcznie i ukrywali przed obcym to, co było w nich ciekawego dla psychopatologa. Ukrywali przed obcym człowiekiem to, co zauważyć mogła Ewa du Saule, córka Bartłomieja du Saule’a i siostra młodego architekta Karola, zapalonego wielbiciela swego wielkiego kolegi, Le Corbussiera, którego nazwał geniuszem.

– Geniusz?! Phi… To taki spryciarz, co miał trochę szczęścia. Nie wierzę w geniuszy. Przypadek i szczęście, ot co…

I Gustaw du Saule zagłębił się w zawziętym nieomal obserwowaniu kolorowej popielniczki drewnianej, rzeźbionej w kształcie buta. Zapalił sobie papierosa i rzekł, patrząc prosto w oczy swego młodszego brata:

– Tak, Karolu. Twój Le Corbussier to także taki spryciarz. Pah…

– Masz chorą wątrobę, Gustawie. Wszyscy o tym wiemy – stwierdził Karol zimno i z dziwną zaciętością w głosie. – Gdybym chciał słuchać takich ludzi, jak ty, nie doszedłbym do niczego w życiu.

Przerwał dla złapania tchu i rzekł nieco ciszej, ale z mocą:

– Lecz dojdę! Zapamiętaj to sobie, ty i tobie podobni. Zanotuj datę….

– Nie dojdziesz – przerwał starszy brat, patrząc tylko przed siebie i na nikogo więcej. – Chyba że będziesz miał szczęście. Bo sprytny jesteś, to fakt, któremu nie mam zamiaru zaprzeczyć. Twoja dotychczasowa kariera jest najlepszym tego dowodem. Ale cóż, bluff i balon… Phi… masz znane nazwisko, lecz kup sobie za nie samochód, najtańszy. No!…

– A ty!

– Karolu – zmitygował ojciec poważnie. – Nie znoszę, gdy człowiek inteligentny tak podnosi głos. Nie jestem przeciwnikiem dyskusji, to kształci charaktery. Ale bez kłótni…

– A ja! – Gustaw zdawał się nie zwracać uwagi na słowa ojca, któremu nie przerwał z przyzwyczajenia, a nie bynajmniej z szacunku i odezwał się tuż po jego słowach. – Ja nie pnę się wysoko. Ja nie jestem genialny…

Pociągnął silnie z papierosa i zakończył drwiąco:

– …jak ty!

Teresa du Saule, matka, w przeciwieństwie do zaniepokojonego ojca zachowała wobec incydentu między synami idealną obojętność. Nie mogło być wykluczone, że umiała doskonale panować nad sobą, gdyż ani jeden rys jej dostojnej twarzy nie drgnął nawet. Doktor Biernacki nie odezwał się oczywiście, przeniósł wzrok z niej na twarz Ewy siedzącej obok matki na ciemnozielonej pluszowej kanapie. Ewa odwróciła wzrok i zarumieniła się nieznacznie.

Duża chmura przesłoniła słońce i gość mógł spojrzeć w twarz Karola, a przede wszystkim w jego duże, namiętne oczy marzyciela i despoty swego życia, dyktatora swej kariery. Była to twarz ogromnie ciekawa dla znawcy. Ale tylko dla znawcy. Oczy patrzące przez chwilę, przez króciutką chwilę nienawistnie na Gustawa złagodniały natychmiast.

– Dziękuję ci za doping, Gustawie. To jest mi bardzo i zawsze potrzebne. Nigdy nie może być za dużo. Reszta odpada.

Wyczuwało się, że nie są te słowa jeno wybiegiem pozycyjnym, ale szczerym stwierdzeniem faktu. Doktor Biernacki wierzył zupełnie, że Karol du Saule jest wdzięczny każdemu, więc i bratu za doping. „Reszta odpada”. Jakże dosadnie charakterystyczne słowa.

Trzeci brat, Julian, najmłodszy i bardzo jeszcze młody, nie zwracał wcale uwagi na swe otoczenie. Siedział przy przeciwległym końcu eliptycznego stołu i flirtował ze swą narzeczoną, Heleną Trawińską. Ona nie patrzyła na jego twarz, gdy opowiadał jej w tej chwili coś ciekawego czy zabawnego, bo jasnoblond dziewczę-dziecko uśmiechało się miło i zdawało się nie widzieć świata poza swymi pogodnymi myślami.

