Sierżant konnej policji - Wiesław Wernic - ebook + książka

Sierżant konnej policji ebook

Wiesław Wernic

0,0

Opis

Powieść przygodowa Wiesława Wernica Sierżant konnej policji należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej.

Traper Karol Gordon i doktor Jan przybywają do leżącej niedaleko Reginy posiadłości znajomego Jonathana Caldwella, aby pomóc mu w rozwiązaniu pewnej sprawy. Jednak nie ona jest przedmiotem opowieści, tylko historie opowiedziane przez poznanego na miejscu sierżanta Owena Hove’a, z pochodzenia Polaka, o tym, jak został on stróżem prawa i co przeżył w związku z pełnioną funkcją. Osiem historii, które tworzą ścieżkę kariery sierżanta i uczą go bycia dobrym detektywem, pokazuje, że życie na Dzikim Zachodzie było pełne niespodzianek i wymagało obecności naprawdę dobrych stróżów prawa.

Sierżant konnej policji należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfitujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia. Autor cyklu Wiesław Wernic jest cenionym mistrzem gatunku. Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach westmanów i groźnych rewolwerowców.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 447

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Co­py­ri­ght by Do­mi­nik Wer­nic, Mont­real, Ca­nada 2020 © Co­py­ri­ght by Sied­mio­róg Sp. z o.o., Wro­cław, Po­land 2020
Ża­den frag­ment książki nie może być po­wie­lany ani re­pro­du­ko­wany w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie elek­tro­niczne, Wro­cław 2025
ISBN 978-83-8279-275-1
Księ­gar­nia wy­sył­kowa Wy­daw­nic­twa Sied­mio­rógwww.sied­mio­rog.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Kim jest Owen?

Wrze­sień 1890 roku był, jak na tę porę roku, nie­zwy­kle cie­płym mie­sią­cem. Za­ska­ku­jące upały, ty­powo let­nie w je­sien­nej po­rze, za­stały nas obu w po­łu­dnio­wej czę­ści Sa­skat­che­wanu – okręgu ka­na­dyj­skich Te­ry­to­riów Pół­nocno-Za­chod­nich[1].

Przy­by­li­śmy tu naj­pierw ko­leją do sto­licy okręgu, Re­giny, a póź­niej dwu­konna bryczka przez pół­tora dnia, prze­rwa­nego noc­nym bi­wa­kiem wśród pust­kowi bez­kre­snej pre­rii, do­wio­zła nas do wiel­kiego go­spo­dar­stwa ho­dow­la­nego, wła­sno­ści Jo­na­thana Cald­wella.

Przy­czyną tej nie­spo­dzie­wa­nej dla nas obu (Ka­rola Gor­dona i mnie) po­dróży były prze­dziwne ta­ra­paty, w ja­kie po­padł wła­ści­ciel „Ali­cji” (tak na­zy­wała się farma Cald­wella). O wy­cią­gnię­cie go z tych ta­ra­pa­tów Cald­well go­rąco nas pro­sił za po­śred­nic­twem zna­nego nam od lat po­rucz­nika (on­giś sier­żanta) Pół­nocno-Za­chod­niej Kon­nej Po­li­cji – Gary᾽ego Mit­chella.

Nie będę po­wta­rzał hi­sto­rii, jaka się przy­da­rzyła po­sia­da­czowi „Ali­cji”. Nie ma ona bo­wiem nic wspól­nego z tym, o czym mam za­miar opo­wie­dzieć[2]. Ale do rze­czy!

Na wstę­pie wspo­mnia­łem o let­niej au­rze tam­tej je­sieni. To wła­śnie jej za­wdzię­cza­łem moż­ność wy­słu­cha­nia i z ko­lei po­wtó­rze­nia opo­wie­ści o prze­dziw­nych ży­cio­wych pe­ry­pe­tiach przy­pad­kowo po­zna­nego przeze mnie czło­wieka. Gdyby bo­wiem pa­dały do­kucz­liwe desz­cze i dęły wia­try sy­gna­li­zu­jące nad­cią­ga­nie zimy, nie mógł­bym tyle czasu spę­dzać w ogro­dzie ota­cza­ją­cym bu­dy­nek farmy, grze­jąc się w słońcu i... na­sta­wia­jąc uszu, jak to się po­tocz­nie okre­śla. Za­iste warto było słu­chać!

