W Nowej Funlandii - Wiesław Wernic - ebook

W Nowej Funlandii ebook

Wiesław Wernic

0,0

Opis

 

Powieść przygodowa Wiesława Wernica W Nowej Fundlandii należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej o Dzikim Zachodzie.

Traper Karol Gordon, zachwycony pejzażem i atmosferą Nowej Fundlandii, gdzie spędził zimę, postanawia namówić przyjaciela, doktora Jana na letnią wyprawę. Ten nie jest entuzjastą tak dalekiej podróży, ale ostatecznie, jak zawsze, chętnie wyrusza z nieodłącznym towarzyszem wypraw w nieznane krainy. Na miejscu, w uroczej osadzie Norris, dowiadują się o zniknięciu młodego leśniczego. Następnie znajdują złamaną strzałę – symbol wypowiedzenia wojny przez Indian, potem znika stary Grant, nazywany ojcem, który był ich gospodarzem i przewodnikiem, a wcześniej jego zięć zostaje zaatakowany. Gdy starszy mężczyzna zostaje odnaleziony prze Jana, okazuje się, że został „grzecznie” uprowadzony przez Indian, których, jak sądzono, od lat już nie ma na terenach Nowej Fundlandii.

W Nowej Fundlandii należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfitujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia. Autor cyklu Wiesław Wernic jest cenionym mistrzem gatunku. Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach westmanów i groźnych rewolwerowców.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Co­py­ri­ght by Do­mi­nik Wer­nic, Mont­real, Ca­nada 2020 © Co­py­ri­ght by Sied­mio­róg Sp. z o.o., Wro­cław, Po­land 2020
Ża­den frag­ment książki nie może być po­wie­lany ani re­pro­du­ko­wany w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie elek­tro­niczne, Wro­cław 2025
ISBN 978-83-8279-290-4
Księ­gar­nia wy­sył­kowa Wy­daw­nic­twa Sied­mio­rógwww.sied­mio­rog.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Kres dłu­giej po­dróży

B o to było tak. W daw­nych, bar­dzo daw­nych cza­sach, nim do tego kraju przy­były blade twa­rze, In­dia­nie wie­rzyli (a i dziś po­nie­któ­rzy wie­rzą), że każda skała i rzeka, każde drzewo i ptak, i czwo­ro­nóg mają swe du­chy. Nie­które z tych du­chów są do­bre, nie­które złe. O tych du­chach, które przy­bie­rały po­staci ol­brzy­mów lub cza­row­ni­ków, a nie­kiedy zwie­rząt, In­dia­nie opo­wia­dali zdu­mie­wa­jące hi­sto­rie, zwane ato­okwa­kuns, co zna­czy: cu­downe opo­wie­ści.

We­dług tych opo­wie­ści na po­czątku świata ist­niały je­dy­nie las i mo­rze. Nie było ani lu­dzi, ani zwie­rząt. I oto pew­nego dnia po­ja­wił się ol­brzym o ludz­kich kształ­tach. Na­zy­wał się Glu­skap.

Gdzie się uro­dził i kiedy, nikt nie wie. Wia­domo tylko, że przy­wę­dro­wał z nieba wraz ze swym bra­tem bliź­nia­kiem, Mal­su­mem. Po­ja­wili się na ziemi Pół­noc­nej Ame­ryki, na ob­sza­rze po­ło­żo­nym naj­bli­żej wscho­dzą­cego słońca. Za­ko­twi­czyw­szy u brze­gów swe ka­noe, Glu­skap ru­szył w głąb gra­ni­to­wej wy­spy, którą na­zwał Uktam­koo. To wła­śnie była ta zie­mia, na któ­rej dziś miesz­kamy, dawna sie­dziba ol­brzyma, Nowa Fun­dlan­dia.