Jedynie ojciec wydawał się zaniepokojony zaszłym zgrzytem i zmarszczył czoło. Było ono patriarchalne, jak i cała postać inżyniera Bartłomieja du Saule’a, Polaka pochodzenia francusko-hiszpańskiego. Średniej tuszy, o niezwykle mądrych i wyrozumiałych oczach, starannie ubrany, wyrażał się z dystynkcją człowieka nie tylko z wyższym wykształceniem, lecz także zrównoważonego, inteligentnego, dostatecznie pojmującego życie.

– My się rozumiemy, Karolu, prawda?

– Nie, Gustawie. Ja cię rozumiem, ty mnie również dobrze rozumiesz, ale my się nie rozumiemy. I nie zrozumiemy się nigdy.

Młody architekt był już spokojny. Mówił rzeczowo i z namysłem, ważąc każde słowo. Gustaw nie odezwał się i ziewnął, zakrywając usta dłonią. Spojrzał na zegarek na ręku, już po raz drugi w czasie tego obiadu. Przedtem, pierwszy raz, spojrzał był na zegar wagowy, stojący w błyszczącej stalowej szafce, przy ścianie, w której były dwa duże okna wychodzące na Wisłę. Dopiero w tej chwili, jakby po raz pierwszy zauważył obecność gościa.

– Panie doktorze, pan jest przecież psychologiem. Prawda, że mój młodszy brat, Karol, jest nerwowy?

– Prawda.

– Ja też temu wcale nie zaprzeczam. Niepodobna nie być nerwowym przy moich zamiarach. Umysłowość człowieka już tak jest skonstruowana, że zdobycie jednego wysiłku wymaga zniszczenia innego. Nie wiem, czy wyrażam się dość jasno.

– Pah… Może – zgodził się nagle Gustaw. – Możliwe, że ty masz rację, Karolu. Chyba nie masz do mnie żalu. Ja jestem o wiele mniejszy drań niż na to pozuję.

– Świadomie na pewno nie mam do ciebie żalu.

– Jesteś zabójczo dokładny. No, ale dobrze. Dziękuję.

Gustaw wstał od stołu, odsunął krzesło, skłonił się wszystkim obecnym, przystawił krzesło dokładnie do stołu i sięgnął po swą papierośnicę.

– Muszę już iść. Mój samochód czeka na mnie na szosie. Do widzenia, Karolu.

– Do widzenia.

Gustaw ściągnął brwi zrastające mu się na czole, jego wargi drgnęły, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, nie wyrzekł jednak nic, jeszcze raz skinął głową gościowi i wyszedł. Po dwóch minutach milczenia usłyszeli od dołu dolatujący szum i warkot napędu motoru samochodowego.

– Pojechał…

Po tym słowie Karol sięgnął po papierosa, ale jego pudełko było puste.

– Heleno – zwrócił się do ładnej narzeczonej najmłodszego brata. – Czy mogę cię prosić o papierosa? Palisz te same, co i ja.

Blondynka wyjęła wąską papierośnicę z torebki.

– Skąd wiesz, że Hela pali damesy?

– Wiem, Julianie. Ja dużo rzeczy wiem. Czy to cię dziwi?

– No, nie.

– Więc…

Zapalił. Uważnym oczom gościa-psychologa nie uszły głębokie hausty wciąganego dymu i gwałtowne ich wydmuchy. Rozmowa z Gustawem musiała zatem podrażnić Karola więcej, niż to okazywał. Jak większość ambitnych ludzi o skłonnościach neurastenicznych przeżywał docinki dopiero w pewien czas po ich usłyszeniu, ex post. W kącikach wielkich oczu czaiły się i migotały ostre błyski zdenerwowania, podnieconej zarozumiałości i inteligencji zarazem. Lewy kąt warg drgnął czterokrotnie, a końce palców rąk ani na chwilę nie ustawały w ruchu wahadłowym. Palce znieruchomiały naraz, gdy do pokoju weszła wysoka, szczupła kobieta o ładnych, rudawych włosach. Była w piżamie plażowej z szerokimi spodniami, duże piersi ściągnięte były mocno zieloną, jedwabną bluzką i na wpół odsłonięte. W ustach chybotał się prawie miarowo długi papieros, zgasły i mokry aż od połowy ustnika. Starsza o rok siostra Ewy du Saule nie wyjęła go z ust nawet, gdy skinęła ogólnie i niedbale głową i rzekła jakby pod przymusem, ale udanym:

– Dzień dobry – jej różowe nozdrza zadrgały szeroko. Była ładna, pomimo złamanej chrząstki nosowej. Gdy mówiła, usta jej, wargi rozszerzały się bardziej, niż podnosiły, co nadawało słowom i wymowie tonu niezrozumiałej i lekko odpychającej pogardy, też prawdopodobnie udanej. – Ach!

Zauważyła skupioną postać gościa. Doktor Biernacki wstał, ukłonił się i przedstawił się.

– Pan jest lekarzem? – było coś dziwacznie ujmującego w tej bezpośredniości i braku zażenowania.

Doktor Biernacki nie odpowiedział od razu, albowiem myślał w tej chwili zupełnie o czymś innym: już druga osoba w tym domu i tej niedzieli akcentowała jego stanowisko zawodowe, lekarza. Czyżby Ewa du Saule miała rację? I tak, i nie – pomyślał, gdy uśmiechnął się mechanicznie do Łucji du Saule i skinął potakująco głową.

– Jakiej specjalności?

– Psychoterapia – zawahał się nieznacznie, ale ona tego nie zauważyła lub nie chciała zauważyć.

– Och! – ucieszyła się, ale stłumiła to natychmiast. Nie chciała wyjść z roli flegmatyczki, którą grała wyraźnie. Ciekaw był, czy wiedziała o swojej sztuczności, czy też była naiwnie i wygodnie przekonana o czymś wręcz przeciwnym.

Usiadła i założyła lewą nogę na prawą. Przez chwilę w milczeniu obserwowała refleksy bardzo drogiej angielskiej piżamy i przełożyła nogi, prawą na lewą. Poprawiła fałd.

– Leczy pan również psychoanalizą?

Poważna treść pytania tak kolidowała z pozą pytającej, że musiał zaśmiać się w duchu. Znów skinął głową potwierdzająco. Znał wiele sposobów poznawania ludzi, a jednym z nich był system małomówności.

– Niech pan mnie wyleczy, choć uprzedzam, że nie ozłocę pana w zamian. Nie mam za dużo pieniędzy, raczej za mało – nozdrza jej znów zadrgały, gdy milczał wyczekująco. Rozejrzała się z roztargnieniem po stole i po obecnych, którzy patrzyli na nią jak na atrakcję chwili.

– Karolu, papierosa.

– Nie mam. Weź od Heli.

– Od Heleny – zaakcentował Julian du Saule i zarumienił się.

– Weź, Łucjo. Hela pali damesy. Nieprawdaż, Helu?

– Tak – uśmiech panny Trawińskiej na pewno nie był udany ani wymuszony. Doktor Biernacki dopiero teraz „ukonstytuował” kierunek jej spojrzeń. – Proszę. – Łucja zapaliła.

– Panie doktorze, chciałabym, aby mnie pan zbadał.

Jej niebieskie jak nadmanganian potasu oczy spojrzały na niego z taką natarczywością i wyrazistością, że nie żywił żadnych wątpliwości co do celów tego badania. Uśmiechnął się, bo pomyślał, jakby to upozorowała przed weterynarzem. Chyba przyznałaby się do zwierzęcości i byłby w tym pewien procent prawdy. Byle „zbadać”. Homo novus – no, tak. Ukrył zakłopotanie. Mogła przecież źle zrozumieć jego uśmiech. Ale ona już myślała o czymś innym. Zrobiła swoje i musiała czekać na inicjatywę strony przeciwnej.

– Dziś mogę pani tylko odpowiedzieć na kilka pytań, ewentualnie. Nie mam przy sobie tablic i narzędzi. Rozumie pani.

– Rozumiem – nie zrozumiała.