Ni­gdy do­tąd pod­czas mych wy­praw z Ka­ro­lem Gor­do­nem nie za­wę­dro­wa­łem tak da­leko na pół­noc ame­ry­kań­skiego kon­ty­nentu. Stało się to do­piero rok póź­niej[3]. Wów­czas jed­nak wy­da­wało mi się, że prze­by­wam je­śli nie w sa­mym sercu Pół­nocy, to w jego po­bliżu. Jakże fa­scy­no­wały mnie tu­tej­sze eg­zo­tyczne na­zwy rzek, je­zior, osad ludz­kich! 

Oto Płasz­czy­zna Je­żo­zwie­rza, Je­zioro Węża, Je­zioro Kri (od na­zwy in­diań­skiego ple­mie­nia), Je­zioro Fro­bi­shera (gło­śnego od­krywcy i po­dróż­nika), Cie­śnina Pe­li­kana, Je­zioro Pian, Je­zioro Ostat­niej Góry, mia­steczko o na­zwie Hud­son Bay. W ja­kiż to spo­sób i dla­czego przy­wę­dro­wała tu na­zwa Za­toki Hud­sona, po­ło­żo­nej w li­nii po­wietrz­nej o trzy­sta pięć­dzie­siąt mil na wschód od tej osady?

A inne osie­dla? Cho­ciażby taka Mar­chew nad rzeką... Mar­chwią albo In­diań­ska Głowa, Żółta Trawa, Biały Las. Samo miano okręgu Sa­skat­che­wan wy­wo­dzi się od rzeki o tejże na­zwie. Prze­krę­co­nej na­zwie, bo In­dia­nie zwą tę rzekę Ki­si­kat­che­wan, co ozna­cza „wolno pły­nąca woda”.

Urok eg­zo­tyki ta­kich nazw po pro­stu mnie ocza­ro­wał. Jakże chciał­bym na­po­tkać któ­re­goś z „oj­ców chrzest­nych”, na przy­kład Je­ziora Ostat­niej Góry, aby mi wy­tłu­ma­czył po­cho­dze­nie tej na­zwy. Lub też – Cie­śniny Pe­li­kana. Prze­cież pod tą dłu­go­ścią i sze­ro­ko­ścią geo­gra­ficzną ni­gdy nie żyły pe­li­kany! Na pewno miesz­kali tu lu­dzie (a może na­dal miesz­kają) o buj­nej fan­ta­zji i po­etyc­kich skłon­no­ściach.

W na­stęp­nym roku, jak już wspo­mnia­łem po­przed­nio, zrzą­dze­niem losu przy­szło mi po­znać praw­dziwą Pół­noc, taką jaka na­wet w le­cie chło­dem dmu­cha. Wów­czas – przez po­rów­na­nie – eg­zo­tyka rów­nin Sa­skat­che­wanu wiele stra­ciła w mych oczach.

Tym­cza­sem tra­fiła się oka­zja wy­słu­cha­nia opo­wie­ści by­walca, który wy­dep­tał ścieżki przez zie­mie, o ja­kich wów­czas na­wet nie śni­łem, mimo że – da­leki od sa­mo­chwal­stwa – wie­lo­krot­nie wspo­mi­na­łem o swych wę­drów­kach przez pu­sta­cie Ari­zony. No­wego Mek­syku, Okla­homy, Mon­tany. Nie były mi obce bez­droża po­łu­dnia i za­chodu, ale – pół­nocy nie!

Mój przy­godny in­for­ma­tor ura­czył mnie wspo­mnie­niami, z któ­rych można uło­żyć bar­dzo in­te­re­su­jącą książkę. Zwró­ci­łem mu na to uwagę.

– Gdzież ja do pi­sa­nia? Chęt­nie od­stą­pię panu wszystko, co na­opo­wia­da­łem, a na ży­cze­nie służę dal­szą por­cją. Pro­szę, niech pan sam o tym na­pi­sze. No, i wspo­mni też o mnie. Na­zy­wam się Owen Hove.

Po­wyż­sze słowa nie wy­ja­śniają sprawy cał­ko­wi­cie. Mu­szę więc do­dać, że Hove był sier­żan­tem Pół­nocno-Za­chod­niej Kon­nej Po­li­cji[4]. Ta ka­na­dyj­ska służba bez­pie­czeń­stwa zo­stała zor­ga­ni­zo­wana w 1873 roku ce­lem za­pro­wa­dze­nia po­rządku i za­gwa­ran­to­wa­nia bez­pie­czeń­stwa nie­licz­nej pod­ów­czas lud­no­ści za­chod­nich, pre­rio­wych ob­sza­rów Ka­nady, roz­cią­ga­ją­cych się aż do pod­nóży Gór Ska­li­stych oraz ziem le­żą­cych da­leko na pół­nocy, po Ocean Ark­tyczny i gra­nicę z Ala­ską. Ol­brzymi ten te­ren do roku 1869 sta­no­wił wła­sność Kom­pa­nii Za­toki Hud­sona, przed­się­bior­stwa han­dlo­wego, ja­kie w 1670 roku, nada­niem króla An­glii Ka­rola II, uzy­skało około pół­tora mi­liona mil[5] kwa­dra­to­wych dzie­wi­czych ziem.

