Skarby Mackenzie - Wiesław Wernic - ebook + książka

Skarby Mackenzie ebook

Wiesław Wernic

0,0

Opis

Powieść przygodowa Wiesława Wernica Skarby Mackenzie należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej o Dzikim Zachodzie. Charyzmatyczni bohaterowie powieści – doktor Jan i traper Karol Gordon – wyruszają tropem okrytego złowieszczą legendą skarbu zakopanego rzekomo nad rzeką Mackenzie. W czasie wędrówki wodnym szlakiem, do bohaterów i dwójki ich towarzyszy dołącza tajemniczy Tom Fast, mający odegrać ważną rolę w dalszym rozwoju wydarzeń. W miarę zbliżania się do celu wyprawy, okazuje się, że fama o zakopanym skarbie dotarła nie tylko do naszych bohaterów. Pojawiają się inni poszukiwacze. Wyprawa przemienia się w emocjonującą przygodę, której finał nie jest pozbawiony tragicznych zajść i zaskakujących odkryć.

Skarby Mackenzie należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfitujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia. Autor cyklu Wiesław Wernic jest cenionym mistrzem gatunku. Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach westmanów i groźnych rewolwerowców.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 379

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Co­py­ri­ght by Do­mi­nik Wer­nic, Mont­real, Ca­nada 2019 © Co­py­ri­ght by Sied­mio­róg Sp. z o.o., Wro­cław, Po­land 2019
Ża­den frag­ment książki nie może być po­wie­lany ani re­pro­du­ko­wany w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie elek­tro­niczne, Wro­cław 2025
ISBN 978-83-8279-277-5
Księ­gar­nia wy­sył­kowa Wy­daw­nic­twa Sied­mio­rógwww.sied­mio­rog.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

An­ty­kwa­riusz

Wie­rzy pan w du­chy, dok­to­rze?

Drgną­łem, aż za­trzesz­czało opar­cie krze­sła. Od­ruch cał­ko­wi­cie zro­zu­miały, je­śli uwzględ­nić fakt, że od­kąd roz­po­czą­łem prak­tykę le­kar­ską, ża­den z mo­ich pa­cjen­tów nie za­dał mi tak za­ska­ku­ją­cego py­ta­nia.

Za­pewne moja twarz mu­siała od­zwier­cie­dlać osłu­pie­nie, bo pan Ad­rian Fre­mont spoj­rzał na mnie ba­daw­czo i znowu za­gad­nął:

– Czy źle się wy­ra­zi­łem? Cho­dzi mi o du­chy, upiory i inne nie­zro­zu­miałe zja­wi­ska.

Rze­czo­wym to­nem roz­po­czą­łem wstępne ba­da­nia:

– Cierpi pan na bóle głowy?

Wy­ba­łu­szył na mnie bla­do­nie­bie­skie oczy, a ob­li­cze jego przy­brało wy­raz zdzi­wie­nia.

– Nie... nie cier­pię – od­parł z wa­ha­niem – lecz czemu...

– A może ja­kieś za­bu­rze­nia wzro­kowe? – prze­rwa­łem mu w po­ło­wie zda­nia. – Zda­rza się panu po­dwójne wi­dze­nie?

– Ależ, dok­to­rze! Nic z tych rze­czy. Je­stem zdrowy jak przy­sło­wiowa ryba.

– Na pewno – grzecz­nie przy­tak­ną­łem. – Ale zda­rza się, że chory nie orien­tuje się w swych do­le­gli­wo­ściach.

– To nie­po­ro­zu­mie­nie, dok­to­rze – ro­ze­śmiał się. – Nie przy­sze­dłem po po­radę le­kar­ską.

– No to pro­szę mi wy­ja­śnić, o co wła­ści­wie cho­dzi? Wspo­mniał pan o du­chach. Wi­dział pan je?

– Jak do­tąd... nie! – wy­krzyk­nął. – Lecz... chciał­bym je uj­rzeć.

