Złe miasto - Wiesław Wernic - ebook + książka

Złe miasto ebook

Wiesław Wernic

0,0

Opis

Powieść przygodowa Wiesława Wernica Złe miasto należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej. W ostatniej powieści z cyklu Karol Gordon i doktor Jan wyruszają na spotkanie ze znajomym Jonasem Nevilem do miasteczka Colding, z którym dalej zamierzają odbyć podróż nad rzekę Humboldta. Już w czasie postoju w Center Point otrzymują zdawkowe i intrygujące informacje na temat szeryfa Waltera Creniana z Colding, a jeszcze bardziej zaciekawia ich historia Sebastiana Batesa, u którego zatrzymują się po drodze. Gdy podróżnicy docierają do Colding, wita ich szlaban na drodze, co jest zupełnie niespotykane na Dzikim Zachodzie. Po wjeździe do miasteczka czekają ich kolejne niespodzianki i napad, którego zagadkę postarają się rozwiązać.

Złe miasto należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfitujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia. Autor cyklu Wiesław Wernic jest cenionym mistrzem gatunku. Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach westmanów i groźnych rewolwerowców. 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Co­py­ri­ght by Do­mi­nik Wer­nic, Mont­real, Ca­nada 2021 © Co­py­ri­ght by Sied­mio­róg Sp. z o.o., Wro­cław, Po­land 2021
Ża­den frag­ment książki nie może być po­wie­lany ani re­pro­du­ko­wany w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie elek­tro­niczne, Wro­cław 2025
ISBN 978-83-8279-299-7
Księ­gar­nia wy­sył­kowa Wy­daw­nic­twa Sied­mio­rógwww.sied­mio­rog.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wstęp

Cztery lata temu, w grud­niu 2016 roku, wy­daw­nic­two Sied­mio­róg roz­po­częło wy­da­wa­nie cy­klu po­wie­ści we­ster­no­wych Wie­sława Wer­nica w pier­wot­nej, ale od­re­stau­ro­wa­nej, pięk­nej sza­cie gra­ficz­nej daw­nych wy­dań Czy­tel­nika z lat 1965–1990.

En­tu­zja­styczna re­ak­cja czy­tel­ni­ków po re­edy­cji czte­rech ty­tu­łów za­sko­czyła mnie i Wy­dawcę, i tak na­prawdę to dzięki temu, że te po­wie­ści dzi­siaj na nowo cie­szą się ogrom­nym po­wo­dze­niem, mo­gło dojść do wzno­wie­nia ca­łej se­rii dwu­dzie­stu ksią­żek.

Po­nie­waż po­wie­ści ni­gdy nie ist­niały w wer­sjach elek­tro­nicz­nych, mu­sia­łem się pod­jąć ska­no­wa­nia około 6000 stron z dwu­dzie­stu sta­rych eg­zem­pla­rzy ksią­żek, które na­stęp­nie prze­kształ­ci­łem kom­pu­te­rowo w for­mat cy­frowy oraz po­pra­wi­łem błędy zro­bione przez pro­gram kon­wer­tu­jący. Oka­zało się też, że nie ist­nieją ory­gi­nały zna­ko­mi­tych ry­sun­ków Sta­ni­sława Roz­wa­dow­skiego. Mu­sia­łem więc rów­nież ze­ska­no­wać pra­wie 400 ilu­stra­cji. Były w kiep­skim sta­nie z po­wodu złej ja­ko­ści żół­ta­wego i za­nie­czysz­czo­nego pa­pieru dru­kar­skiego z tam­tych lat oraz farby dru­kar­skiej, która z bie­giem czasu wy­pło­wiała. Wiele ilu­stra­cji było prze­dzie­lo­nych na pół mię­dzy dwiema stro­ni­cami, co wy­ma­gało ich po­łą­cze­nia. Oczy­ści­łem za­tem i po­pra­wi­łem wszyst­kie sko­pio­wane ilu­stra­cje. By­łem za­do­wo­lony z koń­co­wego efektu mo­jej pracy, a co waż­niej­sze – za­do­wo­lony był rów­nież Wy­dawca.

Ge­neza po­wie­ści Złe mia­sto

Po pierw­szym wy­da­niu w 1990 roku (a więc już po tzw. prze­mia­nie ustro­jo­wej Pol­ski) po­wieść Złe mia­sto do­cze­kała się wielu re­cen­zji. Za­wsze zdu­mie­wało mnie, że ża­den z kry­ty­ków nie od­krył praw­dzi­wego zna­cze­nia tej książki.

Chcę ujaw­nić to, co miało być jej głów­nym prze­sła­niem, cho­ciaż jed­no­cze­śnie zdra­dzam (UWAGA!) kilka szcze­gó­łów ak­cji.

