Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść przygodowa Wiesława Wernica Skarby Mackenzie należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej o Dzikim Zachodzie. Charyzmatyczni bohaterowie powieści – doktor Jan i traper Karol Gordon – wyruszają tropem okrytego złowieszczą legendą skarbu zakopanego rzekomo nad rzeką Mackenzie. W czasie wędrówki wodnym szlakiem, do bohaterów i dwójki ich towarzyszy dołącza tajemniczy Tom Fast, mający odegrać ważną rolę w dalszym rozwoju wydarzeń. W miarę zbliżania się do celu wyprawy, okazuje się, że fama o zakopanym skarbie dotarła nie tylko do naszych bohaterów. Pojawiają się inni poszukiwacze. Wyprawa przemienia się w emocjonującą przygodę, której finał nie jest pozbawiony tragicznych zajść i zaskakujących odkryć.
Skarby Mackenzie należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfitujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia. Autor cyklu Wiesław Wernic jest cenionym mistrzem gatunku. Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach westmanów i groźnych rewolwerowców.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Antykwariusz
Wierzy pan w duchy, doktorze?
Drgnąłem, aż zatrzeszczało oparcie krzesła. Odruch całkowicie zrozumiały, jeśli uwzględnić fakt, że odkąd rozpocząłem praktykę lekarską, żaden z moich pacjentów nie zadał mi tak zaskakującego pytania.
Zapewne moja twarz musiała odzwierciedlać osłupienie, bo pan Adrian Fremont spojrzał na mnie badawczo i znowu zagadnął:
– Czy źle się wyraziłem? Chodzi mi o duchy, upiory i inne niezrozumiałe zjawiska.
Rzeczowym tonem rozpocząłem wstępne badania:
– Cierpi pan na bóle głowy?
Wybałuszył na mnie bladoniebieskie oczy, a oblicze jego przybrało wyraz zdziwienia.
– Nie... nie cierpię – odparł z wahaniem – lecz czemu...
– A może jakieś zaburzenia wzrokowe? – przerwałem mu w połowie zdania. – Zdarza się panu podwójne widzenie?
– Ależ, doktorze! Nic z tych rzeczy. Jestem zdrowy jak przysłowiowa ryba.
– Na pewno – grzecznie przytaknąłem. – Ale zdarza się, że chory nie orientuje się w swych dolegliwościach.
– To nieporozumienie, doktorze – roześmiał się. – Nie przyszedłem po poradę lekarską.
– No to proszę mi wyjaśnić, o co właściwie chodzi? Wspomniał pan o duchach. Widział pan je?
– Jak dotąd... nie! – wykrzyknął. – Lecz... chciałbym je ujrzeć.
Znowu drgnąłem. Jak dotąd pan Adrian Fremont był dla mnie uosobieniem stateczności i rzeczowego spojrzenia na świat i jego zjawiska. Znałem go tak dobrze, jak można poznać człowieka, którego widywałem prawie co tydzień, lecz za to od lat. Był właścicielem antykwariatu w Milwaukee – moim rodzinnym mieście. Wielki sklep Fremonta zawsze bywał wypełniony najrozmaitszymi starociami: od mebli począwszy, na broszkach i pierścieniach skończywszy. Mało się znam na tego rodzaju handlu. Antykwariusz zaklinał się, że posiadane przez niego na sprzedaż przedmioty liczą sobie nie mniej niż sto lat. Wierzyłem na słowo. Od czasu do czasu odwiedzałem magazyn, nabywając niekiedy drobiazgi związane przede wszystkim z dawną historią Indian. Czy autentyczne? Być może, przynajmniej tak mi się wydaje. Już nie pamiętam pierwszego nabytku. Od lat odwiedzałem antykwariat i spędziłem wiele interesujących godzin w jego wnętrzu.