Znowu drgną­łem. Jak do­tąd pan Ad­rian Fre­mont był dla mnie uoso­bie­niem sta­tecz­no­ści i rze­czo­wego spoj­rze­nia na świat i jego zja­wi­ska. Zna­łem go tak do­brze, jak można po­znać czło­wieka, któ­rego wi­dy­wa­łem pra­wie co ty­dzień, lecz za to od lat. Był wła­ści­cie­lem an­ty­kwa­riatu w Mil­wau­kee – moim ro­dzin­nym mie­ście. Wielki sklep Fre­monta za­wsze by­wał wy­peł­niony naj­roz­ma­it­szymi sta­ro­ciami: od me­bli po­cząw­szy, na brosz­kach i pier­ście­niach skoń­czyw­szy. Mało się znam na tego ro­dzaju han­dlu. An­ty­kwa­riusz za­kli­nał się, że po­sia­dane przez niego na sprze­daż przed­mioty li­czą so­bie nie mniej niż sto lat. Wie­rzy­łem na słowo. Od czasu do czasu od­wie­dza­łem ma­ga­zyn, na­by­wa­jąc nie­kiedy dro­bia­zgi zwią­zane przede wszyst­kim z dawną hi­sto­rią In­dian. Czy au­ten­tyczne? Być może, przy­naj­mniej tak mi się wy­daje. Już nie pa­mię­tam pierw­szego na­bytku. Od lat od­wie­dza­łem an­ty­kwa­riat i spę­dzi­łem wiele in­te­re­su­ją­cych go­dzin w jego wnę­trzu.

Fre­mont miał trzech pra­cow­ni­ków, więc gdy liczba klien­tów ma­lała, zwłasz­cza w przed­wie­czor­nej po­rze, po­świę­cał mi sporo czasu, pre­zen­tu­jąc co cie­kaw­sze przed­mioty i opo­wia­da­jąc o ich dzie­jach. Szczy­cił się tym, że jest przed­sta­wi­cie­lem trze­ciego już po­ko­le­nia an­ty­kwa­riu­szy. Obec­nie firma ta ucho­dziła w Mil­wau­kee za naj­więk­szą, naj­bar­dziej godną uwagi ze względu na swą so­lid­ność i wy­soką war­tość ofe­ro­wa­nych to­wa­rów. Z jej usług ko­rzy­stały na­wet mu­zea.

Mój nie­spo­dzie­wany gość, jak pa­mię­tam, ni­gdy nie cho­ro­wał. Ni­gdy nie był moim pa­cjen­tem. Dla­tego za­sko­czyła mnie jego wi­zyta, a jesz­cze bar­dziej prze­dziwne py­ta­nie, ja­kim ją roz­po­czął. I zdu­mie­wa­jące stwier­dze­nie: „Chciał­bym uj­rzeć du­cha”.

Moje my­śli ga­lo­po­wały w gło­wie ni­czym stado spło­szo­nych an­ty­lop i w mig wy­obra­zi­łem so­bie po­wstałą sy­tu­ację. Zda­rza się prze­cież, że naj­bar­dziej nor­malni, jak się to po­tocz­nie okre­śla, lu­dzie pod wpły­wem sil­nych wzru­szeń lub krań­co­wego prze­mę­cze­nia na pe­wien czas za­tra­cają rów­no­wagę umy­słową, żeby rzec de­li­kat­nie. Bez po­mocy le­kar­skiej taki brak rów­no­wagi może do­pro­wa­dzić do cięż­kich scho­rzeń psy­chicz­nych. Praw­do­po­dob­nie Fre­mont znaj­do­wał się w po­dob­nym sta­nie. Jego dzi­waczne py­ta­nia na­le­żało trak­to­wać po­waż­nie, ba­ga­te­li­zu­jąc twier­dze­nie, że jest „zdrowy jak ryba”.

– Więc cóż z tymi du­chami? – za­py­ta­łem. – Jak one wy­glą­dają?

– Albo ja wiem? – od­po­wie­dział py­ta­niem na py­ta­nie. – Stwier­dzi­łem je­dy­nie ślady ich dzia­łal­no­ści.