Glu­skap wy­glą­dał jak prze­ciętny In­dia­nin, był jed­nak dwa razy wyż­szy i dwa razy sil­niej­szy od naj­więk­szego i naj­sil­niej­szego z póź­niej­szych wo­jow­ni­ków. Ni­gdy nie cho­ro­wał, nie sta­rzał się i nie umarł. I po­sia­dał skó­rzany ma­giczny pas, który da­wał mu cza­ro­dziej­ską moc. Ale uży­wał jej je­dy­nie po to, by czy­nić do­bro. Jego brat na­to­miast, Mal­sum, rów­nie po­tężny wzro­stem i siłą, bar­dzo róż­nił się wy­glą­dem od Glu­skapa. Na ludz­kim ciele miał osa­dzoną głowę wilka, a swej siły uży­wał dla czy­nie­nia zła.

Obaj zja­wili się na wy­spie w cie­płej po­rze roku, kiedy po­wie­trze wy­peł­niały miłe wo­nie kwia­tów i ziół, a mo­rze szu­miało ła­god­nie.

Glu­skap przy­stą­pił do pracy. Naj­pierw stwo­rzył Mały Lud: cza­row­ni­ków, zwa­nych póź­niej przez In­dian: Me­gu­mo­owe­soos. Były to nie­wiel­kie, wło­chate stwory, miesz­ka­jące wśród skał i gra­jące na fle­tach. Po­dobno taka mu­zyka rzuca czar na każ­dego, kto jej słu­cha. Nie wie­rzy pan, dok­to­rze? Ja rów­nież. Cho­ciaż w każ­dej le­gen­dzie in­diań­skiej tkwi ziarno prawdy. Nie mam ra­cji?

– Na pewno tak – od­par­łem.

– Otóż Glu­skap z grona tych ma­łych stwo­rów wy­brał so­bie słu­żą­cego, Kunę. Po­tem za­jął się two­rze­niem lu­dzi. Z wiel­kiego łuku wy­pu­ścił dwie strzały, tra­fia­jąc w dwa pnie je­sio­nów. Wtedy z wnę­trza pni wy­szli męż­czyźni i ko­biety. Był to mocny i piękny lud o ja­sno­brą­zo­wej skó­rze i lśnią­cych czar­nych wło­sach. Glu­skap na­zwał ich Wa­ba­naki, co zna­czy: „ci, któ­rzy żyją tam, gdzie wstaje dzień”. Z cza­sem Wa­ba­naki opu­ścili Uktam­koo (Nową Fun­dlan­dię) i po­dzie­lili się na ple­miona. Dziś sta­no­wią część na­rodu Al­gon­ki­nów. Jed­nakże w tam­tych od­le­głych cza­sach tylko ple­miona Mic­mac, Ma­le­cite, Pe­nob­scot i Pas­sa­ma­qu­oddy, ży­jące obec­nie w la­sach wschod­niej Ka­nady i Sta­nów Zjed­no­czo­nych, na­le­żały do ludu Glu­skapa.

Gdy przy­byli tu osad­nicy fran­cu­scy, słowo: Wa­ba­naki za­częli wy­ma­wiać nieco ina­czej. Mó­wili: Abe­naki. I tak już zo­stało. Dla­tego obec­nie lud Glu­skapa znany jest pod tym zmie­nio­nym imie­niem. Nie nu­dzę pana, dok­to­rze?

Za­prze­czy­łem bar­dzo szcze­rze.

– Cie­szy mnie, że ko­goś in­te­re­so­wać mogą stare in­diań­skie le­gendy. Ale wra­cam do te­matu.

Glu­skap, obej­rzaw­szy do­kład­nie swe dzieło, wy­dał okrzyk ra­do­ści, od któ­rego po­tężne pnie po­chy­liły się ni­czym ło­dygi traw. Zgro­ma­dził lu­dzi, by oznaj­mić, że jest ich Wiel­kim Wo­dzem i że bę­dzie rzą­dził nimi z mi­ło­ścią i spra­wie­dli­wie. Po­tem na­uczył ich bu­do­wa­nia wi­gwa­mów z kory brzo­zo­wej, lek­kich ło­dzi, ja­zów na rze­kach, aby mo­gli ło­wić ryby, oraz roz­po­zna­wa­nia ro­ślin uży­tecz­nych jako leki. Na ko­niec wy­ja­wił lu­dziom imiona wszyst­kich gwiazd na nie­bie, które były jego braćmi. Uczy­niw­szy to, Glu­skap przy­stą­pił do two­rze­nia zwie­rząt.

