Barry Bede - Wiesław Wernic - ebook + książka

Barry Bede ebook

Wiesław Wernic

0,0

Opis

Powieść przygodowa Wiesława Wernica Barry Bede należy do kanonu polskiej powieści przygodowej. Przemierzający Dziki Zachód poszukiwacz przygód, złota i „łapacz” przestępców Barry Bede, postanawia ustatkować się i zostać szacownym obywatelem miasteczka Goodyear. Szybko jednak okazuje się, że burzliwa przeszłość nie pozwala o sobie tak łatwo zapomnieć. Dla Barry'ego Bede rozpoczyna się nowa przygoda, w której towarzyszyć mu będą charyzmatyczni bohaterowie cyklu powieści Wiesława Wernica, doktor Jan i traper Karol Gordon.

Barry Bede  należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfitujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia. Autor cyklu Wiesław Wernic jest cenionym mistrzem gatunku.  Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach westmanów i groźnych rewolwerowców.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Co­py­ri­ght by Do­mi­nik Wer­nic, Mont­real, Ca­nada 2018 © Co­py­ri­ght by Sied­mio­róg Sp. z o.o., Wro­cław, Po­land 2018
Ża­den frag­ment książki nie może być po­wie­lany ani re­pro­du­ko­wany w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie elek­tro­niczne, Wro­cław 2025
ISBN 978-83-8279-219-5
Księ­gar­nia wy­sył­kowa Wy­daw­nic­twa Sied­mio­rógwww.sied­mio­rog.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Spoj­rze­nie w prze­szłość

Trawa. Jak da­leko się­gnąć wzro­kiem – trawa. Gdzie­nie­gdzie gę­sta i wy­soka aż po koń­skie brzu­chy, gdzie­nie­gdzie rzadka, zwię­dła ja­kaś, jak gdyby zwia­stu­jąca ko­niec je­sieni, a nie po­czą­tek wio­sny.

Rów­nina cią­gnęła się bez­kre­śnie. Tu i tam wy­strze­lały po­nad nią kępy drzew – prze­ryw­niki w mo­no­to­nii kra­jo­brazu – a na da­le­kim za­cho­dzie dźwi­gały się na­gle ku niebu po­strzę­pione szczyty Me­di­cine Bow i Front Range, dwóch pasm gór­skich, które musi za­uwa­żyć każdy przy­by­wa­jący w te strony z Kan­sas.

Je­cha­li­śmy po­woli, cho­ciaż dzień sza­rzał. Nic nas nie zmu­szało do po­śpie­chu, a noc­leg w ja­kim­kol­wiek miej­scu tej płasz­czy­zny po­sia­dałby ta­kie same za­lety, co wady. Drewna na opał nie bra­ko­wało, cho­dziło je­dy­nie o wodę, lecz Ka­rol za­pew­nił mnie, że naj­da­lej za pół go­dziny prze­tnie drogę rzeczka pły­nąca sze­ro­kim ko­ry­tem.

– Nie mogę się my­lić – twier­dził – ba­wi­łem tu przed ro­kiem. Prze­jaz­dem.

– Prze­jaz­dem – po­wtó­rzy­łem iro­nicz­nie. – No, to rze­czy­wi­ście mu­sisz świet­nie orien­to­wać się w te­re­nie.

Zer­k­nął na mnie po­dejrz­li­wie.

– Ta rzeczka, Ja­nie, do­brze utkwiła mi w pa­mięci. Za­rę­czam. Spę­dzi­łem nad nią kilka go­dzin, cho­ciaż cał­kiem zby­tecz­nie.

– Ocza­ro­wał cię wi­dok? Wzru­szył ra­mio­nami.

– Grze­ba­łem w ka­my­kach. Leży tam mnó­stwo ka­my­ków wy­rzu­co­nych na piasz­czy­stą plażę.

– Szu­ka­łeś nug­ge­tów?[1] – spró­bo­wa­łem zgad­nąć.

– Nie my­lisz się. Rzeczka wy­pływa z gór, by­stry prąd mógł aż tu­taj za­nieść dro­biny złota.

– Eks­plo­rer­ska wy­prawa? – zdzi­wi­łem się. – Nic mi o niej nie wspo­mi­na­łeś.

– Nie warto było wspo­mi­nać, zresztą... po pro­stu za­po­mnia­łem. Lecz z tą eks­plo­rer­ską wy­prawą mocno się my­lisz. Dawno z tym ze­rwa­łem. To był po pro­stu przy­pa­dek. I to przy­pa­dek bar­dzo dziwny.

– Ta­jem­ni­cza hi­sto­ria? – za­żar­to­wa­łem.

– Istot­nie. Po dziś dzień nie po­tra­fię jej wy­tłu­ma­czyć. Po­wiedz, co uczy­nił­byś na wi­dok ob­cego czło­wieka, klę­czą­cego na rzecz­nej wy­dmie i zbie­ra­ją­cego gar­ściami ka­mie­nie?

– Hm... chyba przy­glą­dał­bym się, pró­bu­jąc od­gad­nąć cel tej pracy, a póź­niej za­py­tał dziw­nego zbie­ra­cza, czego szuka.