– Ja­kież to ślady?

– Za­raz panu po­każę – po­dał mi wielką ko­pertę, którą przez cały czas na­szej roz­mowy trzy­mał na ko­la­nach. – Pro­szę wy­jąć, dok­to­rze. Za chwilę zro­zu­mie pan wszystko i prze­sta­nie uwa­żać mnie za wa­riata.

Wy­do­by­łem z ko­perty żół­tawy, w czworo zło­żony sztywny ar­kusz. Roz­po­star­łem na biurku. Była to mapa.

W jej le­wym rogu wid­niał dru­ko­wany na­pis: „Bry­tyj­ska Ame­ryka Pół­nocna”, a po­ni­żej: „Za zgodą de­dy­ko­wana Sza­now­nej Kom­pa­nii Za­toki Hud­sona. Za­wie­ra­jąca naj­now­szą in­for­ma­cję, któ­rej do­star­czają do­ku­menty. Przez uni­żo­nego sługę – J. Ar­row­smi­tha”.

Druk był wy­bla­kły, cała mapa rów­nież, jed­nak wszyst­kie za­zna­czone na niej szcze­góły da­wały się ła­two od­czy­tać. Zgod­nie z ty­tu­łem obej­mo­wała pół­nocną część Sta­nów Zjed­no­czo­nych oraz cały ob­szar Ka­nady. Po­dzie­lona ró­żo­wymi li­niami na okręgi ad­mi­ni­stra­cyjne – dziś już nie­ist­nie­jące lub ist­nie­jące w zu­peł­nie in­nych gra­ni­cach – pełna czę­ściowo nie­ak­tu­al­nych nazw; z punktu wi­dze­nia prak­tycz­nej uży­tecz­no­ści przed­sta­wiała kiep­ską war­tość. Wy­ra­zi­łem gło­śno swą opi­nię, lecz za­raz do­da­łem:

– Chęt­nie bym jed­nak ją ku­pił.

– Ba – od­parł Fre­mont. – To jesz­cze nie wszystko. Pro­szę od­wró­cić ar­kusz.

Uczy­ni­łem to.

– No i co pan wi­dzi, dok­to­rze?

– Na­pis. Mało wy­raźny, lecz chyba da­jący się od­czy­tać.

– A jakże, można od­czy­tać. Do­ko­na­łem tego bez trudu i nic nie ro­zu­miem. Niech pan spró­buje.

Po­czą­łem wolno sy­la­bi­zo­wać: „Dla osoby, która to od­czyta...”.

– Cie­kawe – za­uwa­ży­łem. – A da­lej... coś tu jest za­ma­zane.

– Może po­móc?

– Nie, nie. Już wiem:

„Wiel­kie Je­zioro Niedź­wie­dzie, od­noga Ke­ith, pół­nocny kra­niec, Przy­lą­dek Lisa, wschód od pa­sma wzgórz. Szu­kać...”.

Tu pi­smo się ury­wało. Po­now­nie od­wró­ci­łem mapę, od­na­la­złem Wiel­kie Je­zioro Niedź­wie­dzie, a w nim od­nogę Ke­ith i... nic wię­cej.

– In­te­re­su­jące – stwier­dzi­łem.

– In­te­re­su­jące?! – wy­krzyk­nął gość. – Pan jesz­cze nie zna ca­łej hi­sto­rii. Tego na­pisu wczo­raj nie było. Po pro­stu nie ist­niał!

– Prze­pra­szam, nie bar­dzo ro­zu­miem. Skąd pan ma tę mapę?

– Ku­pi­łem ją wczo­raj. Może pan sły­szał, dok­to­rze, o śmierci Rid­dle’a?

Po­krę­ci­łem głową na znak prze­cze­nia.

– No, pro­du­centa lamp naf­to­wych.

– Więc od niego na­był pan mapę?

