Old Gray - Wiesław Wernic - ebook + książka

Old Gray ebook

Wiesław Wernic

0,0

Opis

Powieść przygodowa Wiesława Wernica Old Gray należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej. Przemierzając bezbrzeżne amerykańskie stepy, charyzmatyczni bohaterowie powieści - doktor Jan i traper Karol Gordon, trafiają na trop groźnego przestępcy. Rozpoczyna się iście westernowy pościg, w którym uczestniczy Old Gray, równie magnetyzująca, jak tajemnicza postać Westmana. Pełen niebezpieczeństw i przygód pościg wiedzie bohaterów między innymi do Ukrytego Miasta – siedziby Czarnych Stóp.

Old Gray należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfitujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia. Autor cyklu Wiesław Wernic jest cenionym mistrzem gatunku. Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach westmanów i groźnych rewolwerowców.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Co­py­ri­ght by Do­mi­nik Wer­nic, Mont­real, Ca­nada 2019 © Co­py­ri­ght by Sied­mio­róg Sp. z o.o., Wro­cław, Po­land 2019
Ża­den frag­ment książki nie może być po­wie­lany ani re­pro­du­ko­wany w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie elek­tro­niczne, Wro­cław 2025
ISBN 978-83-8279-262-1
Księ­gar­nia wy­sył­kowa Wy­daw­nic­twa Sied­mio­rógwww.sied­mio­rog.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Si­wo­włosy

Przy­tra­fiło się to – do­kład­nie so­bie za­pa­mię­ta­łem – 10 kwiet­nia 1889 roku. Go­dzinę rów­nież mogę po­dać: kilka mi­nut po dzie­sią­tej rano.

Znaj­do­wa­łem się wów­czas gdzieś (słowo „gdzieś” naj­bar­dziej pa­suje do oko­licz­no­ści) na pół­noc od do­liny Mis­so­uri i rów­no­cze­śnie na po­łu­dnie od rzeki Mlecz­nej. A więc, jak ła­two od­gad­nąć, na ob­sza­rach te­ry­to­rium Mon­tany. Mon­tana kilka mie­sięcy póź­niej, bo w li­sto­pa­dzie, uzy­skała prawa sta­nowe jako czter­dzie­sty pierw­szy stan Unii Ame­ry­kań­skiej. Je­cha­łem na pół­noc, ku gra­nicy Ka­nady. Jesz­cze przed jej prze­kro­cze­niem mia­łem się spo­tkać z Ka­ro­lem Gor­do­nem, nie­od­stęp­nym to­wa­rzy­szem mo­ich da­le­kich wy­praw.

Z wy­so­ko­ści koń­skiego grzbietu wy­pa­try­wa­łem więc zna­jo­mej syl­wetki jeźdźca, a rów­no­cze­śnie mo­głem po­dzi­wiać zie­le­nie­jącą w wio­sen­nym słońcu pre­rię, ogromną niby mo­rze, ogra­ni­czoną na da­le­kim za­cho­dzie szczy­tami Gór Ska­li­stych. Czu­łem się świet­nie, jak zwy­kle na po­czątku każ­dej po­dróży, nim zmę­cze­nie da znać o so­bie, nim ciało, od­wy­kłe od fi­zycz­nego wy­siłku, po wielu dniach i no­cach do­sto­suje się wresz­cie do no­wego rytmu ży­cia wśród pier­wot­nej przy­rody. Moja bez­tro­ska zo­stała uka­rana. Nie­ocze­ki­wana klę­ska przy­gnio­tła mnie do ziemi. W prze­no­śni i do­słow­nie.