– Tam­ten czło­wiek nie za­uwa­żył mnie. Od­je­chał, za­nim zdo­ła­łem za­wo­łać. Po pro­stu ze zdzi­wie­nia za­po­mnia­łem ję­zyka w gę­bie. Rzeczka pły­nęła wśród wy­so­kich brze­gów i żeby do­stać się do wody, na­le­żało naj­pierw zejść z wy­so­kiej skarpy na piasz­czy­stą ła­chę. Je­cha­łem wów­czas tak wolno, jak my te­raz, a trawa głu­szyła tę­tent ko­pyt. Roz­luź­niły mi się po­pręgi, za­trzy­ma­łem ko­nia, na­cią­gną­łem pa­ski i uj­rza­łem zie­loną li­nię krze­wów. Ła­two od­gad­nąć, że za nimi pły­nął stru­mień. Pro­wa­dząc wierz­chowca za uzdę, przy­sta­ną­łem, jak na­ka­zy­wała ostroż­ność. W dole, po­ni­żej tra­wia­stej skarpy, na pia­sku do­strze­głem czło­wieka. Klę­czał, od­wró­cony do mnie ple­cami. W le­wej dłoni dzier­żył spory, na pół już wy­peł­niony wo­re­czek. Prawą zbie­rał po­roz­rzu­cane tu i ów­dzie ka­myki i wpy­chał je do worka, bar­dzo po­spiesz­nie. Cóż więc dziw­nego, że wzią­łem go za eks­plo­rera gro­ma­dzą­cego wy­nie­sione wodą nug­gety. Nie po­my­ślał­byś po­dob­nie?

Przy­tak­ną­łem.

– No, wi­dzisz. Pa­trzy­łem i pa­trzy­łem, ale na próżno usi­ło­wa­łem do­strzec żół­ta­wo­zie­lony po­blask, tak cha­rak­te­ry­styczny dla gru­dek złota. Do­sze­dłem do wnio­sku, że to za­pewne nie złoto, lecz ja­kaś od­miana szla­chet­nych ka­mieni. Nie brak ich w róż­nych par­tiach Gór Ska­li­stych. Po­sta­no­wi­łem cze­kać i spraw­dzić. Nie trwało to długo.

– Ej, coś krę­cisz, Ka­rolu – prze­rwa­łem. – To wcale nie zdzi­wie­nie po­zba­wiło cię mowy.

– Naj­pierw zdzi­wie­nie, a póź­niej i zdzi­wie­nie, i obawa. Ostrożny za­wsze wy­grywa, Ja­nie. Nie jest rze­czą bez­pieczną za­ska­ki­wać na pust­ko­wiu czło­wieka, który zna­lazł skarb.

– Słusz­nie. I co da­lej?

– Da­lej? Tam­ten je­go­mość wy­peł­nił wo­re­czek, za­wią­zał go, wstał, otrze­pał dło­nie i ru­szył ku krza­kom, na prawo ode mnie. Stam­tąd wy­pro­wa­dził ko­nia, wsko­czył na sio­dło, prze­był rzeczkę i znik­nął mi z oczu na prze­ciw­le­głym brzegu. Po­sta­łem jesz­cze chwilę, a póź­niej zbie­głem na ła­chę. Mo­żesz się śmiać ze mnie. Przez dwie albo i trzy go­dziny krę­ci­łem się po plaży tu i tam. Od usta­wicz­nego schy­la­nia grzbiet mnie roz­bo­lał.

– I co?

– I nic! Co­kol­wiek pod­nio­słem, było tylko bez­war­to­ścio­wym, wy­gła­dzo­nym wodą ka­my­kiem, ja­kich pełno w gó­rach i w ko­ry­tach pod­gór­skich rzek. Po­wiedz mi, Ja­nie, po co on to zbie­rał?

– Przyj­rza­łeś się uważ­nie ka­my­kom?

– Nie żar­tuj. Po­tra­fię od­róż­nić grudkę złota od od­pry­sku skały.

Po­krę­ci­łem głową.

– Może to geo­log? Zbie­rał próbki.

– Nie wy­glą­dał na geo­loga.

Ro­ze­śmia­łem się.

– Z czego to wnio­sku­jesz?

– Z jego stroju. Zu­pełny ob­szar­pa­niec.

– Kto wie, może po­wra­cał z da­le­kiej wy­prawy w głąb gór? Geo­lo­go­wie pro­wa­dzą tam ba­da­nia.

– Pew­nie masz ra­cję – zgo­dził się Ka­rol i na tym wy­czer­pa­li­śmy te­mat.

Jed­nak, żeby rzec prawdę, opo­wia­da­nie Ka­rola mocno utkwiło mi w pa­mięci. Nie bar­dzo pa­so­wał do wi­ze­runku ba­da­cza ziemi sa­motny jeź­dziec, po­spiesz­nie uzu­peł­nia­jący swój ba­gaż rzecz­nym żwi­rem.

Dwie go­dziny póź­niej za­po­wie­dziana przez Ka­rola rzeczka po­ja­wiła się na ho­ry­zon­cie. Za­sy­gna­li­zo­wał ją z da­leka wi­doczny, ciem­niej­szy od zie­leni traw, pas za­ro­śli. Ru­szy­li­śmy ga­lo­pem i za­trzy­ma­li­śmy się do­piero wśród gąsz­czu sze­lesz­czą­cych li­ści. Wszystko się zga­dzało: po­ro­sła mu­rawą skarpa, a ni­żej – piasz­czy­sta ła­cha po­kryta miej­scami drob­nym żwi­rem.