– Od spad­ko­bier­ców. Nie tylko mapę, rów­nież nieco in­nych sta­ro­dru­ków. Al­lan Rid­dle po­sia­dał sporą bi­blio­tekę. Po co ją kom­ple­to­wał, nie mam po­ję­cia. Wiele ksią­żek wy­glą­dało tak, jakby ich ni­gdy nie tknęła dłoń czy­tel­nika. Za to oprawy! Aż błysz­czały od srebr­nych i zło­tych zdo­bień! Lecz spad­ko­bier­com wi­dać ten fakt nie za­im­po­no­wał. Po­sta­no­wili po­zbyć się ksią­żek. Oprócz mnie za­in­te­re­so­wało się tą sprawą jesz­cze kilku na­byw­ców. Ja wy­bra­łem je­dy­nie star­sze i rzad­kie druki. Mię­dzy nimi wła­śnie tę mapkę. Niech mi pan wie­rzy, dok­to­rze, obej­rza­łem ją do­kład­nie. Na miej­scu kupna i u sie­bie w skle­pie. Na od­wro­cie nie ist­niał ża­den na­pis! Dziś po po­łu­dniu po­my­śla­łem, że może pana za­in­te­re­so­wać tak rzadki sta­ro­druk. Od­bito go prze­cież w 1832 roku.

– Nie taki znowu stary – za­prze­czy­łem. Fre­mont, jak zwy­kle przy po­dob­nych oka­zjach, pod­no­sił do­dat­nie ce­chy ofe­ro­wa­nego ar­ty­kułu.

– No... za­wszeć to pięć­dzie­siąt dzie­więć lat. Ładny wiek. Sprze­da­łem panu, bo­dajże przed trzema laty, rzadką mapę Mek­syku. Chyba się pan na mnie nie za­wiódł?

– Oczy­wi­ście, że nie. Był to z wielu wzglę­dów uni­kat. Bar­dzo mi się przy­dał pod­czas po­dróży w tamte strony, lecz to, co mi pan te­raz pre­zen­tuje, nie sta­nowi rzad­ko­ści.

– A ten na­pis?

– Na­pis nic nie zna­czy, urwany w po­ło­wie zda­nia. Mogę ku­pić mapę dla mapy, lecz nie dla tych kilku słów.

Się­gną­łem po fajkę i po­czą­łem ją na­peł­niać ty­to­niem.

Wo­bec zwy­kłego pa­cjenta nie ośmie­lił­bym się na taki gest, lecz Fre­mont przy­szedł do mnie w czy­sto han­dlo­wych ce­lach, a całe ga­da­nie o du­chach nie było, jak po­cząt­kowo są­dzi­łem, skut­kiem ner­wo­wych za­bu­rzeń, lecz na­iwną re­klamą to­waru.

– Pro­szę po­słu­chać, dok­to­rze. Po­wta­rzam: wczo­raj ten na­pis nie ist­niał. Dziś po po­łu­dniu, obej­rzaw­szy jesz­cze raz ar­kusz, od­kry­łem pi­smo.

– Może wczo­raj nie obej­rzał pan do­kład­nie – mruk­ną­łem.

– Daję panu słowo ho­noru! – za­pe­rzył się.

– Zgoda. Ktoś panu spła­tał fi­gla. I tyle. Może któ­ryś z pań­skich su­biek­tów?

– Wy­klu­czone – za­pro­te­sto­wał. – Za­trud­niam wy­łącz­nie lu­dzi po­waż­nych, a poza tym nie roz­sta­wa­łem się z mapą ani na chwilę. Po za­mknię­ciu sklepu za­bra­łem ją do miesz­ka­nia. I wów­czas jesz­cze raz obej­rza­łem. Nie było na­pisu.

– Może w nocy? Na przy­kład któ­reś z pań­skich dzieci?

– Mam tylko dwóch do­ro­słych sy­nów. Je­den stu­diuje w Aka­de­mii Woj­sko­wej w West Po­int, drugi na Ha­rvar­dzie. Od­wie­dzą mnie do­piero la­tem. Chyba te­raz zro­zu­miał pan, dla­czego py­ta­łem o du­chy? Tylko one mo­gły tego do­ko­nać.