W 1869 roku te­reny te zo­stały wy­ku­pione przez rząd Do­mi­nium Ka­nady za pół­tora mi­liona ka­na­dyj­skich do­la­rów. W kon­se­kwen­cji na­le­żało nad nimi roz­to­czyć opiekę prawa, a przede wszyst­kim ob­sa­dzić strażą na ty­siąc mil długą gra­nicę pań­stwową mię­dzy Ka­nadą a Sta­nami Zjed­no­czo­nymi. Tam­tędy bo­wiem na­pły­wali ze Sta­nów włó­czy­kije ame­ry­kań­skiego Dzi­kiego Za­chodu, prze­stępcy ucho­dzący przed wy­mia­rem spra­wie­dli­wo­ści, łowcy skór wy­bi­ja­jący ostat­nie bi­zo­nie stada, han­dla­rze-prze­myt­nicy z wo­zami peł­nymi be­czu­łek kiep­skiej whi­sky sprze­da­wa­nej In­dia­nom za cenne skórki. Pewni bez­kar­no­ści przy­by­sze wzno­sili na zie­miach na­le­żą­cych do Ka­nady obronne forty słu­żące za skład­nice al­ko­holu, wy­wie­sza­jąc na nich gwiaź­dzi­ste flagi swego kraju.

Rząd Do­mi­nium chciał rów­nież ochro­nić ro­bot­ni­ków bu­du­ją­cych li­nie ko­le­jowe ze wschodu na za­chód oraz na­wią­zać przy­ja­ciel­skie kon­takty z za­chod­nimi i pół­noc­nymi ple­mio­nami In­dian, jak rów­nież po­ło­żyć kres cią­gle wzna­wia­nym woj­nom mię­dzy­ple­mien­nym.

Ta­kiemu to dzia­ła­niu miała po­do­łać pierw­sza, za­le­d­wie trzy­stu lu­dzi li­cząca grupa kon­nej po­li­cji. I po­do­łała!

Hi­sto­rycy twier­dzą, że był to cud, jaki się wy­da­rzył w dzie­jach Ka­nady. 8 lipca 1874 roku ta skromna siła zbrojna zdała swój pierw­szy eg­za­min. Z miej­sca zbiórki (sześć­dzie­siąt mil na po­łu­dnie od Win­ni­pegu) wy­ru­szyła na za­chód ka­wal­kada dwu­stu sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu lu­dzi, trzy­sta dzie­sięć koni, sto czter­dzie­ści dwa woły, dzie­więć­dzie­siąt trzy sztuki by­dła, sto czter­na­ście lek­kich dwu­ko­ło­wych wóz­ków i sie­dem­dzie­siąt trzy cięż­kie czte­ro­ko­łowe wozy. Lu­dzie otrzy­mali mun­dury: czer­wone kurty (na wzór uni­formu bry­tyj­skiej ar­mii) i gra­na­towe spodnie z żół­tymi lam­pa­sami.

W okre­sie czte­rech mie­sięcy prze­byto po­nad ty­siąc mil, pod­czas tego mar­szu znisz­czono skład­nice wódki prze­my­ca­nej ze Sta­nów, wznie­siono sze­reg po­ste­run­ków obron­nych i na­wią­zano łącz­ność z In­dia­nami. W tym cza­sie pa­dło z pra­gnie­nia lub głodu sporo po­cią­go­wych zwie­rząt, lecz nie zgi­nął ani je­den czło­wiek. Tak to wy­gląda w wiel­kim skró­cie. Cóż jesz­cze do­dać?