Złe mia­sto jest ostat­nią po­wie­ścią w dwu­dzie­sto­to­mo­wym cy­klu, któ­rej pi­sa­nie mój Oj­ciec zdo­łał ukoń­czyć jesz­cze na rok przed śmier­cią. Pi­sał tę po­wieść przez cały rok 1985. To ja rok wcze­śniej pod­su­ną­łem Mu po­mysł opi­sa­nia ta­kiego wy­jąt­ko­wego mia­steczka Dzi­kiego Za­chodu, w któ­rym rzą­dzi au­to­ry­tarny sze­ryf. Chcia­łem, żeby to była me­ta­fora sys­temu spra­wo­wa­nia wła­dzy w Pol­sce Lu­do­wej. I fak­tycz­nie w tym „złym” mia­steczku Col­ding (od an­giel­skiego słowa „cold” – zimny) w sta­nie Ne­vada, rzą­dzi silną ręką ta­jem­ni­czy sze­ryf Wal­ter Cre­nian, który wraz z kom­pa­nami przy­bywa z „ob­cej ziemi” stanu Te­xas (jak ze Związku Ra­dziec­kego). Wpro­wa­dza na­tych­miast obo­wiąz­kowe i płatne ze­zwo­le­nia nie tylko na wjazd, ale rów­nież na każdy wy­jazd z mia­steczka – coś w ro­dzaju pe­ere­low­skiego pasz­portu, bez któ­rego nie można było wy­je­chać z Pol­ski Lu­do­wej. Sze­ryf za­rzą­dza rów­nież obo­wiąz­kowe „karty po­bytu” ze­zwa­la­jace na gosz­cze­nie w mia­steczku oraz re­je­stro­wa­nie za­mel­do­wa­nia w ho­te­lach.

Opi­sana w po­wie­ści pierw­sza roz­mowa z sze­ry­fem wy­gląda, jak prze­słu­cha­nie przez służbę bez­pie­czeń­stwa. Kie­row­nik miej­sco­wego urzędu pocz­to­wego opo­wiada o pró­bach kon­tro­lo­wa­nia przez sze­ryfa za­war­to­ści pry­wat­nych li­stów i pa­czek. Miesz­kańcy boją się mó­wić źle o sze­ry­fie, a nie­któ­rzy gło­śno i de­mon­stra­cyj­nie go chwalą. Spo­ty­kamy też miej­sco­wego taj­niaka, który wy­py­tuje przy­jezd­nych o opi­nie o sze­ry­fie.

Dwu­krot­nie w tek­ście Złego mia­sta opi­sany jest szla­ban na dro­dze wjaz­do­wej, który po­ma­lo­wany jest w biało-czer­wone pasy. Jest to oczy­wi­sta alu­zja do pol­skiej gra­nicy. Po­dej­rze­wam, że to in­ge­ren­cja cen­zury na­kło­niła ilu­stra­tora (świet­nego Sta­ni­sława Roz­wa­dow­skiego) do na­ry­so­wa­nia w ory­gi­nal­nym wy­da­niu Czy­tel­nika, na tyl­nej stro­nie okładki, szla­banu po­ma­lo­wa­nego nie w biało-czer­wone, lecz w nie­bie­sko-biało-czer­wone pasy. Zna­czące jest rów­nież ogromne opóź­nie­nie w wy­da­niu tej po­wie­ści. Uka­zała się pierw­szy raz do­piero w 1990 roku, cztery lata po śmierci au­tora.

Do­mi­nik Wer­nic,

gru­dzień 2020

Wie­sław Wer­nic pod­pi­suje swoje po­wie­ści, kier­masz książki, War­szawa 1978 r.

W Cen­ter Po­int

Wysie­dli­śmy w Cen­ter Po­int. Śmieszna na­zwa[1]. To ma­leń­kie mia­steczko na pewno nie jest cen­tral­nym punk­tem na ma­pie Ne­vady – stanu od 1864 roku.

Dla­czego wy­sie­dli­śmy w Cen­ter Po­int? Po­nie­waż li­nia ko­le­jowa bie­gła da­lej ku po­łu­dnio­wemu za­cho­dowi, a my za­mie­rza­li­śmy do­trzeć do źró­deł rzeki Hum­boldta – na pół­nocy. Taki był cel na­szej ko­lej­nej, wio­senno-let­niej wy­prawy w świat pier­wot­nej przy­rody i bez­droży mi­łych dla każ­dego wę­drowca, który ni­g­dzie się nie spie­szy.

Prze­sa­dzam? Spró­buj­cie!

Gdy ze­sko­czy­li­śmy ze stopni wa­gonu na pry­mi­tywny pe­ron, zło­ży­łem na nim cały swój ba­gaż i spoj­rza­łem na ze­ga­rek. Była siódma pięt­na­ście. Rano. A więc go­dzina siódma mi­nut pięt­na­ście, dnia 12 kwiet­nia 1894 roku. Te­raz już wszystko do­kład­nie usta­li­łem. Czy to ważne? Przy­szłość po­każe.

Mój to­wa­rzysz, czyli Ka­rol Gor­don – west­man i my­śliwy, na­uczy­ciel tra­perki i ser­deczny przy­ja­ciel – tkwił nie­ru­chomo o krok ode mnie, ob­cią­żony sio­dłem, ju­kami, strzelbą marki Re­ming­ton oraz gru­bym, zro­lo­wa­nym w długą pa­rówkę ko­cem. Ra­zem nie­źle to wa­żyło.

