Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść przygodowa Wiesława Wernica Wołanie dalekich wzgórz należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej o Dzikim Zachodzie. Charyzmatyczni bohaterowie powieści – doktor Jan i traper Karol Gordon – postanawiają odbyć podróż turystyczną do Parku Narodowego Yellostone. Podczas wyprawy wodnym szlakiem poznają samotnie podróżującego malarza Adriana Cecila Burnsa, a potem zostają w trójkę złapani i trzymani w niewoli przez plemię Indian, których wodzami jest dwóch „białych” traperów, Abraham Dunbar i Jeremy Dove. Prawowity wódz Czarna Antylopa pragnie odzyskać utraconą pozycję w swoim plemieniu i proponuje trójce więźniów układ. Jakie wyjście z tego trudnego położenia znajdą Karol, Jan i Adrian?
Wołanie dalekich wzgórz należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfi tujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia. Autor cyklu Wiesław Wernic jest cenionym mistrzem gatunku. Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach westmanów i groźnych rewolwerowców.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 355
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Malarz
Zieleń. Na prawym brzegu rzeki spływająca z kopulastych wzgórz aż ku migotliwej toni wody; na lewym – podchodząca do krańców żółtej plaży, przy której zacumowaliśmy łódź.
Blaski i cienie oraz intensywność barw stonowane były szarą mgiełką świtu unoszącą się nad doliną, nad obu pasmami pagórków, nad wstęgą nurtu. Nagle złocisty rąbek słońca wyjrzał zza grzebienia wysoczyzn i padł snopem promieni na moją obnażoną pierś. Natychmiast poczułem się lepiej. Po raz pierwszy po tej okropnej nocy, zlewającej ziemię potokami przeraźliwie zimnego deszczu. Kątem oka zerknąłem na brzeg, przy którym tkwiła nasza żaglówka.
Na piachu, w dwóch równych szeregach, leżały nasze ubrania, bielizna, wędka Karola, sieć na ryby, kilka tekturowych pudeł, puszki konserw, dwie pary butów, garnki i mnóstwo drobiazgów. Dziwnie wyglądało to pobojowisko przedmiotów różnego rodzaju i przeznaczenia, jakie wynieśliśmy z całkowicie zamkniętej kajuty po to, by wyschły, i po to, aby wyschło również wnętrze opróżnione z bagażu.
Karol spoczywał na pokładowych deskach o krok ode mnie i zdawał się drzemać. Było cicho, sennie i leniwie. Żagiel zwisający luźno z masztu od czasu do czasu łopotał podmuchem wpadającym w jego fałdy, a z mokrego płótna poczynał unosić się delikatny opar wilgoci – wynik małej katastrofy, jaka wydarzyła się wczorajszego popołudnia.
Płynęliśmy wówczas spokojną rzeczką, w dzień pogodny, pod bezchmurnym niebem, przy łagodnym wietrze – i wszystko to uśpiło naszą uwagę. Widok szerokiego, czystego nurtu, toczącego się leniwie, brak niesionych prądem pni lub sterczących z dna, ostrych jak włócznie korzeni stępił w nas czujność tak konieczną podczas żeglugi. I w ten to sposób sprawdziło się powiedzenie o „piorunie z jasnego nieba”, który dlatego jest groźny, że niespodziewany. Ano, nieoczekiwany piorun uderzył w nas, choć nic go nie zapowiadało.
To było późne słoneczne popołudnie i mimo wiatru, który dął w żagle naszego „Albatrosa”, zrobiło się parno. Powinno to nas ostrzec o możliwości nagłej zmiany pogody. Niestety żeglowaliśmy beztrosko. Karol przy sterze, ja leniwie rozłożony na krytym dziobie stateczku. Dostrzegłem wtedy wśród gęsto zarośniętych borem, spadzistych brzegów żółtą płaszczyznę piachu – idealne miejsce do lądowania i noclegu.
– Karolu – krzyknąłem – holuj w lewo, nigdzie nie znajdziesz lepszej przystani!
Skinął głową, ruszył sterem, dziób łodzi wykonał nagły skręt w lewo, a na prawej burcie woda zapieniła się gwałtownie, trafiając na poprzeczną zaporę. Prawdopodobnie ten gwałtowny skręt stał się przyczyną katastrofy, lecz przy niezmiennej pogodzie nawet ten błędny manewr nie okazałby się groźny w skutkach.