Chyba to, że służba w Kon­nej Po­li­cji nie była wy­soko wy­na­gra­dzana. Sze­re­gowy po­li­cjant-kon­stabl otrzy­my­wał za­le­d­wie jed­nego do­lara dzien­nie, sub­kon­stabl – za­le­d­wie sie­dem­dzie­siąt pięć cen­tów, in­spek­tor (do­wo­dzący pięć­dzie­się­cioma ludźmi) po­bie­rał roczną pen­sję w wy­so­ko­ści ty­siąca czte­ry­stu do­la­rów, czyli nieco po­nad sto szes­na­ście do­la­rów mie­sięcz­nie. Co prawda po trzech la­tach nie­na­gan­nego spra­wo­wa­nia obo­wiąz­ków po­li­cjant mógł otrzy­mać darmo sto sześć­dzie­siąt akrów pre­rii na za­go­spo­da­ro­wa­nie się, lecz tego ro­dzaju ma­te­rialna za­chęta miała ra­czej słaby wpływ na re­kru­ta­cję kan­dy­da­tów do no­wej od­miany służby bez­pie­czeń­stwa. Nie­wielki tylko pro­cent osiadł póź­niej na roli. De­cy­du­ją­cym na­to­miast czyn­ni­kiem była chęć prze­ży­cia wiel­kiej przy­gody. Gdzież ła­twiej ją na­po­tkać, je­śli nie wśród pra­wie bez­lud­nych, dzie­wi­czych ziem? W tym, co opo­wia­dał Owen Hove, zna­la­złem po­twier­dze­nie mego przy­pusz­cze­nia. Wi­zja wiel­kiej przy­gody skło­niła wielu mło­dych Ka­na­dyj­czy­ków do przy­wdzia­nia szkar­łat­nej kurty i pod­da­nia się ry­go­rom ostrej dys­cy­pliny.

Kiedy Hove zde­cy­do­wał się na wy­bra­nie za­wodu? Na jak długo się z nim zwią­zał? Za­gad­ną­łem go o to.

– Ba – od­parł – mia­łem wów­czas osiem­na­ście lat, to zna­czy pra­wie osiem­na­ście, bra­ko­wało kilku mie­sięcy.

– Wiek w sam raz... – wtrą­ci­łem.

Po­krę­cił głową.

– O, nie. Do kon­nej po­li­cji przyj­mo­wano wów­czas lu­dzi z du­żym do­świad­cze­niem. Naj­chęt­niej ta­kich, któ­rzy już słu­żyli w ar­mii, zwłasz­cza w ka­wa­le­rii. Na dru­gim miej­scu sta­wiano kan­dy­da­tów, któ­rzy w swych tra­per­skich wę­drów­kach prze­mie­rzyli mało znane zie­mie Te­ry­to­riów Pół­nocno-Za­chod­nich i po­tra­fili po­ro­zu­mieć się z In­dia­nami. Nie­stety, nie na­le­ża­łem do żad­nej z tych grup. Ot, by­łem ta­kim so­bie szcze­nia­kiem ma­rzą­cym o przy­go­dzie, lecz ja­kiż chło­pak w moim wieku o niej nie ma­rzy. Moje wy­obra­że­nie o służ­bie w sze­re­gach Pół­nocno-Za­chod­niej śmie­chu było warte! Co mi się śniło? Nocne bi­waki, czer­wo­no­skó­rzy wo­jow­nicy, stada bi­zo­nów, a ja wśród ta­kich de­ko­ra­cji na wspa­nia­łym ru­maku prze­mie­rza­jący pust­ko­wia, by nieść po­moc po­trze­bu­ją­cym.

– Piękne wy­obra­że­nia – za­uwa­ży­łem.

– Ba, lecz od­bie­ga­jące od rze­czy­wi­sto­ści, gdy wresz­cie oko w oko z nią sta­ną­łem. Ale za­nim do tego do­szło, prze­korny los wy­lał mi na głowę kilka ku­błów zim­nej wody. Do for­mu­ją­cego się pierw­szego od­działu Kon­nej Po­li­cji nie zo­sta­łem przy­jęty. Nie, bra­łem więc udziału w wiel­kiej wy­pra­wie na za­chód. Ma­jąc osiem­na­ście lat, czu­łem się bar­dzo stary. Śmieszne? Na pewno, ale taki na­strój wzbu­dziła we mnie od­mowa przy­ję­cia w sze­regi po­li­cji. Różne głu­pie my­śli mogą na­ro­dzić się w gło­wie za­wie­dzio­nego w swych pla­nach mło­kosa. Los jed­nak zli­to­wał się nade mną. Mó­wię los, w rze­czy­wi­sto­ści była to ini­cja­tywa mego ojca. Nie nu­dzę pana?

Za­prze­czy­łem bar­dzo szcze­rze.

– Wi­dzi pan, mój oj­ciec przy­był do Ame­ryki z Eu­ropy w 1854 roku.