Po­wstrzy­ma­łem się od śmie­chu i po­wtór­nie się­gną­łem po mapę. Nie mo­głem lek­ce­wa­żyć za­pew­nień an­ty­kwa­riu­sza. Lecz jakże? Na­pis sam się na­pi­sał? Przyj­rza­łem mu się raz jesz­cze. Li­tery wy­glą­dały nieco ko­ślawo, jak gdyby ich au­tor nie­zbyt da­wał so­bie radę z pió­rem lub kre­ślił słowa po­spiesz­nie i w nie­wy­god­nej po­zy­cji. Barwa atra­mentu miała rudy od­cień, co wy­dało mi się dziwne, lecz prze­cież pod dzia­ła­niem pro­mieni sło­necz­nych czerń pło­wieje.

– I co pan te­raz o tym są­dzi, dok­to­rze?

Do­prawdy nie wie­dzia­łem, co mam są­dzić. Aż na­gła myśl, którą w ta­kich wy­pad­kach na­zy­wamy „od­kryw­czą”, za­świ­tała mi w gło­wie. Pod­nio­słem się zza biurka i z roz­po­star­tym ar­ku­szem pod­sze­dłem do ko­minka, w głębi któ­rego bu­zo­wał zło­ci­sty pło­mień.

– Co pan robi? – za­nie­po­koił się an­ty­kwa­riusz. – Mapa się spali!

– Będę uwa­żał.

To rze­kł­szy, przy­su­ną­łem pa­pier do ognia. Wi­dzia­łem, jak Fre­mont ob­ser­wuje ze stra­chem moje po­czy­na­nia.

Pra­wie że uniósł się w fo­telu i opadł w jego głąb do­piero, gdy się cof­ną­łem.

Moje prze­wi­dy­wa­nia oka­zały się słuszne.

– Oto pań­skie du­chy – stwier­dzi­łem we­soło. – Czy wczo­raj wie­czo­rem, idąc spać, nie po­ło­żył pan tej mapy w bli­sko­ści ognia?

– W bli­sko­ści ognia? Żeby stra­cić tak cenny do­ku­ment?

– A jed­nak mapa mu­siała przez pe­wien czas le­żeć w są­siedz­twie źró­dła cie­pła. To jest dla mnie pewne.

– Do czego pan zmie­rza, dok­to­rze?

– Sły­szał pan o atra­men­cie sym­pa­tycz­nym?

– A jakże. Ja­kiś wy­na­la­zek che­miczny, co to li­tery zni­kają po na­pi­sa­niu, a póź­niej na­leży pa­pier po­sma­ro­wać kwa­sem i wszystko uka­zuje się na nowo.

– Prze­sada z tym wy­na­laz­kiem che­micz­nym. Wy­star­czy użyć płynu za­wie­ra­ją­cego duży pro­cent białka. Pi­smo wy­schnie bez śladu, lecz pod wpły­wem go­rąca białko się ze­tnie, a pi­smo czy ry­su­nek staną się czy­telne. Pan mu­siał przy­pad­kowo po­ło­żyć mapę w po­bliżu ognia, ja uczy­ni­łem to roz­myśl­nie. Pro­szę spoj­rzeć.

Ze­rwał się z fo­tela jak dźgnięty szpilką.

– Istot­nie! – wy­krzyk­nął. – Dok­to­rze, pan jest nad­zwy­czajny!

– Każdy le­karz coś nie­coś wie o pod­sta­wo­wych za­sa­dach che­mii.

Po­wo­dem en­tu­zja­zmu Fre­monta był fakt, że ta­jem­ni­cze li­tery pod wpły­wem mego za­biegu stały się jesz­cze wy­raź­niej­sze, a w miej­scu, w któ­rym zda­nie się ury­wało, wy­stą­pił jego dal­szy ciąg. Po sło­wie „szu­kać” uj­rze­li­śmy obaj: „Za­toki Rus­sella. Iść wzdłuż stru­mie­nia, 500 kro­ków pra­wym brze­giem. Cztery so­sny na pa­górku, dzie­sięć kro­ków na pół­noc od skały. Tu ko­pać. Worki skó­rzane. Ken­neth nie żyje, Clum za­bity. Jack­son i Han­cock wrócą wie­czo­rem albo nie wrócą. Nie mam na­boi, noga boli. Li­sto­pad 1888. Fast”.