– To tu – stwier­dził mój to­wa­rzysz. – Gdyby wiatr nie roz­wiał i deszcz nie spłu­kał, zna­la­zł­byś na tej plaży od­ci­ski stóp czło­wieka, o któ­rym ci opo­wia­da­łem, a obok... mo­ich bu­tów.

– Lecz chyba nie twier­dzisz, że ce­lowo do­pro­wa­dzi­łeś mnie do tego miej­sca?

– Nie twier­dzę – uśmiech­nął się. – Po pro­stu przy­pa­dek.

Zmierz­chało już na do­bre, więc szybko na­po­ili­śmy ko­nie. Obo­zo­wi­sko zo­stało roz­bite po­ni­żej skarpy, bo cho­ciaż cią­gnęło wil­go­cią od wody, a pia­sek nie­zu­peł­nie był su­chy – wy­soki brzeg chro­nił nas przed wia­trem i nie­po­żą­daną ob­ser­wa­cją. Bo i z tym na­le­żało się li­czyć. Brzeg ten skry­wał rów­nież blask ogni­ska, który mógł ścią­gnąć nam na karki nie­pro­szo­nego go­ścia. Prze­by­wa­li­śmy co prawda bez­ludne oko­lice Ko­lo­rado (bo znaj­do­wa­li­śmy się wła­śnie na te­re­nach na­le­żą­cych do stanu Ko­lo­rado), lecz wcale nie tak bez­pieczne. Bez­ludna, bo ja­łowa, na pół pu­stynna zie­mia nie nada­wała się ani pod uprawę, ani na pa­stwi­ska dla by­dła. Na­to­miast dla­tego wła­śnie mo­gła słu­żyć za kry­jówkę lub do­godną drogę ucieczki na za­chód dla róż­nych lu­dzi, co to ani sieją, ani orzą, lecz żyją z oszustw, szwin­dli lub po pro­stu z ra­bun­ków do­ko­ny­wa­nych na sa­mot­nych wę­drow­cach. Z le­żą­cego za mie­dzą lud­nego i bo­ga­tego Kan­sas na pewno cią­gnęli tu ama­to­rzy ła­twych za­rob­ków, kie­ru­jąc się ku gó­rom, za któ­rymi le­żało te­ry­to­rium Utah[2], gdzie krą­żyli – jak sły­sza­łem – eks­plo­re­rzy szu­ka­jący żył złota i sre­bra. Na­pady na nich, a ra­czej na trans­porty dro­go­cen­nych me­tali, tra­fiały się za­wsze tam, gdzie roz­le­głe, nie­za­miesz­kane ob­szary sprzy­jały bu­szo­wa­niu ra­bu­siów.

Oto dla­czego obo­zo­wa­li­śmy nie na wy­so­kim, tra­wia­stym brzegu, lecz w dole. Li­cho nie śpi!

Lo­so­wa­li­śmy jak zwy­kle ko­lej­ność noc­nych wart. Mnie przy­padł dy­żur do pół­nocy, Ka­ro­lowi od pół­nocy do świtu.

Tak więc mój to­wa­rzysz, gdy pierw­sze gwiazdy po­zna­czyły niebo, otu­lił się ple­dem, sio­dło pod­su­nął pod głowę, a nogi wy­cią­gnął w stronę ża­rzą­cych się wę­gli ogni­ska. Moim obo­wiąz­kiem było nie do­pu­ścić do cał­ko­wi­tego wy­ga­śnię­cia dre­wien, ale i rów­no­cze­śnie nie dać buch­nąć pło­mie­niowi – łuna sy­gna­li­zo­wa­łaby obec­ność czło­wieka. Wie­dzia­łem, jak mam po­stę­po­wać, a stos ze­bra­nych ga­łęzi i wi­klin po­wi­nien był wy­star­czyć na całą noc.

Wzią­łem win­che­ster, spraw­dzi­łem na­boje w ma­ga­zynku i ru­szy­łem na ob­chód. Naj­pierw po­brze­żem ła­god­nie plu­ska­ją­cej wody – po­wstrzy­my­wa­łem się przy tym, by nie pod­nieść choć paru ka­my­ków, tak mnie kor­ciło! – póź­niej wdra­pa­łem się na skarpę i prze­mie­rzy­łem pół­okrąg, któ­rego cen­trum sta­no­wiło ogni­sko, wresz­cie zaj­rza­łem do koni przy­wią­za­nych u sa­mot­nego drzewa, nie­da­leko kra­wę­dzi skarpy. Spały. W cza­sie swego stra­żo­wa­nia pa­ro­krot­nie po­wtó­rzy­łem wę­drówkę. Z dwóch po­wo­dów. Pierw­szy: bez­pie­czeń­stwo, drugi: sen­ność. Ba­łem się, że sie­dząc w cie­ple bi­ją­cym od ża­rzą­cych się ga­łęzi i pa­ty­ków, mógł­bym za­snąć. Co prawda, taki hań­biący west­mana przy­pa­dek przy­da­rzył mi się tylko raz, pod­czas pierw­szej wę­drówki z Ka­ro­lem, ni­gdy póź­niej. Wo­la­łem jed­nak nie ku­sić losu.

