Wołanie dalekich wzgórz - Wiesław Wernic - ebook + książka

Wołanie dalekich wzgórz ebook

Wiesław Wernic

0,0

Opis

Powieść przygodowa Wiesława Wernica Wołanie dalekich wzgórz należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej o Dzikim Zachodzie. Charyzmatyczni bohaterowie powieści – doktor Jan i traper Karol Gordon – postanawiają odbyć podróż turystyczną do Parku Narodowego Yellostone. Podczas wyprawy wodnym szlakiem poznają samotnie podróżującego malarza Adriana Cecila Burnsa, a potem zostają w trójkę złapani i trzymani w niewoli przez plemię Indian, których wodzami jest dwóch „białych” traperów, Abraham Dunbar i Jeremy Dove. Prawowity wódz Czarna Antylopa pragnie odzyskać utraconą pozycję w swoim plemieniu i proponuje trójce więźniów układ. Jakie wyjście z tego trudnego położenia znajdą Karol, Jan i Adrian?

Wołanie dalekich wzgórz należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfi tujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia. Autor cyklu Wiesław Wernic jest cenionym mistrzem gatunku. Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach westmanów i groźnych rewolwerowców.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Co­py­ri­ght by Do­mi­nik Wer­nic, Mont­real, Ca­nada 2019 © Co­py­ri­ght by Sied­mio­róg Sp. z o.o., Wro­cław, Po­land 2019
Ża­den frag­ment książki nie może być po­wie­lany ani re­pro­du­ko­wany w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie elek­tro­niczne, Wro­cław 2024
ISBN 978-83-8279-298-0
Księ­gar­nia wy­sył­kowa Wy­daw­nic­twa Sied­mio­rógwww.sied­mio­rog.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ma­larz

Zie­leń. Na pra­wym brzegu rzeki spły­wa­jąca z ko­pu­la­stych wzgórz aż ku mi­go­tli­wej toni wody; na le­wym – pod­cho­dząca do krań­ców żół­tej plaży, przy któ­rej za­cu­mo­wa­li­śmy łódź.

Bla­ski i cie­nie oraz in­ten­syw­ność barw sto­no­wane były szarą mgiełką świtu uno­szącą się nad do­liną, nad obu pa­smami pa­gór­ków, nad wstęgą nurtu. Na­gle zło­ci­sty rą­bek słońca wyj­rzał zza grze­bie­nia wy­so­czyzn i padł sno­pem pro­mieni na moją ob­na­żoną pierś. Na­tych­miast po­czu­łem się le­piej. Po raz pierw­szy po tej okrop­nej nocy, zle­wa­ją­cej zie­mię po­to­kami prze­raź­li­wie zim­nego desz­czu. Ką­tem oka zer­k­ną­łem na brzeg, przy któ­rym tkwiła na­sza ża­glówka.

Na pia­chu, w dwóch rów­nych sze­re­gach, le­żały na­sze ubra­nia, bie­li­zna, wędka Ka­rola, sieć na ryby, kilka tek­tu­ro­wych pu­deł, puszki kon­serw, dwie pary bu­tów, garnki i mnó­stwo dro­bia­zgów. Dziw­nie wy­glą­dało to po­bo­jo­wi­sko przed­mio­tów róż­nego ro­dzaju i prze­zna­cze­nia, ja­kie wy­nie­śli­śmy z cał­ko­wi­cie za­mknię­tej ka­juty po to, by wy­schły, i po to, aby wy­schło rów­nież wnę­trze opróż­nione z ba­gażu.

Ka­rol spo­czy­wał na po­kła­do­wych de­skach o krok ode mnie i zda­wał się drze­mać. Było ci­cho, sen­nie i le­ni­wie. Ża­giel zwi­sa­jący luźno z masztu od czasu do czasu ło­po­tał po­dmu­chem wpa­da­ją­cym w jego fałdy, a z mo­krego płótna po­czy­nał uno­sić się de­li­katny opar wil­goci – wy­nik ma­łej ka­ta­strofy, jaka wy­da­rzyła się wczo­raj­szego po­po­łu­dnia.

Pły­nę­li­śmy wów­czas spo­kojną rzeczką, w dzień po­godny, pod bez­chmur­nym nie­bem, przy ła­god­nym wie­trze – i wszystko to uśpiło na­szą uwagę. Wi­dok sze­ro­kiego, czy­stego nurtu, to­czą­cego się le­ni­wie, brak nie­sio­nych prą­dem pni lub ster­czą­cych z dna, ostrych jak włócz­nie ko­rzeni stę­pił w nas czuj­ność tak ko­nieczną pod­czas że­glugi. I w ten to spo­sób spraw­dziło się po­wie­dze­nie o „pio­ru­nie z ja­snego nieba”, który dla­tego jest groźny, że nie­spo­dzie­wany. Ano, nie­ocze­ki­wany pio­run ude­rzył w nas, choć nic go nie za­po­wia­dało.

To było późne sło­neczne po­po­łu­dnie i mimo wia­tru, który dął w ża­gle na­szego „Al­ba­trosa”, zro­biło się parno. Po­winno to nas ostrzec o moż­li­wo­ści na­głej zmiany po­gody. Nie­stety że­glo­wa­li­śmy bez­tro­sko. Ka­rol przy ste­rze, ja le­ni­wie roz­ło­żony na kry­tym dzio­bie sta­teczku. Do­strze­głem wtedy wśród gę­sto za­ro­śnię­tych bo­rem, spa­dzi­stych brze­gów żółtą płasz­czy­znę pia­chu – ide­alne miej­sce do lą­do­wa­nia i noc­legu.

– Ka­rolu – krzyk­ną­łem – ho­luj w lewo, ni­g­dzie nie znaj­dziesz lep­szej przy­stani!

Ski­nął głową, ru­szył ste­rem, dziób ło­dzi wy­ko­nał na­gły skręt w lewo, a na pra­wej bur­cie woda za­pie­niła się gwał­tow­nie, tra­fia­jąc na po­przeczną za­porę. Praw­do­po­dob­nie ten gwał­towny skręt stał się przy­czyną ka­ta­strofy, lecz przy nie­zmien­nej po­go­dzie na­wet ten błędny ma­newr nie oka­załby się groźny w skut­kach.

Wszystko ro­ze­grało się w od­stę­pie se­kund. Na­gle do­strze­głem w da­le­kiej gar­dzieli rzeki czarną plamę gna­jącą ku nam z nie­praw­do­po­dobną szyb­ko­ścią. Słońce przy­ga­sło, mrok ogar­nął zie­mię i nim zdą­ży­łem pod­nieść się z po­kładu, na­stą­piło ude­rze­nie wia­tru tak gwał­towne, iż nasz sta­te­czek bły­ska­wicz­nie się prze­chy­lił. Wy­dęty ża­giel po­cią­gnął maszt, maszt po­cią­gnął ka­dłub i wszystko to ru­nęło w burz­liwą, skłę­bioną toń. Plu­sną­łem w wodę jak ka­mień. Du­sząc się i krztu­sząc, wy­chy­li­łem głowę nad po­wierzch­nię. Wów­czas ośle­pił mnie tu­man pia­chu zmie­ciony z plaży ude­rze­niem wi­chru. Zwie­lo­krot­niona szyb­kość prądu nie po­zwo­liła pły­nąć do brzegu. Zo­sta­łem po­rwany ni­czym bez­władna szczapa drewna i po­nie­siony nie wia­domo do­kąd. Przy­pa­dek zrzą­dził, że prąd wy­rzu­cił mnie na zbaw­czy cy­pel utwo­rzony przez muł, splą­tane ko­rze­nie zwa­lo­nych drzew i pniaki o ostrych jak szty­lety drza­zgach. Na szczę­ście żadna z nich nie wbiła mi się w ciało. Wy­gra­mo­li­łem się na brzeg i w tym mo­men­cie otwo­rzyły się upu­sty nie­bie­skie, lu­nęła ka­skada wody.

Po­czą­łem prze­dzie­rać się mię­dzy kę­pami krza­ków, dą­żąc z po­wro­tem ku miej­scu, gdzie po­winna znaj­do­wać się plaża, a przede wszyst­kim Ka­rol, któ­rego stra­ci­łem z oczu przy pierw­szym ude­rze­niu wia­tru. Jakże ura­do­wa­łem się, na­po­tkaw­szy przy­ja­ciela sku­lo­nego pod ga­łę­ziami roz­ło­ży­stego świerku, tuż na gra­nicy boru i plaży. Do­okoła szu­miała ulewa, a po­przez ga­łę­zie spa­dały strugi wody, tak samo gę­ste, jak i poza ich za­się­giem. Przy­kuc­ną­łem obok i wrza­sną­łem do ucha to­wa­rzy­sza:

– Woda mnie unio­sła! A ty?

– Wy­rzu­ciło mnie na ła­chę! – od­po­wie­dział grom­kim gło­sem, sta­ra­jąc się prze­krzy­czeć ło­skot wa­lą­cej z nieba la­winy.

– Gdzie łódź?!

– Na pia­chu... pra­wie za­to­piona...

Było to szczę­ście w nie­szczę­ściu. Gdyby nurt po­rwał nasz sta­te­czek, zna­leź­li­by­śmy się w sy­tu­acji roz­bit­ków po­zba­wio­nych broni, je­dze­nia, ja­kie­go­kol­wiek sprzętu, na bez­dro­żach boru, o dzie­siątki mil od ja­kie­go­kol­wiek ludz­kiego osie­dla i naj­praw­do­po­dob­niej pa­dli­by­śmy z głodu i wy­czer­pa­nia.

Chyba ni­gdy do­tąd nie zda­rzyło mi się zna­leźć w tak roz­pacz­li­wej sy­tu­acji, choć pod­czas wę­dró­wek po Dzi­kim Za­cho­dzie prze­ży­łem nie­jedną bu­rzę, a na­wet dwa hu­ra­gany. Jed­nakże sie­dząc na koń­skim grzbie­cie, ła­twiej unik­nąć za­sko­cze­nia. Wi­dać roz­le­głą prze­strzeń, ni­czym nie­przy­sło­nięty ho­ry­zont – daje to czło­wie­kowi szansę prze­trwa­nia groź­nych ata­ków sił przy­rody, rów­nież po­ża­rów pre­rii. No tak, lecz obec­nie nie koń miał prze­są­dzać o naj­bliż­szej przy­szło­ści, lecz za­to­piona łódź, je­dyny śro­dek łącz­no­ści z cy­wi­li­zo­wa­nym świa­tem.

Po ja­kichś dwóch go­dzi­nach deszcz ustał, lecz ko­ry­ta­rzem nieba, ogra­ni­czo­nym grzbie­tami le­si­stych wzgórz, na­dal pły­nęły szare, kłę­bia­ste chmury. Ściany boru wy­glą­dały jak dwie czarne kur­tyny, a rzeka, wez­brana szarą pianą, ni­czym nie przy­po­mi­nała zło­ci­stej strugi sprzed kilku go­dzin.

Le­d­wie ostat­nie kro­ple opa­dły z ko­na­rów drzewa, wy­sko­czy­li­śmy na otwartą plażę. Do­piero te­raz za­uwa­ży­łem na­szą łódź. Spo­czy­wała burtą na pły­ciź­nie, a maszt pra­wie le­żał po­ziomo, się­ga­jąc swym szczy­tem lądu. Płachtę ża­gla, roz­po­startą na gra­nicy wody i ziemi, po­kry­wała gruba war­stwa pia­chu. Są­dzę, że to wła­śnie ten piach, wagi pa­ru­set fun­tów, ode­grał rolę ko­twicy, nie po­zwa­la­jąc wzbu­rzo­nym fa­lom po­rwać ło­dzi i po­nieść jej środ­kiem ko­ryta na nie­uchronną za­gładę.

Zrzu­ci­li­śmy z sie­bie prze­mo­kłą odzież, a po­nie­waż nie zro­biło się nam ani odro­binę cie­plej, za­bra­li­śmy się skwa­pli­wie do usu­wa­nia pia­chu z ża­gla, przy po­mocy... dłoni. Jakże przy­da­łaby się cho­ciaż jedna, naj­mniej­sza ło­pata! Gdy po­kryci po­tem ciężko dy­sząc, spo­glą­da­li­śmy na stertę pia­chu, wy­da­wała się tak samo wy­soka, jak przed roz­po­czę­ciem pracy. Sia­dłem na bur­cie, od­dy­cha­jąc głę­boko i bez­rad­nie roz­glą­da­jąc się za czymś, co mo­głoby ja­koś ulżyć na­szym tru­dom. Wów­czas za­uwa­ży­łem spo­czy­wa­jące we wnę­trzu ka­dłuba, chyba cu­dem oca­lałe oba na­sze wio­sła. Tę­pym wzro­kiem przy­glą­da­łem się jesz­cze przez chwilę zu­peł­nie bez­na­dziej­nym wy­sił­kom Ka­rola, który, klę­cząc, oboma rę­kami usi­ło­wał ze­pchnąć z ża­gla pa­górki pia­chu.

– Nic z tego, Ka­rolu – ozwa­łem się sła­bym gło­sem.

– Więc co pro­po­nu­jesz? – za­chry­piał ner­wowo.

– Od­po­cząć tro­chę, a póź­niej użyć wio­seł.

– Są wio­sła? To świet­nie! Ale... niech to wszystko li­cho po­rwie!

Po pół­go­dzin­nej prze­rwie za­czę­li­śmy mor­der­czą pracę na nowo. Wio­sła istot­nie uła­twiły ro­botę i już za­czy­nało zmierz­chać, gdy wresz­cie cały ża­giel zo­stał oczysz­czony z pia­chu. Jed­nakże nie ozna­czało to końca na­szej mor­dęgi. Jak wspo­mnia­łem, łódź spo­czy­wała na pły­ciź­nie bo­kiem, na­le­żało ją ścią­gnąć na głęb­szą wodę. Ba­ga­tela! Cię­żar kil­ku­set fun­tów. Trzeba było usu­nąć cały ła­du­nek umiesz­czony w kry­tej ka­ju­cie. Pa­no­wał tam – jak ła­two od­gad­nąć – roz­pacz­liwy nie­po­rzą­dek. W wy­niku gwał­tow­nego prze­chyłu ru­nęły na lewą ścianę wszyst­kie ma­natki, tak sta­ran­nie ulo­ko­wane pod dwiema ła­wami, które w ra­zie po­trzeby za­stę­po­wały nam pry­cze. Mało tego! Szafka-spi­żar­nia umiesz­czona pod sa­mym po­kry­ciem dziobu – opu­sto­szała.

Puszki kon­serw wa­lały się tu i tam, wy­pa­dły rów­nież i mo­kły w wo­dzie na­sze pro­wianty w dre­li­cho­wych wo­recz­kach: su­szone owoce, cu­kier, sól, her­bata. Te­raz do­piero ża­ło­wa­łem, że dla oszczęd­no­ści zre­zy­gno­wa­li­śmy z cięż­kich i kosz­tow­nych me­ta­lo­wych opa­ko­wań. Co naj­mniej po­łowa na­szych za­pa­sów nie nada­wała się do spo­ży­cia. A su­chary? Wo­rek su­cha­rów spo­czy­wał na po­chy­łej ścia­nie, do po­łowy za­mok­nięty. Praw­dziwa klę­ska!

Za­czą­łem oczysz­czać ka­binę z tego ru­mo­wi­ska. Ka­rol od­bie­rał z mo­ich rąk ko­lejne przed­mioty i od­no­sił na brzeg. Kiedy upo­ra­li­śmy się wresz­cie z tą żmudną ro­botą, na nie­bie uka­zał się księ­życ. A prze­cież po­zo­stało jesz­cze za­da­nie naj­cięż­sze: wy­pro­sto­wa­nie ło­dzi.

Wio­słami i garn­kiem usu­nę­li­śmy pia­sek spod jed­nego boku „Al­ba­trosa”. Po­tem trzeba było zwi­nąć ża­giel i przy­wią­zać długą cumę do czubka masztu. Bar­dzo przy­dałby się ko­ło­wrót lub cho­ciażby le­war. Nie­stety, nie było w po­bliżu drzewa, przez które można by prze­rzu­cić linę i zgod­nie z pra­wami fi­zyki zwie­lo­krot­nić siłę na­szych mię­śni. Po­zo­stało więc je­dy­nie cią­gnąć za ko­niec cumy.

Nie­wiele bra­ko­wało, by maszt się zła­mał, a jed­nak „Al­ba­tros” ani drgnął. Trzy­krot­nie od­po­czy­wa­li­śmy i – zroz­pa­czeni – wra­ca­li­śmy do żmud­nej ro­boty po­głę­bia­nia dna pod ło­dzią. W końcu „Al­ba­tros” nieco się wy­pro­sto­wał. W tym mo­men­cie o mało nie stra­ci­li­śmy swego statku. Gdy bo­wiem po­chy­lona burta unio­sła się, sta­wia­jąc opór wo­dzie, główny nurt ze­pchnął ka­dłub na głę­binę. Dziób po­czął się zsu­wać z plaży tak szybko, że Ka­rol le­d­wie zdą­żył go do­paść i wy­rzu­cić na ląd ko­twicę. Jesz­cze chwila, a na­sza ża­glówka zo­sta­łaby po­rwana przez fale.

Cał­ko­wi­cie wy­zuci z sił pa­dli­śmy plac­kiem na mo­kre de­ski po­kładu. Lecz cóż to za od­po­czy­nek? Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach, gdy za­czą­łem od­czu­wać do­tkliwy chłód nocy, wy­sko­czy­łem na brzeg po­ga­niany ma­rze­niem o cie­ple bu­zu­ją­cego ogni­ska. W ja­snym bla­sku księ­życa ła­two było zna­leźć le­żące tu i tam ka­wałki drewna. Uzbie­ra­łem spory stos, ale pod­pa­le­nie go oka­zało się rze­czą nie­wy­ko­nalną – wszystko ocie­kało wil­go­cią, także i na­sze za­pałki. Nie dał rady i Ka­rol, który wi­dząc bez­na­dziej­ność mo­ich wy­sił­ków, przy­łą­czył się do ak­cji. Osta­tecz­nie zmar­no­wa­li­śmy dwa pu­delka bez­cen­nych za­pa­łek. I nie po­zo­stało nam nic in­nego, jak przez resztę bar­dzo chłod­nej nocy bie­gać po mo­krej plaży, wy­ko­nu­jąc dla roz­grzewki różne ćwi­cze­nia gim­na­styczne. O spa­niu, oczy­wi­ście, nie było mowy. Tak do­trwa­li­śmy do świtu, który – cóż za ra­dość! – za­po­wia­dał po­godny dzień.

Gdy tylko słońce zaj­rzało w głąb do­liny, po­czę­li­śmy roz­kła­dać na plaży wszyst­kie prze­mo­kłe przed­mioty i gar­de­robę, a do­piero póź­niej za­ję­li­śmy się śnia­da­niem. Nie­stety mu­siała nam wy­star­czyć puszka go­to­wa­nej fa­soli na zimno, za­gry­zana roz­mię­kłymi su­cha­rami. Oto, do czego może do­pro­wa­dzić po­dró­żo­wa­nie wodą!

Po­ło­ży­łem się na dzio­bie ło­dzi, cze­ka­jąc, aż zbaw­cze słońce przy­wróci mi lep­sze sa­mo­po­czu­cie. Ka­rol sta­ran­nie po­roz­kła­dał mo­kre su­chary i za­wil­go­cone pu­dełka z za­pał­kami, póź­niej po­szedł w moje ślady. Praw­do­po­dob­nie na­tych­miast za­snął, są­dząc po bez­ru­chu i mia­ro­wym od­de­chu. Ja też za­pa­dłem w drzemkę. Gdy się obu­dzi­łem, słońce błysz­czało wy­soko na bez­chmur­nym nie­bie, Ka­rol na­dal spał i nic nie za­kłó­cało ci­szy, poza ła­god­nym plu­skiem wody i de­li­kat­nym po­szu­mem drzew.

Le­ża­łem, za­kryw­szy oczy dło­nią, wsłu­chany w te od­głosy przy­rody, i na­gle wy­dało mi się, że do wtóru szumu i plu­sku do­łą­czył się ja­kiś inny dźwięk. Czyżby to nie­znany mi ptak?

Sia­dłem, aby tym le­piej ło­wić po­wta­rza­jące się dźwięki, które co­raz moc­niej prze­bi­jały po­przez inne od­głosy oto­cze­nia. I na­gle aż sko­czy­łem na po­kła­do­wych de­skach, bu­dząc przy tym Ka­rola.

– Co się stało? – za­py­tał, na­tych­miast otrzeź­wiały, jak to Ka­rol.

– Ktoś woła – od­par­łem.

Się­gnął po strzelbę przez cały czas spo­czy­wa­jącą u jego boku. Obcy głos sły­chać było co­raz wy­raź­niej. Do­bie­gał z dołu rzeki, a ściany lasu po­wo­do­wały re­zo­nans, dla­tego brzmiał dziw­nie ta­jem­ni­czo i nie­na­tu­ral­nie. Chwilę póź­niej stwier­dzi­łem, że to śpiew, który bu­dził echo po­wta­rza­jące me­lo­dię wie­lo­krot­nie.

– Sły­szysz, Ka­rolu? Ko­muś jest bar­dzo we­soło. Jak można śpie­wać, prze­dzie­ra­jąc się przez pusz­czę?

– To łódka – od­parł. – Dźwięki niosą się po wo­dzie.

– A ju­tro świ­tem bły­śnie dzień... – bar­dzo wy­raź­nie do­bie­gało mych uszu. – Bły­śnie dzień... – po­wtó­rzyło echo. Reszta zni­kła w gło­śniej­szym po­szu­mie drzew, za­ma­zało ją na­stępne echo i jesz­cze na­stępne.

Po chwili ci­szy znowu za­brzmiał ode­rwany frag­ment pie­śni:

– I słońce znowu wsta­nie...

Ka­rol wzru­szył ra­mio­nami.

– Ten obcy śpie­wak nie po­zo­stał tu na wiecz­ność – za­uwa­żył nieco zgryź­li­wie. – Cóż za po­mysł tak się wy­dzie­rać?

– To musi być ory­gi­nał nie lada, w każ­dym ra­zie fan­ta­zji mu nie brak – wy­stą­pi­łem w obro­nie nie­zna­jo­mego wę­drowca.

– Ra­czej gre­en­horn nie­zda­jący so­bie sprawy z nie­bez­pie­czeń­stwa.

– Ja­kiego? Prze­sa­dzasz, Ka­rolu. Oko­lica jest cał­ko­wi­cie bez­ludna.

– Ale nie sta­nowi sceny ope­ro­wej. Cóż my o tej oko­licy wiemy?

– Nic – od­po­wie­dzia­łem. – Jak zwy­kłe, Ka­rolu, za­wsze masz ra­cję.

Wy­sko­czy­łem na brzeg po lor­netkę, która po­dob­nie, jak i inne na­sze dro­bia­zgi, su­szyła się na pia­chu, roz­mon­to­wana na dwie czę­ści. Była jesz­cze nieco wil­gotna we­wnątrz, lecz gdy ją zło­ży­łem i skie­ro­wa­łem w głąb wą­wozu, tam gdzie gi­nęły fale rzeki, zdo­ła­łem do­strzec tuż obok cy­pla lądu ob­my­wa­nego pie­niącą się wodą trój­kątną płachtę ża­gla. Nie spo­sób było jej nie doj­rzeć, jako że od­bi­jała od oto­cze­nia czer­woną barwą. Ni­gdy do­tąd nie wi­dzia­łem czer­wo­nych ża­gli. Aż krzyk­ną­łem ze zdzi­wie­nia, a Ka­rol par­sk­nął śmie­chem.

– To chyba wa­riat – stwier­dził we­soło. – Pra­gnie na sie­bie zwra­cać uwagę. Do­bre na re­ga­tach, ale tu?... Oby spo­tka­nie z nim nie przy­spo­rzyło nam kło­po­tów.

Jak się wkrótce oka­zało, nie tylko ko­lor ża­gla zwra­cał uwagę, lecz i strój pa­sa­żera na błę­kitno po­ma­lo­wa­nym ka­dłu­bie ło­dzi. Wi­dać było wy­raź­nie jego czer­woną cza­peczkę, żółtą ko­szulę i zie­lone spodnie.

– Jak pa­puga – stwier­dził mój to­wa­rzysz, gdy barwny sta­te­czek zbli­żał się do nas.

I on nas doj­rzał, bo ze­rwał z głowy czapkę i za­ma­szy­ście nią po­ma­chał. Po­dej­rze­wam, iż w tym mo­men­cie mu­siał pu­ścić rączkę steru, bo dziób ło­dzi, do­tąd wy­mie­rzony wprost na nad­bie­ga­jące fale, na­gle skrę­cił, ża­giel zwi­snął, a sta­te­czek po­czął nie­bez­piecz­nie dry­fo­wać w kie­runku le­si­stego, na­je­żo­nego zwa­li­skami kłód brzegu, lecz trwało to krótko. Nie­ostrożny że­glarz w porę się spo­strzegł, bo na­gle uj­rza­łem, jak jego wy­pro­sto­wana syl­wetka skur­czyła się, dziób ło­dzi przy­brał wła­ściwy kie­ru­nek, zaś czer­wony ża­giel się wy­dął.

Na wy­so­ko­ści na­szego „Al­ba­trosa” ko­lo­rowy przy­bysz skrę­cił i siłą roz­pędu wbił się dzio­bem w piach ła­chy. Wy­ko­nane to zo­stało nad po­dziw spraw­nie, wręcz ele­gancko. Nie­wąt­pli­wie nie­zna­jomy znał się na że­glu­dze le­piej od nas.

Wy­sko­czy­łem na brzeg i w paru su­sach pod­bie­głem na spo­tka­nie.

– Wi­taj­cie – po­wie­dział, a rów­no­cze­śnie od­wią­zał linkę ża­gla. Opa­dło pur­pu­rowe płótno, a nie­zna­jomy zna­lazł się na brzegu. Wtedy do­strze­głem, że jest bosy, a no­gawki par­cia­nych zie­lo­nych spodni ma pod­wi­nięte po­wy­żej ły­dek.

– O, do ty­siąca pędzli! – wy­krzyk­nął, do­strze­gł­szy na­sze graty i ła­chy. – Wie­trzy­cie do­by­tek?

– Ra­czej su­szymy – od­par­łem.

– To wczo­raj­szy deszcz – po­ki­wał głową. – Zła­pał mnie, gdy cu­mo­wa­łem w za­cisz­nej za­toczce, tam w dole rzeki. Jed­nak moja ka­juta oka­zała się szczelna. Nie prze­nik­nęła do we­wnątrz ani kro­pelka.

W od­po­wie­dzi wy­ja­śni­łem mu, iż szczel­ność na­szej ka­biny jest do­sko­nała, a to, że woda do niej wtar­gnęła, było z zu­peł­nie in­nej przy­czyny. W kilku sło­wach stre­ści­łem na­szą przy­godę i na­tych­miast za­gad­ną­łem o za­pałki. Otrzy­maw­szy jedno pu­dełko, za­wo­ła­łem Ka­rola. Nie­zbyt chęt­nie opu­ścił swe le­go­wi­sko. Do­strze­głem, że po­dejrz­li­wym okiem spo­gląda na ob­cego, ale się tym nie prze­ją­łem.

Po­gna­łem w stronę lasu, po­spiesz­nie na­zbie­ra­łem szy­szek i igli­wia. Do­piero ten opał, acz po­woli, za­jął się pło­mie­niem, który ogar­nął rów­nież ka­wałki wil­got­nego drzewa. Za­bra­li­śmy się za­raz do go­to­wa­nia wody. Co przez ten czas po­ra­biał nie­zna­jomy – nie wiem.

Gdy su­chary wy­su­szył żar ognia, a wrzą­tek prze­mie­nił się w kawę, po­szu­ka­łem wzro­kiem przy­by­sza. Sie­dział na dzio­bie swej ło­dzi, bar­dzo za­jęty za­dzi­wia­jącą mnie czyn­no­ścią. W jed­nej ręce dzier­żył ja­kiś pro­sto­kątny, sztywny kar­ton, w dru­giej – chyba ołó­wek. Po­my­śla­łem, że to ktoś z licz­nego grona kar­to­gra­fów opra­co­wu­ją­cych nowe lub uzu­peł­nia­ją­cych stare, pełne błę­dów mapy Dzi­kiego Za­chodu.

– Może się pan na­pije kawy?! – krzyk­ną­łem.

– Chęt­nie! – od­krzyk­nął.

Odło­żył kar­ton i przy­ma­sze­ro­wał do ogni­ska. Wrę­czy­łem mu go­rący ku­bek. Kuc­nął bli­sko bu­zu­ją­cych pło­mieni.

– Zmar­z­łem nieco – wy­ja­śnił. – Ten nocny deszcz był prze­raź­li­wie zimny.

Przy­tak­nę­li­śmy, dmu­cha­jąc na wrzący płyn.

– Może cu­kru? – za­pro­po­no­wa­łem.

Po­dzię­ko­wał, twier­dząc, że cu­kier psuje smak kawy. Przez chwilę sie­dzie­li­śmy w mil­cze­niu po­chło­nięci roz­grze­wa­niem wła­snych wnętrz. Gdy uka­zało się dno kubka, za­py­ta­łem od nie­chce­nia:

– Jest pan geo­gra­fem czy bo­ta­ni­kiem?

Za­krztu­sił się, jakby usły­szał dow­cip w nie­od­po­wied­niej chwili.

– Ani jed­nym, ani dru­gim – stwier­dził we­soło. – Ro­zu­miem, że cho­dzi o mój wielki no­tes. Nie uwiecz­niam na nim ani za­ry­sów gór, ani kształtu ro­ślin, lecz... Zresztą za­raz wam po­każę.

Przy­niósł to, co na­zy­wał no­te­sem, a co w rze­czy­wi­sto­ści było blo­kiem gru­bych kar­to­nów. Spoj­rza­łem. Wi­dok ry­sunku za­sko­czył mnie. Był to szkic wy­ko­nany ołów­kiem, jesz­cze nie­do­koń­czony, frag­men­ta­ryczny, lecz już – jak na mój gust – do­sko­nały w każ­dym calu.

– Po­patrz no, Ka­rolu – szturch­ną­łem pal­cem przy­ja­ciela, który spo­koj­nie opróż­niał ku­bek.

Spoj­rzał i na­tych­miast od­sta­wił na­czy­nie.

– No, no – po­wie­dział. – Aż trudno uwie­rzyć wła­snym oczom.

Miał ra­cję. Istot­nie trudno było, zwłasz­cza w tej głu­szy. Gdyby mi w tej chwili za­pre­zen­to­wano któ­ryś z ob­ra­zów no­wo­jor­skiej ga­le­rii sztuki, nie był­bym bar­dziej zdzi­wiony, bo oto na bia­łym kar­to­nie wid­nie­li­śmy Ka­rol i ja w chwili roz­pa­la­nia ogni­ska. Do­koła na pia­chu spo­czy­wał ła­du­nek „Al­ba­trosa”, w głębi ciem­niała ściana lasu.

– Do­sko­nałe! – wy­krzyk­ną­łem. – Ma pan nie byle jaki fach w ręku.

– Prze­sada – stwier­dził skrom­nie – po pro­stu sta­ram się. Spo­rzą­dzi­łem już pięć szki­ców pod­czas po­dróży, lecz ten chyba naj­le­piej mi się udał. Być może póź­niej po­służy mi za frag­ment do więk­szego ob­razu, może akwa­reli, może oleju... No, skoro już tyle po­wie­dzia­łem, po­zwól­cie, że się przed­sta­wię.

Skło­nił się uprzej­mie:

– Je­stem Ad­rian Ce­cil Burns.

Od­wza­jem­ni­li­śmy się, wy­mie­nia­jąc wła­sne na­zwi­ska. Rzecz rzadka na Dzi­kim Za­cho­dzie, gdzie ra­czej po­daje się prze­zwi­sko, jako że na wciąż jesz­cze mało bez­piecz­nych pust­ko­wiach im mniej się mówi o so­bie, tym le­piej.

A więc Ad­rian Ce­cil Burns stał się na­szym przy­pad­ko­wym to­wa­rzy­szem. To na­zwi­sko nie było mi obce. Jed­nak by spraw­dzić, czy się nie mylę, za­gad­ną­łem:

– Czy to pań­skie ry­sunki uka­zy­wały się na ła­mach chi­ca­gow­skiego ty­go­dnika „We­ekly Mir­ror”?

Ski­nął głową.

– Ilu­stro­wał pan opo­wia­da­nia z Dzi­kiego Za­chodu dru­ko­wane w „Har­per’s Ma­ga­zine”?

Po­wtórne kiw­nię­cie głowy.

– A w ubie­głym roku – mó­wi­łem da­lej – od­była się w No­wym Jorku wy­stawa pań­skich prac. Tak?

– Zga­dza się.

– A więc jest pan tym słyn­nym Burn­sem, o któ­rym wiele czy­ta­łem i jesz­cze wię­cej sły­sza­łem.

Burns dał się po­znać przed kilku laty jako ilu­stra­tor ty­go­dni­ków i ma­ga­zy­nów wy­da­wa­nych w mia­stach wschod­nich sta­nów kraju, głów­nie jako twórca ro­dza­jo­wych sce­nek z ży­cia miej­skiego i jako au­tor kilku i olej­nych por­tre­tów. Nie­spo­dzie­wa­nie zmie­nił te­ma­tykę. Wzo­rem kilku in­nych ma­la­rzy za­czął in­te­re­so­wać się przy­rodą Dzi­kiego Za­chodu. Pierw­sze szkice zwró­ciły nań uwagę kry­ty­ków, a pierw­sze akwa­rele, uka­zu­jące barwne wspa­nia­ło­ści nie­tknię­tej ludzką ręką przy­rody, zna­la­zły na­tych­miast na­byw­ców. Sły­sza­łem i czy­ta­łem wów­czas, iż Ad­rian Burns w po­szu­ki­wa­niu te­ma­tów za­pusz­czał się w głąb cią­gle jesz­cze mało zba­da­nych te­re­nów. To­wa­rzy­szył gru­pom in­ży­nie­rów wy­ty­cza­ją­cych nowe trasy dla li­nii ko­le­jo­wych, przy­łą­czał się do osad­ni­czych ka­ra­wan cią­gną­cych ore­goń­skim szla­kiem – po­przez Góry Ska­li­ste do Ka­li­for­nii, do Ore­gonu, na zie­mie te­ry­to­rium Wa­szyng­tonu[1]. Był więc to czło­wiek nie­prze­ciętny, szu­ka­jący no­wych ście­żek dla swej twór­czo­ści, ście­żek czę­sto nie­bez­piecz­nych dla ich po­szu­ki­wa­cza. Trzeba mieć sporo od­wagi i dużą od­por­ność fi­zyczną, by zde­cy­do­wać się na da­le­kie wę­drówki, na­wet w gru­pie in­nych osób. Lecz wę­drówka sa­motna! To już było sza­leń­stwo lub nie­roz­waga gre­en­horna! Aż trudno uwie­rzyć w taką nie­roz­trop­ność ma­la­rza.

– Nie je­stem sławny – od­po­wie­dział na me po­chwały. – Po pro­stu mia­łem tro­chę szczę­ścia. Co bę­dzie da­lej, to się okaże.

– Oby tylko ta sa­motna po­dróż nie oka­zała się zbyt nie­bez­pieczna – na­wią­za­łem do jego ostat­niego słowa, li­cząc jesz­cze, iż za­prze­czy, wspo­mi­na­jąc o to­wa­rzy­szach, któ­rzy z ja­kichś tam po­wo­dów po­zo­stali w tyle. Nie za­prze­czył.

– Tak – od­parł. – To jest nieco ry­zy­kowne. Nie po­sia­dam jesz­cze do­świad­cze­nia w sa­mot­nych wy­pra­wach i nie­je­den już raz naja­dłem się do­brego stra­chu. Przy­znaję, iż spo­tka­nie z wami uwa­żam za bar­dzo po­myślny zbieg oko­licz­no­ści. Sa­mot­ność to jed­nak bar­dzo pa­skudna rzecz, na­wet wśród naj­pięk­niej­szego kra­jo­brazu. Ta­kiego jak ten. Na mi­lion pędzli! Wspa­niale tu!

Za­to­czył ręką pół­kole obej­mu­jące rzekę i le­si­ste wznie­sie­nia. Jak się oka­zało, jego ulu­bio­nym zwro­tem była za­wsze ja­kaś ilość pędzli. Od tu­zina po mi­lion. Z po­czątku bar­dzo mnie to śmie­szyło, póź­niej przy­wy­kłem.

– Z da­leka pan że­gluje? – za­py­tał do­tąd mil­czący Ka­rol.

– Od sa­mej Mis­si­sipi, a wła­ści­wie to jesz­cze z dal­szych stron.

– I cały czas w po­je­dynkę?

– Cały czas.

– Pierw­szy raz?

– Po raz drugi. Przed­tem, na ko­niu lub wo­zie, prze­wę­dro­wa­łem spory szmat kraju.

– Ale za­wsze w więk­szym to­wa­rzy­stwie.

– Tak, nie­kiedy w bar­dzo sym­pa­tycz­nej kom­pa­nii.

– No, to po­peł­nił pan te­raz dużą nie­ostroż­ność – za­wy­ro­ko­wał Ka­rol. – Ra­dzę za­wró­cić, a przede wszyst­kim nie śpie­wać. Głos nie­sie się da­leko, li­cho nie śpi.

– Ach wła­śnie! – wtrą­ci­łem się nie­za­do­wo­lony ze zbyt su­ro­wego ode­zwa­nia się mego to­wa­rzy­sza. – Co pan śpie­wał?

– Wła­sny utwór po­wstały w go­dzi­nach po­myśl­nego wia­tru i spo­koj­nej fali. Ot, tak z nu­dów.

– Czy mógłby pan po­wtó­rzyć?

– Byle nie tak gło­śno, jak po­przed­nio – prze­strzegł oschle Ka­rol.

Po­wtó­rzył aż dwa razy. Zdą­ży­łem za­no­to­wać na ofia­ro­wa­nej mi ćwiartce pa­pieru na­stę­pu­jące słowa:

Już za­snął wiatr, na szczy­tach drzew

Ostat­nie ga­sną zo­rze,

Sza­rego wilka tę­skny zew

Roz­lega się po bo­rze.

Wę­drowcy nocy, la­sów, pól

Szy­kują się na łowy,

Więc do­rzuć drew, sprawdź za­pas kul

I derkę wsuń pod głowę

A ju­tro świ­tem bły­śnie dzień

I słońce znowu wsta­nie.

Obu­dzi cię wśród cieni drżeń

Da­le­kich wzgórz wo­ła­nie,

Da­le­kich wzgórz wo­ła­nie!

Po­sta­wi­łem wy­krzyk­nik i pod­su­ną­łem pa­pier Burn­sowi:

– Pro­szę o au­to­graf.

Par­sk­nął śmie­chem:

– Na ty­siąc pędzli! Jesz­cze ni­gdy nie kła­dłem pod­pisu pod żad­nym tek­stem!

– Więc sta­nie się to po raz pierw­szy.

– I ostatni – do­dał, kre­śląc za­ma­szy­ście i sta­wia­jąc datę.

– A me­lo­dia? Rów­nież pań­skiego au­tor­stwa?

– O, nie. To ja­kaś lu­dowa przy­śpiewka, którą nu­ciła on­giś moja matka. Chce pan za­no­to­wać?

– Nie­stety, nie znam się na nu­tach, ale i bez tego za­pa­mię­tam.

Zło­ży­łem pa­pier w czworo i sta­ran­nie scho­wa­łem do kie­szeni spodni, które zdą­żyły na­resz­cie wy­schnąć. Chwilę póź­niej za­bra­li­śmy się z Ka­ro­lem do od­wra­ca­nia na­szych dro­bia­zgów roz­ło­żo­nych na pia­chu, aby słońce mo­gło je osu­szyć i z dru­giej strony. Nasz gość wró­cił do ło­dzi i – jak do­strze­głem – za­jął się na nowo ry­so­wa­niem.

– Wi­dzę, że on ci się nie po­doba – szep­ną­łem do przy­ja­ciela, gdy roz­po­ście­ra­li­śmy je­den z ko­ców, cią­gle jesz­cze na­siąk­nięty wodą.

Wzru­szył ra­mio­nami:

– Ani po­doba, ani nie po­doba. Jest to czło­wiek za­pewne sym­pa­tyczny w miej­skim kra­jo­bra­zie, lecz nie pa­suje do tu­tej­szej dzi­czy. Po­wiada, że prze­wę­dro­wał sporo pust­kowi, a za­cho­wuje się jak dziecko. Ten jego śpiew, ten ża­giel wi­doczny niby la­tar­nia mor­ska! A sam po­mysł sa­mot­nej wy­prawy? Przy­znasz, Ja­nie, że taki to­wa­rzysz może przy­spo­rzyć wiele kło­potu.

– To­wa­rzysz? – zdzi­wi­łem się. – Dla­czego ma być na­szym to­wa­rzy­szem? Prze­cież ju­tro ru­szymy w dal­szą drogę i skoń­czy się zna­jo­mość.

– Tak są­dzisz? On po­dąża w tym sa­mym kie­runku co my. Za­bro­nisz mu że­glo­wać za nami lub przed nami?

– Oczy­wi­ście, że nie. Lecz być może Burns zo­sta­nie w tym miej­scu na dłu­żej, tak mu się tu po­doba. A kiedy stąd ru­szy, bę­dziemy już o kilka dzie­siąt­ków mil na przo­dzie. Zresztą... może po­słu­cha two­jej rady i za­wróci?

– Oby, ale w to wąt­pię. Po­móż mi wy­pro­sto­wać tę drugą derkę. Za­cho­wa­li­śmy się wczo­raj jak dwie nie­zdary i te­raz bę­dziemy cier­pieć. Ja to czuję.

– To może... za­wró­cimy? – za­py­ta­łem kpią­cym to­nem.

– Osza­la­łeś! Z po­wodu jed­nego desz­czu i jed­nego przy­błędy?!

– Nie na­zy­waj Burnsa przy­błędą. To nie ża­den po­dej­rzany włó­częga, lecz zna­ko­mity ma­larz i ry­sow­nik, który przy­był tu w okre­ślo­nym celu. Nie­wielu z jego grona jest tak od­waż­nych, by ry­zy­ko­wać wła­sną skórą dla wzbo­ga­ce­nia na­szej wie­dzy o Dzi­kim Za­cho­dzie.

– O któ­rym on sam wie nie­zbyt wiele, są­dząc z po­stę­po­wa­nia – mruk­nął Ka­rol nie­prze­ko­nany.

Da­łem spo­kój dal­szej sprzeczce. Ka­rol po­tra­fił być uparty. Za­koń­czy­li­śmy żmudną ro­botę i wró­ci­li­śmy do „Al­ba­trosa”. Burns na­dal coś tam szki­co­wał. Słońce grzało co­raz moc­niej, de­ski po­kładu wy­schły, a z wnę­trza ka­biny uno­siła się mgiełka ula­tu­ją­cej wil­goci. Za­ją­łem swe po­przed­nie miej­sce, lecz po go­dzi­nie mia­łem do­syć tego pra­że­nia się. Za­ło­ży­łem ko­szulę, za­bra­łem win­cze­ster.

– Do­kąd idziesz? – Ka­rol spoj­rzał na mnie zdzi­wiony.

– Spe­ne­tro­wać po­brzeże lasu. Może od­kryję coś cie­ka­wego.

– Po­wo­dze­nia – ziew­nął. – A uwa­żaj!

Ru­szy­łem przez plażę pro­sto ku czar­nej li­nii boru.

Już przy pierw­szych krza­kach ogar­nął mnie przy­jemny chłód. Z głębi zie­lo­nej gę­stwiny dmu­chało wil­go­cią i za­pa­chem igli­wia, w miej­scach mniej za­ro­śnię­tych pro­mie­nie słońca pa­dały na zie­mię, two­rząc żół­to­zie­lone plamy. Da­lej pa­no­wał pół­mrok i ci­sza. Tylko rzad­kie głosy pta­ków mie­szały się z de­li­kat­nym szu­mem li­ści. Li­nia drzew stop­niowo gęst­niała, a mię­dzy nimi tak roz­ro­sły się krzewy, że nie można było prze­ci­snąć się tędy bez sie­kiery. Nie po raz pierw­szy oglą­da­łem taką pusz­czę nie do prze­by­cia. Im da­lej na za­chód kraju, tym po­tęż­niej­sze bory ro­sły aż ku wy­brze­żom Pa­cy­fiku, jak gdyby przy­roda chciała so­bie wy­na­gro­dzić pustkę bez­drzew­nych pre­rii roz­cią­ga­ją­cych się od do­liny Mis­si­sipi aż po zbo­cza Gór Ska­li­stych. Na tych zbo­czach bo­wiem pięły się ku niebu nie­znane wschod­nim po­ła­ciom kraju le­śne ol­brzymy i cho­ciaż na szczy­tach i prze­łę­czach ni­kły drzewa, to już po dru­giej stro­nie gór, z wy­jąt­kiem kilku ja­ło­wych pu­styń, jak w Ne­wa­dzie, bory cią­gnęły się set­kami mil. I to ja­kie bory! Kró­lo­wały w nich drzewa-ol­brzymy na po­nad sto pięć­dzie­siąt stóp. Za­chodni świerk, cedr, biała so­sna, a w nad­brzeż­nej ka­li­for­nij­skiej kra­inie wzno­siły się ol­brzymy nad ol­brzy­mami, słynne czer­wone drzewa, se­kwoje, któ­rych wiek ob­li­czano na pa­rę­set lat! Drzewa się­ga­jące do dwu­stu pięć­dzie­się­ciu stóp[2].

Tu oczy­wi­ście ta­kich ol­brzy­mów nie było, lecz gdy za­dar­łem głowę, uj­rza­łem ko­ły­szące się w gó­rze wierz­chołki, na pewno prze­kra­cza­jące sto stóp.

Sze­dłem po­woli wzdłuż li­nii boru, na­wet nie pró­bu­jąc we­drzeć się głę­biej. Aż wresz­cie, zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niem, tra­fi­łem na ścieżkę. O, nie była to ścieżka wy­rą­bana to­po­rem lub wy­dep­tana przez ludz­kie stopy, lecz wą­ziutki szlak prze­tarty przez le­śne czwo­ro­nogi, po­dą­ża­jące tędy do wo­do­poju. By­łem pe­wien, że od­kryję taką steczkę w nie­prze­by­tej ścia­nie lasu. Piasz­czy­sta plaża na pewno mu­siała być po­zna­czona tro­pami zwie­rzyny, tyle że wczo­raj­szy deszcz do­szczęt­nie je spłu­kał.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Nie my­lić z mia­stem Wa­szyng­ton, sto­licą USA, które leży w Dys­tryk­cie Ko­lum­bia.
[2] Stopa to 0,3048 m.

Po­wie­ści Wie­sława Wer­nica w se­rii We­stern:

1. Tropy wiodą przez pre­rię

2. Sze­ryf z Fort Ben­ton

3. Słońce Ari­zony

4. Co­lo­rado

5. Pło­mień w Okla­ho­mie

6. Ła­pacz z Sa­cra­mento

7. Czło­wiek z Mon­tany

8. Gwiazda tra­pera

9. Wę­drowny han­dlarz

10. Przez góry Mon­tany

11. Na po­łu­dnie od Rio Grande

12. Ucieczka z Wi­chita Falls

13. Barry Bede

14. Old Gray

15. Skarby Mac­ken­zie

16. Zni­ka­jące stado

17. Wo­ła­nie da­le­kich wzgórz

18. Sier­żant kon­nej po­li­cji

19. W No­wej Fun­dlan­dii

20. Złe mia­sto