– Z An­glii? – spró­bo­wa­łem zgad­nąć.

Po­trzą­snął prze­cząco głową.

– Zwio­dło pana moje praw­dzi­wie an­giel­skie na­zwi­sko. Czy nie tak?

Przy­tak­ną­łem.

– Ano wła­śnie. Lecz po­cząt­kowo brzmiało ono zu­peł­nie ina­czej, mia­no­wi­cie Cho­wer­ski.

– Cho­wer­ski? – po­wtó­rzy­łem za­sko­czony.

– A tak. Z wy­mową mały kło­pot, lecz je­śli je na­pi­sać, ża­den An­glik nie zdoła od­czy­tać pra­wi­dłowo. Mój oj­ciec przy­był do Ka­nady z Pol­ski. Nie wiem, czy się pan orien­tuje...

– Ko­ściuszko, Pu­ław­ski – wpa­dłem mu w słowo. – Wielki kraj, który znik­nął z po­li­tycz­nej mapy świata roz­szar­pany przez trzech za­chłan­nych są­sia­dów...

– ...i który kil­ka­krot­nie usi­ło­wał od­zy­skać nie­pod­le­głość. Mię­dzy in­nymi w roku 1846. Wy­bu­chło wów­czas zbrojne po­wsta­nie[6]. Brał w nim udział mój oj­ciec. Za­koń­czyło się klę­ską, oj­ciec mu­siał ucie­kać i po la­tach tu­łaczki wy­lą­do­wał w Ka­na­dzie, w Ha­li­fax. Z za­wodu był ry­ma­rzem. Ro­zu­mie pan, sio­dła, uprzęże i tym po­dobny sprzęt, bez któ­rego nie spo­sób uży­wać ko­nia ani wierz­chem, ani w za­przęgu. Dla ta­kiego fa­chowca zna­le­zie­nie pracy nie jest pro­ble­mem, lecz na prze­szko­dzie sta­nęła nie­zna­jo­mość an­giel­skiego. I znowu po­myślny traf: oj­ciec na­po­tkał ro­daka, i to wcale nie ta­kiego, który po­dej­muje się wszel­kiej pracy, byle tylko nie umrzeć z głodu. Był to star­szy je­go­mość, osia­dły w Ka­na­dzie od trzy­dzie­stu lat, a więc świet­nie zo­rien­to­wany w wa­run­kach tu­tej­szego ży­cia i po­sia­da­jący nie­źle pro­spe­ru­jące przed­się­bior­stwo trans­por­towe. Przy­jął ojca do pracy, a w wol­nych chwi­lach uczył go an­giel­skiego. Po pół roku oświad­czył, że ma dla niego za­ję­cie znacz­nie lep­sze od ła­do­wa­nia to­wa­rów na wozy.

Oj­ciec zmar­twił się (jak mi póź­niej opo­wia­dał), są­dząc, że pra­co­dawca po pro­stu pra­gnie się go po­zbyć. My­lił się. Przed­się­biorca prze­wo­zowy po­zo­sta­wał w do­brych sto­sun­kach han­dlo­wych i to­wa­rzy­skich z wła­ści­cie­lem za­kładu ry­mar­skiego. Wia­domo, kto zaj­muje się trans­por­tem, ten, chce czy nie chce, musi ko­rzy­stać z usług ry­ma­rza. Tam wła­śnie skie­ro­wał mego ojca. Dla­czego nie wcze­śniej? Pro­sta sprawa. Na­le­żało mi­ni­mal­nie opa­no­wać an­giel­ski. W mo­wie i pi­śmie. Oj­ciec to osią­gnął.

W no­wym miej­scu pracy mógł wresz­cie po­ka­zać, co po­trafi. I po­ka­zał. Wię­cej na­wet: stał się ulu­bień­cem no­wego szefa. Ba, rów­nież jego córki! Sprawy po­to­czyły się szybko. Ła­two od­gad­nąć, w ja­kim kie­runku – mał­żeń­skim. W roku 1865 przy­sze­dłem na świat. Tak to wszystko wy­gląda.

– Nie wszystko – za­prze­czy­łem. – Na­dal nie wiem, w jaki spo­sób zdo­łał pan wresz­cie wstą­pić w sze­regi Kon­nej Po­li­cji.

– Prawda. Zbyt­nio się roz­ga­da­łem o nie­istot­nych szcze­gó­łach.

– Bar­dzo istot­nych, a te­raz cze­kam na dal­sze.