– No i cóż, Ja­nie? – za­gad­nął nieco sen­nym gło­sem. – Spraw­dzi­łeś go­dzinę, która jest oczy­wi­ście do­kładna, ale dla twego ro­dzin­nego Mil­wau­kee. Tu obo­wią­zuje nieco inny czas. Cof­nij wska­zówki o dwie go­dziny i chodźmy, prze­cież nikt na nas nie czeka i my na ni­kogo.

– O, do li­cha!– wy­krzyk­ną­łem, tłu­miąc zie­wa­nie. – Zu­peł­nie o tym za­po­mnia­łem. A więc mamy piątą rano! I dla­tego tak tu pu­sto. Ty o wszyst­kim za­wsze pa­mię­tasz, Ka­rolu – wes­tchną­łem.

Pod­nio­słem z ziemi sio­dło, które wy­dało mi się pie­kiel­nie cięż­kie, dźwi­gną­łem pę­kato wy­pchane juki oraz koc.

Omi­nąw­szy ma­lutki bu­dy­nek sta­cyjny z wy­ma­lo­waną tuż pod oka­pem da­chu na­zwą „Cen­ter Po­int”, zna­leź­li­śmy się na pla­cyku o twar­dej jak ka­mień po­wierzchni ze spę­ka­nej gliny.

Słońce stało nad ho­ry­zon­tem i oświe­cało pu­stą ulicę-drogę, ogra­ni­czoną z dwóch stron sze­re­giem par­te­ro­wych, drew­nia­nych do­mów. Gdzie­nie­gdzie wy­strze­lał po­nad li­nię da­chów bu­dy­nek dwu­pię­trowy, wcale nie ład­niej­szy od swych ni­skich są­sia­dów.

Wle­kli­śmy się, a ra­czej czła­pa­li­śmy jak dwa zmor­do­wane ko­nie. Bar­dzo sen­nie. Ostat­nią noc spę­dzi­li­śmy w dusz­nym, nie­przy­tul­nym wa­go­nie, bu­dząc się przy każ­dym gwiź­dzie pa­ro­wozu i każ­dym zgrzy­cie ha­mul­ców.

Ulica-droga na­dal była pu­sta, je­śli nie brać pod uwagę sto­ją­cych tu i ów­dzie przed bu­dyn­kami wo­zów bez koni.

– Hej, Ja­nie! – za­wo­łał mój to­wa­rzysz, w wi­doczny spo­sób si­ląc się na we­sołe brzmie­nie głosu. – Dy­li­żans! Po­patrz tam. I lu­dzie!

Rze­czy­wi­ście, ja­kieś dwie­ście jar­dów[2] przed nami stał po­jazd, któ­rego kształt oraz dwie pary przy­przę­gnię­tych zwie­rząt nie mo­głyby zmy­lić ni­czy­ich oczu.

– No i cóż z tego? – wzru­szy­łem ra­mio­nami. – Prze­cież nie bę­dziemy z niego ko­rzy­stać. Chyba że zmie­ni­łeś za­miar – tym ra­zem nie po­wstrzy­ma­łem ziew­nię­cia i do­da­łem bez związku: – Och, jak mi się chce pić!

– No wła­śnie! Więc wy­cią­gaj nogi. Nie o dy­li­żans bo­wiem mi cho­dzi, ale o dom, przed któ­rym się za­trzy­mał. To jest za­pewne sa­loon albo ho­tel jed­no­cze­śnie. Ku­fel piwa, po­duszka pod głowę... oto czego nam po­trzeba. Nie są­dzisz?

Mruk­ną­łem, że „są­dzę” i zmu­si­łem się do szyb­szego mar­szu.

Dy­li­żans stał o kilka kro­ków przed wej­ściem do pię­tro­wego bu­dynku, a nad tym wej­ściem zo­ba­czy­łem wy­ma­lo­wany zgni­ło­zie­loną farbą wielki liść klonu, pod któ­rym wid­niał na­pis (tej sa­mej barwy): „Pod Klo­nem. Ho­tel-sa­loon w Cen­ter Po­int. Bu­fet i po­koje go­ścinne”.

Wszystko to zdą­ży­łem prze­czy­tać, nim moją uwagę skie­ro­wał w inną stronę do­no­śny głos:

– Pa­nie i pa­no­wie! Za pięć mi­nut od­jeż­dżamy! Uwaga! Do Col­ding, Be­aver, Thomp­son! Pro­szę wsia­dać! – wo­łał sto­jący przy drzwicz­kach po­jazdu młody czło­wiek. – Gen­tle­mani! Jesz­cze są dwa wolne miej­sca!

To było do nas. Za­ma­cha­łem ręką na znak, że nie sko­rzy­stamy z za­pro­sze­nia i skrę­ci­łem ku wej­ściu do sa­lo­onu. Ale tu mu­sia­łem się za­trzy­mać. Cienki, lecz długi stru­myk po­dróż­nych wła­śnie po­czął wy­pły­wać z dość wą­skiego ko­ry­ta­rza, ta­ra­su­jąc go to­boł­kami, pacz­kami, wa­li­zami. Wresz­cie stru­myk idą­cych wy­sechł. Ka­rol wkro­czył pierw­szy, ja za nim.