Pę­dzi­łem lek­kim kłu­sem, spo­glą­da­jąc da­leko, aby w porę do­strzec ślad li­nii ko­le­jo­wej, jaka miała (w myśl in­for­ma­cji Ka­rola Gor­dona) prze­ciąć mi drogę. Na­gle – stało się! Wy­le­cia­łem z sio­dła niby wy­rzu­cony procą. Na szczę­ście nie za­ha­czy­łem bu­tem o strze­mię. Upa­dłem na piersi, nie na głowę, co naj­praw­do­po­dob­niej uchro­niło mnie od skrę­ce­nia karku, jak to się po­pu­lar­nie okre­śla. Lekko oszo­ło­miony dźwi­gną­łem się i spoj­rza­łem na wierz­chowca. Usi­ło­wał rów­nież po­wstać. Bez­sku­tecz­nie. Miał zła­maną nogę. Tra­fił ko­py­tem w głę­boką norę. Zo­rien­to­wa­łem się, że cała prze­strzeń do­koła po­dziu­ra­wiona zo­stała ni­czym sito pod­ziem­nymi miesz­ka­niami pie­sków pre­rio­wych, cho­ciaż nie do­strze­głem ni­g­dzie ani jed­nego przed­sta­wi­ciela tego ga­tunku. Naj­praw­do­po­dob­niej z ja­kichś ta­jem­ni­czych po­wo­dów opu­ściły swoje osie­dle. A może wy­marły? Cie­ka­wie zaj­rza­łem do kilku no­rek – w żad­nej nie zna­la­złem na­wet śladu czwo­ro­noż­nych lo­ka­to­rów. Tym, któ­rzy nie­wiele wie­dzą o pie­skach pre­rio­wych, po­wiem, że są to stwo­rzonka dłu­go­ści około dwu­na­stu cali[1], wa­żące nie­wiele po­nad dwa funty[2], a setki ta­kich osob­ni­ków za­miesz­kuje pod­ziemne jamki wy­grze­bane pod po­szy­ciem traw. Osie­dli tych dniem i nocą strzegą spe­cjalne straże, alar­mu­jące o nie­bez­pie­czeń­stwie prze­ni­kli­wym gwiz­da­niem. Wie­lo­krot­nie by­łem świad­kiem ta­kich alar­mów, wie­lo­krot­nie ob­ser­wo­wa­łem, jak pa­sący się bez­tro­sko tłu­mek za­baw­nych zwie­rzą­tek bły­ska­wicz­nie znika pod zie­mią. Wszystko to prawda, jed­nak ni­gdy jesz­cze nie sta­łem się ofiarą pre­rio­wych pie­sków, a ści­ślej mó­wiąc ich miesz­kań. I oto przy­szło mi – z jakże cięż­kim ser­cem! – za­strze­lić wła­snego wierz­chowca na­by­tego za­le­d­wie przed trzema dniami. In­nego wyj­ścia nie było.

Koń, który zła­mał nogę, nie­stety ska­zany jest na śmierć. Sły­sza­łem co prawda, że pe­wien ho­dowca zdo­łał oca­lić swe ulu­bione zwie­rzę. Po­dobno trzy­mał je przez wiele ty­go­dni w stajni, pod­wie­siw­szy nad pod­łogą na spe­cjal­nie spo­rzą­dzo­nych pa­sach, aż na­sta­wiona i za­gip­so­wana noga zro­sła się. Po­dobno po tym za­biegu koń po­ru­szał się zu­peł­nie spraw­nie.

Może to prawda, może to bajka. Nie mo­głem tego spo­sobu wy­pró­bo­wać – nie mia­łem ani pa­sów, ani stajni w po­bliżu.

W po­nu­rym na­stroju zwa­li­łem uprząż na je­den stos i spoj­rza­łem na ze­ga­rek. Wska­zy­wał osiem mi­nut po dzie­sią­tej. O dwu­na­stej mia­łem spo­tkać się z Ka­ro­lem Gor­do­nem tuż przy to­rach li­nii ko­le­jo­wej, bie­gną­cych z za­chodu na wschód. Taka była na­sza umowa. Lecz gdzież te tory? Milę przede mną? Dwie? Dzie­sięć? Sia­dłem i za­pa­li­łem fajkę. Trzeba od­po­cząć przed dal­szą wę­drówką. I to z ta­kim cię­ża­rem na ple­cach!

Prze­cież same sio­dło wa­żyło trzy­dzie­ści fun­tów, mimo że na­le­żało do tych lżej­szych, kow­boj­skich, ka­li­for­nij­skiego typu. A derka? A wy­pchane juki? A win­cze­ster, pled do spa­nia, me­ta­lowy ko­cio­łek? To wszystko mia­łem te­raz dźwi­gać na wła­snym karku, z per­spek­tywą ca­ło­dzien­nej włó­częgi przez bez­droża. I co po­cznie Ka­rol? Za­pewne po bez­sku­tecz­nym wy­pa­try­wa­niu mnie przed, za i na sa­mym szczy­cie na­sypu ru­szy na po­szu­ki­wa­nie. Jakże jed­nak ła­two mi­nąć się nie­po­strze­że­nie wśród pa­gór­ko­wa­tego kraju.

Wy­pa­li­łem fajkę, pod­nio­słem się, spoj­rza­łem na stos ba­gaży – po­czu­łem przed­smak tego, co mnie czeka. Po chwili zro­lo­wany pled spo­czął na mo­jej szyi ni­czym cho­mąto, sio­dło – na karku, oba juki ob­cią­żyły me dło­nie. I wtedy oka­zało się, że na ziemi spo­czywa jesz­cze win­cze­ster i ko­cio­łek. Cze­muż to na­tura nie wy­po­sa­żyła czło­wieka w do­dat­kową parę rąk? Jed­nakże moja po­my­sło­wość po­zwo­liła po­ko­nać trud­no­ści. Ko­cio­łek przy­wią­za­łem po­stron­kiem do pasa, a broń wsa­dzi­łem pod pa­chę. No i w drogę!