– Do­brze. Po moim nie­po­wo­dze­niu oj­ciec po­czął na­le­gać, abym ru­szył w jego ślady. Nie bez przy­czyny. Był już wów­czas współ­wła­ści­cie­lem świet­nie pro­spe­ru­ją­cej firmy, zna­nej nie tylko w Ha­li­fax. Nie bar­dzo mi to od­po­wia­dało. Jed­nak oj­ciec nie był aż tak uparty, by zmu­szać mnie do na­ucza­nia nie­chcia­nego za­wodu. Matka rów­nież ra­czej oględ­nie za­chę­cała do na­uki rze­mio­sła. Mnie prze­cież ma­rzyły się pre­rie za­chod­niej Ka­nady. Ma­rze­niami nie można jed­nak wy­peł­nić ży­cia, nie­bez­pieczny to spo­sób, bo pro­wa­dzi pro­stą drogą ku le­ni­stwu.

– Słusz­nie – przy­tak­ną­łem.

– Więc mu­sia­łem się pod­jąć ja­kiej­kol­wiek pracy, mimo to nie tra­cąc na­dziei, że wresz­cie wdzieję czer­woną kurtę. Oj­ciec, jak już mó­wi­łem, po­cząt­kowo pra­co­wał w fir­mie trans­por­to­wej i obec­nie sko­rzy­stał z na­wią­za­nej wów­czas zna­jo­mo­ści z wła­ści­cie­lem. W wy­niku tego zo­sta­łem przy­jęty jako... po­moc­nik tra­ga­rza! Ciężka to była ro­bota i do­słow­nie w po­cie czoła wy­ko­ny­wana. Ileż razy chcia­łem ją rzu­cić! Tylko wstyd po­wstrzy­my­wał mnie od ta­kiego kroku. Czyż mia­łem na­dal zbi­jać bąki? Mar­twić ro­dzi­ców swą lek­ko­myśl­no­ścią? Na­ra­żać się na kpiny zna­jo­mych? Za­ci­sną­łem zęby i zo­sta­łem.

Naj­gor­szy był pierw­szy mie­siąc. Po ro­bo­czym dniu bo­lały mnie plecy od dźwi­ga­nia cię­ża­rów, skórę na dło­niach mia­łem startą od wią­za­nia gru­bych lin na skrzy­niach i wor­kach. Wy­siłki te do­brze mu­siał oce­nić mój pa­tron, bo w na­stęp­nym mie­siącu zo­sta­łem od­de­le­go­wany do lżej­szej pracy. Awan­so­wa­łem na po­moc­nika sta­jen­nego. Koni mie­li­śmy mnó­stwo, ale ro­bota znacz­nie cie­kaw­sza i nie­wy­ma­ga­jąca tak wiel­kiego wy­siłku, jak dźwi­ga­nie cię­ża­rów. Wtedy na­uczy­łem się ob­rzą­dzać i dbać o zwie­rzęta, jak dba się o do­brych i bli­skich przy­ja­ciół. Jakże mi się to póź­niej przy­dało!

Los mi sprzy­jał. Z po­moc­nika sta­jen­nego prze­nie­siono mnie na sta­no­wi­sko po­moc­nika woź­nicy. O, to już było coś zu­peł­nie no­wego. Praw­dziwa frajda dla chło­paka w moim wieku, który ni­gdy do­tąd nie wy­su­nął nosa poza ulice Ha­li­fax, a ma­rzył o da­le­kich po­dró­żach.

Pa­ro­dniowe wy­prawy do in­nych miast lub osie­dli. Do farm sa­mot­nie sto­ją­cych wśród ła­nów zbóż, po za­ku­rzo­nych py­łem dro­gach, do dziw­nie sen­nych, nic nie­wie­dzą­cych o świe­cie mia­ste­czek, które za­miesz­ki­wali jesz­cze dziw­niejsi lu­dzie. A cóż do­piero nocne bi­waki lub dzienne prze­rwy w po­dróży? Po­stoje na skra­jach dzie­wi­czych bo­rów albo wśród łąk jesz­cze płu­giem nie­tknię­tych. Noce pod gwiaź­dzi­stym nie­bem lub w srebr­nej po­świa­cie księ­życa, przy ogni­sku, które długo ża­rzyło się pur­purą wę­giel­ków.

Wów­czas sieć ko­le­jowa była dość rzadka, więc wozy i ko­nie od­gry­wały de­cy­du­jącą rolę w trans­por­cie. Prze­cież na­wet dzi­siaj nie wszę­dzie można się bez nich obyć, a cóż do­piero tam­tymi laty!

I tak oto, przy boku woź­nicy, z wy­so­ko­ści ko­zła po­zna­wa­łem świat, jaki roz­cią­gał się hen, da­leko poza ostat­nimi za­bu­do­wa­niami Ha­li­fax. Ko­lo­rowy świat. Za­chwy­cił mnie.

Tu wtrącę, że uży­wa­łem na­zwi­ska Hove. Oj­ciec, za radą wła­ści­ciela za­kładu ry­mar­skiego, zan­gielsz­czył swoje na­zwi­sko. Stało się to jesz­cze przed moim przyj­ściem na świat. A więc nie mia­łem na jego de­cy­zję żad­nego wpływu.

– A gdyby pan miał?

– Nie za­sta­na­wia­łem się nad tym. Na­dal czuję się Po­la­kiem, ta­kim ka­na­dyj­skim Po­la­kiem. Pro­szę się nie dzi­wić, wy­ro­słem w pa­mięci o sta­rym kraju. A na­zwi­sko? No, cóż! Bar­dzo je prze­krę­cano i oj­ciec miał z tym wiele kło­po­tów. Za­de­cy­do­wały więc względy prak­tyczne. Nie nu­dzę pana?

– Wprost prze­ciw­nie. To wszystko jest nie­zwy­kle in­te­re­su­jące. A... czy włada pan ję­zy­kiem swego ojca?

– Oczy­wi­ście! Ba, moja mama na­uczyła się pol­skiego. Z tru­dem jej to przy­szło, dziś jed­nak po­trafi do­ga­dać się z ro­da­kami mego ojca. W Ha­li­fax mieszka grupa emi­gran­tów z Pol­ski, co mie­siąc spo­ty­kają się w domu mo­ich ro­dzi­ców. Mój brat, bo mam młod­szego brata, rów­nież umie mó­wić po pol­sku. Bar­dzo na tym ojcu za­le­żało. Za­wsze po­wta­rza, że na­dej­dzie czas, kiedy wró­cimy do sta­rego kraju. No, ale nie o tym mia­łem mó­wić.

Jeź­dzi­łem ła­dow­nymi wo­zami na za­chód, na pół­noc, na po­łu­dnie. Po­wo­zi­łem co­raz le­piej i pew­nie nie uszło to uwagi mego pra­co­dawcy, bo gdy tra­fiła się oka­zja wie­lo­ty­go­dnio­wej po­dróży na zie­mie Te­ry­to­riów Pół­nocno-Za­chod­nich, pra­wie że ka­ra­waną, bo aż czte­rema wo­zami, i ja wzią­łem w niej udział. Była to moja pierw­sza tak da­leka wy­prawa. Nie do ja­kie­goś tam mia­steczka czy mia­sta, lecz przez pre­rie ku za­gu­bio­nej wśród pust­kowi sta­nicy Kon­nej Po­li­cji.

Wieź­li­śmy kon­serwy żyw­no­ściowe, mun­dury, a na­wet amu­ni­cję. Mój pra­co­dawca cie­szyć się mu­siał du­żym za­ufa­niem władz, je­śli po­wie­rzono mu tyle pań­stwo­wego do­bra. Dla ochrony od­de­le­go­wano do trans­portu dwóch po­li­cjan­tów oraz naj­praw­dziw­szego tra­pera, aby nas za­opa­try­wał w świeże mięso. Z wiel­kim po­dzi­wem zer­ka­łem na obie „czer­wone kurty” i na my­śliwca w bo­bro­wej cza­pie nie­roz­sta­ją­cego się ani na chwilę ze swą nie­zwy­kle długą flintą. To byli dla mnie cał­ko­wi­cie nowi lu­dzie, przy­by­sze z eg­zo­tycz­nego Za­chodu.

Woź­ni­ców wraz ze mną było ośmiu, po dwóch na każdy wóz. Koni – aż dzie­więć, bo je­den lu­zak. Wszy­scy otrzy­ma­li­śmy broń palną, z któ­rej strze­lać uczył nas, na ty­dzień przed wy­jaz­dem, wą­saty po­li­cjant. Nie twier­dzę, że w tym strze­la­niu osią­gną­łem godny uwagi suk­ces, ale na­pa­wał mnie dumą sam fakt po­sia­da­nia strzelby i umie­jęt­ność jej ła­do­wa­nia.