Skra­ca­łem czas czu­wa­nia, wy­obra­ża­jąc so­bie nie­spo­dzie­waną na­paść, chyba tylko bia­łych, bo zie­mie je­dy­nych w Ko­lo­rado In­dian le­żały da­leko stąd, na po­łu­dniowo-za­chod­nim krańcu stanu. Wy­tę­ża­łem wzrok i słuch. Lecz ża­den głos nie do­bie­gał z głębi noc­nych ciem­no­ści, żadna syl­wetka nie po­ru­szyła się w mroku. Na­wet ko­joty (gdzież ich nie ma?) nie da­wały znać o swej obec­no­ści. Pre­ria spała pod czar­nym na­mio­tem nieba usia­nego srebr­nymi gwiaz­dami.

Tak do­trwa­łem do pół­nocy, a gdy wska­zówki mego ze­garka utwo­rzyły jedną pro­stą li­nię, obu­dzi­łem Ka­rola. Ze­rwał się na­tych­miast. A ja uło­ży­łem się na wy­grza­nym przez niego miej­scu i wkrótce za­po­mnia­łem o ca­łym świe­cie. Pod czuj­nym okiem Ka­rola mo­głem spać tak bez­piecz­nie, jak gdy­bym znaj­do­wał się we wła­snym miesz­ka­niu, w od­le­głym Mil­wau­kee nad je­zio­rem Mi­chi­gan.

Cóż więc skło­niło mnie do tłu­cze­nia się po wer­te­pach Ko­lo­rado i do za­mie­nie­nia wy­god­nego łóżka na twarde le­go­wi­sko w pia­chu? Co?

Ot, po pro­stu – na­wyk, przy­zwy­cza­je­nie. Od kilku już lat każ­dej wio­sny lub wcze­snym la­tem ru­sza­łem poza mury ro­dzin­nego Mil­wau­kee, na za­chód lub na pół­noc, poza gra­nicę Mis­si­sipi, tam gdzie jesz­cze można było spo­tkać w pier­wot­nej pre­rii dzi­kie zwie­rzęta, a z rzadka tylko lu­dzi. Jakże jed­nak róż­nych od tych, któ­rzy za­miesz­ki­wali wschod­nie stany Ame­ryki!

Za­częło się to od przy­padku.

My­ślę jed­nak, że ten przy­pa­dek na­ro­dził się wiele, wiele lat wcze­śniej, nim sta­łem się sza­now­nym i wzię­tym le­ka­rzem, za­stępcą na­czel­nego chi­rurga szpi­tala w Mil­wau­kee.

Gdy się­gnę pa­mię­cią wstecz – co nie jest ta­kie trudne – do­strze­gam sie­bie jako ma­łego brzdąca, krę­cą­cego się po wiel­kim miesz­ka­niu ro­dzi­ców, po pach­ną­cym ży­wicą par­te­ro­wym domu na przed­mie­ściu Mil­wau­kee, nie­da­leko je­ziora Mi­chi­gan, któ­rego po­ły­skliwe wody wi­dać było po­przez szta­chety par­kanu ogra­dza­ją­cego nasz spory ogród.

Tam, zda­wało się, że w za­sięgu wy­cią­gnię­tej ręki, w po­dmu­chach cie­płego wia­tru pły­nęły wy­dęte ża­gle ło­dzi ni­czym dzi­kie ła­bę­dzie, któ­rych rów­nież nie bra­ko­wało.

Zimą kry po­czy­nały pię­trzyć się na po­kry­tym szro­nem brzegu, a gdy tem­pe­ra­tura spa­dała gwał­tow­nie, w ciągu jed­nej za­le­d­wie nocy gi­nęły roz­bry­zgi fal sztor­mo­wych pod lo­dową ta­flą, tak grubą, że mo­gły po niej jeź­dzić pa­ro­konne wozy. Ale mnie w tam­tych cza­sach ni­gdy – ani la­tem, ani zimą – nie wolno było opusz­czać ogrodu, chyba że w to­wa­rzy­stwie do­ro­słego opie­kuna. Kiedy na­sta­wały cie­płe dni, bu­szo­wa­łem po ogro­do­wych krza­kach ra­zem z dwoma lub trzema przy­ja­ciółmi-rów­no­lat­kami z są­siedz­twa. Sta­wia­łem swoje pierw­sze tipi i wi­gwamy, nie prze­czu­wa­jąc w naj­śmiel­szych ma­rze­niach, że kie­dyś spać będę pod skó­rami praw­dzi­wego tipi, o krok od czer­wo­no­skó­rego wo­jow­nika i pod jego opieką.