Nastąpiła krótka chwila milczenia i obserwacji.

– Szkoda, doprawdy – wsunęła papierosa w namiętne usta, jak mogła najgłębiej. – Szkoda – dodała z niedwuznaczną intonacją i już głośniej, gdyż do tej chwili mówili cicho między sobą.

– Na co się pani uskarża?

– Na wszystko. Jestem fizycznie zdrowa, o ile wiem. Ale chwilami ogarnia mnie taka chandra… chciałam powiedzieć: taki spleen, że mam ochotę dla rozerwania się podpalić, for instance, ten dom, pobić policjanta, obrazić jakąś głowę czy półgłówka państwa. Sama nie wiem…

W połączeniu z propozycją „zbadania” i błyskiem oczu jej towarzyszącym wyznanie to oznaczało zanik wrażliwości na normalne podniety lub co najmniej sugestię tego zaniku – pomyślał. Ale tylko pomyślał.

– Podróżowała pani?

– Jestem na to przede wszystkim za leniwa.

– Niech pani spróbuje, jeżeli środki materialne pozwalają.

– Pozwoliłyby ostatecznie. Moje środki i cudze środki materialne – podała cynicznie i bezwstydnie. – A jeżeli nie podróż, to już nic? Kaput?

– To nie jest racjonalne postanowienie sprawy – uśmiechnął się naturalnie i szczerze. „Jeżeli nie”. Byłaby zresztą i druga alternatywa, której konsekwencją w pierwszym stadium jest znów podróż.

– Poślubna? – domyśliła się. Więc z inteligencją jej nie było jeszcze tak źle. Zaciekawiła go na chwilę. Tuż potem zainteresowanie minęło, gdyż panna Ewa wstała i szepnęła parę słów do matki. Teresa du Saule przyznała jej rację krótkim skinieniem głowy.

– Przejdziemy się trochę, panie doktorze.

– Bardzo chętnie.

Podał rękę Ewie i skinął głową rudej. Wyciągnęła doń jednak dłoń i musiał złożyć na niej pocałunek. Poczuł obręcz jej białych, chudych palców.

– Nie chce mnie pan zbadać… bez narzędzi i tablic? – zapytała szeptem.

– Nie – uciął energicznie.

– Kwestia gustu, oczywiście.

– Proszę rozumieć tak, jak pani uważa.

Nie wyszedł od razu z Ewą, lecz pożegnał się ze wszystkimi po kolei, od pani domu poczynając.

– Pan już wraca do Warszawy?

– Muszę. Sprawy zawodowe.

– Może nas pan odwiedzi również i w przyszłą niedzielę? Będziemy bardzo radzi widzieć pana.

– Z narzędziami i tablicami – wtrąciła bezczelnie Łucja i energicznie potrząsnęła czupryną rudych włosów.

– Dziękuję pani za zaproszenie – jeszcze raz dotknął wargami zimnego jak lód naskórka dłoni pani du Saule. – Chciałbym skorzystać zeń, ale nie mogę zapewnić.

– Ile ważą te pańskie narzędzia i tablice? Poproszę Gustawa, to pożyczy panu swój samochód, z którego jest tak dumny, że aż się głupio robi.

– Ważą w sam raz, panno Łucjo.

– Mówiąc ściśle, pani Łucjo, choć mój mąż nie żyje już od iluś tam miesięcy. Myślę, że ważą w sam raz.

– I ma pani rację.

– Dobre i to. Heleno, jeszcze jednego papierosa!

Ku Wiśle wiodła długa droga, usiana akacjami i pokryta żwirem. Ewa poprawiała sobie co chwilę swe czarne jak heban włosy, gdyż dął silny wiatr. Słońce chyliło się ku zachodowi, lecz pomimo wichru było gorąco. Czerwiec był tego roku mocno lipcowy. Bluza na piersiach Ewy falowała.

– Często bywa pani w Warszawie?

– Dość często, odwiedzam tam mego brata i siostrę. Wanda studiuje na politechnice, a Rajmund ma w Warszawie jakieś interesy, o których nie wiem nic bliżej. Jest kupcem. Jednak każdej niedzieli rodzina zbiera się w komplecie, to podobno u nas rodowy zwyczaj z dawien dawna, którego ojciec przestrzega surowo.

