Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść przygodowa Wiesława Wernica Barry Bede należy do kanonu polskiej powieści przygodowej. Przemierzający Dziki Zachód poszukiwacz przygód, złota i „łapacz” przestępców Barry Bede, postanawia ustatkować się i zostać szacownym obywatelem miasteczka Goodyear. Szybko jednak okazuje się, że burzliwa przeszłość nie pozwala o sobie tak łatwo zapomnieć. Dla Barry'ego Bede rozpoczyna się nowa przygoda, w której towarzyszyć mu będą charyzmatyczni bohaterowie cyklu powieści Wiesława Wernica, doktor Jan i traper Karol Gordon.
Barry Bede należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfitujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia. Autor cyklu Wiesław Wernic jest cenionym mistrzem gatunku. Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach westmanów i groźnych rewolwerowców.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Spojrzenie w przeszłość
Trawa. Jak daleko sięgnąć wzrokiem – trawa. Gdzieniegdzie gęsta i wysoka aż po końskie brzuchy, gdzieniegdzie rzadka, zwiędła jakaś, jak gdyby zwiastująca koniec jesieni, a nie początek wiosny.
Równina ciągnęła się bezkreśnie. Tu i tam wystrzelały ponad nią kępy drzew – przerywniki w monotonii krajobrazu – a na dalekim zachodzie dźwigały się nagle ku niebu postrzępione szczyty Medicine Bow i Front Range, dwóch pasm górskich, które musi zauważyć każdy przybywający w te strony z Kansas.
Jechaliśmy powoli, chociaż dzień szarzał. Nic nas nie zmuszało do pośpiechu, a nocleg w jakimkolwiek miejscu tej płaszczyzny posiadałby takie same zalety, co wady. Drewna na opał nie brakowało, chodziło jedynie o wodę, lecz Karol zapewnił mnie, że najdalej za pół godziny przetnie drogę rzeczka płynąca szerokim korytem.
– Nie mogę się mylić – twierdził – bawiłem tu przed rokiem. Przejazdem.
– Przejazdem – powtórzyłem ironicznie. – No, to rzeczywiście musisz świetnie orientować się w terenie.
Zerknął na mnie podejrzliwie.
– Ta rzeczka, Janie, dobrze utkwiła mi w pamięci. Zaręczam. Spędziłem nad nią kilka godzin, chociaż całkiem zbytecznie.
– Oczarował cię widok? Wzruszył ramionami.
– Grzebałem w kamykach. Leży tam mnóstwo kamyków wyrzuconych na piaszczystą plażę.
– Szukałeś nuggetów?[1] – spróbowałem zgadnąć.
– Nie mylisz się. Rzeczka wypływa z gór, bystry prąd mógł aż tutaj zanieść drobiny złota.
– Eksplorerska wyprawa? – zdziwiłem się. – Nic mi o niej nie wspominałeś.
– Nie warto było wspominać, zresztą... po prostu zapomniałem. Lecz z tą eksplorerską wyprawą mocno się mylisz. Dawno z tym zerwałem. To był po prostu przypadek. I to przypadek bardzo dziwny.
– Tajemnicza historia? – zażartowałem.
– Istotnie. Po dziś dzień nie potrafię jej wytłumaczyć. Powiedz, co uczyniłbyś na widok obcego człowieka, klęczącego na rzecznej wydmie i zbierającego garściami kamienie?
– Hm... chyba przyglądałbym się, próbując odgadnąć cel tej pracy, a później zapytał dziwnego zbieracza, czego szuka.
– Tamten człowiek nie zauważył mnie. Odjechał, zanim zdołałem zawołać. Po prostu ze zdziwienia zapomniałem języka w gębie. Rzeczka płynęła wśród wysokich brzegów i żeby dostać się do wody, należało najpierw zejść z wysokiej skarpy na piaszczystą łachę. Jechałem wówczas tak wolno, jak my teraz, a trawa głuszyła tętent kopyt. Rozluźniły mi się popręgi, zatrzymałem konia, naciągnąłem paski i ujrzałem zieloną linię krzewów. Łatwo odgadnąć, że za nimi płynął strumień. Prowadząc wierzchowca za uzdę, przystanąłem, jak nakazywała ostrożność. W dole, poniżej trawiastej skarpy, na piasku dostrzegłem człowieka. Klęczał, odwrócony do mnie plecami. W lewej dłoni dzierżył spory, na pół już wypełniony woreczek. Prawą zbierał porozrzucane tu i ówdzie kamyki i wpychał je do worka, bardzo pospiesznie. Cóż więc dziwnego, że wziąłem go za eksplorera gromadzącego wyniesione wodą nuggety. Nie pomyślałbyś podobnie?