Nie prze­czu­wa­jąc, bo­wiem w na­szych za­ba­wach i bie­ga­ni­nach po ogro­dzie, który był rów­no­cze­śnie pre­rią i dzie­wi­czą pusz­czą, wal­czy­li­śmy z In­dia­nami, po­ry­wa­li­śmy jeń­ców i wy­zwa­la­li­śmy „blade twa­rze” od mę­czeń­stwa przy pa­lach śmierci. Nie­stety, ani ja, ani moi ko­le­dzy nie chcie­li­śmy od­gry­wać roli mie­dzia­no­twa­rzych wo­jow­ni­ków. Nie mo­gły nas do tego za­chę­cić na­wet pióra ka­czek i gęsi, ma­jące imi­to­wać pióra orle. Za­wsze więc by­li­śmy tra­pe­rami lub od­dzia­łem fe­de­ral­nej ka­wa­le­rii, kłu­su­ją­cym na od­siecz ob­lę­żo­nym for­tom lub oto­czo­nemu przez wy­jącą hordę blok­hau­zowi któ­re­goś z po­gra­nicz­ni­ków.

Z ko­niecz­no­ści więc rola In­dian przy­pa­dała za­ro­ślom, mło­dym drzew­kom, wresz­cie ziel­sku pod pło­tem, które mo­gli­śmy nisz­czyć drew­nia­nymi sza­blami bez pro­te­stu ze strony mo­ich ro­dzi­ców. Do­piero po­ła­mane w szale walki krzewy róż, a na­wet (o zgrozo!) mło­dziutka ja­błonka wy­wo­łały pro­test, i to dość gwał­towny. Póź­niej, zra­żeni ta­kim sta­no­wi­skiem do­ro­słych, prze­nie­śli­śmy swe pre­rie i lasy do ogródka są­sia­dów, lecz i tam spo­tkało nas cał­ko­wite nie­zro­zu­mie­nie. Zła­mana ga­łąź owo­cu­ją­cej gru­szy stała się po­wo­dem scy­sji, w któ­rej prze­gra­li­śmy oczy­wi­ście my. Od­tąd tylko chwa­sty mo­gły sta­no­wić cel na­szych ata­ków.

Ta­kie po­mniej­sze­nie sze­re­gów wroga, cho­ciaż przy­kre, nie psuło za­bawy. Lecz desz­czowa je­sień, zle­wa­jąc stru­gami wody całe Mil­wau­kee i oko­lice, lub trza­ska­jąca mro­zem zima bez­li­to­śnie za­pę­dzały zmar­z­lu­chów w głąb domu przed ko­minki, na któ­rych bu­zo­wały grube i pach­nące bier­wiona. Ow­szem, pło­mień ko­minka ma swe uroki, zwłasz­cza dla star­szych, lecz jak długo tę­sk­niący za ru­chem ma­lec może tkwić nie­ru­chomo, wpa­tru­jąc się w ska­czące pło­myki?

Wpraw­dzie dom mo­ich ro­dzi­ców był ob­szerny, prze­stronny, lecz na­wet naj­więk­sze sale są ni­czym w po­rów­na­niu z naj­mniej­szym ogród­kiem. Walki z In­dia­nami pro­wa­dzi­li­śmy i zimą, jed­nak da­leko im było do uroku bu­szo­wa­nia wśród za­ro­śli, w słońcu i cie­ple po­god­nego dnia. Z kimże zresztą mie­li­śmy wal­czyć, skoro krze­sła, oto­many czy fo­tele – z uwagi na prze­wi­dy­wane kon­se­kwen­cje – nie nada­wały się do od­gry­wa­nia roli czer­wo­no­skó­rych? Tak więc, gdy mój oj­ciec wy­cho­dził z domu, wśli­zgi­wa­li­śmy się do jego ga­bi­netu i skra­da­jąc się w cie­niu wiel­kich, kry­tych skórą fo­teli, wdy­cha­li­śmy dym cy­gar oraz dziwną at­mos­ferę tego po­koju, peł­nego ta­jem­ni­czych spraw, które się w ob­rę­bie jego ścian roz­gry­wały. Bo oj­ciec był praw­ni­kiem, dość wzię­tym, co im­po­no­wało nie tylko mnie, lecz i moim ma­łym przy­ja­cio­łom. Nie­stety, z ga­bi­ne­tem ojca gra­ni­czyła kan­ce­la­ria – po­miesz­cze­nie rów­nie ta­jem­ni­cze, lecz przez cały dzień po­zo­sta­jące pod pie­czą chu­dego mło­dzieńca o dłu­gim no­sie, od­by­wa­ją­cego swą pierw­szą prak­tykę. Był to zresztą sym­pa­tyczny czło­wiek, nie­kiedy za­wa­lony ro­botą, nie­kiedy aż zie­wa­jący z nu­dów. W ta­kich chwi­lach przy­wo­ły­wał nas i opo­wia­dał hi­sto­rie (wąt­pię czy praw­dziwe) o pod­boju Ame­ryki przez bia­łych ko­lo­ni­za­to­rów. Słu­cha­li­śmy z za­par­tym od­de­chem, póki trzask drzwi fron­to­wych nie oznaj­miał po­wrotu ojca. W bar­dzo smęt­nym na­stroju wra­ca­li­śmy wów­czas do po­koju go­ścin­nego. Chudy mło­dzie­niec ni­gdy jed­nak nie po­zwa­lał nam ba­wić się w ga­bi­ne­cie, a że słuch miał nad po­dziw wy­ostrzony, naj­cich­sze pod­chody i skra­da­nia się mię­dzy me­blami szybko by­wały wy­kry­wane.