– Gdzie był pani najstarszy brat i najmłodsza siostra w czasie mojej obecności?

Ewa ujęła ramię doktora Biernackiego i pogroziła mu żartobliwie palcem.

– Znów pan zaczyna – uśmiechnęła się.

– Cóż ja poradzę na to, panno Ewo, że jestem bardzo domyślny. Gdzie byli Rajmund i Wanda?

– Na korcie. Oboje pomimo różnicy wieku są zwariowanymi tenisistami. A może to tylko pretekst?…

Szli przez chwilę w milczeniu. Na rzece płynęła czarna berlinka i dochodził tęskny śpiew młodej dziewczyny opartej o grubą burtę i obierającej kartofle z kubła. Obok niej biegał biały szpic z żółtą łatką na lewym uchu. Od strony szosy słychać było monotonny skrzyp jadącego wozu, przerywany jękliwym pianiem jakiegoś koguta. Powietrze, pomimo wiatru, było ciężkie i nieruchome.

Oboje, kobieta i mężczyzna, zatrzymali się przed jego samochodem. Barczysty szofer o lazurowych oczach i jasnych włosach ukłonił się cyklistówką i otworzył drzwiczki.

– Do widzenia, panno Ewo, bardzo dziękuję za gościnę.

– Pa! Proszę pamiętać o zaproszeniu.

Stała jeszcze przez krótką chwilę, aż jego wóz zniknął za pobliskim zakrętem, wyrzuciwszy spod tylnych opon kłąb kurzu i żwiru.

III

TRAGEDIA

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Adam Nasielski

Adam Nasielski, (1 lipca 1911, Warszawa – 23 stycznia 2009, Melbourne) – polski pisarz, prawnik i kryminolog, autor ponad 40 powieści kryminalnych.

Adam Nasielski ukończył studia prawnicze i seminarium doktorów kryminologii na Uniwersytecie Józefa Piłsudskiego (Uniwersytet Warszawski). Początkowo pracował jako recenzent operowy. W 1931 opublikował pierwszą powieść kryminalną – Strzał, którą rozpoczął błyskotliwą karierę pisarza powieści. Do 1939 napisał ponad 40 powieści kryminalnych, dzięki czemu stał się jednym z najbardziej płodnych polskich pisarzy tego gatunku przed wojną. Stworzył postać Bernarda Żbika, inspektora urzędu śledczego w Warszawie. Żbik wystąpił w ośmiu powieściach serii Wielkie gry Bernarda Żbika. Z powodu licznych inspiracji i nawiązań do Edgara Wallace’a Adam Nasielski był nazywany „Polskim Wallace’m”. Większość powieści Nasielski napisał we własnej willi w Zaleszczykach nad Dniestrem. Jego książki były tłumaczone na języki: angielski, czeski, francuski, holenderski i niemiecki.

Do Australii przybył w 1949. Pracował jako urzędnik w państwowym przedsiębiorstwie budującym tamy. Publikował sporadycznie minipowieści w „Wiadomościach Polskich” oraz reportaże, polemiki i listy w paryskiej „Kulturze”. Po przejściu na emeryturę rozstał się z powieścią kryminalną.

W PRL nie wydawano książek Adama Nasielskiego. Dopiero w 1991 wznowiono tytuł Awantura w Chicago. Książki Nasielskiego są wznawiane sukcesywnie dopiero od 2013 w serii Kryminały przedwojennej Warszawy. Wiele z niewznowionych dotychczas tytułów uchodzi za rarytasy wśród kolekcjonerów i osiąga bardzo wysokie ceny na rynku wtórnym.