Fremont miał trzech pracowników, więc gdy liczba klientów malała, zwłaszcza w przedwieczornej porze, poświęcał mi sporo czasu, prezentując co ciekawsze przedmioty i opowiadając o ich dziejach. Szczycił się tym, że jest przedstawicielem trzeciego już pokolenia antykwariuszy. Obecnie firma ta uchodziła w Milwaukee za największą, najbardziej godną uwagi ze względu na swą solidność i wysoką wartość oferowanych towarów. Z jej usług korzystały nawet muzea.
Mój niespodziewany gość, jak pamiętam, nigdy nie chorował. Nigdy nie był moim pacjentem. Dlatego zaskoczyła mnie jego wizyta, a jeszcze bardziej przedziwne pytanie, jakim ją rozpoczął. I zdumiewające stwierdzenie: „Chciałbym ujrzeć ducha”.
Moje myśli galopowały w głowie niczym stado spłoszonych antylop i w mig wyobraziłem sobie powstałą sytuację. Zdarza się przecież, że najbardziej normalni, jak się to potocznie określa, ludzie pod wpływem silnych wzruszeń lub krańcowego przemęczenia na pewien czas zatracają równowagę umysłową, żeby rzec delikatnie. Bez pomocy lekarskiej taki brak równowagi może doprowadzić do ciężkich schorzeń psychicznych. Prawdopodobnie Fremont znajdował się w podobnym stanie. Jego dziwaczne pytania należało traktować poważnie, bagatelizując twierdzenie, że jest „zdrowy jak ryba”.
– Więc cóż z tymi duchami? – zapytałem. – Jak one wyglądają?
– Albo ja wiem? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Stwierdziłem jedynie ślady ich działalności.
– Jakież to ślady?
– Zaraz panu pokażę – podał mi wielką kopertę, którą przez cały czas naszej rozmowy trzymał na kolanach. – Proszę wyjąć, doktorze. Za chwilę zrozumie pan wszystko i przestanie uważać mnie za wariata.
Wydobyłem z koperty żółtawy, w czworo złożony sztywny arkusz. Rozpostarłem na biurku. Była to mapa.
W jej lewym rogu widniał drukowany napis: „Brytyjska Ameryka Północna”, a poniżej: „Za zgodą dedykowana Szanownej Kompanii Zatoki Hudsona. Zawierająca najnowszą informację, której dostarczają dokumenty. Przez uniżonego sługę – J. Arrowsmitha”.
Druk był wyblakły, cała mapa również, jednak wszystkie zaznaczone na niej szczegóły dawały się łatwo odczytać. Zgodnie z tytułem obejmowała północną część Stanów Zjednoczonych oraz cały obszar Kanady. Podzielona różowymi liniami na okręgi administracyjne – dziś już nieistniejące lub istniejące w zupełnie innych granicach – pełna częściowo nieaktualnych nazw; z punktu widzenia praktycznej użyteczności przedstawiała kiepską wartość. Wyraziłem głośno swą opinię, lecz zaraz dodałem:
– Chętnie bym jednak ją kupił.
– Ba – odparł Fremont. – To jeszcze nie wszystko. Proszę odwrócić arkusz.
Uczyniłem to.
– No i co pan widzi, doktorze?
– Napis. Mało wyraźny, lecz chyba dający się odczytać.
– A jakże, można odczytać. Dokonałem tego bez trudu i nic nie rozumiem. Niech pan spróbuje.
Począłem wolno sylabizować: „Dla osoby, która to odczyta...”.
– Ciekawe – zauważyłem. – A dalej... coś tu jest zamazane.
– Może pomóc?
– Nie, nie. Już wiem:
„Wielkie Jezioro Niedźwiedzie, odnoga Keith, północny kraniec, Przylądek Lisa, wschód od pasma wzgórz. Szukać...”.
Tu pismo się urywało. Ponownie odwróciłem mapę, odnalazłem Wielkie Jezioro Niedźwiedzie, a w nim odnogę Keith i... nic więcej.
– Interesujące – stwierdziłem.