Naj­pierw stwo­rzył wie­wiórkę, na­stęp­nie ło­sia i niedź­wie­dzia. A po­tem wszyst­kie inne zwie­rzęta, które do dziś żyją na pre­riach, w la­sach lub w głębi wód na­szej pięk­nej ziemi.

To wszystko opo­wie­dział mi przed laty Che­bec, stary In­dia­nin z pół­noc­nych puszcz wschod­niego wy­brzeża. Pro­szę wy­ba­czyć, je­śli ję­zyk mej opo­wie­ści był nieco chro­pawy i nie­zbyt po­prawny. Nie mia­łem oka­zji na­uczyć się pięk­nych słó­wek i gład­kich zdań, ja­kimi świer­gocą lu­dzie wiel­kich miast po­łu­dnia. By­łem tra­pe­rem i przez całe lata prze­by­wa­łem wśród tra­pe­rów.

– Ależ wręcz prze­ciw­nie – za­prze­czy­łem. – In­te­re­su­jąca to le­genda i zgrab­nie opo­wie­dziana. Na pewno wzbo­gaci moją wie­dzę o ży­ciu czer­wo­no­skó­rych ple­mion.

– Przy­jem­nie mi to usły­szeć. No, ja już so­bie pójdę.

– Nie po­czeka pan na syna?

– Już zmierz­cha, a obie­ca­łem zię­ciowi na­rą­bać drew przed nocą.

Pod­niósł się z pnia, na któ­rym obok mnie sie­dział. Chcia­łem rów­nież wstać, lecz po­ło­żył mi swą ciężką dłoń na ra­mie­niu i przy­trzy­mał.

– Po co te ce­re­giele? Niech pan sie­dzi, dok­to­rze. Nad­we­rę­że­nie ścię­gna to pa­skudny przy­pa­dek. Nie na­leży for­so­wać nogi, chyba że pra­gnie pan bez końca tkwić przed tą cha­łupą. Hej! – krzyk­nął w kie­runku do­mo­stwa. – Kitty, by­waj! Może ju­tro znów pana od­wie­dzę – do­dał jesz­cze.

– Bar­dzo pro­szę – od­rze­kłem. – Będę cze­kał na pana.

Uśmiech­nął się i ru­szył wą­ską steczką ku brze­gowi je­ziorka, po­tem skrę­cił w prawo, aż za­sło­niły go roz­ło­ży­ste krzewy i gę­sto ro­snące drzewka.

Zo­sta­łem sam. Co prawda, w głębi domu, który wzno­sił się za mo­imi ple­cami, krzą­tała się Kitty, czyli Ka­ta­rzyna Grant, ale oczy moje zwró­cone były w stronę błysz­czą­cej w słońcu ta­fli je­ziorka.

Sie­dzia­łem na oba­lo­nym gru­bym pniu drzewa, o kil­ka­dzie­siąt kro­ków od ma­łego, z de­sek zbi­tego ta­rasu, przez który wcho­dziło się do miesz­kal­nego bu­dynku. Wo­kół mnie roz­cią­gało się nie­wiel­kie ko­li­sko udep­ta­nej, ja­ło­wej ziemi. Spod jej po­wierzchni gdzie­nie­gdzie wy­sta­wały ja­kieś frag­menty po­tęż­nych gła­zów, a do­koła ro­sły gę­ste krzewy, wśród któ­rych pie­niła się le­śna czarna ja­goda. Da­lej bie­gła wą­ska, wy­bo­ista steczka. Tam wła­śnie po­tkną­łem się wczo­raj, nad­we­rę­ża­jąc ścię­gno le­wej stopy. Sie­dzia­łem więc okra­kiem na pniu z nogą za­ban­da­żo­waną w ko­stce, z wil­got­nym okła­dem pod ban­da­żem. Fa­talna dla mnie ścieżka w koń­co­wym swym biegu prze­dzie­rała się przez skąpy za­gaj­nik, aby wresz­cie utknąć na bru­nat­nym pa­śmie wil­got­nej gliny. O krok da­lej za­czy­nały się wody je­ziorka. Ką­pa­łem się w nim wczo­raj, lecz dziś mu­sia­łem zre­zy­gno­wać z tej przy­jem­no­ści. Nie sta­ra­łem się na­wet do­kuś­ty­kać do brzegu.

Je­ziorko było po­dłu­go­wate. Na­wet bar­dzo kiep­ski pły­wak mógłby bez wiel­kiego wy­siłku osią­gnąć jego prze­ciw­le­gły brzeg. W prawo na­to­miast i w lewo wody roz­le­wały się na od­le­głość mili[1]. Na prawo – jak zdo­ła­łem to stwier­dzić przed dwoma dniami – je­ziorko ogra­ni­czała dzika łączka prze­cięta po­lną drogą, a ra­czej śla­dem drogi. Rzadko z niej ko­rzy­stali piesi i konni – ko­le­iny wo­zów le­dwo zna­czyły kie­ru­nek szlaku.

Na lewo zaś je­ziorko stop­niowo się zwę­żało aż do sze­ro­ko­ści ma­łej rzeczki le­ni­wie plu­ska­ją­cej o pła­skie brzegi, by wresz­cie zgi­nąć w mrocz­nym wnę­trzu pier­wot­nego boru.

Je­ziorko nie miało na­zwy, po­dob­nie jak rzeczka. Na­zwy nie po­siada zresztą cała oko­lica. Taki za­gu­biony świat.

Spoj­rzaw­szy w kie­runku spływu rzeczki, do­strze­głem dwie ciemne syl­wetki zdą­ża­jące w moim kie­runku. Oczy­wi­ście mo­gli to być je­dy­nie moi przy­ja­ciele – bo któż by inny – Ka­rol Gor­don i Maks Grant, mąż Kitty, po­wra­ca­jący z ło­wiec­kiej wy­cieczki.

Oto Ka­rol wy­cią­gnął rękę, po­ka­zu­jąc swój łup: za­jącą bie­laka, jesz­cze z kęp­kami bia­łej sier­ści na ła­pach, zwa­nych przez my­śli­wych sko­kami. Za­jąc bie­lak jest nieco mniej­szy od swego krew­niaka sza­raka, a za­sad­ni­cza róż­nica po­lega na tym, że bie­lak dwu­krot­nie w ciągu roku zmie­nia sierść. Pod ko­niec je­sieni jego fu­tro za­czyna ja­śnieć, a w po­cząt­kach zimy staje się tak białe, jak okry­wa­jący zie­mię śnieg. Je­dy­nie na czub­kach uszu po­zo­stają dwie czarne kępki. Z po­cząt­kiem wio­sny bie­lak szybko traci swe zi­mowe okry­cie. Jego nowe, let­nie fu­tro ma barwę sza­ro­brą­zową. Ta­kiego wła­śnie za­jąca po­ka­zy­wał mi już z da­leka Ka­rol.

– Jak tam twoja noga, Ja­nie? – za­py­tał, gdy sta­nął przy mnie.

– Nie­źle – od­par­łem. – Mam na­dzieję, że za dzień lub dwa będę mógł po­ru­szać się rów­nie spraw­nie jak ty.

Uśmiech­nął się.

– Wi­dzę, że je­steś do­brej my­śli. Cie­szy mnie to. Prze­cież nie ścią­gną­łem cię tu po to, abyś tkwił bez­czyn­nie nad tą ka­łużą – po­gar­dli­wie okre­ślił je­ziorko. – No, ale tak zna­ko­mity le­karz jak ty, który po­trafi wy­le­czyć każ­dego pa­cjenta, da so­bie radę z wła­sną nogą.

– Zwich­nię­cie wy­daje mi się błahe. A ty, Ka­rolu, daj spo­kój uszczy­pli­wo­ściom, do któ­rych, jak za­uwa­ży­łem, masz ostat­nio skłon­ność.

– Prze­pra­szam – za­śmiał się Ka­rol i usiadł obok mnie, a za­jąca za­brał Maks Grant i znik­nął z nim w głębi domu.