Polecamy również

KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały przedwojennej Warszawy

Marek Romański

, Mord na Placu Trzech Krzyży. Tom 1

Stanisław Antoni Wotowski

, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy. Tom 2

Stanisław Antoni Wotowski

, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich. Tom 3

Stanisław Antoni Wotowski

, Upiorny dom w Pobereżu. Tom 4

Marek Romański

, W walce z Arsène Lupin. Tom 5

Marek Romański

, Mister X. Tom 6

Marek Romański

, Miss o szkarłatnym spojrzeniu. Tom 7

Marek Romański

, Szpieg z Falklandów. Tom 8

Marek Romański

, Tajemnica kanału La Manche. Tom 9

Marek Romański

, Pająk. Tom 10

Marek Romański

, Znak zapytania. Tom 11

Marek Romański,

Prokurator Garda. Tom 12

Marek Romański,

Złote sidła, pierwsza część. Tom 13

Marek Romański,

Defraudant, druga część. Tom 13

Marek Romański

, Małżeństwo Neili Forster. Tom 14

Marek Romański,

Serca szpiegów, pierwsza część. Tom 15

Marek Romański

, Salwa o świcie, druga część. Tom 15

Marek Romański

, Zycie i śmierć Axela Branda. Tom 16

Kazimierz Laskowski,

Agent policyjny. Papiery po Hektorze Blau. Tom 17

Walery Przyborowski

, Czerwona skrzynia. Tom 18

Walery Przyborowski

, Widmo na kanonii (pierwsza i druga część). Tom 19

Antoni Hram

, Upiór podziemi. Tom 20

Inspektor Bernard Żbik

Adam Nasielski

Alibi. Tom 1

Opera śmierci. Tom 2

Człowiek z Kimberley. Tom 3

Dom tajemnic w Wilanowie. Tom 4

Grobowiec Ozyrysa. Tom 5

Skok w otchłań. Tom 6

Puama E. Tom 7

As Pik. Tom 8

Koralowy sztylet i inne opowiadania. Tom 9

Najciekawsze kryminały PRL

Tadeusz Starostecki

, Plan Wilka. Tom 1

Zuzanna Śliwa

, Bardzo niecierpliwy morderca. Tom 2 

Janusz Faber

, Ślady prowadzą w noc. Tom 3

Kazimierz Kłoś

, Listy przyniosły śmierć. Tom 4

Janusz Roy

, Czarny koń zabija nocą. Tom 5

Zuzanna Śliwa

, Teodozja i cień zabójcy. Tom 6

Jerzy Żukowski

, Martwy punkt. Tom 7

Jerzy Marian Mech

, Szyfr zbrodni. Tom 8

G.R Tarnawa

, Zakręt samobójców. Tom 9

I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik

, Trucizna działa. Tom 10

Klasyka angielskiego kryminału

Edgar Wallace

Tajemnica szpilki. Tom 1

Czerwony Krąg. Tom 2

Bractwo Wielkiej Żaby. Tom 3

Szajka Zgrozy. Tom 4

Kwadratowy szmaragd. Tom 5

Numer Szósty. Tom 6

Spłacony dług. Tom 7

Łowca głów. Tom 8

Detektyw Asbjørn Krag

Sven Elvestad

Człowiek z niebieskim szalem. Tom 1

Czarna Gwiazda. Tom 2

Tajemnica torpedy. Tom 3

Pokój zmarłego. Tom 4

NOWE POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały Warszawskie

Wojciech Kulawski

Lista sześciu. Tom 1. 

Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści. Tom 2.

Zamknięci. Tom 3

Poza granicą szaleństwa. Tom 4

Komisarz Ireneusz Waróg

Stefan Górawski

Sekret włoskiego orzecha. Tom 1

W cieniu włoskiego orzecha. Tom 2

Kapitan Jan Jedyna

Igor Frender

Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa. Tom 1

Mordercza proteza. Tom 2

Tim Mayer

Wojciech Kulawski

Syryjska legenda. Tom 1

Meksykańska hekatomba. Tom 2

www.lindco.se

e-mail: [email protected]

lindcopl (facebook & instagram)

Tytuł oryginału:

Adam Nasielski

Skok w otchłań

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Lind&Co.

Wydanie I powojenne, 2015. Oparto na wydaniu z 1936 r.

Wspołpraca: Wydawnictwo CM, Warszawa

Projekt okładki: Studio Karandasz

Zdjęcia na okładce: : dreamerve / AdobeStock, Demian / AdobeStock

Copyright © dla tej edycji: Wydawnictwo Lind & Co, Stockholm, 2021

ISBN 978-91-8019-015-2

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek