Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść przygodowa Wiesława Wernica Złe miasto należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej. W ostatniej powieści z cyklu Karol Gordon i doktor Jan wyruszają na spotkanie ze znajomym Jonasem Nevilem do miasteczka Colding, z którym dalej zamierzają odbyć podróż nad rzekę Humboldta. Już w czasie postoju w Center Point otrzymują zdawkowe i intrygujące informacje na temat szeryfa Waltera Creniana z Colding, a jeszcze bardziej zaciekawia ich historia Sebastiana Batesa, u którego zatrzymują się po drodze. Gdy podróżnicy docierają do Colding, wita ich szlaban na drodze, co jest zupełnie niespotykane na Dzikim Zachodzie. Po wjeździe do miasteczka czekają ich kolejne niespodzianki i napad, którego zagadkę postarają się rozwiązać.
Złe miasto należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfitujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia. Autor cyklu Wiesław Wernic jest cenionym mistrzem gatunku. Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach westmanów i groźnych rewolwerowców.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 371
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstęp
Cztery lata temu, w grudniu 2016 roku, wydawnictwo Siedmioróg rozpoczęło wydawanie cyklu powieści westernowych Wiesława Wernica w pierwotnej, ale odrestaurowanej, pięknej szacie graficznej dawnych wydań Czytelnika z lat 1965–1990.
Entuzjastyczna reakcja czytelników po reedycji czterech tytułów zaskoczyła mnie i Wydawcę, i tak naprawdę to dzięki temu, że te powieści dzisiaj na nowo cieszą się ogromnym powodzeniem, mogło dojść do wznowienia całej serii dwudziestu książek.
Ponieważ powieści nigdy nie istniały w wersjach elektronicznych, musiałem się podjąć skanowania około 6000 stron z dwudziestu starych egzemplarzy książek, które następnie przekształciłem komputerowo w format cyfrowy oraz poprawiłem błędy zrobione przez program konwertujący. Okazało się też, że nie istnieją oryginały znakomitych rysunków Stanisława Rozwadowskiego. Musiałem więc również zeskanować prawie 400 ilustracji. Były w kiepskim stanie z powodu złej jakości żółtawego i zanieczyszczonego papieru drukarskiego z tamtych lat oraz farby drukarskiej, która z biegiem czasu wypłowiała. Wiele ilustracji było przedzielonych na pół między dwiema stronicami, co wymagało ich połączenia. Oczyściłem zatem i poprawiłem wszystkie skopiowane ilustracje. Byłem zadowolony z końcowego efektu mojej pracy, a co ważniejsze – zadowolony był również Wydawca.
Geneza powieści Złe miasto
Po pierwszym wydaniu w 1990 roku (a więc już po tzw. przemianie ustrojowej Polski) powieść Złe miasto doczekała się wielu recenzji. Zawsze zdumiewało mnie, że żaden z krytyków nie odkrył prawdziwego znaczenia tej książki.
Chcę ujawnić to, co miało być jej głównym przesłaniem, chociaż jednocześnie zdradzam (UWAGA!) kilka szczegółów akcji.
Złe miasto jest ostatnią powieścią w dwudziestotomowym cyklu, której pisanie mój Ojciec zdołał ukończyć jeszcze na rok przed śmiercią. Pisał tę powieść przez cały rok 1985. To ja rok wcześniej podsunąłem Mu pomysł opisania takiego wyjątkowego miasteczka Dzikiego Zachodu, w którym rządzi autorytarny szeryf. Chciałem, żeby to była metafora systemu sprawowania władzy w Polsce Ludowej. I faktycznie w tym „złym” miasteczku Colding (od angielskiego słowa „cold” – zimny) w stanie Nevada, rządzi silną ręką tajemniczy szeryf Walter Crenian, który wraz z kompanami przybywa z „obcej ziemi” stanu Texas (jak ze Związku Radzieckego). Wprowadza natychmiast obowiązkowe i płatne zezwolenia nie tylko na wjazd, ale również na każdy wyjazd z miasteczka – coś w rodzaju peerelowskiego paszportu, bez którego nie można było wyjechać z Polski Ludowej. Szeryf zarządza również obowiązkowe „karty pobytu” zezwalajace na goszczenie w miasteczku oraz rejestrowanie zameldowania w hotelach.
Opisana w powieści pierwsza rozmowa z szeryfem wygląda, jak przesłuchanie przez służbę bezpieczeństwa. Kierownik miejscowego urzędu pocztowego opowiada o próbach kontrolowania przez szeryfa zawartości prywatnych listów i paczek. Mieszkańcy boją się mówić źle o szeryfie, a niektórzy głośno i demonstracyjnie go chwalą. Spotykamy też miejscowego tajniaka, który wypytuje przyjezdnych o opinie o szeryfie.
Dwukrotnie w tekście Złego miasta opisany jest szlaban na drodze wjazdowej, który pomalowany jest w biało-czerwone pasy. Jest to oczywista aluzja do polskiej granicy. Podejrzewam, że to ingerencja cenzury nakłoniła ilustratora (świetnego Stanisława Rozwadowskiego) do narysowania w oryginalnym wydaniu Czytelnika, na tylnej stronie okładki, szlabanu pomalowanego nie w biało-czerwone, lecz w niebiesko-biało-czerwone pasy. Znaczące jest również ogromne opóźnienie w wydaniu tej powieści. Ukazała się pierwszy raz dopiero w 1990 roku, cztery lata po śmierci autora.
Dominik Wernic,
grudzień 2020
Wiesław Wernic podpisuje swoje powieści, kiermasz książki, Warszawa 1978 r.
W Center Point
Wysiedliśmy w Center Point. Śmieszna nazwa[1]. To maleńkie miasteczko na pewno nie jest centralnym punktem na mapie Nevady – stanu od 1864 roku.
Dlaczego wysiedliśmy w Center Point? Ponieważ linia kolejowa biegła dalej ku południowemu zachodowi, a my zamierzaliśmy dotrzeć do źródeł rzeki Humboldta – na północy. Taki był cel naszej kolejnej, wiosenno-letniej wyprawy w świat pierwotnej przyrody i bezdroży miłych dla każdego wędrowca, który nigdzie się nie spieszy.
Przesadzam? Spróbujcie!
Gdy zeskoczyliśmy ze stopni wagonu na prymitywny peron, złożyłem na nim cały swój bagaż i spojrzałem na zegarek. Była siódma piętnaście. Rano. A więc godzina siódma minut piętnaście, dnia 12 kwietnia 1894 roku. Teraz już wszystko dokładnie ustaliłem. Czy to ważne? Przyszłość pokaże.
Mój towarzysz, czyli Karol Gordon – westman i myśliwy, nauczyciel traperki i serdeczny przyjaciel – tkwił nieruchomo o krok ode mnie, obciążony siodłem, jukami, strzelbą marki Remington oraz grubym, zrolowanym w długą parówkę kocem. Razem nieźle to ważyło.
– No i cóż, Janie? – zagadnął nieco sennym głosem. – Sprawdziłeś godzinę, która jest oczywiście dokładna, ale dla twego rodzinnego Milwaukee. Tu obowiązuje nieco inny czas. Cofnij wskazówki o dwie godziny i chodźmy, przecież nikt na nas nie czeka i my na nikogo.
– O, do licha!– wykrzyknąłem, tłumiąc ziewanie. – Zupełnie o tym zapomniałem. A więc mamy piątą rano! I dlatego tak tu pusto. Ty o wszystkim zawsze pamiętasz, Karolu – westchnąłem.
Podniosłem z ziemi siodło, które wydało mi się piekielnie ciężkie, dźwignąłem pękato wypchane juki oraz koc.
Ominąwszy malutki budynek stacyjny z wymalowaną tuż pod okapem dachu nazwą „Center Point”, znaleźliśmy się na placyku o twardej jak kamień powierzchni ze spękanej gliny.
Słońce stało nad horyzontem i oświecało pustą ulicę-drogę, ograniczoną z dwóch stron szeregiem parterowych, drewnianych domów. Gdzieniegdzie wystrzelał ponad linię dachów budynek dwupiętrowy, wcale nie ładniejszy od swych niskich sąsiadów.
Wlekliśmy się, a raczej człapaliśmy jak dwa zmordowane konie. Bardzo sennie. Ostatnią noc spędziliśmy w dusznym, nieprzytulnym wagonie, budząc się przy każdym gwiździe parowozu i każdym zgrzycie hamulców.
Ulica-droga nadal była pusta, jeśli nie brać pod uwagę stojących tu i ówdzie przed budynkami wozów bez koni.
– Hej, Janie! – zawołał mój towarzysz, w widoczny sposób siląc się na wesołe brzmienie głosu. – Dyliżans! Popatrz tam. I ludzie!
Rzeczywiście, jakieś dwieście jardów[2] przed nami stał pojazd, którego kształt oraz dwie pary przyprzęgniętych zwierząt nie mogłyby zmylić niczyich oczu.
– No i cóż z tego? – wzruszyłem ramionami. – Przecież nie będziemy z niego korzystać. Chyba że zmieniłeś zamiar – tym razem nie powstrzymałem ziewnięcia i dodałem bez związku: – Och, jak mi się chce pić!
– No właśnie! Więc wyciągaj nogi. Nie o dyliżans bowiem mi chodzi, ale o dom, przed którym się zatrzymał. To jest zapewne saloon albo hotel jednocześnie. Kufel piwa, poduszka pod głowę... oto czego nam potrzeba. Nie sądzisz?
Mruknąłem, że „sądzę” i zmusiłem się do szybszego marszu.
Dyliżans stał o kilka kroków przed wejściem do piętrowego budynku, a nad tym wejściem zobaczyłem wymalowany zgniłozieloną farbą wielki liść klonu, pod którym widniał napis (tej samej barwy): „Pod Klonem. Hotel-saloon w Center Point. Bufet i pokoje gościnne”.
Wszystko to zdążyłem przeczytać, nim moją uwagę skierował w inną stronę donośny głos:
– Panie i panowie! Za pięć minut odjeżdżamy! Uwaga! Do Colding, Beaver, Thompson! Proszę wsiadać! – wołał stojący przy drzwiczkach pojazdu młody człowiek. – Gentlemani! Jeszcze są dwa wolne miejsca!
To było do nas. Zamachałem ręką na znak, że nie skorzystamy z zaproszenia i skręciłem ku wejściu do saloonu. Ale tu musiałem się zatrzymać. Cienki, lecz długi strumyk podróżnych właśnie począł wypływać z dość wąskiego korytarza, tarasując go tobołkami, paczkami, walizami. Wreszcie strumyk idących wysechł. Karol wkroczył pierwszy, ja za nim.
Za korytarzykiem ujrzałem sporą salkę z okrągłymi stolikami, z wielkim jak barykada bufetem ustawionym pod ścianą. Pachniało kwaśnym odorem piwa oraz dymem tytoniowym, którego siwe pasma jeszcze się snuły pod sufitem. Znów usłyszałem:
– Do Colding, Beaver, Thompson! Proszę wsiadać! Odjeżdżamy!
Po chwili rozległ się trzask bicza, potem turkot kół i tupot końskich kopyt. Odgłos coraz bardziej cichnący, aż zagubił się gdzieś w dali.
Zwaliłem mój bagaż obok stolika pod oknem, przewiesiłem winchester przez ramię (zgodnie z zapamiętanym ostrzeżeniem Karola: „Kiedy przebywasz na Zachodzie zwanym Dzikim, nigdy nie rozstawaj się z bronią, chyba że jesteś za zamkniętymi na klucz drzwiami pokoju.”) i podszedłem do bufetu. Wspomniałem już, że wyglądał jak barykada obita miedzianą blachą, nad którą sterczały dwa połyskujące krany.
Za bufetem lub, jeśli kto woli, szynkwasem nie było nikogo. Widać pusta sala skłoniła barmana do opuszczenia posterunku. Karol oparł się o metalową balustradę biegnącą wzdłuż bufetu i półdolarówką zastukał w lśniący blat. Raz i drugi. Wtedy ujrzałem, jak w przeciwległej ścianie uchyliły się małe drzwiczki. Mężczyzna w białej bawełnianej bluzie, w równie białej okrągłej czapeczce i miękkich pantoflach, bezszelestnie podszedł do szynkwasu i uśmiechnął się:
– Dzień dobry.
To było miłe.
– Dzień dobry – odparłem, jednocześnie wspominając ordynarnych barmanów z małych miasteczek, którzy obsługiwali podróżnych w sposób zniechęcający do powtórnej wizyty.
– Czym mogę panom służyć?
– Na początek – zadysponował Karol – dwoma kuflami piwa.
– To bardzo dobry początek – stwierdził barman. – Właśnie wczoraj otrzymałem świeży transport. Przez noc się ustało i jest znakomite.
Postawił kufle, odkręcił jeden z kranów i złocisty płyn wypełnił naczynia. Przenieśliśmy je na stolik, tak by nie uronić ani kropelki z wianuszka piętrzącej się białej niczym śnieg piany. Piwo okazało się naprawdę znakomite. Zimne, pachnące, o doskonałym smaku.
Piłem je powoli, z przerwami, zerkając na barmana. Zajęty był energicznym szorowaniem bufetu. Potem zaczął białą ściereczką przecierać kufle, szklanki i kieliszki. (Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego barmani w chwilach wolnych od obsługi gości z takim zapamiętaniem czyszczą przedmioty, które są zupełnie czyste. Może z nudów?)
Nasz barman tak długo oddawał się tym bezsensownym, moim zdaniem, czynnościom, jak długo piliśmy piwo. Gdy ostatnia kropelka została wysączona, zawołał zza swej lśniącej barykady:
– Powtórzyć?!
Zaprzeczyliśmy.
– A czym mogę jeszcze służyć?
– Śniadaniem – odparł Karol – i pokojem dla dwóch osób.
– Jajka na bekonie i kawa świeżo parzona. Może być?
– Doskonale – kiwnąłem głową.
Barman zniknął za malutkimi drzwiami.
– No więc, Karolu – odezwałem się – jesteśmy w połowie drogi. Dziki Zachód już się nam kłania. Pomyśl tylko: przez cztery miesiące nie będę wysłuchiwał skarg pacjentów, turkotu kół po ulicznym bruku, nie będę patrzył na tłumy przechodniów, stale spieszących się nie wiadomo po co i dokąd.
Mój towarzysz ziewnął.
– Oczywiście – odparł – oczywiście. Zawsze cię podziwiałem, że możesz wytrzymać przez cały rok w mieście, i to w najbardziej hałaśliwym centrum.
– A gdzież miałbym mieszkać? Może w Center Point? Myślę, że całoroczne honorarium od pacjentów starczyłoby mi zaledwie na kufel piwa. Wielkie miasta mają również swe atrakcje. Życzę ci jak najdłużej pomyślnej traperki, ale przecież nieuchronnie nadejdzie dzień, w którym nogi odmówią ci posłuszeństwa. Gdzie wówczas na stałe zamieszkasz? W leśnym szałasie, w zbitym z bali blokhauzie w środku puszczy?
Roześmiał się:
– Nigdy dotąd nie zastanawiałem się nad tym, lecz sądzę, że nie wybiorę na miejsce pobytu leśnej głuszy. Samotność bywa czasami bardzo przykrym uczuciem. Ty nigdy go nie doświadczyłeś, więc nawet nie wiesz, do czego może doprowadzić.
– Ale domyślam się. Z tego, co powiedziałeś, wynika, że nie zaszyjesz się w bezludnym ustroniu. I słusznie. Lecz gdzie założysz swą nową siedzibę?
– Kto wie, kto wie, czy nie zapuszczę korzeni na przykład w Milwaukee?
– Zawsze będziesz mile widzianym gościem! Chyba wiesz o tym.
– O, nie, nie! Jeśli w Milwaukee, to gdzieś na krańcach miasta, najlepiej nad jeziorem. Nigdy w śródmieściu.
Tu przerwaliśmy rozmowę, bo zjawił się barman z zapowiedzianym śniadaniem. Uporaliśmy się z tym szybko.
– A teraz – Karol zwrócił się do barmana – prosimy o klucz do pokoju.
– Nancy! – zawołał barman, uchylając małe drzwiczki za szynkwasem – czy siódemka posprzątana? Daj mi klucz!
Drzwiczki otworzyły się szerzej. Młoda kobieta w białym czepku i w perkalowej niebieskiej sukni podała klucz i znikła.
– Pokój numer siedem – poinformował barman. – Długo tu panowie zabawią?
– Ze dwa dni.
– Życzę przyjemnego odpoczynku. Prosto schodami na górę – wskazał ręką. – Trzecie drzwi po prawej stronie.
Zapłaciliśmy za śniadanie, wzięliśmy klucz oraz wszystkie bagaże i objuczeni powlekliśmy się na piętro. Karol otworzył drzwi, a ja wkroczyłem pierwszy, by jak najszybciej pozbyć się dźwiganych ciężarów.
Pokój był obszerny, z dwoma łóżkami, szafą, stolikiem i umywalką. Przez otwarte okno wpadał ciepły podmuch wiatru, a wraz z nim turkot toczącego się pojazdu, zapewne pierwszego, jaki tego ranka wyjechał na ulicę Center Point.
Nalałem z wiadra wody do miednicy wielkiej jak pływacki basen i pierwszy raz po kilkudniowej podróży koleją umyłem się dokładnie. Po czym wsunąłem się z rozkoszą pod miękki pled. Jeszcze przez minutę lub dwie słyszałem człapanie końskich kopyt po ulicy, jeszcze spojrzałem na zegarek (wskazywał siódmą według tutejszego czasu, więc dopiero od dwóch godzin bawiliśmy w Center Point!) i otuliwszy się po uszy kocem, zasnąłem.
Obudziły mnie promienie słońca. Spojrzałem na sąsiednie łóżko – derka odrzucona, puste. Gdzie Karol? Sięgnąłem po zegarek. Dwunasta. A więc spałem pięć godzin.
Kiedy zszedłem na parter, w barze nie było już tak pusto jak rankiem, przy wszystkich stolikach siedzieli goście. Nie dostrzegłem wśród nich Karola. Nie wiedziałem, co robić: wyjść na ulicę czy czekać tutaj? Podpierając ścianę, rozglądałem się dokoła. Do grupki czterech mężczyzn pijących piwo przy szynkwasie nie miałem ochoty się przyłączyć. Nie spodobały mi się ich twarze. Raz jeszcze rozejrzałem się po sali, w samą porę, by zauważyć, jak od ustawionego w kącie stołu podniosło się trzech gości: starszy, długobrody i łysiejący brunet oraz dwóch dokładnie ogolonych młodzików w kowbojskich, szerokoskrzydłych kapeluszach. Zostawili trzy puste talerze, trzy puste kufle i – co najważniejsze – trzy puste stołki. Natychmiast siadłem na jednym z nich, zastanawiając się jednocześnie, czy miałbym prawo sprzeciwić się, gdyby któryś z amatorów piwa tkwiących przy bufecie zapragnął przysiąść się do mnie.
Moje rozmyślania przerwało nagłe pojawienie się Karola. Mówię: nagłe, ponieważ niespodziewanie ujrzałem go obok sąsiedniego stolika, jak omijając siedzących, przeciskał się ku mnie.
– Świetnie, Janie! Właśnie jest pora na lunch.
– Czekam na ciebie i czekam. Powinieneś mnie uprzedzić. Gdzieżeś się szwendał?
– Przepraszam, sądziłem, że będziesz spał dłużej, i postanowiłem wykorzystać ten czas na znalezienie koni.
– Beze mnie? Wiem, że znasz się na koniach, chciałbym jednak sam obejrzeć wierzchowca, na którym mam jechać.
– To jasne. Ale ja jeszcze koni nie kupiłem. Nie zrobiłbym tego bez ciebie.
– A oglądałeś je?
– Nie.
Parsknąłem śmiechem.
– Nie rozumiem: nie kupiłeś, nie widziałeś...
– Ech, prosta sprawa. Wyszedłszy stąd, zagadnąłem któregoś z przechodniów o konie do jazdy wierzchem. Poinformował mnie, że najlepiej zwrócić się w tej sprawie do miejscowego kowala. Trafiłem bez trudu, jako że w Center Point istnieje tylko jedna ulica, a tutejszy kowal nazywa się... Smith[3]!
– Zabawne – wzruszyłem lekko ramionami.
– Tak, tak. Bodajże Henry Smith.
– No, ale co z końmi?
– Obiecał, że się rozejrzy, jutro da odpowiedź.
– Okropne – stwierdziłem. – Co będziemy tu robić przez cały dzień? Nevil pewnie już na nas czeka.
W tym miejscu należałoby wyjaśnić, kim jest i jaką rolę odegrał w naszym wyjeździe Jonas Nevil. Wymagałoby to jednak dłuższego omówienia. Postaram się więc później wszystko wyjaśnić. Tymczasem wystarczy, że Jonas Nevil miał nas oczekiwać w miasteczku o nazwie Colding.
– Mylisz się, Janie. Nevil miał przybyć dopiero po piętnastym kwietnia, nie ma się więc o co martwić. A wolny czas poświęcimy na obejrzenie Center Point.
– Nic ciekawego. Na pewno niczym nie różni się od innych miasteczek Dzikiego Zachodu. Przejeżdżaliśmy już przez setki podobnych.
W tym momencie do naszego stolika podszedł kelner w białym kitlu, z serwetką w lewej dłoni. Skłonił się sztywno i nie pytany wyrecytował jednym tchem:
– Pieczeń barania albo stek wołowy.
Po czym utkwił w nas spojrzenie bezbarwnych oczu bez wyrazu.
– Dwa steki – zadecydowałem – i dwa kufle piwa.
Skłonił się sztywno i odszedł.
– Drewniany kelner – zauważyłem. – Przypomina pajacyka z teatru marionetek, którego pociąga się za sznurek.
– O, znowu zmierza ku nam – szepnął Karol. – Pewnie zabrakło steków.
Jednakże pomylił się, nie chodziło o steki.
– Przepraszam panów – odezwał się bezbarwnym głosem. – Pewien gentleman stojący przy bufecie, tam – wskazał ręką – zapytuje, czy mógłby się przysiąść na chwilkę. Boli go noga i jest zmęczony.
– Prosimy – odpowiedział Karol – będzie nam miło.
A gdy kelner odszedł, dodał:
– Może dowiemy się czegoś o życiu w Center Point? Pogadamy, przecież nigdzie nam się nie spieszy.
Po chwili przydreptał do nas, mocno kulejąc, mężczyzna w średnim wieku.
– Bardzo dziękuję. Noga mnie rwie i ciężko mi stać – powiedział usprawiedliwiająco. Postawił przed sobą do połowy opróżniony kufel i usiadł.
– Uff – odsapnął – jak to przyjemnie chociaż na chwilę spocząć. A panowie przyjezdni, zgaduję.
– Tak – powiedziałem i wiedziony zawodową ciekawością zapytałem:
– Zwichnął pan nogę?
– Ot, głupstwo. Za kilka dni znowu będę biegał jak antylopa.
– Jest pan tego pewien? – wtrącił się Karol. – Może lepiej zwrócić się do lekarza?
– Do lekarza? A gdzież go szukać?
– Tu – Karol wskazał na mnie. – I to dobry lekarz, chirurg.
Wytrzeszczył oczy.
– Panowie żartujecie sobie... – w jego spojrzeniu dostrzegłem nie tylko zdumienie, ale i niedowierzanie.
– Nie żartujemy – odpowiedziałem poważnie. – Chciałbym obejrzeć pańską nogę.
– Naprawdę?!... O, doktorze! Spadł nam pan z nieba.
– Nam? – zdziwiłem się.
– Tak. Mój kolega i przyjaciel zachorował. Ja kuleję, ale jakoś chodzę, a on przez cały czas leży w łóżku.
– Gdzie? – zapytałem.
– Na pięterku. Pokój numer pięć. Gdyby pan zechciał...
– Oczywiście.
– To ja go uprzedzę.
Dopił resztę piwa, skłonił się i już go nie było.
– No i co o tym sądzisz?
– Co sądzę? – powtórzyłem pytanie. – Hm... grzeczny jakiś jegomość.
– I co więcej?
– Więcej... nic – wzruszyłem ramionami.
– Więc ja ci powiem, kim ten człowiek nie jest, bo kim jest, to sprawa trudniejsza.
– Czyżbyś był jasnowidzem, Karolu – zadrwiłem.
– Nie trzeba być jasnowidzem, aby stwierdzić, że nasz nowy znajomy nie jest farmerem. Zbyt gładko się wyraża i zbyt delikatne ma dłonie. Zauważyłeś?
– Nie.
– Ten człowiek na pewno nie zajmuje się pracą fizyczną.
– Więc kim może być? – zapytałem nieco rozbawiony.
– Nie lekarzem, na inżyniera nie wygląda ani na prawnika...
– Z czego to wnioskujesz?
– Z tego, że choć się wyraża gładko, od czasu do czasu wtrąca słowa, których nie użyłby adwokat.
– Jakie słowa?
Nie zdążył odpowiedzieć, zjawił się bowiem kelner z zamówionymi potrawami, a chwilę po nim świeżo poznany mężczyzna.
– Mój kumpel – poinformował, siadając – jest już przygotowany na pana przybycie, doktorze.
Pomyślałem, że słowa „kumpel” istotnie nie użyłby żaden adwokat ani sędzia i że chyba Karol ma rację.
Uwinęliśmy się dość szybko z lunchem.
– Jeżeli pan doktor łaskaw...
Wstaliśmy od stołu.
– Niech pan prowadzi – rzekłem do nieznajomego.
Skłonił się i ruszył pierwszy w kierunku schodów. Ja za nim, za mną Karol. Gdy dotarliśmy do korytarza, nieznajomy przystanął i obejrzał się.
– To panowie obaj? – zagadnął głosem, w którym wyczułem nutkę niepokoju.
– Obaj – odparłem. – Mój przyjaciel jest świetnym pomocnikiem we wszystkich nagłych przypadkach chorobowych.
Mruknął coś niezrozumiałego i zatrzymał się przed drzwiami, na których wymalowano białą farbą cyfrę 5.
– To tu – nacisnął klamkę. – Proszę.
Wkroczyliśmy do środka. Ten pokój nie różnił się niczym od zajmowanego przez nas: taka sama szafa, stolik i dwa krzesła. Na jednym z dwóch łóżek spoczywała jakaś postać przykryta pledem. Poruszyła się i wówczas zauważyłem, że leży na brzuchu.
– To lekarz? – usłyszałem stęknięcie.
– Lekarz – potwierdziłem, podchodząc do łóżka. – Co panu dolega?
– Oj, doktorze. Wszystko mnie boli, a najgorzej plecy.
– Billy – pochylił się nad nim nasz przewodnik – będzie dobrze. To znakomity chirurg. Za dwa dni będziesz skakał jak nowo narodzone cielę.
– Och – znowu stęknął leżący – łatwo ci mówić, boś tylko z nogą wylazł z tej awantury, ale ja...
– Uspokój się, Billy – przerwał mu towarzysz. – Proszę, panie doktorze – podsunął mi krzesło.
Karol już bez żadnego zaproszenia siadł na sąsiednim.
Sięgnąłem dłonią i delikatnie odsunąłem koc wraz z prześcieradłem. Na plecach chorego ujrzałem długie pasma sińców prawie fioletowej barwy. Łatwo odgadłem, że leżący przede mną był ofiarą czyjejś bardzo brutalnej napaści otrzymał bowiem sporą porcję uderzeń zadanych kijem lub pałką.
– Bardzo boli? – zapytałem.
– Piecze jak sto diabłów.
– No to przez chwilę będzie piekło jeszcze bardziej. Muszę zbadać pańskie żebra i kręgosłup.
– Oj, doktorze – jęknął. – Czy to konieczne?
– Konieczne – odparłem i nie zwracając uwagi na dalsze pojękiwania, dobrze wygniotłem mu plecy, a później i piersi. Nie stwierdziłem, na szczęście, żadnych uszkodzeń kości.
– Kto pana tak urządził? – zapytałem, skończywszy badanie.
– Źli ludzie, panie doktorze.
– W Center Point? – zainteresował się Karol.
– Nie, nie. W Colding.
– Jakaś bójka, awantura? – dopytywał się mój przyjaciel.
– Coś w tym rodzaju – odparł ogólnikowo.
Przypisy
Powieści Wiesława Wernica w serii Western:
1. Tropy wiodą przez prerię
2. Szeryf z Fort Benton
3. Słońce Arizony
4. Colorado
5. Płomień w Oklahomie
6. Łapacz z Sacramento
7. Człowiek z Montany
8. Gwiazda trapera
9. Wędrowny handlarz
10. Przez góry Montany
11. Na południe od Rio Grande
12. Ucieczka z Wichita Falls
13. Barry Bede
14. Old Gray
15. Skarby Mackenzie
16. Znikające stado
17. Wołanie dalekich wzgórz
18. Sierżant konnej policji
19. W Nowej Fundlandii
20. Złe miasto