Za­pa­li­li­śmy fajki, ga­piąc się na słońce, które już po­łową swej czer­wie­nie­ją­cej tar­czy zdą­żyło skryć się poza ko­rony ciem­no­gra­na­to­wych świer­ków. Ptaki uci­chły, wiatr ucichł, zie­mię po­woli okry­wała wie­czorna ci­sza. Na wschod­niej stro­nie już gęst­niała ciem­ność, ale za­chód jesz­cze go­rzał ró­żo­wym bla­skiem, niby łuną da­le­kiego po­żaru.

– I co z tą ło­dzią? – prze­rwa­łem mil­cze­nie.

– Ano, nic. Spo­czywa w tym sa­mym miej­scu co przed­tem. Grant za­sta­na­wiał się, czy jej nie przy­cią­gnąć tu­taj.

– Nie po­wi­nien tego ro­bić, wio­ślarz może wró­cić lada go­dzina.

– Po­wie­dzia­łem mu to samo, więc zre­zy­gno­wał z za­miaru.

– I słusz­nie. A tropy?

– Poza tymi, które od­kry­li­śmy po­przed­nio, no­wych nie ma. My­ślę, że za dzień, dwa i one się za­trą.

– Ta łódź mnie nieco nie­po­koi, Ka­rolu – pyk­ną­łem kłę­bem dymu. – Czy jej po­sia­da­cza nie spo­tkał nie­szczę­śliwy wy­pa­dek? Może po­trze­buje po­mocy?

– Nie­szczę­śliwy wy­pa­dek – po­wtó­rzył prze­cią­gle Ka­rol. – Oczy­wi­ście, bra­łem to pod uwagę, lecz nic na to nie wska­zuje. Prze­cież ra­zem z Mak­sem prze­szu­ka­li­śmy spory szmat lasu.

– Ale po­wierz­chow­nie.

– Bo i nie było po­wodu do ja­kichś dro­bia­zgo­wych ba­dań. Dziś przy oka­zji po­lo­wa­nia prze­mie­rzy­li­śmy do­bry ka­wał po­brzeża rzeczki i ze dwie mile boru.

– Przy oka­zji po­lo­wa­nia – po­ło­ży­łem na­cisk na słowo „oka­zja”, lecz Ka­rol nie zro­zu­miał, czy też nie chciał zro­zu­mieć iro­nii. Mach­nął tylko ręką, jakby opę­dza­jąc się przed do­kucz­li­wym ko­ma­rem.

– Po­słu­chaj, Ja­nie. Przed chwilą sam po­wie­dzia­łeś, że nie znany nam wio­ślarz może wró­cić w każ­dej chwili. Roz­ma­wia­łem na ten te­mat z Gran­tem, który twier­dzi, że na­wet mie­sięczna nie­obec­ność wła­ści­ciela ło­dzi nie daje po­wo­dów do nie­po­koju. Kraj jest roz­le­gły i miej­scami dziki, to­też nikt nie­do­świad­czony nie pró­buje pe­ne­tro­wać jego głębi. Może się na to zde­cy­do­wać je­dy­nie stary wyga, który po­trafi wyjść cało z każ­dej opre­sji.

– Obaj je­ste­ście opty­mi­stami – stwier­dzi­łem. – Teo­re­tycz­nie twój wy­wód jest słuszny, lecz sam do­brze wiesz, że na ta­kich roz­le­głych i dzi­kich te­re­nach mogą się zda­rzyć nie­bez­pieczne przy­gody na­wet naj­bar­dziej do­świad­czo­nym tra­pe­rom i prze­bie­ga­czom ście­żek.

Pora wy­ja­śnić, o co wła­ści­wie cho­dziło w na­szym spo­rze.

Otóż przed trzema dniami, pod­czas bez­tro­skiej prze­chadzki wzdłuż brzegu rzeczki, w od­le­gło­ści ja­kiejś pół­to­rej mili od le­śni­czówki na­tra­fi­li­śmy na wy­cią­gniętą na pia­sek łódkę. Ty­powe in­diań­skie ka­noe z brzo­zo­wej kory, wzmoc­nione po­przecz­nymi drew­nia­nymi prze­gro­dami. We­wnątrz spo­czy­wało krót­kie wio­sło o dwóch pió­rach. I nic wię­cej.