Wszystko rozegrało się w odstępie sekund. Nagle dostrzegłem w dalekiej gardzieli rzeki czarną plamę gnającą ku nam z nieprawdopodobną szybkością. Słońce przygasło, mrok ogarnął ziemię i nim zdążyłem podnieść się z pokładu, nastąpiło uderzenie wiatru tak gwałtowne, iż nasz stateczek błyskawicznie się przechylił. Wydęty żagiel pociągnął maszt, maszt pociągnął kadłub i wszystko to runęło w burzliwą, skłębioną toń. Plusnąłem w wodę jak kamień. Dusząc się i krztusząc, wychyliłem głowę nad powierzchnię. Wówczas oślepił mnie tuman piachu zmieciony z plaży uderzeniem wichru. Zwielokrotniona szybkość prądu nie pozwoliła płynąć do brzegu. Zostałem porwany niczym bezwładna szczapa drewna i poniesiony nie wiadomo dokąd. Przypadek zrządził, że prąd wyrzucił mnie na zbawczy cypel utworzony przez muł, splątane korzenie zwalonych drzew i pniaki o ostrych jak sztylety drzazgach. Na szczęście żadna z nich nie wbiła mi się w ciało. Wygramoliłem się na brzeg i w tym momencie otworzyły się upusty niebieskie, lunęła kaskada wody.
Począłem przedzierać się między kępami krzaków, dążąc z powrotem ku miejscu, gdzie powinna znajdować się plaża, a przede wszystkim Karol, którego straciłem z oczu przy pierwszym uderzeniu wiatru. Jakże uradowałem się, napotkawszy przyjaciela skulonego pod gałęziami rozłożystego świerku, tuż na granicy boru i plaży. Dookoła szumiała ulewa, a poprzez gałęzie spadały strugi wody, tak samo gęste, jak i poza ich zasięgiem. Przykucnąłem obok i wrzasnąłem do ucha towarzysza:
– Woda mnie uniosła! A ty?
– Wyrzuciło mnie na łachę! – odpowiedział gromkim głosem, starając się przekrzyczeć łoskot walącej z nieba lawiny.
– Gdzie łódź?!
– Na piachu... prawie zatopiona...
Było to szczęście w nieszczęściu. Gdyby nurt porwał nasz stateczek, znaleźlibyśmy się w sytuacji rozbitków pozbawionych broni, jedzenia, jakiegokolwiek sprzętu, na bezdrożach boru, o dziesiątki mil od jakiegokolwiek ludzkiego osiedla i najprawdopodobniej padlibyśmy z głodu i wyczerpania.
Chyba nigdy dotąd nie zdarzyło mi się znaleźć w tak rozpaczliwej sytuacji, choć podczas wędrówek po Dzikim Zachodzie przeżyłem niejedną burzę, a nawet dwa huragany. Jednakże siedząc na końskim grzbiecie, łatwiej uniknąć zaskoczenia. Widać rozległą przestrzeń, niczym nieprzysłonięty horyzont – daje to człowiekowi szansę przetrwania groźnych ataków sił przyrody, również pożarów prerii. No tak, lecz obecnie nie koń miał przesądzać o najbliższej przyszłości, lecz zatopiona łódź, jedyny środek łączności z cywilizowanym światem.
Po jakichś dwóch godzinach deszcz ustał, lecz korytarzem nieba, ograniczonym grzbietami lesistych wzgórz, nadal płynęły szare, kłębiaste chmury. Ściany boru wyglądały jak dwie czarne kurtyny, a rzeka, wezbrana szarą pianą, niczym nie przypominała złocistej strugi sprzed kilku godzin.
Ledwie ostatnie krople opadły z konarów drzewa, wyskoczyliśmy na otwartą plażę. Dopiero teraz zauważyłem naszą łódź. Spoczywała burtą na płyciźnie, a maszt prawie leżał poziomo, sięgając swym szczytem lądu. Płachtę żagla, rozpostartą na granicy wody i ziemi, pokrywała gruba warstwa piachu. Sądzę, że to właśnie ten piach, wagi paruset funtów, odegrał rolę kotwicy, nie pozwalając wzburzonym falom porwać łodzi i ponieść jej środkiem koryta na nieuchronną zagładę.