Nie usze­dłem kilku kro­ków, gdy zro­lo­wany pled prze­krzy­wił się, a sio­dło ru­nęło mię­dzy trawy. Mu­sia­łem raz jesz­cze wszystko za­czy­nać od po­czątku. I znów pod­ją­łem mę­czący marsz. Zwie­sza­jące się strze­miona biły mnie po no­gach, pled dra­pał szyję, a cię­żar sio­dła i ju­ków nie po­zwa­lał wy­pro­sto­wać ple­ców. Po przej­ściu stu jar­dów po­czu­łem się u kresu sił. Jesz­cze tylko dzie­sięć kro­ków – na­ka­za­łem so­bie. Po­li­czyw­szy do dzie­się­ciu, zmu­si­łem się do na­stęp­nych.

Słońce się­gnęło szczytu nieba i pra­żyło jak w naj­go­ręt­szy dzień lata. Spły­wa­jąc stru­gami potu, ma­rzy­łem tylko o tym, aby zrzu­cić z sie­bie nie­szczę­sny ba­gaż, zwa­lić się na zie­mię, wy­pić wia­dro wody. Nie­zisz­czalne ma­rze­nie, bo jak okiem się­gnąć nie rósł naj­lich­szy na­wet krza­czek i żadna struga nie prze­ci­nała mej drogi. Wresz­cie do­strze­głem coś, co za­po­wia­dało upra­gniony ko­niec mor­dęgi. Oto przede mną, nie da­lej niż o pół mili, bie­gło wznie­sie­nie zbyt re­gu­lar­nego kształtu, aby mo­gło być dzie­łem przy­rody. Z za­chodu na wschód, gi­nąc mię­dzy wzgó­rzami, cią­gnął się na­syp ko­le­jowy. Lecz to nie wszystko. U stóp na­sypu pasł się koń, a obok le­żał czło­wiek. Ka­rol Gor­don?!

Usi­ło­wa­łem wy­dać po­wi­talny okrzyk, jed­nak gar­dło mia­łem wy­schnięte, a ję­zyk sztywny jak ko­łek. Zdo­ła­łem tylko ci­cho za­beł­ko­tać. Więc brną­łem w mil­cze­niu po­przez trawy, za­ta­cza­jąc się z każ­dym kro­kiem, aż zna­la­złem się tak bli­sko ko­nia i czło­wieka, że mo­głem stwier­dzić po­myłkę. To nie Ka­rol od­po­czy­wał na mu­ra­wie, lecz ktoś zu­peł­nie mi obcy.

Jesz­cze kilka jar­dów... Ostat­kiem sił zwa­li­łem z sie­bie cię­żar, by paść na zbo­cze na­sypu. Co za ulga! Serce biło jak młot, w uszach szu­miało, kark zdrę­twiał, ręce i nogi były cał­ko­wi­cie bez­władne. Gdyby w tej chwili szar­żo­wało na mnie stado bi­zo­nów, nie zdo­łał­bym się po­ru­szyć.

I trudno się dzi­wić. Był to prze­cież wy­si­łek pod­jęty po wielu mie­sią­cach ży­cia w mie­ście, nie­wy­ma­ga­ją­cego ode mnie więk­szej spraw­no­ści fi­zycz­nej.

– Gdy­byś mógł spoj­rzeć te­raz w lu­stro – usły­sza­łem jak przez watę chro­pawy głos. – Wy­glą­dasz ni­czym rak wy­jęty z wrzątku.

Nie star­czyło mi siły na od­po­wiedź. Dy­sza­łem tylko ciężko, chra­pli­wie.

– Twarz masz opuch­niętą, a oczy cał­kiem na wierz­chu. Kto sły­szał tak gnać w samo po­łu­dnie? Stra­ci­łeś ko­nia? Oczy­wi­ście! Przez tę prze­klętą łączkę, dziu­rawą jak rze­szoto. Do­my­ślam się, żeś zła­mał nogę. Kiep­ska sprawa. Trzy­maj...

Uj­rza­łem nad głową dłoń ści­ska­jącą pła­ską bu­tlę ob­szytą skórą.

– Woda? – wy­szep­ta­łem pół­przy­tom­nie.

– A cóż by in­nego?

Usia­dłem. Chwy­ci­łem bu­telkę i przy­ło­ży­łem do warg. Jakże mi ulżyło!

– Dzię­kuję – po­wie­dzia­łem już bar­dziej nor­mal­nym to­nem, zwra­ca­jąc na­czy­nie. – Gdy­bym tak mógł jesz­cze na­poić... Do li­cha! Prze­cież już nie mam wierz­chowca, mu­sia­łem go za­strze­lić.

– Przy­kre – za­uwa­żył nie­zna­jomy. – Lecz służę ci do­brą no­winą. Je­śli po­ma­sze­ru­jesz wzdłuż toru, ot tam – wska­zał ręką – za milę do­strze­żesz za­bu­do­wa­nia farmy, gdzie bez trudu na­bę­dziesz nowe zwie­rzę.

– Czy tam jest je­ziorko?

– Jest. By­łeś już kie­dyś w tych stro­nach?

– Ni­gdy, lecz mój przy­ja­ciel, z któ­rym mam się spo­tkać gdzieś tu przy na­sy­pie ko­le­jo­wym, po­wie­dział, abym kie­ro­wał się na go­spo­dar­stwo po­ło­żone nad je­zior­kiem.

– To je­steś na do­brej dro­dze. Za­pa­lisz?

Wy­do­był dwa cy­gara i spo­czy­wa­li­śmy chwilę w mil­cze­niu, wy­pusz­cza­jąc ustami sine ob­łoczki dymu.

Zer­k­ną­łem na ze­ga­rek. Od mo­mentu kiedy padł mój koń, mi­nęło pra­wie pół­to­rej go­dziny. Po­wi­nie­nem na­tych­miast wstać i ru­szyć, lecz sama myśl o no­wym wy­siłku obez­wład­niała mnie.

– Już do­brze po je­de­na­stej – za­uwa­żył nie­zna­jomy, spo­glą­da­jąc w niebo.

Ni­gdy nie po­tra­fi­łem opa­no­wać sztuki orien­to­wa­nia się w cza­sie z po­ło­że­nia słońca i wy­glądu nieba.

– To samo po­ka­zuje ze­ga­rek – po­pa­trzy­łem na niego z uzna­niem. – Zna­ko­mite cy­garo, dzię­kuję.

Coś tam mruk­nął w od­po­wie­dzi i po­grą­żył się w za­du­mie. Mia­łem te­raz oka­zję przyj­rzeć mu się do­kład­nie. No­sił odzież, która na pewno wzbu­dzi­łaby za­in­te­re­so­wa­nie prze­chod­niów w ja­kim­kol­wiek mie­ście. Skó­rzana kurta ze skóry ko­zła, nieco po­ła­tana, opa­dała na spodnie – rów­nież skó­rzane, czar­nej barwy. Buty o krót­kich cho­le­wach mu­siały na no­gach wła­ści­ciela prze­wę­dro­wać wiele se­tek mil, znać to było po nich. Głowę zdo­bił sze­ro­ko­skrzy­dły kow­boj­ski ka­pe­lusz, mocno wy­pło­wiały, je­den z tych, które w ra­zie po­trzeby można na­peł­nić wodą, by na­poić ko­nia. Spod ka­pe­lu­sza ster­czały ko­smyki wło­sów barwy śniegu, kon­tra­stu­jące z cerą twa­rzy spa­loną słoń­cem i wia­trem. Gdyby nie ubiór i rysy ob­li­cza, można by uznać tego czło­wieka za In­dia­nina.

Nie­roz­sio­dłany wierz­cho­wiec nie­zna­jo­mego pasł się kilka kro­ków da­lej i nie róż­nił się ni­czym od ty­sięcy koni uży­wa­nych przez rol­ni­ków jako siła ro­bo­cza. Ot, zu­peł­nie prze­ciętne zwie­rzę.

Skoń­czy­łem pa­lić i utkwi­łem wzrok w da­le­kiej li­nii ho­ry­zontu, ma­rząc, że na­gle zza tej li­nii wy­sko­czy ga­lo­pu­jący jeź­dziec. Oczy­wi­ście – Ka­rol Gor­don. By­łoby to naj­lep­sze za­koń­cze­nie przy­gody.

I co za zbieg oko­licz­no­ści! Jakby na po­twier­dze­nie mych pra­gnień nie­zna­jomy są­siad na­gle za­uwa­żył:

– Mamy go­ścia.

Wy­trzesz­czy­łem oczy. Fa­li­sta pre­ria była tak samo pu­sta, jak przez cały okres mej do­tych­cza­so­wej wę­drówki.

– W złym kie­runku pa­trzysz. Bar­dziej w prawo. Te­raz skrył się za pa­gór­kiem. O, jest!

– Rze­czy­wi­ście! – krzyk­ną­łem ura­do­wany. – Szuka mnie przy­ja­ciel.

– Ten sam, z któ­rym umó­wi­łeś się nad je­zior­kiem?

– Wła­śnie on.

– To dla­czego nad­ciąga z po­łu­dnia za­miast z za­chodu?

– Nie wiem. Może wy­je­chał na­prze­ciw?

Da­le­kiego wę­drowca do­strze­ga­łem już wy­raź­niej.

Gnał wprost na nas, lecz jego syl­wetka co­raz mniej przy­po­mi­nała po­stać Ka­rola.

– To jed­nak nie on – wes­tchną­łem.

W ciągu na­stęp­nych mi­nut roz­po­zna­łem maść ko­nia, strój jeźdźca, a na­wet rysy twa­rzy.

Młody, schlud­nie ubrany chło­pak nie wy­glą­dał na przy­by­sza z da­le­kich stron, jego odzież była zbyt czy­sta, a wierz­cho­wiec zbyt wy­po­częty.

Za­trzy­mał się o krok, ener­gicz­nie ścią­ga­jąc cu­gle. Nie­wiele bra­ko­wało, a na­je­chałby na moje wy­cią­gnięte nogi.

– Że­byś tylko nie skrę­cił karku, chłop­cze, przy ta­kich sztucz­kach – ode­zwał się Si­wo­włosy.

– Nie martw się, dzia­du­niu, i siedź spo­koj­nie, a ty... – to było do mnie – pod­nieś rączki w górę. No, już!

Głos za­brzmiał dźwięcz­nie, pra­wie we­soło, lecz uj­rza­łem utkwione we mnie po­nure spoj­rze­nie. Och, to nie był żart.

Pod­nio­słem ręce na wi­dok wy­ce­lo­wa­nej lufy re­wol­weru.

– Czego chcesz?

Ro­ze­śmiał się non­sza­lancko.

– Pra­gnę prze­trzą­snąć twoje ba­gaże. Nie ru­szaj się, bo...

Lufa colta za­tań­czyła na wy­so­ko­ści mo­ich piersi.

W tej chwili padł strzał, colt wy­le­ciał z dłoni na­past­nika, a na mu­rawę po­cie­kła czer­wona strużka. Chło­pak krzyk­nął, skrę­cił ko­niem w miej­scu i po­gnał w bok.

– Wra­caj do ta­tu­sia, sy­neczku! – krzyk­nął Si­wo­włosy. – I wię­cej nie pró­buj ta­kich sztu­czek!

Ostat­nich słów ucie­ka­jący na pewno nie sły­szał. Skryło go naj­bliż­sze wznie­sie­nie gruntu.

– Ale masz oko! – po­wie­dzia­łem do są­siada. – Tak tra­fić!

– Nie taka znowu sztuka. Smar­kacz nie zwra­cał na mnie uwagi, pu­kawka le­żała pod ręką. Strze­li­łem z ko­lana. Znasz ten spo­sób?

– Znam, bar­dzo za­wodny.

– Wy­star­czy nieco wprawy i do­bra broń.

Pod­niósł z ziemi długą dwu­rurkę i po­dał. Obej­rza­łem. Była to istna ar­mata o ka­li­brze rzadko spo­ty­ka­nym. Ciężka. Obie lufy lśniły błę­kitną stalą, jakby przed chwilą opu­ściły rusz­ni­kar­ski warsz­tat. Tylko kolba, pełna rys i drob­nych wgłę­bień, świad­czyła o dłu­gim uży­wa­niu.

– Ależ to waży...

– Ła­two się przy­zwy­czaić, za to od­rzut słaby, a cel­ność zna­ko­mita. Służy mi od pra­wie dwu­dzie­stu lat i nie za­mie­nił­bym jej na­wet na te naj­now­sze au­to­ma­tyczne cuda.

– My­ślę, że na­daje się na niedź­wie­dzie.

– A jakże. Lecz nie tylko. Sam wi­dzia­łeś.

Po­my­śla­łem, że zdu­mie­wa­jący strzał był w znacz­nie więk­szym stop­niu wy­ni­kiem by­strego oka (i spraw­nej ręki) niż rusz­ni­kar­skiej tech­niki. Strzał z ko­lana, jak go nie­któ­rzy na­zy­wają, po­lega na tym, że lufę strzelby przy­kłada się do uda i od­po­wied­nio zgi­na­jąc nogę w ko­la­nie, na­pro­wa­dza muszkę na cel. Jest to praw­dziwa sztuka, któ­rej spro­stać nie po­tra­fią na­wet bie­gli my­śliwi. Po co więc strze­lać z ko­lana? Po to, aby zmy­lić prze­ciw­nika. Przy­ło­że­nie kolby do ra­mie­nia jest prze­cież ostrze­że­niem, lecz mało kto zwróci uwagę na po­zor­nie nie­dbały ruch ręki przy­su­wa­ją­cej broń do nogi.

Si­wo­włosy wstał, prze­szedł parę kro­ków i pod­niósł ja­kiś ciemny przed­miot spo­czy­wa­jący wśród traw.

– Ry­ko­szet – stwier­dził, po­da­jąc mi na otwar­tej dłoni po­tęż­nego colta. – Ot, tu... – wska­zał na błysz­czącą rysę. – Ce­lo­wa­łem w ma­ga­zy­nek, kula ze­śli­znęła się i smar­kacz do­stał w rękę.

Siadł tuż przy mnie, wy­do­był krótki my­śliw­ski nóż i coś tam po­czął maj­stro­wać przy broni.

– Po­patrz – ode­zwał się po chwili.

Spoj­rza­łem. Sta­lowy wa­lec, w któ­rym umiesz­cza się kule, zo­stał wy­jęty.

– Jak my­ślisz? Co z tym zro­bię? – nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, do­dał: – Wła­śnie to.

Za­mach­nął się ra­mie­niem. Ka­wa­łek stali wy­le­ciał wy­soko, a po­tem zgi­nął wśród traw. Reszta broni od­była po­dobną drogę, tyle że w in­nym kie­runku.

– Ot, i wszystko. Ni­gdy już ża­den spra­gniony wra­żeń ło­buz nie sko­rzy­sta z tego colta.

– Nie mogę po­jąć, co skło­niło chło­paka do na­padu. – Nie wy­glą­dał na krwa­wego mor­dercę ani na zło­dzieja.

– Po­zory mylą, lecz chyba masz ra­cję. Co go skło­niło? Chęć po­ka­za­nia swej od­wagi, szu­ka­nie przy­gody, którą można by po­chwa­lić się przed ró­wie­śni­kami. Och, mnó­stwo przy­czyn!

– Po na­uczce, jaką otrzy­mał, na pewno odej­dzie mu chętka do na­stęp­nego na­padu.

– Może tak, może nie. Kto raz wkro­czył na nie­bez­pieczną ścieżkę, nie­ła­two z niej scho­dzi.

– Cóż znowu! – za­pro­te­sto­wa­łem. – Nie sły­sza­łeś o re­wol­we­row­cach, któ­rzy drugą po­łowę ży­cia spę­dzili jako uczciwi oby­wa­tele kraju, czę­sto sta­wiani in­nym za wzór?

– A jakże, sły­sza­łem. Lecz jesz­cze czę­ściej o ban­dy­tach, dla któ­rych spo­kojne ży­cie jest tylko drob­nym frag­men­tem w ich prze­stęp­czej dzia­łal­no­ści. Nie­kiedy dłuż­szym, nie­kiedy krót­szym. Ot, choćby dla przy­kładu Henry Brown. Jego sprawa była gło­śna. Znasz tę hi­sto­rię?

Za­prze­czy­łem.

– To jest przy­kład po­twier­dza­jący moją teo­rię. Browna spo­tka­łem w Cald­well. To taka mie­ścina przy daw­nym szlaku prze­pędu by­dła, zwa­nym szla­kiem Chi­sholma. – Wiesz, co to jest?

– Wiem – od­par­łem nieco po­draż­niony i rów­no­cze­śnie roz­ba­wiony.

Si­wo­włosy wi­dać uznał mnie za ty­po­wego przed­sta­wi­ciela gro­mady gre­en­hor­nów, lu­dzi nie­do­świad­czo­nych i nie­za­rad­nych, a rów­no­cze­śnie bez­gra­nicz­nie za­ro­zu­mia­łych. Po­ja­wiali się co­raz czę­ściej na Dzi­kim Za­cho­dzie, w miarę jak ten Za­chód cy­wi­li­zo­wał się, a li­nie ko­le­jowe uła­twiały po­dró­żo­wa­nie.

Szlak Chi­sholma? Była to trasa ma­so­wych prze­pę­dów by­dła, którą przez bli­sko dwa­dzie­ścia lat gnano zwie­rzęta z pa­stwisk Tek­sasu na pół­noc, do­póki roz­bu­dowa ko­lei nie po­ło­żyła kresu uciąż­li­wym wę­drów­kom.

– Cald­well – mó­wił da­lej Si­wo­włosy (tak go w my­ślach za­czą­łem na­zy­wać) – leży na po­łu­dniu Kan­sas, nie­da­leko gra­nic Okla­homy. Tam wła­śnie przy­był w czerwcu 1882 roku Henry Brown, wę­dru­jąc szla­kiem Chi­sholm­skim wprost z po­łu­dnia. Nie wy­glą­dał na ob­dar­tusa. Ubra­nie no­sił ta­kie, na ja­kie stać kow­boja lub tra­pera, któ­remu nie po­wo­dzi się ani bar­dzo źle, ani bar­dzo do­brze. Poza tym po­sia­dał dwa sze­ścio­strza­łowe re­wol­wery i mocno sfa­ty­go­wany win­cze­ster. Ta­kim go wła­śnie uj­rza­łem. Nie nu­dzi cię moje opo­wia­da­nie?

Za­prze­czy­łem cał­kiem szcze­rze. Bar­dzo lu­bię przy­słu­chi­wać się opo­wie­ściom zwią­za­nym z dzie­jami Dzi­kiego Za­chodu – czę­sto wpraw­dzie ubar­wia­nym przez ko­lej­nego nar­ra­tora, ale prze­cież za­wsze tkwiło w nich ziarno prawdy.

– Brown przy­byw­szy do Cald­well, zgło­sił się do bur­mi­strza z prośbą o ja­ką­kol­wiek pracę. Bur­mistrz skwa­pli­wie sko­rzy­stał z oka­zji. Mu­sisz wie­dzieć, że Cald­well, po­dob­nie jak wiele po­gra­nicz­nych mia­ste­czek, nie cie­szyło się do­brą opi­nią. Miesz­kańcy byli zbyt po­tulni, a nie­pro­szeni go­ście, ścią­ga­jący tu z po­łu­dnia i za­chodu, na­zbyt przed­się­bior­czy. Nie było ty­go­dnia bez krwa­wej bi­ja­tyki. Na krótko przed przy­by­ciem Browna pi­jani kow­boje za­strze­lili miej­sco­wego mar­szala[3]. Brown zo­stał jego na­stępcą.

Trzeba przy­znać, że wzo­rowo peł­nił służbę. Ra­zem ze swym po­moc­ni­kiem, Be­nem Whe­ele­rem, oczy­ścił mia­sto z włó­częg, szu­le­rów i re­wol­we­row­ców. Pra­wie nie uży­wa­jąc broni. Miej­scowa ga­zeta pi­sała o nim po­chwalne hymny, na­zy­wa­jąc go czło­wie­kiem po­cią­ga­ją­cym za cyn­giel szyb­ciej niż wszy­scy miesz­kańcy po­łu­dnio­wego-za­chodu. Była to oczy­wi­sta bzdura, bo­wiem Brown w okre­sie dwóch lat swego urzę­do­wa­nia tylko dwu­krot­nie po­cią­gnął za cyn­giel. Po raz pierw­szy – gdy pi­jany In­dia­nin opie­rał się aresz­to­wa­niu; po raz drugi – gdy miej­scowy szu­ler się­gnął po re­wol­wer.

Już po sze­ściu mie­sią­cach pracy Brown otrzy­mał w pre­zen­cie nowy win­cze­ster z na­pi­sem na srebr­nej pla­kietce: „Za cenne usługi – wdzięczni oby­wa­tele Cald­well”.

Istot­nie mieli być za co wdzięczni, bo Cald­well stało się naj­bar­dziej spo­koj­nym, naj­bar­dziej bez­piecz­nym ze wszyst­kich miast i osie­dli w Kan­sas. Pry­watne ży­cie Browna mó­gło słu­żyć za wzór in­nym. Ni­gdy nie pił, nie grał w karty, na­wet nie uży­wał ty­to­niu. Po pro­stu cho­dząca cnota! Co ty na to?

Mruk­ną­łem, że tra­fiają się tacy, ale ra­czej rzadko.

– Prawda. We­dług mnie le­piej uni­kać tego ro­dzaju osob­ni­ków. Każdy czło­wiek ma swoje sła­bo­ści, tak już świat zo­stał stwo­rzony. U jed­nych szybko je za­uwa­żasz, inni tak po­tra­fią się kryć, że ucho­dzą za anio­łów. I na­gle taki anioł oka­zuje się ist­nym dia­błem. Naj­gor­sze, że trudno prze­wi­dzieć, w ja­kich oko­licz­no­ściach, poj­mu­jesz?

Uśmiech­ną­łem się na taki wy­wód.

– To zna­czy – od­par­łem – że Brown oka­zał się dia­błem w aniel­skiej skó­rze?