Sprawna łódź po­rzu­cona na rzecz­nym brzegu, wśród cał­ko­wi­tego pust­ko­wia – to wprost nie­praw­do­po­dobne! Ka­noe nie spa­dło z nieba. Gdyby wy­rzu­ciły je na brzeg fale rzeczki, mu­sia­łoby wy­pły­nąć z je­ziorka, nad któ­rym miesz­ka­li­śmy. A prze­cież nie było tu in­nej ło­dzi, poza czół­nem sta­no­wią­cym wła­sność Maksa Granta. Z tego wy­nika lo­giczny wnio­sek: ktoś tu przy­pły­nął z dołu rzeczki. Lecz kto?

Za­cie­ka­wieni, jaki to gość za­wi­tał w na­sze od­lu­dzie, po­sta­no­wi­li­śmy cier­pli­wie cze­kać. Skoro zo­sta­wił łódź, musi wró­cić. Ba, lecz ta­kie ro­zu­mo­wa­nie pa­suje ra­czej do oko­lic gę­ściej za­lud­nio­nych. A tu, na pust­ko­wiu, można łódź po­zo­sta­wić i wcale po nią nie wró­cić albo wró­cić po mie­sią­cach – jak twier­dził Maks Grant – byle przed zimą, nim mróz ze­tnie lo­dem rzeczne ko­ryto.

Roz­ło­ży­li­śmy się na piasz­czy­stej ła­sze tuż obok ta­jem­ni­czej ło­dzi i ćmiąc fa­jeczki, cze­ka­li­śmy na nie­zna­nego przy­by­sza. Ten czas ocze­ki­wa­nia zu­ży­łem na za­da­wa­nie Mak­sowi ko­lej­nych py­tań. Cie­ka­wo­ści swej w pełni jed­nak nie za­spo­ko­iłem, cho­ciaż uzy­ska­łem sporo in­te­re­su­ją­cych in­for­ma­cji. O co py­ta­łem? O tym – póź­niej.

Po trzech go­dzi­nach da­rem­nego wy­cze­ki­wa­nia ru­szy­li­śmy na po­szu­ki­wa­nie ta­jem­ni­czego przy­by­sza. Po­cząt­kowo szli­śmy brze­giem rzeczki, póź­niej skrę­ci­li­śmy w głąb lasu, bo w tam­tym kie­runku wio­dły od­kryte przez Ka­rola ślady stóp.

Le­piej wi­doczne na przy­brzeż­nym pia­sku, mocno za­tarte na mu­ra­wie i cał­ko­wi­cie gi­nące wśród le­śnego po­szy­cia. Nie za­wio­dły nas zresztą da­leko. Trzeba było wra­cać ku rzece i znów skie­ro­wać się nad je­ziorko.

Od tam­tej pory mi­nęły trzy dni, a łódź na­dal spo­czy­wała na pia­sku. Tak przed­sta­wiała się sprawa bu­dząca na­sze za­in­te­re­so­wa­nie i, nie ma co ukry­wać, nie­po­kój.

– Był tu oj­ciec Maksa – po­in­for­mo­wa­łem Ka­rola. Opo­wie­dział mi starą in­diań­ską le­gendę i wła­śnie po­szedł so­bie do domu.

– On lubi opo­wia­dać. My­ślę, że po­dob­nych le­gend ma w gło­wie pełny wo­rek, z któ­rym prze­wę­dro­wał pół Ame­ryki. Tylko nie bierz do­słow­nie wszyst­kiego, co mówi. Bo lubi też fan­ta­zjo­wać. Jedno doda, dru­gie odej­mie, a wszystko tak zręcz­nie, że na­wet naj­bar­dziej po­dejrz­liwy słu­chacz nie po­ła­pie się, gdzie prawda, a gdzie fałsz. Pod­czas zimy, gdy tra­fiała się kur­niawa, Ste­phen Grant prze­sia­dy­wał tu po trzy, cztery dni, umi­la­jąc nam swymi opo­wie­ściami przy­mu­sową nudę. To cie­kawy czło­wiek. Im le­piej się go po­znaje, tym bar­dziej zy­skuje na war­to­ści. Sam się prze­ko­nasz, Ja­nie.

– Prze­ko­nam się – po­twier­dzi­łem żar­to­bli­wie i za­czą­łem czy­ścić fajkę.

– Chodź­cie! – w drzwiach domu uka­zał się Maks. – Pora coś prze­ką­sić.

Wsta­łem z pnia i pod­trzy­my­wany przez Ka­rola, ku­le­jąc, prze­kro­czy­łem prog. bu­dynku. Za ma­lutką sionką znaj­do­wała się ob­szerna kuch­nia zaj­mu­jąca chyba po­łowę domu.

Wę­dru­jąc wraz z Ka­ro­lem tu i tam, od­wie­dza­jąc farmy i wio­ski na za­cho­dzie Sta­nów lub Ka­nady, wi­dzia­łem nie­je­den raz ta­kie ku­chenne po­miesz­cze­nia. Więk­szość wy­po­sa­żona była w po­tężne ko­minki. Nad pa­le­ni­skami, na że­la­znych ha­kach wie­szało się że­la­zne garnki. Jak taki gar­nek wy­glą­dał na­wet po jed­no­ra­zo­wym uży­ciu, ła­two so­bie wy­obra­zić, a jak póź­niej ciężko go­spo­dyni oczy­ścić go z tłu­stej sa­dzy, o tym wie tylko ten, kto tego pró­bo­wał. Ja pró­bo­wa­łem!

W domu Maksa Granta ko­minka w kuchni nie było. Jego miej­sce zaj­mo­wał wielki me­ta­lowy piec na czte­rech ni­skich nóż­kach, z fa­jer­kami i pie­kar­ni­kiem – no­wość, którą ku ra­do­ści ko­biet po­woli wy­pie­rała z far­mer­skich do­mostw nie­wy­godne, kło­po­tliwe ko­minki. Dru­gim ulep­sze­niem była stud­nia w kuchni! Tak, tak. Oto wzdłuż jed­nej ze ścian umiesz­czono bar­dzo długi stół, a w jego rogu znaj­do­wał się okrą­gły otwór o śred­nicy spo­rej beczki. Ka­rol zwró­cił mi na to uwagę. Spoj­rza­łem w głąb otworu. Drew­niane ob­rę­cze, jedna pod drugą, spa­dały pro­sto­pa­dle w dół, by znik­nąć w czar­nym lu­strze wody. Za­gad­ną­łem Maksa, co naj­pierw zbu­do­wano: dom czy stud­nię. Od­parł, że oczy­wi­ście stud­nię, która póź­niej zo­stała obu­do­wana ścia­nami kuchni. Do­dał, że we wsi, z któ­rej po­cho­dził, sporo chat zo­stało wy­po­sa­żo­nych w ta­kie we­wnętrzne stud­nie, co bar­dzo uła­twia ży­cie go­spo­dy­niom, zwłasz­cza zimą i pod­czas je­sien­nych sza­rug.

Tu do­dam, że piec ku­chenny był je­dy­nym w ca­łym domu. Zi­mową porą oba po­koje sta­wały się bez­u­ży­teczne. Miesz­kańcy ko­rzy­stali tylko z kuchni, gdzie w piecu bez prze­rwy bu­zo­wał ogień. Ano, prze­cież w stycz­niu tem­pe­ra­tura w tych oko­li­cach spada cza­sem do 22 stopni po­ni­żej zera![2]

Brak pie­ców w po­ko­jach nie był dla mnie ni­czym za­ska­ku­ją­cym. We wszyst­kich zna­nych mi do­mach far­mer­skich tak było. Po pro­stu ze wzglę­dów oszczęd­no­ścio­wych, a i rów­nież tech­nicz­nych – nowy piec wy­ma­gał no­wego prze­wodu ko­mi­no­wego.

Po ko­la­cji, która trwała tak długo, aż pani Kitty mu­siała za­pa­lić naf­tową lampę, ga­da­li­śmy jesz­cze, py­ka­jąc z fa­je­czek, a gdy gwiazdy uka­zały się na nie­bie, uda­li­śmy się na spo­czy­nek. Taki tu już pa­no­wał zwy­czaj. Wsta­wało się na­to­miast, kiedy czer­wone zo­rze ru­mie­niły świat. Przy­znam, że tego ro­dzaju zwy­czaje wcale mnie nie za­chwy­cały.

Wpraw­dzie nikt mnie ran­kiem nie ścią­gał z łóżka, lecz skoro go­spo­da­rze już krzą­tali się po obej­ściu, a Ka­rol, chla­piąc się nad sta­wem, wy­wrza­ski­wał ja­kąś tra­per­ską pio­senkę (też po­mysł!), nie wy­pa­dało prze­cież wy­le­gi­wać się dłu­żej. Po­wia­dam: „nie wy­pa­dało”. Czyż do­prawdy w tej głu­szy na­le­żało się li­czyć z tym, co „wy­pada” i co „nie wy­pada”? A jed­nak nie były to je­dy­nie miej­skie na­wyki czło­wieka, o któ­rym mówi się, że jest „do­brze wy­cho­wany”. Kie­dyś, gdy w sa­mym środku ska­li­stej pu­styni padł mi koń z pra­gnie­nia, a ja le­dwo wlo­kłem się w kie­runku źró­dła od­kry­tego cu­dow­nym zrzą­dze­niem losu, na­po­tka­łem po­ra­żo­nego – po­dob­nie jak ja – pra­gnie­niem wę­drowca. Do źró­dła on do­czoł­gał się pierw­szy. I co? Czy rzu­cił się na zie­mię i za­nu­rzył głowę w przy­wra­ca­ją­cym ży­cie nur­cie? Nic po­dob­nego! Od­piął ma­nierkę wi­szącą u pasa, na­peł­nił wodą, pod­szedł do mnie i mi ją wrę­czył. A po­tem cier­pli­wie cze­kał, aż ją opróż­nię. Do­piero wów­czas padł plac­kiem na wil­gotny brzeg i długo, po­woli ga­sił pra­gnie­nie. Ni­gdy, prze­nigdy tego nie za­po­mnę. Wspa­niały gest za­iste wspa­nia­łego czło­wieka! Dla­czego tak po­stą­pił? Prze­cież był nie mniej spra­gniony niż ja. Wi­dać uznał, że „nie wy­pada” po­stą­pić ina­czej, że na­ka­zy­wało mu tak po­czu­cie wła­snej god­no­ści. A prze­cież – jak się wkrótce do­wie­dzia­łem – był to czło­wiek, który ni­gdy w ży­ciu nie oglą­dał wiel­kiego mia­sta i któ­remu nikt ni­gdy nie tłu­ma­czył, co „wy­pada”, a co nie.

Wcze­sne wsta­wa­nie miało i swe do­bre skutki, przede wszyst­kim te, że wie­czo­rem za­sy­pia­łem szybko i że spa­łem bez przerw, bez noc­nych ma­ja­ków i na­głych prze­bu­dzeń. Więc i te­raz na­tych­miast za­pa­dłem w ni­cość.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Mila an­giel­ska to 1609,39 m
[2] 22° po­ni­żej zera w skali Fah­ren­he­ita równa się mi­nus 30° Cel­sju­sza.

Po­wie­ści Wie­sława Wer­nica w se­rii We­stern:

1. Tropy wiodą przez pre­rię

2. Sze­ryf z Fort Ben­ton

3. Słońce Ari­zony

4. Co­lo­rado

5. Pło­mień w Okla­ho­mie

6. Ła­pacz z Sa­cra­mento

7. Czło­wiek z Mon­tany

8. Gwiazda tra­pera

9. Wę­drowny han­dlarz

10. Przez góry Mon­tany

11. Na po­łu­dnie od Rio Grande

12. Ucieczka z Wi­chita Falls

13. Barry Bede

14. Old Gray

15. Skarby Mac­ken­zie

16. Zni­ka­jące stado

17. Wo­ła­nie da­le­kich wzgórz

18. Sier­żant kon­nej po­li­cji

19. W No­wej Fun­dlan­dii

20. Złe mia­sto