Za ko­ry­ta­rzy­kiem uj­rza­łem sporą salkę z okrą­głymi sto­li­kami, z wiel­kim jak ba­ry­kada bu­fe­tem usta­wio­nym pod ścianą. Pach­niało kwa­śnym odo­rem piwa oraz dy­mem ty­to­nio­wym, któ­rego siwe pa­sma jesz­cze się snuły pod su­fi­tem. Znów usły­sza­łem:

– Do Col­ding, Be­aver, Thomp­son! Pro­szę wsia­dać! Od­jeż­dżamy!

Po chwili roz­legł się trzask bi­cza, po­tem tur­kot kół i tu­pot koń­skich ko­pyt. Od­głos co­raz bar­dziej cich­nący, aż za­gu­bił się gdzieś w dali.

Zwa­li­łem mój ba­gaż obok sto­lika pod oknem, prze­wie­si­łem win­che­ster przez ra­mię (zgod­nie z za­pa­mię­ta­nym ostrze­że­niem Ka­rola: „Kiedy prze­by­wasz na Za­cho­dzie zwa­nym Dzi­kim, ni­gdy nie roz­sta­waj się z bro­nią, chyba że je­steś za za­mknię­tymi na klucz drzwiami po­koju.”) i pod­sze­dłem do bu­fetu. Wspo­mnia­łem już, że wy­glą­dał jak ba­ry­kada obita mie­dzianą bla­chą, nad którą ster­czały dwa po­ły­sku­jące krany.

Za bu­fe­tem lub, je­śli kto woli, szynk­wa­sem nie było ni­kogo. Wi­dać pu­sta sala skło­niła bar­mana do opusz­cze­nia po­ste­runku. Ka­rol oparł się o me­ta­lową ba­lu­stradę bie­gnącą wzdłuż bu­fetu i pół­do­la­rówką za­stu­kał w lśniący blat. Raz i drugi. Wtedy uj­rza­łem, jak w prze­ciw­le­głej ścia­nie uchy­liły się małe drzwiczki. Męż­czy­zna w bia­łej ba­weł­nia­nej blu­zie, w rów­nie bia­łej okrą­głej cza­peczce i mięk­kich pan­to­flach, bez­sze­lest­nie pod­szedł do szynk­wasu i uśmiech­nął się:

– Dzień do­bry.

To było miłe.

– Dzień do­bry – od­par­łem, jed­no­cze­śnie wspo­mi­na­jąc or­dy­nar­nych bar­ma­nów z ma­łych mia­ste­czek, któ­rzy ob­słu­gi­wali po­dróż­nych w spo­sób znie­chę­ca­jący do po­wtór­nej wi­zyty.

– Czym mogę pa­nom słu­żyć?

– Na po­czą­tek – za­dys­po­no­wał Ka­rol – dwoma ku­flami piwa.

– To bar­dzo do­bry po­czą­tek – stwier­dził bar­man. – Wła­śnie wczo­raj otrzy­ma­łem świeży trans­port. Przez noc się ustało i jest zna­ko­mite.

Po­sta­wił ku­fle, od­krę­cił je­den z kra­nów i zło­ci­sty płyn wy­peł­nił na­czy­nia. Prze­nie­śli­śmy je na sto­lik, tak by nie uro­nić ani kro­pelki z wia­nuszka pię­trzą­cej się bia­łej ni­czym śnieg piany. Piwo oka­zało się na­prawdę zna­ko­mite. Zimne, pach­nące, o do­sko­na­łym smaku.

Pi­łem je po­woli, z prze­rwami, zer­ka­jąc na bar­mana. Za­jęty był ener­gicz­nym szo­ro­wa­niem bu­fetu. Po­tem za­czął białą ście­reczką prze­cie­rać ku­fle, szklanki i kie­liszki. (Za­wsze za­sta­na­wiało mnie, dla­czego bar­mani w chwi­lach wol­nych od ob­sługi go­ści z ta­kim za­pa­mię­ta­niem czysz­czą przed­mioty, które są zu­peł­nie czy­ste. Może z nu­dów?)

Nasz bar­man tak długo od­da­wał się tym bez­sen­sow­nym, moim zda­niem, czyn­no­ściom, jak długo pi­li­śmy piwo. Gdy ostat­nia kro­pelka zo­stała wy­są­czona, za­wo­łał zza swej lśnią­cej ba­ry­kady:

– Po­wtó­rzyć?!

Za­prze­czy­li­śmy.

– A czym mogę jesz­cze słu­żyć?

– Śnia­da­niem – od­parł Ka­rol – i po­ko­jem dla dwóch osób.

– Jajka na be­ko­nie i kawa świeżo pa­rzona. Może być?

– Do­sko­nale – kiw­ną­łem głową.

Bar­man znik­nął za ma­lut­kimi drzwiami.

– No więc, Ka­rolu – ode­zwa­łem się – je­ste­śmy w po­ło­wie drogi. Dziki Za­chód już się nam kła­nia. Po­myśl tylko: przez cztery mie­siące nie będę wy­słu­chi­wał skarg pa­cjen­tów, tur­kotu kół po ulicz­nym bruku, nie będę pa­trzył na tłumy prze­chod­niów, stale spie­szą­cych się nie wia­domo po co i do­kąd.