Przytaknąłem.
– No, widzisz. Patrzyłem i patrzyłem, ale na próżno usiłowałem dostrzec żółtawozielony poblask, tak charakterystyczny dla grudek złota. Doszedłem do wniosku, że to zapewne nie złoto, lecz jakaś odmiana szlachetnych kamieni. Nie brak ich w różnych partiach Gór Skalistych. Postanowiłem czekać i sprawdzić. Nie trwało to długo.
– Ej, coś kręcisz, Karolu – przerwałem. – To wcale nie zdziwienie pozbawiło cię mowy.
– Najpierw zdziwienie, a później i zdziwienie, i obawa. Ostrożny zawsze wygrywa, Janie. Nie jest rzeczą bezpieczną zaskakiwać na pustkowiu człowieka, który znalazł skarb.
– Słusznie. I co dalej?
– Dalej? Tamten jegomość wypełnił woreczek, zawiązał go, wstał, otrzepał dłonie i ruszył ku krzakom, na prawo ode mnie. Stamtąd wyprowadził konia, wskoczył na siodło, przebył rzeczkę i zniknął mi z oczu na przeciwległym brzegu. Postałem jeszcze chwilę, a później zbiegłem na łachę. Możesz się śmiać ze mnie. Przez dwie albo i trzy godziny kręciłem się po plaży tu i tam. Od ustawicznego schylania grzbiet mnie rozbolał.
– I co?
– I nic! Cokolwiek podniosłem, było tylko bezwartościowym, wygładzonym wodą kamykiem, jakich pełno w górach i w korytach podgórskich rzek. Powiedz mi, Janie, po co on to zbierał?
– Przyjrzałeś się uważnie kamykom?
– Nie żartuj. Potrafię odróżnić grudkę złota od odprysku skały.
Pokręciłem głową.
– Może to geolog? Zbierał próbki.
– Nie wyglądał na geologa.
Roześmiałem się.
– Z czego to wnioskujesz?
– Z jego stroju. Zupełny obszarpaniec.
– Kto wie, może powracał z dalekiej wyprawy w głąb gór? Geologowie prowadzą tam badania.
– Pewnie masz rację – zgodził się Karol i na tym wyczerpaliśmy temat.
Jednak, żeby rzec prawdę, opowiadanie Karola mocno utkwiło mi w pamięci. Nie bardzo pasował do wizerunku badacza ziemi samotny jeździec, pospiesznie uzupełniający swój bagaż rzecznym żwirem.
Dwie godziny później zapowiedziana przez Karola rzeczka pojawiła się na horyzoncie. Zasygnalizował ją z daleka widoczny, ciemniejszy od zieleni traw, pas zarośli. Ruszyliśmy galopem i zatrzymaliśmy się dopiero wśród gąszczu szeleszczących liści. Wszystko się zgadzało: porosła murawą skarpa, a niżej – piaszczysta łacha pokryta miejscami drobnym żwirem.
– To tu – stwierdził mój towarzysz. – Gdyby wiatr nie rozwiał i deszcz nie spłukał, znalazłbyś na tej plaży odciski stóp człowieka, o którym ci opowiadałem, a obok... moich butów.
– Lecz chyba nie twierdzisz, że celowo doprowadziłeś mnie do tego miejsca?
– Nie twierdzę – uśmiechnął się. – Po prostu przypadek.
Zmierzchało już na dobre, więc szybko napoiliśmy konie. Obozowisko zostało rozbite poniżej skarpy, bo chociaż ciągnęło wilgocią od wody, a piasek niezupełnie był suchy – wysoki brzeg chronił nas przed wiatrem i niepożądaną obserwacją. Bo i z tym należało się liczyć. Brzeg ten skrywał również blask ogniska, który mógł ściągnąć nam na karki nieproszonego gościa. Przebywaliśmy co prawda bezludne okolice Kolorado (bo znajdowaliśmy się właśnie na terenach należących do stanu Kolorado), lecz wcale nie tak bezpieczne. Bezludna, bo jałowa, na pół pustynna ziemia nie nadawała się ani pod uprawę, ani na pastwiska dla bydła. Natomiast dlatego właśnie mogła służyć za kryjówkę lub dogodną drogę ucieczki na zachód dla różnych ludzi, co to ani sieją, ani orzą, lecz żyją z oszustw, szwindli lub po prostu z rabunków dokonywanych na samotnych wędrowcach. Z leżącego za miedzą ludnego i bogatego Kansas na pewno ciągnęli tu amatorzy łatwych zarobków, kierując się ku górom, za którymi leżało terytorium Utah[2], gdzie krążyli – jak słyszałem – eksplorerzy szukający żył złota i srebra. Napady na nich, a raczej na transporty drogocennych metali, trafiały się zawsze tam, gdzie rozległe, niezamieszkane obszary sprzyjały buszowaniu rabusiów.
Oto dlaczego obozowaliśmy nie na wysokim, trawiastym brzegu, lecz w dole. Licho nie śpi!
Losowaliśmy jak zwykle kolejność nocnych wart. Mnie przypadł dyżur do północy, Karolowi od północy do świtu.
Tak więc mój towarzysz, gdy pierwsze gwiazdy poznaczyły niebo, otulił się pledem, siodło podsunął pod głowę, a nogi wyciągnął w stronę żarzących się węgli ogniska. Moim obowiązkiem było nie dopuścić do całkowitego wygaśnięcia drewien, ale i równocześnie nie dać buchnąć płomieniowi – łuna sygnalizowałaby obecność człowieka. Wiedziałem, jak mam postępować, a stos zebranych gałęzi i wiklin powinien był wystarczyć na całą noc.
Wziąłem winchester, sprawdziłem naboje w magazynku i ruszyłem na obchód. Najpierw pobrzeżem łagodnie pluskającej wody – powstrzymywałem się przy tym, by nie podnieść choć paru kamyków, tak mnie korciło! – później wdrapałem się na skarpę i przemierzyłem półokrąg, którego centrum stanowiło ognisko, wreszcie zajrzałem do koni przywiązanych u samotnego drzewa, niedaleko krawędzi skarpy. Spały. W czasie swego strażowania parokrotnie powtórzyłem wędrówkę. Z dwóch powodów. Pierwszy: bezpieczeństwo, drugi: senność. Bałem się, że siedząc w cieple bijącym od żarzących się gałęzi i patyków, mógłbym zasnąć. Co prawda, taki hańbiący westmana przypadek przydarzył mi się tylko raz, podczas pierwszej wędrówki z Karolem, nigdy później. Wolałem jednak nie kusić losu.
Skracałem czas czuwania, wyobrażając sobie niespodziewaną napaść, chyba tylko białych, bo ziemie jedynych w Kolorado Indian leżały daleko stąd, na południowo-zachodnim krańcu stanu. Wytężałem wzrok i słuch. Lecz żaden głos nie dobiegał z głębi nocnych ciemności, żadna sylwetka nie poruszyła się w mroku. Nawet kojoty (gdzież ich nie ma?) nie dawały znać o swej obecności. Preria spała pod czarnym namiotem nieba usianego srebrnymi gwiazdami.
Tak dotrwałem do północy, a gdy wskazówki mego zegarka utworzyły jedną prostą linię, obudziłem Karola. Zerwał się natychmiast. A ja ułożyłem się na wygrzanym przez niego miejscu i wkrótce zapomniałem o całym świecie. Pod czujnym okiem Karola mogłem spać tak bezpiecznie, jak gdybym znajdował się we własnym mieszkaniu, w odległym Milwaukee nad jeziorem Michigan.
Cóż więc skłoniło mnie do tłuczenia się po wertepach Kolorado i do zamienienia wygodnego łóżka na twarde legowisko w piachu? Co?
Ot, po prostu – nawyk, przyzwyczajenie. Od kilku już lat każdej wiosny lub wczesnym latem ruszałem poza mury rodzinnego Milwaukee, na zachód lub na północ, poza granicę Missisipi, tam gdzie jeszcze można było spotkać w pierwotnej prerii dzikie zwierzęta, a z rzadka tylko ludzi. Jakże jednak różnych od tych, którzy zamieszkiwali wschodnie stany Ameryki!
Zaczęło się to od przypadku.
Myślę jednak, że ten przypadek narodził się wiele, wiele lat wcześniej, nim stałem się szanownym i wziętym lekarzem, zastępcą naczelnego chirurga szpitala w Milwaukee.
Gdy sięgnę pamięcią wstecz – co nie jest takie trudne – dostrzegam siebie jako małego brzdąca, kręcącego się po wielkim mieszkaniu rodziców, po pachnącym żywicą parterowym domu na przedmieściu Milwaukee, niedaleko jeziora Michigan, którego połyskliwe wody widać było poprzez sztachety parkanu ogradzającego nasz spory ogród.
Tam, zdawało się, że w zasięgu wyciągniętej ręki, w podmuchach ciepłego wiatru płynęły wydęte żagle łodzi niczym dzikie łabędzie, których również nie brakowało.
Zimą kry poczynały piętrzyć się na pokrytym szronem brzegu, a gdy temperatura spadała gwałtownie, w ciągu jednej zaledwie nocy ginęły rozbryzgi fal sztormowych pod lodową taflą, tak grubą, że mogły po niej jeździć parokonne wozy. Ale mnie w tamtych czasach nigdy – ani latem, ani zimą – nie wolno było opuszczać ogrodu, chyba że w towarzystwie dorosłego opiekuna. Kiedy nastawały ciepłe dni, buszowałem po ogrodowych krzakach razem z dwoma lub trzema przyjaciółmi-równolatkami z sąsiedztwa. Stawiałem swoje pierwsze tipi i wigwamy, nie przeczuwając w najśmielszych marzeniach, że kiedyś spać będę pod skórami prawdziwego tipi, o krok od czerwonoskórego wojownika i pod jego opieką.
Nie przeczuwając, bowiem w naszych zabawach i bieganinach po ogrodzie, który był równocześnie prerią i dziewiczą puszczą, walczyliśmy z Indianami, porywaliśmy jeńców i wyzwalaliśmy „blade twarze” od męczeństwa przy palach śmierci. Niestety, ani ja, ani moi koledzy nie chcieliśmy odgrywać roli miedzianotwarzych wojowników. Nie mogły nas do tego zachęcić nawet pióra kaczek i gęsi, mające imitować pióra orle. Zawsze więc byliśmy traperami lub oddziałem federalnej kawalerii, kłusującym na odsiecz oblężonym fortom lub otoczonemu przez wyjącą hordę blokhauzowi któregoś z pograniczników.
Z konieczności więc rola Indian przypadała zaroślom, młodym drzewkom, wreszcie zielsku pod płotem, które mogliśmy niszczyć drewnianymi szablami bez protestu ze strony moich rodziców. Dopiero połamane w szale walki krzewy róż, a nawet (o zgrozo!) młodziutka jabłonka wywołały protest, i to dość gwałtowny. Później, zrażeni takim stanowiskiem dorosłych, przenieśliśmy swe prerie i lasy do ogródka sąsiadów, lecz i tam spotkało nas całkowite niezrozumienie. Złamana gałąź owocującej gruszy stała się powodem scysji, w której przegraliśmy oczywiście my. Odtąd tylko chwasty mogły stanowić cel naszych ataków.
Takie pomniejszenie szeregów wroga, chociaż przykre, nie psuło zabawy. Lecz deszczowa jesień, zlewając strugami wody całe Milwaukee i okolice, lub trzaskająca mrozem zima bezlitośnie zapędzały zmarzluchów w głąb domu przed kominki, na których buzowały grube i pachnące bierwiona. Owszem, płomień kominka ma swe uroki, zwłaszcza dla starszych, lecz jak długo tęskniący za ruchem malec może tkwić nieruchomo, wpatrując się w skaczące płomyki?
Wprawdzie dom moich rodziców był obszerny, przestronny, lecz nawet największe sale są niczym w porównaniu z najmniejszym ogródkiem. Walki z Indianami prowadziliśmy i zimą, jednak daleko im było do uroku buszowania wśród zarośli, w słońcu i cieple pogodnego dnia. Z kimże zresztą mieliśmy walczyć, skoro krzesła, otomany czy fotele – z uwagi na przewidywane konsekwencje – nie nadawały się do odgrywania roli czerwonoskórych? Tak więc, gdy mój ojciec wychodził z domu, wślizgiwaliśmy się do jego gabinetu i skradając się w cieniu wielkich, krytych skórą foteli, wdychaliśmy dym cygar oraz dziwną atmosferę tego pokoju, pełnego tajemniczych spraw, które się w obrębie jego ścian rozgrywały. Bo ojciec był prawnikiem, dość wziętym, co imponowało nie tylko mnie, lecz i moim małym przyjaciołom. Niestety, z gabinetem ojca graniczyła kancelaria – pomieszczenie równie tajemnicze, lecz przez cały dzień pozostające pod pieczą chudego młodzieńca o długim nosie, odbywającego swą pierwszą praktykę. Był to zresztą sympatyczny człowiek, niekiedy zawalony robotą, niekiedy aż ziewający z nudów. W takich chwilach przywoływał nas i opowiadał historie (wątpię czy prawdziwe) o podboju Ameryki przez białych kolonizatorów. Słuchaliśmy z zapartym oddechem, póki trzask drzwi frontowych nie oznajmiał powrotu ojca. W bardzo smętnym nastroju wracaliśmy wówczas do pokoju gościnnego. Chudy młodzieniec nigdy jednak nie pozwalał nam bawić się w gabinecie, a że słuch miał nad podziw wyostrzony, najcichsze podchody i skradania się między meblami szybko bywały wykrywane.
Nigdy tego nie zapomnę, mimo że upłynęły lata, a pachnący drzewem dom zniknął w przestrzeni dawno minionego czasu, razem z tajemniczym gabinetem, kancelarią, mnóstwem innych pokojów i ogrodem, który był dla nas, rozbieganych i rozwrzeszczanych chłopaków, to lasem nieprzebytym, to skalistym łańcuchem gór, to bezkresną prerią Dzikiego Zachodu.
Lecz wracam do sprawy drobnej na pozór, lecz w istocie swej bardzo ważnej. Oddającej bowiem atmosferę tamtych czasów i poglądy olbrzymiej większości ludzi, zwłaszcza tych, którzy osiedlili się lub urodzili w miastach na wschodzie.
Pytanie wyda się naiwne: czemu żadne z dzieci nie chciało brać udziału w zabawie jako czerwonoskóry?
Odpowiedź okaże się wcale nie naiwna: dlatego, że dzieci znały Indian wyłącznie z opowiadań dorosłych, od których słyszały mrożące krew w żyłach historie. Wiadomo – Indianie to podstępni mordercy, którzy napadają na białych i podpalają chaty spokojnych farmerów, to leniwi, brudni złodzieje, którzy kradną i rabują, nie chcąc się zabrać do żadnej uczciwej pracy. Słowem, to okrutne, mściwe, dzikie bestie, gorsze od kojota, budzące wstręt, pogardę i strach. Któż by więc chciał, choćby w zabawie, choćby na niby, podjąć się takiej roli?
Tak oto budziła się we mnie już od najmłodszych lat wrogość w stosunku do czerwonoskórych, a wydarzenia, które nastąpiły później, jeszcze tę wrogość umocniły.
Tu muszę wspomnieć, że prawie każdego lata wyjeżdżałem na pewien czas do ciotki i wuja (brata matki), którzy trudnili się rolnictwem, gospodarując na farmie położonej nad rzeką Minnesota, na terenie dzisiejszego stanu Minnesota. Ileż to radości dawała mi każda taka wyprawa! Wyruszaliśmy we trójkę: matka ojciec i ja, pozostawiając na miesiąc dom pod opieką gospodyni i chudego praktykanta.
A później? Toż dopiero była uciecha! Farmerski dom, farmerskie corrale i stodoły, wszystko tak różne od miejskich zabudowań, ileż dawały nowych wrażeń! Wujostwo mieli syna, starszego ode mnie o rok, i córkę, o rok młodszą. Już pierw-szego dnia gnaliśmy na prawdziwą prerię, gdzie kończyły się grunta farmy, i tam budowaliśmy szałasy z trzciny i nadrzecznych sitowi. Kilka kroków w bok płynęła cicha woda Minnesoty, a daleko ku zachodowi ciągnęły się dzikie łąki, nigdy nie-tknięte pługiem. Niezwykłość otoczenia podkreślał jeszcze fakt, że w górze rzeki znajdował się rezerwat Indian. Zakazano nam udawać się w tamtym kierunku, lecz sama świadomość niemal sąsiedztwa „dzikich” działała na mnie podniecająco. Ileż więc dodatkowego uroku miały dla mnie zabawy na takim terenie! Ba, moja kuzynka wcale nie wzdragała się przed odgrywaniem roli indiańskiego wojownika (bo indiańską kobietą być nie chciała), przez co podchody i napady nabierały nowego smaku. Któregoś dnia zapytałem ją, czy nie wstydzi się być, chociażby tylko przez kilka godzin, „brudnym i cuchnącym” czerwonoskórym. Ku memu zdumieniu odparła, że Indianie to tacy sami ludzie jak my, a przeciętny kowboj „potrafi śmierdzieć” nie gorzej od miedzianolicego wojownika. Zaniemówiłem. Był to pogląd całkowicie sprzeczny z moim dotychczasowym mniemaniem. Jeszcze później dowiedziałem się od Daisy (właśnie mej kuzynki), że Indianie mogą być przyjaciółmi białych, że są dzielni, że nigdy nie kłamią, że zawsze dochowują danego słowa, że wreszcie... zostali skrzywdzeni przez nas! Oburzyłem się – co też ta dziewczyna plecie! Ale gdy Nicholas (mój kuzyn) potwierdził słowa siostry, w mojej głowie powstał nie byle jaki zamęt. Prawdopodobnie po powrocie do Milwaukee rozmyślałbym w wolnych chwilach nad usłyszanymi rewelacjami, może bym nawet znalazł kogoś z dorosłych o innym niż powszechny poglądzie na „kwestię indiańską”, lecz po prostu... zapomniałem o tej rozmowie i dopiero przypomniało mi ją zdarzenie, które utrwaliło – i to na długie lata – mój pierwotny sąd o czerwonoskórych. Warto wspomnieć o tym zdarzeniu, bo któż dziś o nim pamięta? Lecz wówczas przerażająca wieść wstrząsnęła „białą” Ameryką. Rzecz wyglądała zupełnie nieprawdopodobnie. Uwierzyłem jednak, ponieważ jako jedenastoletni malec zawsze jeszcze wierzyłem dorosłym. Po latach, ze zwykłej ciekawości, postanowiłem sprawdzić w dawnych opisach świadków i w dochodzeniach specjalnej komisji śledczej, jak to naprawdę wyglądało. I ku swemu zdumieniu stwierdziłem, że ofi cjalna, beznamiętna wersja nie różni się w niczym od tego, co już słyszałem na ten temat.
Sprawa przeszła do historii wojen białych z Indianami, czy też Indian z białymi, pod nazwą masakry w Minnesocie. Dramat, który w swym przebiegu przypominał spadanie grudki śniegu po zboczu stromej góry. Mała grudka, która nikomu nie może wyrządzić szkody, tocząc się po zaśnieżonej pochyłości, przekształca się w końcu w śmiercionośną lawinę. Masakra w Minnesocie tak właśnie wyglądała.
W roku 1862 nie pojechaliśmy na wakacje do wujostwa. Ojcu wypadła jakaś pilna sprawa sądowa, a matka nie zdecydowała się na daleką podróż z dzieckiem. Bardzo mnie zabolała ta decyzja. Popłakiwałem po kątach, a rodzicom ukazywałem swą mocno chmurną twarz. Na szczęście nie wzruszały ich moje dąsy. Dzięki temu mogę obecnie opisać historię masakry w Minnesocie.
Oto 17 sierpnia 1862 roku, prawdopodobnie nad wieczorem i na pewno niedaleko biegu górnej Minnesoty (bo tam właśnie znajdował się indiański rezerwat), czterej wojownicy Dakotów (popularnie, choć niesłusznie zwanych Siouksami) wracali z polowania do rezerwatu. Ich nazwiska, a raczej przydomki, przeszły do historii: Zabijający Duch, Rozpraszający, Brązowe Skrzydło oraz Uderza Się Gdy Czołga. Dawniej zawsze śmieszyły mnie takie przedziwne nazwania, później do nich przywykłem. Lecz w tej historii nie istniało nic śmiesznego.
Otóż wymienieni czterej wojownicy natrafili na kilka kurzych jaj złożonych w gnieździe w pobliżu chaty osadnika o nazwisku Robinson Jones. Gdy jeden z czerwonoskórych podniósł jajka z ziemi, drugi zwrócił mu uwagę, że nie trzeba ich ruszać, bo należą do białego człowieka. Wtedy ten pierwszy rozbił jajka, a swego towarzysza nazwał tchórzem.
„Nie lękam się białych – miał odpowiedzieć. – I ażeby tego dowieść, zabiję jednego z nich!”.
I tak się stało. Z pewną tylko różnicą. Nie jeden biały stracił życie, lecz zabitych zostało aż pięć osób: Robinson Jones, jego żona, jego córka oraz dwóch sąsiadów. Zaskoczeni napadem, nie potrafili się obronić.
Kiedy wojownicy wrócili na skradzionych z farmy koni do rezerwatu i opowiedzieli, co się stało, zwołano naradę wodzów.
Przez całą noc rozważano całą sprawę i dalsze konsekwencje. Uznano, że istnieją tylko dwie możliwości: wydać morderców w ręce białych lub wypowiedzieć bladym twarzom wojnę. Mała Wrona, najwybitniejszy z plemiennych przywódców, ostrzegał, że nie ma żadnych szans pokonania białych. „Zabijesz jednego, dwóch, dziesięciu, a zjawi się stu, aby ciebie zabić...”
Lecz jego słowa nie przekonały innych. Po paru godzinach narady Mała Wrona uległ argumentom innych wodzów i rozkazał przygotować się do ataku na budynki rządowej agencji do spraw Indian, wznoszące się w pobliżu wodospadów rzeczki Redwood. Jednocześnie, jeszcze przed brzaskiem, wyruszyły grupy wojowników, by zniszczyć okoliczne osiedla, a ich mieszkańców pozabijać. Zaskoczeni farmerzy stawiali słaby opór. Wprawdzie wojownicy wzięli kilku jeńców, a nawet oszczędzili kilku osadników, których uważali za przyjaciół, na ogół jednak prawie każdego spotkanego białego mordowano na miejscu. W sumie zginęło czterystu pięćdziesięciu ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci, których jedyną winą było to, że urodzili się białymi.
Cztery tygodnie później rebelia została stłumiona przez oddziały regularnego wojska, którymi dowodził pułkownik Henry Sibley. Spośród dwóch tysięcy Indian, którzy się poddali, trzystu dziewięćdziesięciu dwóch zostało postawionych przed sądem. Odwet był straszliwy. Wydano trzysta siedem wyroków śmierci.
Pułkownik Sibley miał zamiar dokonać egzekucji natychmiast, ale sprzeciwił się temu biskup Minnesoty Henry B. Whipple. Udał się do Waszyngtonu błagać o łaskę dla skazanych. Był to czyn wymagający wielkiej odwagi, bowiem wśród białych osadników wzbudził powszechne oburzenie. Oburzałem się wówczas i ja – jedenastoletni malec, bo oburzali się wszyscy dorośli, z którymi stykałem się na co dzień.
Abraham Lincoln złagodził karę w większości zapadłych wyroków, utrzymał je natomiast w mocy w stosunku do oskarżonych, którym w pełni udowodniono gwałty i morderstwa.
Przypisy
Powieści Wiesława Wernica w serii Western:
1. Tropy wiodą przez prerię
2. Szeryf z Fort Benton
3. Słońce Arizony
4. Colorado
5. Płomień w Oklahomie
6. Łapacz z Sacramento
7. Człowiek z Montany
8. Gwiazda trapera
9. Wędrowny handlarz
10. Przez góry Montany
11. Na południe od Rio Grande
12. Ucieczka z Wichita Falls
13. Barry Bede
14. Old Gray
15. Skarby Mackenzie
16. Znikające stado
17. Wołanie dalekich wzgórz
18. Sierżant konnej policji
19. W Nowej Fundlandii
20. Złe miasto