Spoj­rza­łem na Fre­monta. Fre­mont spoj­rzał na mnie. Opadł na fo­tel, a ja po raz drugi tego wie­czoru się­gną­łem po fajkę.

– I co pan na to, dok­to­rze?

– Je­śli to nie ma­ka­bryczny żart, od­kry­li­śmy za­koń­cze­nie tra­ge­dii, która ro­ze­grała się o ty­siąc mil stąd. Pew­nie te­raz już mi pan tej mapy nie sprzeda.

– Oczy­wi­ście że nie. Ja ją panu ofia­ruję!

– Nie, nie – za­pro­te­sto­wa­łem. – Nie mogę przy­jąć...

– Pro­szę wy­słu­chać mnie do końca. Dam panu mapę pod wa­run­kiem, że ni­komu pan jej nie po­każe. Przy­naj­mniej do pew­nego czasu.

– To ozna­cza, że nie będę mógł po­chwa­lić się na­byt­kiem? Wo­bec tego re­zy­gnuję.

– Ależ dla­czego?!

– Po­nie­waż chcę ją ku­pić.

– Prze­cież... prze­cież to śmieszne.

– Tylko po­zor­nie. Ja tę mapę pra­gnę spre­zen­to­wać przy­ja­cie­lowi. Być może za­cie­kawi go ta­jem­ni­cza no­tatka.

– Tego pra­gnę unik­nąć – stwier­dził po­nuro.

– Cho­dzi o na­pis? Ja­kież on może mieć zna­cze­nie?

– Ol­brzy­mie! Pro­szę po­my­śleć o skó­rza­nych wor­kach.

– Chce pan do nich zaj­rzeć? – za­żar­to­wa­łem.

– A pan nie? Któż od­gad­nie, co za­wie­rają? Może cenne przed­mioty sprzed se­tek lat? Ja­każ oka­zja dla każ­dego zbie­ra­cza sta­roci!

– Wąt­pię – od­par­łem. – Da­leka pół­noc ni­gdy nie sta­no­wiła ośrodka kul­tury. Worki co naj­wy­żej wy­peł­nione są zło­tym pia­skiem, cho­ciaż ni­gdy nie sły­sza­łem, aby w tam­tych stro­nach tra­fiono na bo­nanzę.

– Co naj­wy­żej złoty pia­sek – po­wtó­rzył w osłu­pie­niu. – Czy pan to mówi po­waż­nie?

– Bar­dzo po­waż­nie, zresztą to tylko mój do­mysł, na ni­czym nie­oparty. Pro­szę za­sta­no­wić się nad od­le­gło­ścią, jaka nas dzieli od je­ziora i od­nogi Ke­ith, oraz nad ry­zy­kiem po­szu­ki­wań, któ­rych efek­tem może być garść ni­komu nie­po­trzeb­nych śmieci.

– Od­le­głość? Hm... prze­cież pan, dok­to­rze, nie­je­den już raz wy­pra­wiał się w da­leką drogę.

– Cze­muż pan sam nie wy­bie­rze się po skarby?

– Ja? Ni­gdy nie pró­bo­wa­łem da­le­kich wy­cie­czek. Na­wet po­cią­giem. Nie dla mnie ta­kie wy­prawy.

– Ani dla mnie – wpa­dłem mu w słowo. – Żeby do­trzeć do celu, trzeba wielu ty­go­dni, a może na­wet mie­sięcy uciąż­li­wej wę­drówki. A poza tym miej­sce, w któ­rym mo­głoby coś być, zo­stało tak kiep­sko ozna­czone, że zdać by się trzeba wy­łącz­nie na szczę­śliwy traf.