Mój to­wa­rzysz ziew­nął.

– Oczy­wi­ście – od­parł – oczy­wi­ście. Za­wsze cię po­dzi­wia­łem, że mo­żesz wy­trzy­mać przez cały rok w mie­ście, i to w naj­bar­dziej ha­ła­śli­wym cen­trum.

– A gdzież miał­bym miesz­kać? Może w Cen­ter Po­int? My­ślę, że ca­ło­roczne ho­no­ra­rium od pa­cjen­tów star­czy­łoby mi za­le­d­wie na ku­fel piwa. Wiel­kie mia­sta mają rów­nież swe atrak­cje. Ży­czę ci jak naj­dłu­żej po­myśl­nej tra­perki, ale prze­cież nie­uchron­nie na­dej­dzie dzień, w któ­rym nogi od­mó­wią ci po­słu­szeń­stwa. Gdzie wów­czas na stałe za­miesz­kasz? W le­śnym sza­ła­sie, w zbi­tym z bali blok­hau­zie w środku pusz­czy?

Ro­ze­śmiał się:

– Ni­gdy do­tąd nie za­sta­na­wia­łem się nad tym, lecz są­dzę, że nie wy­biorę na miej­sce po­bytu le­śnej głu­szy. Sa­mot­ność bywa cza­sami bar­dzo przy­krym uczu­ciem. Ty ni­gdy go nie do­świad­czy­łeś, więc na­wet nie wiesz, do czego może do­pro­wa­dzić.

– Ale do­my­ślam się. Z tego, co po­wie­dzia­łeś, wy­nika, że nie za­szy­jesz się w bez­lud­nym ustro­niu. I słusz­nie. Lecz gdzie za­ło­żysz swą nową sie­dzibę?

– Kto wie, kto wie, czy nie za­pusz­czę ko­rzeni na przy­kład w Mil­wau­kee?

– Za­wsze bę­dziesz mile wi­dzia­nym go­ściem! Chyba wiesz o tym.

– O, nie, nie! Je­śli w Mil­wau­kee, to gdzieś na krań­cach mia­sta, naj­le­piej nad je­zio­rem. Ni­gdy w śród­mie­ściu.

Tu prze­rwa­li­śmy roz­mowę, bo zja­wił się bar­man z za­po­wie­dzia­nym śnia­da­niem. Upo­ra­li­śmy się z tym szybko.

– A te­raz – Ka­rol zwró­cił się do bar­mana – pro­simy o klucz do po­koju.

– Nancy! – za­wo­łał bar­man, uchy­la­jąc małe drzwiczki za szynk­wa­sem – czy sió­demka po­sprzą­tana? Daj mi klucz!

Drzwiczki otwo­rzyły się sze­rzej. Młoda ko­bieta w bia­łym czepku i w per­ka­lo­wej nie­bie­skiej sukni po­dała klucz i zni­kła.

– Po­kój nu­mer sie­dem – po­in­for­mo­wał bar­man. – Długo tu pa­no­wie za­ba­wią?

– Ze dwa dni.

– Ży­czę przy­jem­nego od­po­czynku. Pro­sto scho­dami na górę – wska­zał ręką. – Trze­cie drzwi po pra­wej stro­nie.

Za­pła­ci­li­śmy za śnia­da­nie, wzię­li­śmy klucz oraz wszyst­kie ba­gaże i ob­ju­czeni po­wle­kli­śmy się na pię­tro. Ka­rol otwo­rzył drzwi, a ja wkro­czy­łem pierw­szy, by jak naj­szyb­ciej po­zbyć się dźwi­ga­nych cię­ża­rów.

Po­kój był ob­szerny, z dwoma łóż­kami, szafą, sto­li­kiem i umy­walką. Przez otwarte okno wpa­dał cie­pły po­dmuch wia­tru, a wraz z nim tur­kot to­czą­cego się po­jazdu, za­pewne pierw­szego, jaki tego ranka wy­je­chał na ulicę Cen­ter Po­int.

Na­la­łem z wia­dra wody do mied­nicy wiel­kiej jak pły­wacki ba­sen i pierw­szy raz po kil­ku­dnio­wej po­dróży ko­leją umy­łem się do­kład­nie. Po czym wsu­ną­łem się z roz­ko­szą pod miękki pled. Jesz­cze przez mi­nutę lub dwie sły­sza­łem czła­pa­nie koń­skich ko­pyt po ulicy, jesz­cze spoj­rza­łem na ze­ga­rek (wska­zy­wał siódmą we­dług tu­tej­szego czasu, więc do­piero od dwóch go­dzin ba­wi­li­śmy w Cen­ter Po­int!) i otu­liw­szy się po uszy ko­cem, za­sną­łem.

Obu­dziły mnie pro­mie­nie słońca. Spoj­rza­łem na są­sied­nie łóżko – derka od­rzu­cona, pu­ste. Gdzie Ka­rol? Się­gną­łem po ze­ga­rek. Dwu­na­sta. A więc spa­łem pięć go­dzin.

Kiedy zsze­dłem na par­ter, w ba­rze nie było już tak pu­sto jak ran­kiem, przy wszyst­kich sto­li­kach sie­dzieli go­ście. Nie do­strze­głem wśród nich Ka­rola. Nie wie­dzia­łem, co ro­bić: wyjść na ulicę czy cze­kać tu­taj? Pod­pie­ra­jąc ścianę, roz­glą­da­łem się do­koła. Do grupki czte­rech męż­czyzn pi­ją­cych piwo przy szynk­wa­sie nie mia­łem ochoty się przy­łą­czyć. Nie spodo­bały mi się ich twa­rze. Raz jesz­cze ro­zej­rza­łem się po sali, w samą porę, by za­uwa­żyć, jak od usta­wio­nego w ką­cie stołu pod­nio­sło się trzech go­ści: star­szy, dłu­go­brody i ły­sie­jący bru­net oraz dwóch do­kład­nie ogo­lo­nych mło­dzi­ków w kow­boj­skich, sze­ro­ko­skrzy­dłych ka­pe­lu­szach. Zo­sta­wili trzy pu­ste ta­le­rze, trzy pu­ste ku­fle i – co naj­waż­niej­sze – trzy pu­ste stołki. Na­tych­miast sia­dłem na jed­nym z nich, za­sta­na­wia­jąc się jed­no­cze­śnie, czy miał­bym prawo sprze­ci­wić się, gdyby któ­ryś z ama­to­rów piwa tkwią­cych przy bu­fe­cie za­pra­gnął przy­siąść się do mnie.

Moje roz­my­śla­nia prze­rwało na­głe po­ja­wie­nie się Ka­rola. Mó­wię: na­głe, po­nie­waż nie­spo­dzie­wa­nie uj­rza­łem go obok są­sied­niego sto­lika, jak omi­ja­jąc sie­dzą­cych, prze­ci­skał się ku mnie.

– Świet­nie, Ja­nie! Wła­śnie jest pora na lunch.

– Cze­kam na cie­bie i cze­kam. Po­wi­nie­neś mnie uprze­dzić. Gdzie­żeś się szwen­dał?

– Prze­pra­szam, są­dzi­łem, że bę­dziesz spał dłu­żej, i po­sta­no­wi­łem wy­ko­rzy­stać ten czas na zna­le­zie­nie koni.

– Beze mnie? Wiem, że znasz się na ko­niach, chciał­bym jed­nak sam obej­rzeć wierz­chowca, na któ­rym mam je­chać.

– To ja­sne. Ale ja jesz­cze koni nie ku­pi­łem. Nie zro­bił­bym tego bez cie­bie.

– A oglą­da­łeś je?

– Nie.

Par­sk­ną­łem śmie­chem.

– Nie ro­zu­miem: nie ku­pi­łeś, nie wi­dzia­łeś...

– Ech, pro­sta sprawa. Wy­szedł­szy stąd, za­gad­ną­łem któ­re­goś z prze­chod­niów o ko­nie do jazdy wierz­chem. Po­in­for­mo­wał mnie, że naj­le­piej zwró­cić się w tej spra­wie do miej­sco­wego ko­wala. Tra­fi­łem bez trudu, jako że w Cen­ter Po­int ist­nieje tylko jedna ulica, a tu­tej­szy ko­wal na­zywa się... Smith[3]!

– Za­bawne – wzru­szy­łem lekko ra­mio­nami.

– Tak, tak. Bo­dajże Henry Smith.

– No, ale co z końmi?

– Obie­cał, że się ro­zej­rzy, ju­tro da od­po­wiedź.

– Okropne – stwier­dzi­łem. – Co bę­dziemy tu ro­bić przez cały dzień? Ne­vil pew­nie już na nas czeka.

W tym miej­scu na­le­ża­łoby wy­ja­śnić, kim jest i jaką rolę ode­grał w na­szym wy­jeź­dzie Jo­nas Ne­vil. Wy­ma­ga­łoby to jed­nak dłuż­szego omó­wie­nia. Po­sta­ram się więc póź­niej wszystko wy­ja­śnić. Tym­cza­sem wy­star­czy, że Jo­nas Ne­vil miał nas ocze­ki­wać w mia­steczku o na­zwie Col­ding.

– My­lisz się, Ja­nie. Ne­vil miał przy­być do­piero po pięt­na­stym kwiet­nia, nie ma się więc o co mar­twić. A wolny czas po­świę­cimy na obej­rze­nie Cen­ter Po­int.

– Nic cie­ka­wego. Na pewno ni­czym nie różni się od in­nych mia­ste­czek Dzi­kiego Za­chodu. Prze­jeż­dża­li­śmy już przez setki po­dob­nych.

W tym mo­men­cie do na­szego sto­lika pod­szedł kel­ner w bia­łym ki­tlu, z ser­wetką w le­wej dłoni. Skło­nił się sztywno i nie py­tany wy­re­cy­to­wał jed­nym tchem:

– Pie­czeń ba­ra­nia albo stek wo­łowy.

Po czym utkwił w nas spoj­rze­nie bez­barw­nych oczu bez wy­razu.

– Dwa steki – za­de­cy­do­wa­łem – i dwa ku­fle piwa.

Skło­nił się sztywno i od­szedł.

– Drew­niany kel­ner – za­uwa­ży­łem. – Przy­po­mina pa­ja­cyka z te­atru ma­rio­ne­tek, któ­rego po­ciąga się za sznu­rek.

– O, znowu zmie­rza ku nam – szep­nął Ka­rol. – Pew­nie za­bra­kło ste­ków.

Jed­nakże po­my­lił się, nie cho­dziło o steki.

– Prze­pra­szam pa­nów – ode­zwał się bez­barw­nym gło­sem. – Pe­wien gen­tle­man sto­jący przy bu­fe­cie, tam – wska­zał ręką – za­py­tuje, czy mógłby się przy­siąść na chwilkę. Boli go noga i jest zmę­czony.

– Pro­simy – od­po­wie­dział Ka­rol – bę­dzie nam miło.

A gdy kel­ner od­szedł, do­dał:

– Może do­wiemy się cze­goś o ży­ciu w Cen­ter Po­int? Po­ga­damy, prze­cież ni­g­dzie nam się nie spie­szy.

Po chwili przy­drep­tał do nas, mocno ku­le­jąc, męż­czy­zna w śred­nim wieku.

– Bar­dzo dzię­kuję. Noga mnie rwie i ciężko mi stać – po­wie­dział uspra­wie­dli­wia­jąco. Po­sta­wił przed sobą do po­łowy opróż­niony ku­fel i usiadł.

– Uff – od­sap­nął – jak to przy­jem­nie cho­ciaż na chwilę spo­cząć. A pa­no­wie przy­jezdni, zga­duję.

– Tak – po­wie­dzia­łem i wie­dziony za­wo­dową cie­ka­wo­ścią za­py­ta­łem:

– Zwich­nął pan nogę?

– Ot, głup­stwo. Za kilka dni znowu będę bie­gał jak an­ty­lopa.

– Jest pan tego pe­wien? – wtrą­cił się Ka­rol. – Może le­piej zwró­cić się do le­ka­rza?

– Do le­ka­rza? A gdzież go szu­kać?

– Tu – Ka­rol wska­zał na mnie. – I to do­bry le­karz, chi­rurg.

Wy­trzesz­czył oczy.

– Pa­no­wie żar­tu­je­cie so­bie... – w jego spoj­rze­niu do­strze­głem nie tylko zdu­mie­nie, ale i nie­do­wie­rza­nie.

– Nie żar­tu­jemy – od­po­wie­dzia­łem po­waż­nie. – Chciał­bym obej­rzeć pań­ską nogę.

– Na­prawdę?!... O, dok­to­rze! Spadł nam pan z nieba.

– Nam? – zdzi­wi­łem się.

– Tak. Mój ko­lega i przy­ja­ciel za­cho­ro­wał. Ja ku­leję, ale ja­koś cho­dzę, a on przez cały czas leży w łóżku.

– Gdzie? – za­py­ta­łem.

– Na pię­terku. Po­kój nu­mer pięć. Gdyby pan ze­chciał...

– Oczy­wi­ście.

– To ja go uprze­dzę.

Do­pił resztę piwa, skło­nił się i już go nie było.

– No i co o tym są­dzisz?

– Co są­dzę? – po­wtó­rzy­łem py­ta­nie. – Hm... grzeczny ja­kiś je­go­mość.

– I co wię­cej?

– Wię­cej... nic – wzru­szy­łem ra­mio­nami.

– Więc ja ci po­wiem, kim ten czło­wiek nie jest, bo kim jest, to sprawa trud­niej­sza.

– Czyż­byś był ja­sno­wi­dzem, Ka­rolu – za­drwi­łem.

– Nie trzeba być ja­sno­wi­dzem, aby stwier­dzić, że nasz nowy zna­jomy nie jest far­me­rem. Zbyt gładko się wy­raża i zbyt de­li­katne ma dło­nie. Za­uwa­ży­łeś?

– Nie.

– Ten czło­wiek na pewno nie zaj­muje się pracą fi­zyczną.

– Więc kim może być? – za­py­ta­łem nieco roz­ba­wiony.

– Nie le­ka­rzem, na in­ży­niera nie wy­gląda ani na praw­nika...

– Z czego to wnio­sku­jesz?

– Z tego, że choć się wy­raża gładko, od czasu do czasu wtrąca słowa, któ­rych nie użyłby ad­wo­kat.

– Ja­kie słowa?

Nie zdą­żył od­po­wie­dzieć, zja­wił się bo­wiem kel­ner z za­mó­wio­nymi po­tra­wami, a chwilę po nim świeżo po­znany męż­czy­zna.

– Mój kum­pel – po­in­for­mo­wał, sia­da­jąc – jest już przy­go­to­wany na pana przy­by­cie, dok­to­rze.

Po­my­śla­łem, że słowa „kum­pel” istot­nie nie użyłby ża­den ad­wo­kat ani sę­dzia i że chyba Ka­rol ma ra­cję.

Uwi­nę­li­śmy się dość szybko z lun­chem.

– Je­żeli pan dok­tor ła­skaw...

Wsta­li­śmy od stołu.

– Niech pan pro­wa­dzi – rze­kłem do nie­zna­jo­mego.

Skło­nił się i ru­szył pierw­szy w kie­runku scho­dów. Ja za nim, za mną Ka­rol. Gdy do­tar­li­śmy do ko­ry­ta­rza, nie­zna­jomy przy­sta­nął i obej­rzał się.

– To pa­no­wie obaj? – za­gad­nął gło­sem, w któ­rym wy­czu­łem nutkę nie­po­koju.

– Obaj – od­par­łem. – Mój przy­ja­ciel jest świet­nym po­moc­ni­kiem we wszyst­kich na­głych przy­pad­kach cho­ro­bo­wych.

Mruk­nął coś nie­zro­zu­mia­łego i za­trzy­mał się przed drzwiami, na któ­rych wy­ma­lo­wano białą farbą cy­frę 5.

– To tu – na­ci­snął klamkę. – Pro­szę.

Wkro­czy­li­śmy do środka. Ten po­kój nie róż­nił się ni­czym od zaj­mo­wa­nego przez nas: taka sama szafa, sto­lik i dwa krze­sła. Na jed­nym z dwóch łó­żek spo­czy­wała ja­kaś po­stać przy­kryta ple­dem. Po­ru­szyła się i wów­czas za­uwa­ży­łem, że leży na brzu­chu.

– To le­karz? – usły­sza­łem stęk­nię­cie.

– Le­karz – po­twier­dzi­łem, pod­cho­dząc do łóżka. – Co panu do­lega?

– Oj, dok­to­rze. Wszystko mnie boli, a naj­go­rzej plecy.

– Billy – po­chy­lił się nad nim nasz prze­wod­nik – bę­dzie do­brze. To zna­ko­mity chi­rurg. Za dwa dni bę­dziesz ska­kał jak nowo na­ro­dzone cielę.

– Och – znowu stęk­nął le­żący – ła­two ci mó­wić, boś tylko z nogą wy­lazł z tej awan­tury, ale ja...

– Uspo­kój się, Billy – prze­rwał mu to­wa­rzysz. – Pro­szę, pa­nie dok­to­rze – pod­su­nął mi krze­sło.

Ka­rol już bez żad­nego za­pro­sze­nia siadł na są­sied­nim.

Się­gną­łem dło­nią i de­li­kat­nie od­su­ną­łem koc wraz z prze­ście­ra­dłem. Na ple­cach cho­rego uj­rza­łem dłu­gie pa­sma siń­ców pra­wie fio­le­to­wej barwy. Ła­two od­ga­dłem, że le­żący przede mną był ofiarą czy­jejś bar­dzo bru­tal­nej na­pa­ści otrzy­mał bo­wiem sporą por­cję ude­rzeń za­da­nych ki­jem lub pałką.

– Bar­dzo boli? – za­py­ta­łem.

– Pie­cze jak sto dia­błów.

– No to przez chwilę bę­dzie pie­kło jesz­cze bar­dziej. Mu­szę zba­dać pań­skie że­bra i krę­go­słup.

– Oj, dok­to­rze – jęk­nął. – Czy to ko­nieczne?

– Ko­nieczne – od­par­łem i nie zwra­ca­jąc uwagi na dal­sze po­ję­ki­wa­nia, do­brze wy­gnio­tłem mu plecy, a póź­niej i piersi. Nie stwier­dzi­łem, na szczę­ście, żad­nych uszko­dzeń ko­ści.

– Kto pana tak urzą­dził? – za­py­ta­łem, skoń­czyw­szy ba­da­nie.

– Źli lu­dzie, pa­nie dok­to­rze.

– W Cen­ter Po­int? – za­in­te­re­so­wał się Ka­rol.

– Nie, nie. W Col­ding.

– Ja­kaś bójka, awan­tura? – do­py­ty­wał się mój przy­ja­ciel.

– Coś w tym ro­dzaju – od­parł ogól­ni­kowo.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Cen­ter Po­int – śro­dek, punkt cen­tralny.
[2] Jard to 0,914 m.
[3] Smith (ang.) – ko­wal.

Po­wie­ści Wie­sława Wer­nica w se­rii We­stern:

1. Tropy wiodą przez pre­rię

2. Sze­ryf z Fort Ben­ton

3. Słońce Ari­zony

4. Co­lo­rado

5. Pło­mień w Okla­ho­mie

6. Ła­pacz z Sa­cra­mento

7. Czło­wiek z Mon­tany

8. Gwiazda tra­pera

9. Wę­drowny han­dlarz

10. Przez góry Mon­tany

11. Na po­łu­dnie od Rio Grande

12. Ucieczka z Wi­chita Falls

13. Barry Bede

14. Old Gray

15. Skarby Mac­ken­zie

16. Zni­ka­jące stado

17. Wo­ła­nie da­le­kich wzgórz

18. Sier­żant kon­nej po­li­cji

19. W No­wej Fun­dlan­dii

20. Złe mia­sto