Zrzuciliśmy z siebie przemokłą odzież, a ponieważ nie zrobiło się nam ani odrobinę cieplej, zabraliśmy się skwapliwie do usuwania piachu z żagla, przy pomocy... dłoni. Jakże przydałaby się chociaż jedna, najmniejsza łopata! Gdy pokryci potem ciężko dysząc, spoglądaliśmy na stertę piachu, wydawała się tak samo wysoka, jak przed rozpoczęciem pracy. Siadłem na burcie, oddychając głęboko i bezradnie rozglądając się za czymś, co mogłoby jakoś ulżyć naszym trudom. Wówczas zauważyłem spoczywające we wnętrzu kadłuba, chyba cudem ocalałe oba nasze wiosła. Tępym wzrokiem przyglądałem się jeszcze przez chwilę zupełnie beznadziejnym wysiłkom Karola, który, klęcząc, oboma rękami usiłował zepchnąć z żagla pagórki piachu.
– Nic z tego, Karolu – ozwałem się słabym głosem.
– Więc co proponujesz? – zachrypiał nerwowo.
– Odpocząć trochę, a później użyć wioseł.
– Są wiosła? To świetnie! Ale... niech to wszystko licho porwie!
Po półgodzinnej przerwie zaczęliśmy morderczą pracę na nowo. Wiosła istotnie ułatwiły robotę i już zaczynało zmierzchać, gdy wreszcie cały żagiel został oczyszczony z piachu. Jednakże nie oznaczało to końca naszej mordęgi. Jak wspomniałem, łódź spoczywała na płyciźnie bokiem, należało ją ściągnąć na głębszą wodę. Bagatela! Ciężar kilkuset funtów. Trzeba było usunąć cały ładunek umieszczony w krytej kajucie. Panował tam – jak łatwo odgadnąć – rozpaczliwy nieporządek. W wyniku gwałtownego przechyłu runęły na lewą ścianę wszystkie manatki, tak starannie ulokowane pod dwiema ławami, które w razie potrzeby zastępowały nam prycze. Mało tego! Szafka-spiżarnia umieszczona pod samym pokryciem dziobu – opustoszała.
Puszki konserw walały się tu i tam, wypadły również i mokły w wodzie nasze prowianty w drelichowych woreczkach: suszone owoce, cukier, sól, herbata. Teraz dopiero żałowałem, że dla oszczędności zrezygnowaliśmy z ciężkich i kosztownych metalowych opakowań. Co najmniej połowa naszych zapasów nie nadawała się do spożycia. A suchary? Worek sucharów spoczywał na pochyłej ścianie, do połowy zamoknięty. Prawdziwa klęska!
Zacząłem oczyszczać kabinę z tego rumowiska. Karol odbierał z moich rąk kolejne przedmioty i odnosił na brzeg. Kiedy uporaliśmy się wreszcie z tą żmudną robotą, na niebie ukazał się księżyc. A przecież pozostało jeszcze zadanie najcięższe: wyprostowanie łodzi.
Wiosłami i garnkiem usunęliśmy piasek spod jednego boku „Albatrosa”. Potem trzeba było zwinąć żagiel i przywiązać długą cumę do czubka masztu. Bardzo przydałby się kołowrót lub chociażby lewar. Niestety, nie było w pobliżu drzewa, przez które można by przerzucić linę i zgodnie z prawami fizyki zwielokrotnić siłę naszych mięśni. Pozostało więc jedynie ciągnąć za koniec cumy.
Niewiele brakowało, by maszt się złamał, a jednak „Albatros” ani drgnął. Trzykrotnie odpoczywaliśmy i – zrozpaczeni – wracaliśmy do żmudnej roboty pogłębiania dna pod łodzią. W końcu „Albatros” nieco się wyprostował. W tym momencie o mało nie straciliśmy swego statku. Gdy bowiem pochylona burta uniosła się, stawiając opór wodzie, główny nurt zepchnął kadłub na głębinę. Dziób począł się zsuwać z plaży tak szybko, że Karol ledwie zdążył go dopaść i wyrzucić na ląd kotwicę. Jeszcze chwila, a nasza żaglówka zostałaby porwana przez fale.
Całkowicie wyzuci z sił padliśmy plackiem na mokre deski pokładu. Lecz cóż to za odpoczynek? Po kilkunastu minutach, gdy zacząłem odczuwać dotkliwy chłód nocy, wyskoczyłem na brzeg poganiany marzeniem o cieple buzującego ogniska. W jasnym blasku księżyca łatwo było znaleźć leżące tu i tam kawałki drewna. Uzbierałem spory stos, ale podpalenie go okazało się rzeczą niewykonalną – wszystko ociekało wilgocią, także i nasze zapałki. Nie dał rady i Karol, który widząc beznadziejność moich wysiłków, przyłączył się do akcji. Ostatecznie zmarnowaliśmy dwa pudelka bezcennych zapałek. I nie pozostało nam nic innego, jak przez resztę bardzo chłodnej nocy biegać po mokrej plaży, wykonując dla rozgrzewki różne ćwiczenia gimnastyczne. O spaniu, oczywiście, nie było mowy. Tak dotrwaliśmy do świtu, który – cóż za radość! – zapowiadał pogodny dzień.
Gdy tylko słońce zajrzało w głąb doliny, poczęliśmy rozkładać na plaży wszystkie przemokłe przedmioty i garderobę, a dopiero później zajęliśmy się śniadaniem. Niestety musiała nam wystarczyć puszka gotowanej fasoli na zimno, zagryzana rozmiękłymi sucharami. Oto, do czego może doprowadzić podróżowanie wodą!
Położyłem się na dziobie łodzi, czekając, aż zbawcze słońce przywróci mi lepsze samopoczucie. Karol starannie porozkładał mokre suchary i zawilgocone pudełka z zapałkami, później poszedł w moje ślady. Prawdopodobnie natychmiast zasnął, sądząc po bezruchu i miarowym oddechu. Ja też zapadłem w drzemkę. Gdy się obudziłem, słońce błyszczało wysoko na bezchmurnym niebie, Karol nadal spał i nic nie zakłócało ciszy, poza łagodnym pluskiem wody i delikatnym poszumem drzew.
Leżałem, zakrywszy oczy dłonią, wsłuchany w te odgłosy przyrody, i nagle wydało mi się, że do wtóru szumu i plusku dołączył się jakiś inny dźwięk. Czyżby to nieznany mi ptak?
Siadłem, aby tym lepiej łowić powtarzające się dźwięki, które coraz mocniej przebijały poprzez inne odgłosy otoczenia. I nagle aż skoczyłem na pokładowych deskach, budząc przy tym Karola.
– Co się stało? – zapytał, natychmiast otrzeźwiały, jak to Karol.
– Ktoś woła – odparłem.
Sięgnął po strzelbę przez cały czas spoczywającą u jego boku. Obcy głos słychać było coraz wyraźniej. Dobiegał z dołu rzeki, a ściany lasu powodowały rezonans, dlatego brzmiał dziwnie tajemniczo i nienaturalnie. Chwilę później stwierdziłem, że to śpiew, który budził echo powtarzające melodię wielokrotnie.
– Słyszysz, Karolu? Komuś jest bardzo wesoło. Jak można śpiewać, przedzierając się przez puszczę?
– To łódka – odparł. – Dźwięki niosą się po wodzie.
– A jutro świtem błyśnie dzień... – bardzo wyraźnie dobiegało mych uszu. – Błyśnie dzień... – powtórzyło echo. Reszta znikła w głośniejszym poszumie drzew, zamazało ją następne echo i jeszcze następne.
Po chwili ciszy znowu zabrzmiał oderwany fragment pieśni:
– I słońce znowu wstanie...
Karol wzruszył ramionami.
– Ten obcy śpiewak nie pozostał tu na wieczność – zauważył nieco zgryźliwie. – Cóż za pomysł tak się wydzierać?
– To musi być oryginał nie lada, w każdym razie fantazji mu nie brak – wystąpiłem w obronie nieznajomego wędrowca.
– Raczej greenhorn niezdający sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
– Jakiego? Przesadzasz, Karolu. Okolica jest całkowicie bezludna.
– Ale nie stanowi sceny operowej. Cóż my o tej okolicy wiemy?
– Nic – odpowiedziałem. – Jak zwykłe, Karolu, zawsze masz rację.
Wyskoczyłem na brzeg po lornetkę, która podobnie, jak i inne nasze drobiazgi, suszyła się na piachu, rozmontowana na dwie części. Była jeszcze nieco wilgotna wewnątrz, lecz gdy ją złożyłem i skierowałem w głąb wąwozu, tam gdzie ginęły fale rzeki, zdołałem dostrzec tuż obok cypla lądu obmywanego pieniącą się wodą trójkątną płachtę żagla. Nie sposób było jej nie dojrzeć, jako że odbijała od otoczenia czerwoną barwą. Nigdy dotąd nie widziałem czerwonych żagli. Aż krzyknąłem ze zdziwienia, a Karol parsknął śmiechem.
– To chyba wariat – stwierdził wesoło. – Pragnie na siebie zwracać uwagę. Dobre na regatach, ale tu?... Oby spotkanie z nim nie przysporzyło nam kłopotów.
Jak się wkrótce okazało, nie tylko kolor żagla zwracał uwagę, lecz i strój pasażera na błękitno pomalowanym kadłubie łodzi. Widać było wyraźnie jego czerwoną czapeczkę, żółtą koszulę i zielone spodnie.
– Jak papuga – stwierdził mój towarzysz, gdy barwny stateczek zbliżał się do nas.
I on nas dojrzał, bo zerwał z głowy czapkę i zamaszyście nią pomachał. Podejrzewam, iż w tym momencie musiał puścić rączkę steru, bo dziób łodzi, dotąd wymierzony wprost na nadbiegające fale, nagle skręcił, żagiel zwisnął, a stateczek począł niebezpiecznie dryfować w kierunku lesistego, najeżonego zwaliskami kłód brzegu, lecz trwało to krótko. Nieostrożny żeglarz w porę się spostrzegł, bo nagle ujrzałem, jak jego wyprostowana sylwetka skurczyła się, dziób łodzi przybrał właściwy kierunek, zaś czerwony żagiel się wydął.
Na wysokości naszego „Albatrosa” kolorowy przybysz skręcił i siłą rozpędu wbił się dziobem w piach łachy. Wykonane to zostało nad podziw sprawnie, wręcz elegancko. Niewątpliwie nieznajomy znał się na żegludze lepiej od nas.
Wyskoczyłem na brzeg i w paru susach podbiegłem na spotkanie.
– Witajcie – powiedział, a równocześnie odwiązał linkę żagla. Opadło purpurowe płótno, a nieznajomy znalazł się na brzegu. Wtedy dostrzegłem, że jest bosy, a nogawki parcianych zielonych spodni ma podwinięte powyżej łydek.
– O, do tysiąca pędzli! – wykrzyknął, dostrzegłszy nasze graty i łachy. – Wietrzycie dobytek?
– Raczej suszymy – odparłem.
– To wczorajszy deszcz – pokiwał głową. – Złapał mnie, gdy cumowałem w zacisznej zatoczce, tam w dole rzeki. Jednak moja kajuta okazała się szczelna. Nie przeniknęła do wewnątrz ani kropelka.
W odpowiedzi wyjaśniłem mu, iż szczelność naszej kabiny jest doskonała, a to, że woda do niej wtargnęła, było z zupełnie innej przyczyny. W kilku słowach streściłem naszą przygodę i natychmiast zagadnąłem o zapałki. Otrzymawszy jedno pudełko, zawołałem Karola. Niezbyt chętnie opuścił swe legowisko. Dostrzegłem, że podejrzliwym okiem spogląda na obcego, ale się tym nie przejąłem.
Pognałem w stronę lasu, pospiesznie nazbierałem szyszek i igliwia. Dopiero ten opał, acz powoli, zajął się płomieniem, który ogarnął również kawałki wilgotnego drzewa. Zabraliśmy się zaraz do gotowania wody. Co przez ten czas porabiał nieznajomy – nie wiem.
Gdy suchary wysuszył żar ognia, a wrzątek przemienił się w kawę, poszukałem wzrokiem przybysza. Siedział na dziobie swej łodzi, bardzo zajęty zadziwiającą mnie czynnością. W jednej ręce dzierżył jakiś prostokątny, sztywny karton, w drugiej – chyba ołówek. Pomyślałem, że to ktoś z licznego grona kartografów opracowujących nowe lub uzupełniających stare, pełne błędów mapy Dzikiego Zachodu.
– Może się pan napije kawy?! – krzyknąłem.
– Chętnie! – odkrzyknął.
Odłożył karton i przymaszerował do ogniska. Wręczyłem mu gorący kubek. Kucnął blisko buzujących płomieni.
– Zmarzłem nieco – wyjaśnił. – Ten nocny deszcz był przeraźliwie zimny.
Przytaknęliśmy, dmuchając na wrzący płyn.
– Może cukru? – zaproponowałem.
Podziękował, twierdząc, że cukier psuje smak kawy. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu pochłonięci rozgrzewaniem własnych wnętrz. Gdy ukazało się dno kubka, zapytałem od niechcenia:
– Jest pan geografem czy botanikiem?
Zakrztusił się, jakby usłyszał dowcip w nieodpowiedniej chwili.
– Ani jednym, ani drugim – stwierdził wesoło. – Rozumiem, że chodzi o mój wielki notes. Nie uwieczniam na nim ani zarysów gór, ani kształtu roślin, lecz... Zresztą zaraz wam pokażę.
Przyniósł to, co nazywał notesem, a co w rzeczywistości było blokiem grubych kartonów. Spojrzałem. Widok rysunku zaskoczył mnie. Był to szkic wykonany ołówkiem, jeszcze niedokończony, fragmentaryczny, lecz już – jak na mój gust – doskonały w każdym calu.
– Popatrz no, Karolu – szturchnąłem palcem przyjaciela, który spokojnie opróżniał kubek.
Spojrzał i natychmiast odstawił naczynie.
– No, no – powiedział. – Aż trudno uwierzyć własnym oczom.
Miał rację. Istotnie trudno było, zwłaszcza w tej głuszy. Gdyby mi w tej chwili zaprezentowano któryś z obrazów nowojorskiej galerii sztuki, nie byłbym bardziej zdziwiony, bo oto na białym kartonie widnieliśmy Karol i ja w chwili rozpalania ogniska. Dokoła na piachu spoczywał ładunek „Albatrosa”, w głębi ciemniała ściana lasu.
– Doskonałe! – wykrzyknąłem. – Ma pan nie byle jaki fach w ręku.
– Przesada – stwierdził skromnie – po prostu staram się. Sporządziłem już pięć szkiców podczas podróży, lecz ten chyba najlepiej mi się udał. Być może później posłuży mi za fragment do większego obrazu, może akwareli, może oleju... No, skoro już tyle powiedziałem, pozwólcie, że się przedstawię.
Skłonił się uprzejmie:
– Jestem Adrian Cecil Burns.
Odwzajemniliśmy się, wymieniając własne nazwiska. Rzecz rzadka na Dzikim Zachodzie, gdzie raczej podaje się przezwisko, jako że na wciąż jeszcze mało bezpiecznych pustkowiach im mniej się mówi o sobie, tym lepiej.
A więc Adrian Cecil Burns stał się naszym przypadkowym towarzyszem. To nazwisko nie było mi obce. Jednak by sprawdzić, czy się nie mylę, zagadnąłem:
– Czy to pańskie rysunki ukazywały się na łamach chicagowskiego tygodnika „Weekly Mirror”?
Skinął głową.
– Ilustrował pan opowiadania z Dzikiego Zachodu drukowane w „Harper’s Magazine”?
Powtórne kiwnięcie głowy.
– A w ubiegłym roku – mówiłem dalej – odbyła się w Nowym Jorku wystawa pańskich prac. Tak?
– Zgadza się.
– A więc jest pan tym słynnym Burnsem, o którym wiele czytałem i jeszcze więcej słyszałem.
Burns dał się poznać przed kilku laty jako ilustrator tygodników i magazynów wydawanych w miastach wschodnich stanów kraju, głównie jako twórca rodzajowych scenek z życia miejskiego i jako autor kilku i olejnych portretów. Niespodziewanie zmienił tematykę. Wzorem kilku innych malarzy zaczął interesować się przyrodą Dzikiego Zachodu. Pierwsze szkice zwróciły nań uwagę krytyków, a pierwsze akwarele, ukazujące barwne wspaniałości nietkniętej ludzką ręką przyrody, znalazły natychmiast nabywców. Słyszałem i czytałem wówczas, iż Adrian Burns w poszukiwaniu tematów zapuszczał się w głąb ciągle jeszcze mało zbadanych terenów. Towarzyszył grupom inżynierów wytyczających nowe trasy dla linii kolejowych, przyłączał się do osadniczych karawan ciągnących oregońskim szlakiem – poprzez Góry Skaliste do Kalifornii, do Oregonu, na ziemie terytorium Waszyngtonu[1]. Był więc to człowiek nieprzeciętny, szukający nowych ścieżek dla swej twórczości, ścieżek często niebezpiecznych dla ich poszukiwacza. Trzeba mieć sporo odwagi i dużą odporność fizyczną, by zdecydować się na dalekie wędrówki, nawet w grupie innych osób. Lecz wędrówka samotna! To już było szaleństwo lub nierozwaga greenhorna! Aż trudno uwierzyć w taką nieroztropność malarza.
– Nie jestem sławny – odpowiedział na me pochwały. – Po prostu miałem trochę szczęścia. Co będzie dalej, to się okaże.
– Oby tylko ta samotna podróż nie okazała się zbyt niebezpieczna – nawiązałem do jego ostatniego słowa, licząc jeszcze, iż zaprzeczy, wspominając o towarzyszach, którzy z jakichś tam powodów pozostali w tyle. Nie zaprzeczył.
– Tak – odparł. – To jest nieco ryzykowne. Nie posiadam jeszcze doświadczenia w samotnych wyprawach i niejeden już raz najadłem się dobrego strachu. Przyznaję, iż spotkanie z wami uważam za bardzo pomyślny zbieg okoliczności. Samotność to jednak bardzo paskudna rzecz, nawet wśród najpiękniejszego krajobrazu. Takiego jak ten. Na milion pędzli! Wspaniale tu!
Zatoczył ręką półkole obejmujące rzekę i lesiste wzniesienia. Jak się okazało, jego ulubionym zwrotem była zawsze jakaś ilość pędzli. Od tuzina po milion. Z początku bardzo mnie to śmieszyło, później przywykłem.
– Z daleka pan żegluje? – zapytał dotąd milczący Karol.
– Od samej Missisipi, a właściwie to jeszcze z dalszych stron.
– I cały czas w pojedynkę?
– Cały czas.
– Pierwszy raz?
– Po raz drugi. Przedtem, na koniu lub wozie, przewędrowałem spory szmat kraju.
– Ale zawsze w większym towarzystwie.
– Tak, niekiedy w bardzo sympatycznej kompanii.
– No, to popełnił pan teraz dużą nieostrożność – zawyrokował Karol. – Radzę zawrócić, a przede wszystkim nie śpiewać. Głos niesie się daleko, licho nie śpi.
– Ach właśnie! – wtrąciłem się niezadowolony ze zbyt surowego odezwania się mego towarzysza. – Co pan śpiewał?
– Własny utwór powstały w godzinach pomyślnego wiatru i spokojnej fali. Ot, tak z nudów.
– Czy mógłby pan powtórzyć?
– Byle nie tak głośno, jak poprzednio – przestrzegł oschle Karol.
Powtórzył aż dwa razy. Zdążyłem zanotować na ofiarowanej mi ćwiartce papieru następujące słowa:
Już zasnął wiatr, na szczytach drzew
Ostatnie gasną zorze,
Szarego wilka tęskny zew
Rozlega się po borze.
Wędrowcy nocy, lasów, pól
Szykują się na łowy,
Więc dorzuć drew, sprawdź zapas kul
I derkę wsuń pod głowę
A jutro świtem błyśnie dzień
I słońce znowu wstanie.
Obudzi cię wśród cieni drżeń
Dalekich wzgórz wołanie,
Dalekich wzgórz wołanie!
Postawiłem wykrzyknik i podsunąłem papier Burnsowi:
– Proszę o autograf.
Parsknął śmiechem:
– Na tysiąc pędzli! Jeszcze nigdy nie kładłem podpisu pod żadnym tekstem!
– Więc stanie się to po raz pierwszy.
– I ostatni – dodał, kreśląc zamaszyście i stawiając datę.
– A melodia? Również pańskiego autorstwa?
– O, nie. To jakaś ludowa przyśpiewka, którą nuciła ongiś moja matka. Chce pan zanotować?
– Niestety, nie znam się na nutach, ale i bez tego zapamiętam.
Złożyłem papier w czworo i starannie schowałem do kieszeni spodni, które zdążyły nareszcie wyschnąć. Chwilę później zabraliśmy się z Karolem do odwracania naszych drobiazgów rozłożonych na piachu, aby słońce mogło je osuszyć i z drugiej strony. Nasz gość wrócił do łodzi i – jak dostrzegłem – zajął się na nowo rysowaniem.
– Widzę, że on ci się nie podoba – szepnąłem do przyjaciela, gdy rozpościeraliśmy jeden z koców, ciągle jeszcze nasiąknięty wodą.
Wzruszył ramionami:
– Ani podoba, ani nie podoba. Jest to człowiek zapewne sympatyczny w miejskim krajobrazie, lecz nie pasuje do tutejszej dziczy. Powiada, że przewędrował sporo pustkowi, a zachowuje się jak dziecko. Ten jego śpiew, ten żagiel widoczny niby latarnia morska! A sam pomysł samotnej wyprawy? Przyznasz, Janie, że taki towarzysz może przysporzyć wiele kłopotu.
– Towarzysz? – zdziwiłem się. – Dlaczego ma być naszym towarzyszem? Przecież jutro ruszymy w dalszą drogę i skończy się znajomość.
– Tak sądzisz? On podąża w tym samym kierunku co my. Zabronisz mu żeglować za nami lub przed nami?
– Oczywiście, że nie. Lecz być może Burns zostanie w tym miejscu na dłużej, tak mu się tu podoba. A kiedy stąd ruszy, będziemy już o kilka dziesiątków mil na przodzie. Zresztą... może posłucha twojej rady i zawróci?
– Oby, ale w to wątpię. Pomóż mi wyprostować tę drugą derkę. Zachowaliśmy się wczoraj jak dwie niezdary i teraz będziemy cierpieć. Ja to czuję.