– Ro­zu­miem – od­parł. – Ale wspo­mniał pan o swym przy­ja­cielu, któ­rego za­in­te­re­so­wa­łaby mapa. Czy to pewny czło­wiek? To zna­czy, czy można mu za­ufać?

– Rę­czę za niego.

– Ten przy­ja­ciel oczy­wi­ście bywa u pana, dok­to­rze.

– Bywa – od­par­łem zwięźle.

– A nie spo­dziewa się pan wkrótce go uj­rzeć?

– Nie spo­dzie­wam.

Na­tar­czy­wość an­ty­kwa­riu­sza nie przy­pa­dła mi do smaku. Do­da­łem więc:

– Nie są­dzę, aby wpadł do mnie wcze­śniej niż z po­cząt­kiem wio­sny.

– Mógłby pan mnie do niego skie­ro­wać?

– Ba, nie znam obec­nego miej­sca jego po­bytu. Zresztą pro­szę nie przy­wią­zy­wać zbyt wiel­kiego zna­cze­nia do słowa „za­in­te­re­so­wa­nie”. Po­wie­dzia­łem, że być może przy­ja­ciela za­cie­ka­wi­łaby pań­ska mapa, lecz to wcale nie ozna­cza, że ru­szy na wy­prawę do je­ziora Wiel­kiego Niedź­wie­dzia.

– Bar­dzo prze­pra­szam, dok­to­rze, że za­bra­łem panu tyle cen­nego czasu – Fre­mont wstał z fo­tela. – Je­śli wolno, wpadnę tu za kilka dni. Może otrzyma pan ja­kieś wia­do­mo­ści od swego przy­ja­ciela. I – prze­pra­szam raz jesz­cze – czy nie cho­dzi tu o pana Gor­dona?

Spry­ciarz! Są­dzę, że od po­czątku wie­dział, o kogo cho­dzi.

– Być może, być może – od­par­łem wy­mi­ja­jąco i po­spiesz­nie uści­sną­łem mu dłoń.

Skło­nił się, się­gnął po mapę i, wbrew mym na­dzie­jom, za­miast mi ją wrę­czyć – wpa­ko­wał do ko­perty. I od­szedł.

– Uff – ode­tchną­łem gło­śno, gdy trza­snęły drzwi.

Kilka mi­nut póź­niej od­wie­dził mnie nor­malny pa­cjent. Po nim drugi i trzeci. Dziwna roz­mowa ule­ciała mi z pa­mięci aż do póź­nego wie­czoru. Wtedy, już roz­cią­gnięty w łóżku, otwo­rzy­łem pierw­szą stronę książki spo­czy­wa­ją­cej na sto­liku noc­nym. Tyle razy już przeze mnie czy­ta­nej, ni­gdy nud­nej:

Je­śli że­glar­skie ga­wędy o mo­rzach,

Bu­rze, przy­gody, upały i słota,

Ku­try i wy­spy, drogi i bez­droża,

Pi­raci, złoża ukry­tego złota;

Je­śli opo­wieść, któ­rej ta­ra­paty

Tum po sta­remu opi­sał i prze­żył,

Tak jak mnie kie­dyś, w dniach daw­nych, przed laty,

Dziś się mą­drzej­szej spodoba mło­dzieży –

To bar­dzo do­brze...[1]

Za­mkną­łem to­mik, przy­krę­ci­łem knot lampy naf­to­wej. Ciem­ność nocy wtar­gnęła przez okno, lecz nie ogar­nęła ca­łego po­koju. Od strony ko­minka bie­gła sze­roka ścieżka bla­sku.

Za­my­śli­łem się, wpa­trzony w tę ścieżkę, bo słowa wier­sza – nie­jako pro­logu do słyn­nej po­wie­ści Ro­berta Lo­uisa Ste­ven­sona – skie­ro­wały moje du­ma­nia ku da­le­kiej prze­szło­ści i rów­no­cze­śnie ku nie­daw­nej roz­mo­wie z wła­ści­cie­lem an­ty­kwa­riatu.