Ni­gdy tego nie za­po­mnę, mimo że upły­nęły lata, a pach­nący drze­wem dom znik­nął w prze­strzeni dawno mi­nio­nego czasu, ra­zem z ta­jem­ni­czym ga­bi­ne­tem, kan­ce­la­rią, mnó­stwem in­nych po­ko­jów i ogro­dem, który był dla nas, roz­bie­ga­nych i roz­wrzesz­cza­nych chło­pa­ków, to la­sem nie­prze­by­tym, to ska­li­stym łań­cu­chem gór, to bez­kre­sną pre­rią Dzi­kiego Za­chodu.

Lecz wra­cam do sprawy drob­nej na po­zór, lecz w isto­cie swej bar­dzo waż­nej. Od­da­ją­cej bo­wiem at­mos­ferę tam­tych cza­sów i po­glądy ol­brzy­miej więk­szo­ści lu­dzi, zwłasz­cza tych, któ­rzy osie­dlili się lub uro­dzili w mia­stach na wscho­dzie.

Py­ta­nie wyda się na­iwne: czemu żadne z dzieci nie chciało brać udziału w za­ba­wie jako czer­wo­no­skóry?

Od­po­wiedź okaże się wcale nie na­iwna: dla­tego, że dzieci znały In­dian wy­łącz­nie z opo­wia­dań do­ro­słych, od któ­rych sły­szały mro­żące krew w ży­łach hi­sto­rie. Wia­domo – In­dia­nie to pod­stępni mor­dercy, któ­rzy na­pa­dają na bia­łych i pod­pa­lają chaty spo­koj­nych far­me­rów, to le­niwi, brudni zło­dzieje, któ­rzy kradną i ra­bują, nie chcąc się za­brać do żad­nej uczci­wej pracy. Sło­wem, to okrutne, mściwe, dzi­kie be­stie, gor­sze od ko­jota, bu­dzące wstręt, po­gardę i strach. Któż by więc chciał, choćby w za­ba­wie, choćby na niby, pod­jąć się ta­kiej roli?

Tak oto bu­dziła się we mnie już od naj­młod­szych lat wro­gość w sto­sunku do czer­wo­no­skó­rych, a wy­da­rze­nia, które na­stą­piły póź­niej, jesz­cze tę wro­gość umoc­niły.

Tu mu­szę wspo­mnieć, że pra­wie każ­dego lata wy­jeż­dża­łem na pe­wien czas do ciotki i wuja (brata matki), któ­rzy trud­nili się rol­nic­twem, go­spo­da­ru­jąc na far­mie po­ło­żo­nej nad rzeką Min­ne­sota, na te­re­nie dzi­siej­szego stanu Min­ne­sota. Ileż to ra­do­ści da­wała mi każda taka wy­prawa! Wy­ru­sza­li­śmy we trójkę: matka oj­ciec i ja, po­zo­sta­wia­jąc na mie­siąc dom pod opieką go­spo­dyni i chu­dego prak­ty­kanta.

A póź­niej? Toż do­piero była ucie­cha! Far­mer­ski dom, far­mer­skie cor­rale i sto­doły, wszystko tak różne od miej­skich za­bu­do­wań, ileż da­wały no­wych wra­żeń! Wu­jo­stwo mieli syna, star­szego ode mnie o rok, i córkę, o rok młod­szą. Już pierw-szego dnia gna­li­śmy na praw­dziwą pre­rię, gdzie koń­czyły się grunta farmy, i tam bu­do­wa­li­śmy sza­łasy z trzciny i nad­rzecz­nych si­towi. Kilka kro­ków w bok pły­nęła ci­cha woda Min­ne­soty, a da­leko ku za­cho­dowi cią­gnęły się dzi­kie łąki, ni­gdy nie-tknięte płu­giem. Nie­zwy­kłość oto­cze­nia pod­kre­ślał jesz­cze fakt, że w gó­rze rzeki znaj­do­wał się re­zer­wat In­dian. Za­ka­zano nam uda­wać się w tam­tym kie­runku, lecz sama świa­do­mość nie­mal są­siedz­twa „dzi­kich” dzia­łała na mnie pod­nie­ca­jąco. Ileż więc do­dat­ko­wego uroku miały dla mnie za­bawy na ta­kim te­re­nie! Ba, moja ku­zynka wcale nie wzdra­gała się przed od­gry­wa­niem roli in­diań­skiego wo­jow­nika (bo in­diań­ską ko­bietą być nie chciała), przez co pod­chody i na­pady na­bie­rały no­wego smaku. Któ­re­goś dnia za­py­ta­łem ją, czy nie wsty­dzi się być, cho­ciażby tylko przez kilka go­dzin, „brud­nym i cuch­ną­cym” czer­wo­no­skó­rym. Ku memu zdu­mie­niu od­parła, że In­dia­nie to tacy sami lu­dzie jak my, a prze­ciętny kow­boj „po­trafi śmier­dzieć” nie go­rzej od mie­dzia­no­li­cego wo­jow­nika. Za­nie­mó­wi­łem. Był to po­gląd cał­ko­wi­cie sprzeczny z moim do­tych­cza­so­wym mnie­ma­niem. Jesz­cze póź­niej do­wie­dzia­łem się od Da­isy (wła­śnie mej ku­zynki), że In­dia­nie mogą być przy­ja­ciółmi bia­łych, że są dzielni, że ni­gdy nie kła­mią, że za­wsze do­cho­wują da­nego słowa, że wresz­cie... zo­stali skrzyw­dzeni przez nas! Obu­rzy­łem się – co też ta dziew­czyna ple­cie! Ale gdy Ni­cho­las (mój ku­zyn) po­twier­dził słowa sio­stry, w mo­jej gło­wie po­wstał nie byle jaki za­męt. Praw­do­po­dob­nie po po­wro­cie do Mil­wau­kee roz­my­ślał­bym w wol­nych chwi­lach nad usły­sza­nymi re­we­la­cjami, może bym na­wet zna­lazł ko­goś z do­ro­słych o in­nym niż po­wszechny po­glą­dzie na „kwe­stię in­diań­ską”, lecz po pro­stu... za­po­mnia­łem o tej roz­mo­wie i do­piero przy­po­mniało mi ją zda­rze­nie, które utrwa­liło – i to na dłu­gie lata – mój pier­wotny sąd o czer­wo­no­skó­rych. Warto wspo­mnieć o tym zda­rze­niu, bo któż dziś o nim pa­mięta? Lecz wów­czas prze­ra­ża­jąca wieść wstrzą­snęła „białą” Ame­ryką. Rzecz wy­glą­dała zu­peł­nie nie­praw­do­po­dob­nie. Uwie­rzy­łem jed­nak, po­nie­waż jako je­de­na­sto­letni ma­lec za­wsze jesz­cze wie­rzy­łem do­ro­słym. Po la­tach, ze zwy­kłej cie­ka­wo­ści, po­sta­no­wi­łem spraw­dzić w daw­nych opi­sach świad­ków i w do­cho­dze­niach spe­cjal­nej ko­mi­sji śled­czej, jak to na­prawdę wy­glą­dało. I ku swemu zdu­mie­niu stwier­dzi­łem, że ofi cjalna, bez­na­miętna wer­sja nie różni się w ni­czym od tego, co już sły­sza­łem na ten te­mat.

Sprawa prze­szła do hi­sto­rii wo­jen bia­łych z In­dia­nami, czy też In­dian z bia­łymi, pod na­zwą ma­sa­kry w Min­ne­so­cie. Dra­mat, który w swym prze­biegu przy­po­mi­nał spa­da­nie grudki śniegu po zbo­czu stro­mej góry. Mała grudka, która ni­komu nie może wy­rzą­dzić szkody, to­cząc się po za­śnie­żo­nej po­chy­ło­ści, prze­kształca się w końcu w śmier­cio­no­śną la­winę. Ma­sa­kra w Min­ne­so­cie tak wła­śnie wy­glą­dała.

W roku 1862 nie po­je­cha­li­śmy na wa­ka­cje do wu­jo­stwa. Ojcu wy­pa­dła ja­kaś pilna sprawa są­dowa, a matka nie zde­cy­do­wała się na da­leką po­dróż z dziec­kiem. Bar­dzo mnie za­bo­lała ta de­cy­zja. Po­pła­ki­wa­łem po ką­tach, a ro­dzi­com uka­zy­wa­łem swą mocno chmurną twarz. Na szczę­ście nie wzru­szały ich moje dąsy. Dzięki temu mogę obec­nie opi­sać hi­sto­rię ma­sa­kry w Min­ne­so­cie.

Oto 17 sierp­nia 1862 roku, praw­do­po­dob­nie nad wie­czo­rem i na pewno nie­da­leko biegu gór­nej Min­ne­soty (bo tam wła­śnie znaj­do­wał się in­diań­ski re­zer­wat), czte­rej wo­jow­nicy Da­ko­tów (po­pu­lar­nie, choć nie­słusz­nie zwa­nych Sio­uk­sami) wra­cali z po­lo­wa­nia do re­zer­watu. Ich na­zwi­ska, a ra­czej przy­domki, prze­szły do hi­sto­rii: Za­bi­ja­jący Duch, Roz­pra­sza­jący, Brą­zowe Skrzy­dło oraz Ude­rza Się Gdy Czołga. Daw­niej za­wsze śmie­szyły mnie ta­kie prze­dziwne na­zwa­nia, póź­niej do nich przy­wy­kłem. Lecz w tej hi­sto­rii nie ist­niało nic śmiesz­nego.

Otóż wy­mie­nieni czte­rej wo­jow­nicy na­tra­fili na kilka ku­rzych jaj zło­żo­nych w gnieź­dzie w po­bliżu chaty osad­nika o na­zwi­sku Ro­bin­son Jo­nes. Gdy je­den z czer­wo­no­skó­rych pod­niósł jajka z ziemi, drugi zwró­cił mu uwagę, że nie trzeba ich ru­szać, bo na­leżą do bia­łego czło­wieka. Wtedy ten pierw­szy roz­bił jajka, a swego to­wa­rzy­sza na­zwał tchó­rzem.

„Nie lę­kam się bia­łych – miał od­po­wie­dzieć. – I ażeby tego do­wieść, za­biję jed­nego z nich!”.

I tak się stało. Z pewną tylko róż­nicą. Nie je­den biały stra­cił ży­cie, lecz za­bi­tych zo­stało aż pięć osób: Ro­bin­son Jo­nes, jego żona, jego córka oraz dwóch są­sia­dów. Za­sko­czeni na­pa­dem, nie po­tra­fili się obro­nić.

Kiedy wo­jow­nicy wró­cili na skra­dzio­nych z farmy koni do re­zer­watu i opo­wie­dzieli, co się stało, zwo­łano na­radę wo­dzów.

Przez całą noc roz­wa­żano całą sprawę i dal­sze kon­se­kwen­cje. Uznano, że ist­nieją tylko dwie moż­li­wo­ści: wy­dać mor­der­ców w ręce bia­łych lub wy­po­wie­dzieć bla­dym twa­rzom wojnę. Mała Wrona, naj­wy­bit­niej­szy z ple­mien­nych przy­wód­ców, ostrze­gał, że nie ma żad­nych szans po­ko­na­nia bia­łych. „Za­bi­jesz jed­nego, dwóch, dzie­się­ciu, a zjawi się stu, aby cie­bie za­bić...”

Lecz jego słowa nie prze­ko­nały in­nych. Po paru go­dzi­nach na­rady Mała Wrona uległ ar­gu­men­tom in­nych wo­dzów i roz­ka­zał przy­go­to­wać się do ataku na bu­dynki rzą­do­wej agen­cji do spraw In­dian, wzno­szące się w po­bliżu wo­do­spa­dów rzeczki Re­dwood. Jed­no­cze­śnie, jesz­cze przed brza­skiem, wy­ru­szyły grupy wo­jow­ni­ków, by znisz­czyć oko­liczne osie­dla, a ich miesz­kań­ców po­za­bi­jać. Za­sko­czeni far­me­rzy sta­wiali słaby opór. Wpraw­dzie wo­jow­nicy wzięli kilku jeń­ców, a na­wet oszczę­dzili kilku osad­ni­ków, któ­rych uwa­żali za przy­ja­ciół, na ogół jed­nak pra­wie każ­dego spo­tka­nego bia­łego mor­do­wano na miej­scu. W su­mie zgi­nęło czte­ry­stu pięć­dzie­się­ciu lu­dzi, męż­czyzn, ko­biet i dzieci, któ­rych je­dyną winą było to, że uro­dzili się bia­łymi.

Cztery ty­go­dnie póź­niej re­be­lia zo­stała stłu­miona przez od­działy re­gu­lar­nego woj­ska, któ­rymi do­wo­dził puł­kow­nik Henry Si­bley. Spo­śród dwóch ty­sięcy In­dian, któ­rzy się pod­dali, trzy­stu dzie­więć­dzie­się­ciu dwóch zo­stało po­sta­wio­nych przed są­dem. Od­wet był strasz­liwy. Wy­dano trzy­sta sie­dem wy­ro­ków śmierci.

Puł­kow­nik Si­bley miał za­miar do­ko­nać eg­ze­ku­cji na­tych­miast, ale sprze­ci­wił się temu bi­skup Min­ne­soty Henry B. Whip­ple. Udał się do Wa­szyng­tonu bła­gać o ła­skę dla ska­za­nych. Był to czyn wy­ma­ga­jący wiel­kiej od­wagi, bo­wiem wśród bia­łych osad­ni­ków wzbu­dził po­wszechne obu­rze­nie. Obu­rza­łem się wów­czas i ja – je­de­na­sto­letni ma­lec, bo obu­rzali się wszy­scy do­ro­śli, z któ­rymi sty­ka­łem się na co dzień.

Abra­ham Lin­coln zła­go­dził karę w więk­szo­ści za­pa­dłych wy­ro­ków, utrzy­mał je na­to­miast w mocy w sto­sunku do oskar­żo­nych, któ­rym w pełni udo­wod­niono gwałty i mor­der­stwa.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Nug­get – bryłka czy­stego złota, sa­mo­ro­dek.
[2] Utah uzy­skał prawa sta­nowe do­piero w 1896 r., a więc w 6 lat po opi­sy­wa­nych tu­taj wy­da­rze­niach.

Po­wie­ści Wie­sława Wer­nica w se­rii We­stern:

1. Tropy wiodą przez pre­rię

2. Sze­ryf z Fort Ben­ton

3. Słońce Ari­zony

4. Co­lo­rado

5. Pło­mień w Okla­ho­mie

6. Ła­pacz z Sa­cra­mento

7. Czło­wiek z Mon­tany

8. Gwiazda tra­pera

9. Wę­drowny han­dlarz

10. Przez góry Mon­tany

11. Na po­łu­dnie od Rio Grande

12. Ucieczka z Wi­chita Falls

13. Barry Bede

14. Old Gray

15. Skarby Mac­ken­zie

16. Zni­ka­jące stado

17. Wo­ła­nie da­le­kich wzgórz

18. Sier­żant kon­nej po­li­cji

19. W No­wej Fun­dlan­dii

20. Złe mia­sto