– Otóż to! Wy­obraź so­bie, że w marcu 1884 roku Brown po­ślu­bił miłą pa­nienkę i ku­pił dom. Mia­sto sza­lało z ra­do­ści, wie­rząc, że te­raz Brown na za­wsze zo­sta­nie w Cald­well, a gdzie szu­kać lep­szego mar­szala? Ja­kież było zdzi­wie­nie i prze­ra­że­nie, gdy mie­siąc po ślu­bie Brown znik­nął. Gu­biono się w do­my­słach, lecz jesz­cze nie tra­cono na­dziei, że wzo­rowy mar­szal po­wróci. Nieco póź­niej sprawa się wy­ja­śniła, przy­pra­wia­jąc nie­któ­rych o ciężką cho­robę ner­wową: Brown wraz ze swym po­moc­ni­kiem Be­nem Whe­ele­rem opu­ścili mia­sto. Ni­gdy nie do­wiemy się dla­czego. W dro­dze spo­tkali dwóch włó­czą­cych się kow­bo­jów tek­sa­skich. Hi­sto­ria zdą­żyła za­no­to­wać ich imiona i na­zwi­ska: Bill Smith i John We­sley. O czym ta czwórka roz­ma­wiała na pust­ko­wiu, nie­trudno się do­my­ślić, bo ra­zem ru­szyli naj­krót­szą drogą do mia­sta Me­di­cine Lodge, pięć­dzie­siąt pięć mil od Cald­well. Przy­byli tam wcze­snym ran­kiem. Bill ob­jął straż przed wej­ściem do banku, po­zo­stała trójka wkro­czyła do wnę­trza. W biu­rze znaj­do­wał się tylko ka­sjer i pre­zes. Strze­lono do pre­zesa, ra­niąc go ciężko, strze­lono do ka­sjera, tra­fia­jąc go śmier­tel­nie, ale pa­da­jąc, zdo­łał za­trza­snąć pan­cerne drzwi skarbca. Gło­śny huk za­alar­mo­wał prze­chod­niów. Ban­dyci wy­bie­gli z lo­kalu, wsko­czyli na ko­nie i ru­szyli ga­lo­pem po­przez za­lud­nia­jące się ulice. Nie znali mia­sta, nie znali oko­licy. Po kilku go­dzi­nach ści­gani przez liczną grupę za­pę­dzili się w głąb ka­nionu bez wyj­ścia. Po krót­kiej wy­mia­nie strza­łów pod­dali się. Od­pro­wa­dzono ich do mia­sta i za­mknięto w aresz­cie. Lecz na tym sprawa się nie koń­czy. Gdy szcze­góły na­padu stały się po­wszech­nie znane, roz­wście­czony tłum ze­brał się przed wię­zie­niem i mimo oporu sze­ryfa wtar­gnął do środka. Więź­niów wy­wle­czono. Brown wy­rwał się i rzu­cił do ucieczki. Po kilku kro­kach padł prze­szyty ku­lami. Po­zo­stałą trójkę wy­pro­wa­dzono za gra­nice mia­sta i po­wie­szono na ga­łę­ziach sa­mot­nego wiązu. Tak za­koń­czyła się próba ra­bunku.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] 12 cali, czyli ok. 30 cm.
[2] 2 funty, czyli ok. 900 g.
[3] Mar­szal – od­po­wied­nik sze­ryfa, z tą tylko róż­nicą, że sze­ryf jest wy­bie­rany przez miesz­kań­ców, a mar­szal po­cho­dzi z no­mi­na­cji władz mia­sta, okręgu, te­ry­to­rium lub na­wet rządu fe­de­ral­nego. Mar­sza­lo­wie urzę­do­wali na te­re­nach, które nie uzy­skały jesz­cze sa­mo­rzą­do­wych praw sta­nów. Jed­nak zda­rzało się, że sze­ry­fo­wie wiel­kich miast przy­bie­rali ty­tuły mar­szali, uzna­jąc, iż taka na­zwa bar­dziej od­po­wiada ich god­no­ści.

Po­wie­ści Wie­sława Wer­nica w se­rii We­stern:

1. Tropy wiodą przez pre­rię

2. Sze­ryf z Fort Ben­ton

3. Słońce Ari­zony

4. Co­lo­rado

5. Pło­mień w Okla­ho­mie

6. Ła­pacz z Sa­cra­mento

7. Czło­wiek z Mon­tany

8. Gwiazda tra­pera

9. Wę­drowny han­dlarz

10. Przez góry Mon­tany

11. Na po­łu­dnie od Rio Grande

12. Ucieczka z Wi­chita Falls

13. Barry Bede

14. Old Gray

15. Skarby Mac­ken­zie

16. Zni­ka­jące stado

17. Wo­ła­nie da­le­kich wzgórz

18. Sier­żant kon­nej po­li­cji

19. W No­wej Fun­dlan­dii

20. Złe mia­sto