– Interesujące?! – wykrzyknął gość. – Pan jeszcze nie zna całej historii. Tego napisu wczoraj nie było. Po prostu nie istniał!
– Przepraszam, nie bardzo rozumiem. Skąd pan ma tę mapę?
– Kupiłem ją wczoraj. Może pan słyszał, doktorze, o śmierci Riddle’a?
Pokręciłem głową na znak przeczenia.
– No, producenta lamp naftowych.
– Więc od niego nabył pan mapę?
– Od spadkobierców. Nie tylko mapę, również nieco innych starodruków. Allan Riddle posiadał sporą bibliotekę. Po co ją kompletował, nie mam pojęcia. Wiele książek wyglądało tak, jakby ich nigdy nie tknęła dłoń czytelnika. Za to oprawy! Aż błyszczały od srebrnych i złotych zdobień! Lecz spadkobiercom widać ten fakt nie zaimponował. Postanowili pozbyć się książek. Oprócz mnie zainteresowało się tą sprawą jeszcze kilku nabywców. Ja wybrałem jedynie starsze i rzadkie druki. Między nimi właśnie tę mapkę. Niech mi pan wierzy, doktorze, obejrzałem ją dokładnie. Na miejscu kupna i u siebie w sklepie. Na odwrocie nie istniał żaden napis! Dziś po południu pomyślałem, że może pana zainteresować tak rzadki starodruk. Odbito go przecież w 1832 roku.
– Nie taki znowu stary – zaprzeczyłem. Fremont, jak zwykle przy podobnych okazjach, podnosił dodatnie cechy oferowanego artykułu.
– No... zawszeć to pięćdziesiąt dziewięć lat. Ładny wiek. Sprzedałem panu, bodajże przed trzema laty, rzadką mapę Meksyku. Chyba się pan na mnie nie zawiódł?
– Oczywiście, że nie. Był to z wielu względów unikat. Bardzo mi się przydał podczas podróży w tamte strony, lecz to, co mi pan teraz prezentuje, nie stanowi rzadkości.
– A ten napis?
– Napis nic nie znaczy, urwany w połowie zdania. Mogę kupić mapę dla mapy, lecz nie dla tych kilku słów.
Sięgnąłem po fajkę i począłem ją napełniać tytoniem.
Wobec zwykłego pacjenta nie ośmieliłbym się na taki gest, lecz Fremont przyszedł do mnie w czysto handlowych celach, a całe gadanie o duchach nie było, jak początkowo sądziłem, skutkiem nerwowych zaburzeń, lecz naiwną reklamą towaru.
– Proszę posłuchać, doktorze. Powtarzam: wczoraj ten napis nie istniał. Dziś po południu, obejrzawszy jeszcze raz arkusz, odkryłem pismo.
– Może wczoraj nie obejrzał pan dokładnie – mruknąłem.
– Daję panu słowo honoru! – zaperzył się.
– Zgoda. Ktoś panu spłatał figla. I tyle. Może któryś z pańskich subiektów?
– Wykluczone – zaprotestował. – Zatrudniam wyłącznie ludzi poważnych, a poza tym nie rozstawałem się z mapą ani na chwilę. Po zamknięciu sklepu zabrałem ją do mieszkania. I wówczas jeszcze raz obejrzałem. Nie było napisu.
– Może w nocy? Na przykład któreś z pańskich dzieci?
– Mam tylko dwóch dorosłych synów. Jeden studiuje w Akademii Wojskowej w West Point, drugi na Harvardzie. Odwiedzą mnie dopiero latem. Chyba teraz zrozumiał pan, dlaczego pytałem o duchy? Tylko one mogły tego dokonać.
Powstrzymałem się od śmiechu i powtórnie sięgnąłem po mapę. Nie mogłem lekceważyć zapewnień antykwariusza. Lecz jakże? Napis sam się napisał? Przyjrzałem mu się raz jeszcze. Litery wyglądały nieco koślawo, jak gdyby ich autor niezbyt dawał sobie radę z piórem lub kreślił słowa pospiesznie i w niewygodnej pozycji. Barwa atramentu miała rudy odcień, co wydało mi się dziwne, lecz przecież pod działaniem promieni słonecznych czerń płowieje.
– I co pan teraz o tym sądzi, doktorze?
Doprawdy nie wiedziałem, co mam sądzić. Aż nagła myśl, którą w takich wypadkach nazywamy „odkrywczą”, zaświtała mi w głowie. Podniosłem się zza biurka i z rozpostartym arkuszem podszedłem do kominka, w głębi którego buzował złocisty płomień.
– Co pan robi? – zaniepokoił się antykwariusz. – Mapa się spali!
– Będę uważał.
To rzekłszy, przysunąłem papier do ognia. Widziałem, jak Fremont obserwuje ze strachem moje poczynania.
Prawie że uniósł się w fotelu i opadł w jego głąb dopiero, gdy się cofnąłem.
Moje przewidywania okazały się słuszne.
– Oto pańskie duchy – stwierdziłem wesoło. – Czy wczoraj wieczorem, idąc spać, nie położył pan tej mapy w bliskości ognia?
– W bliskości ognia? Żeby stracić tak cenny dokument?
– A jednak mapa musiała przez pewien czas leżeć w sąsiedztwie źródła ciepła. To jest dla mnie pewne.
– Do czego pan zmierza, doktorze?
– Słyszał pan o atramencie sympatycznym?
– A jakże. Jakiś wynalazek chemiczny, co to litery znikają po napisaniu, a później należy papier posmarować kwasem i wszystko ukazuje się na nowo.
– Przesada z tym wynalazkiem chemicznym. Wystarczy użyć płynu zawierającego duży procent białka. Pismo wyschnie bez śladu, lecz pod wpływem gorąca białko się zetnie, a pismo czy rysunek staną się czytelne. Pan musiał przypadkowo położyć mapę w pobliżu ognia, ja uczyniłem to rozmyślnie. Proszę spojrzeć.
Zerwał się z fotela jak dźgnięty szpilką.
– Istotnie! – wykrzyknął. – Doktorze, pan jest nadzwyczajny!
– Każdy lekarz coś niecoś wie o podstawowych zasadach chemii.
Powodem entuzjazmu Fremonta był fakt, że tajemnicze litery pod wpływem mego zabiegu stały się jeszcze wyraźniejsze, a w miejscu, w którym zdanie się urywało, wystąpił jego dalszy ciąg. Po słowie „szukać” ujrzeliśmy obaj: „Zatoki Russella. Iść wzdłuż strumienia, 500 kroków prawym brzegiem. Cztery sosny na pagórku, dziesięć kroków na północ od skały. Tu kopać. Worki skórzane. Kenneth nie żyje, Clum zabity. Jackson i Hancock wrócą wieczorem albo nie wrócą. Nie mam naboi, noga boli. Listopad 1888. Fast”.
Spojrzałem na Fremonta. Fremont spojrzał na mnie. Opadł na fotel, a ja po raz drugi tego wieczoru sięgnąłem po fajkę.
– I co pan na to, doktorze?
– Jeśli to nie makabryczny żart, odkryliśmy zakończenie tragedii, która rozegrała się o tysiąc mil stąd. Pewnie teraz już mi pan tej mapy nie sprzeda.
– Oczywiście że nie. Ja ją panu ofiaruję!
– Nie, nie – zaprotestowałem. – Nie mogę przyjąć...
– Proszę wysłuchać mnie do końca. Dam panu mapę pod warunkiem, że nikomu pan jej nie pokaże. Przynajmniej do pewnego czasu.
– To oznacza, że nie będę mógł pochwalić się nabytkiem? Wobec tego rezygnuję.
– Ależ dlaczego?!
– Ponieważ chcę ją kupić.
– Przecież... przecież to śmieszne.
– Tylko pozornie. Ja tę mapę pragnę sprezentować przyjacielowi. Być może zaciekawi go tajemnicza notatka.
– Tego pragnę uniknąć – stwierdził ponuro.
– Chodzi o napis? Jakież on może mieć znaczenie?
– Olbrzymie! Proszę pomyśleć o skórzanych workach.
– Chce pan do nich zajrzeć? – zażartowałem.
– A pan nie? Któż odgadnie, co zawierają? Może cenne przedmioty sprzed setek lat? Jakaż okazja dla każdego zbieracza staroci!
– Wątpię – odparłem. – Daleka północ nigdy nie stanowiła ośrodka kultury. Worki co najwyżej wypełnione są złotym piaskiem, chociaż nigdy nie słyszałem, aby w tamtych stronach trafiono na bonanzę.
– Co najwyżej złoty piasek – powtórzył w osłupieniu. – Czy pan to mówi poważnie?
– Bardzo poważnie, zresztą to tylko mój domysł, na niczym nieoparty. Proszę zastanowić się nad odległością, jaka nas dzieli od jeziora i odnogi Keith, oraz nad ryzykiem poszukiwań, których efektem może być garść nikomu niepotrzebnych śmieci.
– Odległość? Hm... przecież pan, doktorze, niejeden już raz wyprawiał się w daleką drogę.
– Czemuż pan sam nie wybierze się po skarby?
– Ja? Nigdy nie próbowałem dalekich wycieczek. Nawet pociągiem. Nie dla mnie takie wyprawy.
– Ani dla mnie – wpadłem mu w słowo. – Żeby dotrzeć do celu, trzeba wielu tygodni, a może nawet miesięcy uciążliwej wędrówki. A poza tym miejsce, w którym mogłoby coś być, zostało tak kiepsko oznaczone, że zdać by się trzeba wyłącznie na szczęśliwy traf.
– Rozumiem – odparł. – Ale wspomniał pan o swym przyjacielu, którego zainteresowałaby mapa. Czy to pewny człowiek? To znaczy, czy można mu zaufać?
– Ręczę za niego.
– Ten przyjaciel oczywiście bywa u pana, doktorze.
– Bywa – odparłem zwięźle.
– A nie spodziewa się pan wkrótce go ujrzeć?
– Nie spodziewam.
Natarczywość antykwariusza nie przypadła mi do smaku. Dodałem więc:
– Nie sądzę, aby wpadł do mnie wcześniej niż z początkiem wiosny.
– Mógłby pan mnie do niego skierować?
– Ba, nie znam obecnego miejsca jego pobytu. Zresztą proszę nie przywiązywać zbyt wielkiego znaczenia do słowa „zainteresowanie”. Powiedziałem, że być może przyjaciela zaciekawiłaby pańska mapa, lecz to wcale nie oznacza, że ruszy na wyprawę do jeziora Wielkiego Niedźwiedzia.
– Bardzo przepraszam, doktorze, że zabrałem panu tyle cennego czasu – Fremont wstał z fotela. – Jeśli wolno, wpadnę tu za kilka dni. Może otrzyma pan jakieś wiadomości od swego przyjaciela. I – przepraszam raz jeszcze – czy nie chodzi tu o pana Gordona?
Spryciarz! Sądzę, że od początku wiedział, o kogo chodzi.
– Być może, być może – odparłem wymijająco i pospiesznie uścisnąłem mu dłoń.
Skłonił się, sięgnął po mapę i, wbrew mym nadziejom, zamiast mi ją wręczyć – wpakował do koperty. I odszedł.
– Uff – odetchnąłem głośno, gdy trzasnęły drzwi.
Kilka minut później odwiedził mnie normalny pacjent. Po nim drugi i trzeci. Dziwna rozmowa uleciała mi z pamięci aż do późnego wieczoru. Wtedy, już rozciągnięty w łóżku, otworzyłem pierwszą stronę książki spoczywającej na stoliku nocnym. Tyle razy już przeze mnie czytanej, nigdy nudnej:
Jeśli żeglarskie gawędy o morzach,
Burze, przygody, upały i słota,
Kutry i wyspy, drogi i bezdroża,
Piraci, złoża ukrytego złota;
Jeśli opowieść, której tarapaty
Tum po staremu opisał i przeżył,
Tak jak mnie kiedyś, w dniach dawnych, przed laty,
Dziś się mądrzejszej spodoba młodzieży –
To bardzo dobrze...[1]
Zamknąłem tomik, przykręciłem knot lampy naftowej. Ciemność nocy wtargnęła przez okno, lecz nie ogarnęła całego pokoju. Od strony kominka biegła szeroka ścieżka blasku.
Zamyśliłem się, wpatrzony w tę ścieżkę, bo słowa wiersza – niejako prologu do słynnej powieści Roberta Louisa Stevensona – skierowały moje dumania ku dalekiej przeszłości i równocześnie ku niedawnej rozmowie z właścicielem antykwariatu.
– „Burze, przygody, upały i słota” – powtórzyłem z pamięci. Ileż ich przeżyłem od czasu, gdy u boku Karola Gordona po raz pierwszy ruszyłem na wędrówkę ku preriom i górom Kanady. Dziesięć lat! Jak ten czas biegnie!
Co prawda naszego szlaku nie znaczyły kutry i wyspy, lecz drogi i bezdroża; zwłaszcza bezdroża pryskały kurzem spod kopyt naszych koni.
Mapa Fremonta, sympatyczny atrament i informacja, która – jeśli nie była dziełem dowcipnisia – mogła dotyczyć jedynie „ukrytego złota”, mówiąc słowami Stevensona. Może w formie złotego pyłu, może w formie grubych jak groch ziaren nuggetu?
Nigdy nie próbowałem podczas swych wycieczek parać się kilofem lub łopatą. Karol Gordon – nim się poznaliśmy – szukał w Czarnych Górach, w Dakocie, żółtych skarbów ziemi, zresztą nie bez powodzenia. Jednak był to bardzo krótki okres jego życia. Karol okazał się odporny na „złotą gorączkę” i od lat zajmował się czymś pewniejszym – polowaniem na zwierzęta futerkowe, czyli traperstwem. Ten rzadki już dziś zawód doprowadził go pewnego roku do progów szpitala, w którym wówczas pracowałem jako chirurg. Stąd znajomość, rychło przekształcona w przyjaźń, umocniona później kolejnymi wyprawami w barwny świat przyrody pierwotnej.
Corocznie wraz z Karolem Gordonem wyruszałem konno w głąb ziem rzadko zasiedlonych, a takich po dziś dzień nie brakuje na niezmiernie rozległych obszarach Ameryki Północnej. Jesienią wracałem do rodzinnego Milwaukee, aby na nowo podejmować praktykę lekarską, a Karol po parotygodniowym odpoczynku ruszał samotnie na daleką północ w pogoni za srebrnymi lub błękitnymi lisami, tropiąc niedźwiedzie, skunksy, żbiki, rysie i cennego gronostaja. Popyt na ich futra zwiększał się z roku na rok.
Przypisy
Powieści Wiesława Wernica w serii Western:
1. Tropy wiodą przez prerię
2. Szeryf z Fort Benton
3. Słońce Arizony
4. Colorado
5. Płomień w Oklahomie
6. Łapacz z Sacramento
7. Człowiek z Montany
8. Gwiazda trapera
9. Wędrowny handlarz
10. Przez góry Montany
11. Na południe od Rio Grande
12. Ucieczka z Wichita Falls
13. Barry Bede
14. Old Gray
15. Skarby Mackenzie
16. Znikające stado
17. Wołanie dalekich wzgórz
18. Sierżant konnej policji
19. W Nowej Fundlandii
20. Złe miasto