– To może... zawrócimy? – zapytałem kpiącym tonem.
– Oszalałeś! Z powodu jednego deszczu i jednego przybłędy?!
– Nie nazywaj Burnsa przybłędą. To nie żaden podejrzany włóczęga, lecz znakomity malarz i rysownik, który przybył tu w określonym celu. Niewielu z jego grona jest tak odważnych, by ryzykować własną skórą dla wzbogacenia naszej wiedzy o Dzikim Zachodzie.
– O którym on sam wie niezbyt wiele, sądząc z postępowania – mruknął Karol nieprzekonany.
Dałem spokój dalszej sprzeczce. Karol potrafił być uparty. Zakończyliśmy żmudną robotę i wróciliśmy do „Albatrosa”. Burns nadal coś tam szkicował. Słońce grzało coraz mocniej, deski pokładu wyschły, a z wnętrza kabiny unosiła się mgiełka ulatującej wilgoci. Zająłem swe poprzednie miejsce, lecz po godzinie miałem dosyć tego prażenia się. Założyłem koszulę, zabrałem winczester.
– Dokąd idziesz? – Karol spojrzał na mnie zdziwiony.
– Spenetrować pobrzeże lasu. Może odkryję coś ciekawego.
– Powodzenia – ziewnął. – A uważaj!
Ruszyłem przez plażę prosto ku czarnej linii boru.
Już przy pierwszych krzakach ogarnął mnie przyjemny chłód. Z głębi zielonej gęstwiny dmuchało wilgocią i zapachem igliwia, w miejscach mniej zarośniętych promienie słońca padały na ziemię, tworząc żółtozielone plamy. Dalej panował półmrok i cisza. Tylko rzadkie głosy ptaków mieszały się z delikatnym szumem liści. Linia drzew stopniowo gęstniała, a między nimi tak rozrosły się krzewy, że nie można było przecisnąć się tędy bez siekiery. Nie po raz pierwszy oglądałem taką puszczę nie do przebycia. Im dalej na zachód kraju, tym potężniejsze bory rosły aż ku wybrzeżom Pacyfiku, jak gdyby przyroda chciała sobie wynagrodzić pustkę bezdrzewnych prerii rozciągających się od doliny Missisipi aż po zbocza Gór Skalistych. Na tych zboczach bowiem pięły się ku niebu nieznane wschodnim połaciom kraju leśne olbrzymy i chociaż na szczytach i przełęczach nikły drzewa, to już po drugiej stronie gór, z wyjątkiem kilku jałowych pustyń, jak w Newadzie, bory ciągnęły się setkami mil. I to jakie bory! Królowały w nich drzewa-olbrzymy na ponad sto pięćdziesiąt stóp. Zachodni świerk, cedr, biała sosna, a w nadbrzeżnej kalifornijskiej krainie wznosiły się olbrzymy nad olbrzymami, słynne czerwone drzewa, sekwoje, których wiek obliczano na paręset lat! Drzewa sięgające do dwustu pięćdziesięciu stóp[2].
Tu oczywiście takich olbrzymów nie było, lecz gdy zadarłem głowę, ujrzałem kołyszące się w górze wierzchołki, na pewno przekraczające sto stóp.
Szedłem powoli wzdłuż linii boru, nawet nie próbując wedrzeć się głębiej. Aż wreszcie, zgodnie z przewidywaniem, trafiłem na ścieżkę. O, nie była to ścieżka wyrąbana toporem lub wydeptana przez ludzkie stopy, lecz wąziutki szlak przetarty przez leśne czworonogi, podążające tędy do wodopoju. Byłem pewien, że odkryję taką steczkę w nieprzebytej ścianie lasu. Piaszczysta plaża na pewno musiała być poznaczona tropami zwierzyny, tyle że wczorajszy deszcz doszczętnie je spłukał.
Przypisy
Powieści Wiesława Wernica w serii Western:
1. Tropy wiodą przez prerię
2. Szeryf z Fort Benton
3. Słońce Arizony
4. Colorado
5. Płomień w Oklahomie
6. Łapacz z Sacramento
7. Człowiek z Montany
8. Gwiazda trapera
9. Wędrowny handlarz
10. Przez góry Montany
11. Na południe od Rio Grande
12. Ucieczka z Wichita Falls
13. Barry Bede
14. Old Gray
15. Skarby Mackenzie
16. Znikające stado
17. Wołanie dalekich wzgórz
18. Sierżant konnej policji
19. W Nowej Fundlandii
20. Złe miasto