– „Bu­rze, przy­gody, upały i słota” – po­wtó­rzy­łem z pa­mięci. Ileż ich prze­ży­łem od czasu, gdy u boku Ka­rola Gor­dona po raz pierw­szy ru­szy­łem na wę­drówkę ku pre­riom i gó­rom Ka­nady. Dzie­sięć lat! Jak ten czas bie­gnie!

Co prawda na­szego szlaku nie zna­czyły ku­try i wy­spy, lecz drogi i bez­droża; zwłasz­cza bez­droża pry­skały ku­rzem spod ko­pyt na­szych koni.

Mapa Fre­monta, sym­pa­tyczny atra­ment i in­for­ma­cja, która – je­śli nie była dzie­łem dow­cip­ni­sia – mo­gła do­ty­czyć je­dy­nie „ukry­tego złota”, mó­wiąc sło­wami Ste­ven­sona. Może w for­mie zło­tego pyłu, może w for­mie gru­bych jak groch zia­ren nug­getu?

Ni­gdy nie pró­bo­wa­łem pod­czas swych wy­cie­czek pa­rać się ki­lo­fem lub ło­patą. Ka­rol Gor­don – nim się po­zna­li­śmy – szu­kał w Czar­nych Gó­rach, w Da­ko­cie, żół­tych skar­bów ziemi, zresztą nie bez po­wo­dze­nia. Jed­nak był to bar­dzo krótki okres jego ży­cia. Ka­rol oka­zał się od­porny na „złotą go­rączkę” i od lat zaj­mo­wał się czymś pew­niej­szym – po­lo­wa­niem na zwie­rzęta fu­ter­kowe, czyli tra­per­stwem. Ten rzadki już dziś za­wód do­pro­wa­dził go pew­nego roku do pro­gów szpi­tala, w któ­rym wów­czas pra­co­wa­łem jako chi­rurg. Stąd zna­jo­mość, ry­chło prze­kształ­cona w przy­jaźń, umoc­niona póź­niej ko­lej­nymi wy­pra­wami w barwny świat przy­rody pier­wot­nej.

Co­rocz­nie wraz z Ka­ro­lem Gor­do­nem wy­ru­sza­łem konno w głąb ziem rzadko za­sie­dlo­nych, a ta­kich po dziś dzień nie bra­kuje na nie­zmier­nie roz­le­głych ob­sza­rach Ame­ryki Pół­noc­nej. Je­sie­nią wra­ca­łem do ro­dzin­nego Mil­wau­kee, aby na nowo po­dej­mo­wać prak­tykę le­kar­ską, a Ka­rol po pa­ro­ty­go­dnio­wym od­po­czynku ru­szał sa­mot­nie na da­leką pół­noc w po­goni za srebr­nymi lub błę­kit­nymi li­sami, tro­piąc niedź­wie­dzie, skunksy, żbiki, ry­sie i cen­nego gro­no­staja. Po­pyt na ich fu­tra zwięk­szał się z roku na rok.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Ro­bert Lo­uis Ste­ven­son, Wy­spa skar­bów, tłum. z ang. Wło­dzi­mierz Le­wik.

Po­wie­ści Wie­sława Wer­nica w se­rii We­stern:

1. Tropy wiodą przez pre­rię

2. Sze­ryf z Fort Ben­ton

3. Słońce Ari­zony

4. Co­lo­rado

5. Pło­mień w Okla­ho­mie

6. Ła­pacz z Sa­cra­mento

7. Czło­wiek z Mon­tany

8. Gwiazda tra­pera

9. Wę­drowny han­dlarz

10. Przez góry Mon­tany

11. Na po­łu­dnie od Rio Grande

12. Ucieczka z Wi­chita Falls

13. Barry Bede

14. Old Gray

15. Skarby Mac­ken­zie

16. Zni­ka­jące stado

17. Wo­ła­nie da­le­kich wzgórz

18. Sier­żant kon­nej po­li­cji

19. W No­wej Fun­dlan­dii

20. Złe mia­sto