Ru­szy­li­śmy wio­sen­nego dnia, gdy czer­wone zo­rze świtu prze­pę­dziły mroki nocy. Naj­pierw koła na­szej ka­ra­wany we­soło tur­ko­tały po twar­dych na­wierzch­niach bi­tych dróg, póź­niej pra­wie bez­gło­śnie po­częły się to­czyć po piasz­czy­stych, roz­jeż­dżo­nych szla­kach, na ko­niec i te szlaki się skoń­czyły. Zi­mowa, ru­dawa darń, zna­czona wgłę­bie­niami ko­lein, cią­gnęła się przed nami, jak da­leko wzrok się­gał.

Bez prze­wod­ni­ków, „czer­wo­nych kurt”, kłu­su­ją­cych tuż przed pierw­szym wo­zem, ni­gdy nie tra­fi­li­by­śmy do celu. Wła­ści­wego kie­runku jazdy nie znał ża­den z woź­ni­ców. A co było ce­lem? Jak już wspo­mnia­łem, sta­nica po­li­cyjna, po­ło­żona była w po­bliżu gra­nicy ze Sta­nami, na sa­mym po­łu­dniu pro­win­cji Ma­ni­toba.

Tu na­leży za­uwa­żyć, że do­piero w 1885 roku trans­kon­ty­nen­talna li­nia ko­le­jowa po­łą­czyła sto­licę Ma­ni­toby – Win­ni­peg, naj­pierw ze wscho­dem, póź­niej z za­cho­dem. Gdy­bym się uro­dził nieco póź­niej, nie by­łoby już oka­zji do wę­drówki z ka­ra­waną wo­zów. To­wary po­je­cha­łyby po pro­stu wa­go­nami. A ja naj­praw­do­po­dob­niej ni­gdy bym nie tra­fił w sze­regi Pół­nocno-Za­chod­niej Kon­nej Po­li­cji.

Po­li­cyjna sta­nica, jak mnie po­in­for­mo­wała jedna z „czer­wo­nych kurt”, wzno­siła się w szcze­rym pust­ko­wiu nad rzeczką bez na­zwy. Po­zor­nie zbu­do­wa­nie jej na ta­kim bez­lu­dziu nie wy­glą­dało roz­sąd­nie. Cho­ciaż miało swój sens. Po­ste­ru­nek po­li­cyjny wzno­sił się nie­zbyt da­leko od gra­nicy ze Sta­nami, co na­leży pod­kre­ślić, bo wła­śnie gra­nica zde­cy­do­wała o ko­niecz­no­ści za­ło­że­nia po­ste­runku. Na pewno sły­szał pan o prze­myt­ni­kach al­ko­holu i róż­nych prze­stęp­czych ty­pach na­pły­wa­ją­cych do po­łu­dnio­wej Ka­nady z ame­ry­kań­skiego Dzi­kiego Za­chodu. Na­le­żało po­ło­żyć kres ta­kim wę­drów­kom.

Nie będę mó­wił o szcze­gó­łach mo­jej po­dróży. I przez mie­siąc ga­da­nia nie zdo­łał­bym wy­czer­pać te­matu. Któ­re­goś wcze­snego wie­czoru z wy­so­ko­ści ko­zła woź­nicy uj­rza­łem wy­nio­sły, zie­lony pa­gó­rek, a na jego szczy­cie pa­li­sadę z pio­nowo usta­wio­nych klo­ców. Nad pa­li­sadą ster­czał frag­ment da­chu oraz maszt, na któ­rym ło­po­tała ka­na­dyj­ska flaga. Oto osią­gnę­li­śmy cel po­dróży!

Wszy­scy moi to­wa­rzy­sze wrza­skli­wie wy­ra­zili swą ra­dość. Mieli po­wody do za­do­wo­le­nia. Po­li­cjanci – że do­pro­wa­dzili nas bez­błęd­nie do miej­sca prze­zna­cze­nia, woź­nice – że bez uszko­dze­nia wo­zów i ła­dunku wy­ko­nali po­le­ce­nie swej firmy, tra­per – że po­tra­fił nas za­opa­try­wać w świeże mięso. A ja?

Moją ra­dość wy­wo­łał nie kres po­dróży, lecz wi­dok fortu. Pierw­szy raz prze­kro­czy­łem wrota bu­dowli za­miesz­ka­nej przez lu­dzi, wśród któ­rych tak bar­dzo pra­gną­łem się zna­leźć. Sam fort jed­nak nieco mnie roz­cza­ro­wał. W na­iw­nej fan­ta­zji wi­dzia­łem po­tężne umoc­nie­nia ziemne oto­czone fosą, a nad nimi groźne pasz­cze dział. Rze­czy­wi­stość oka­zała się skrom­niej­sza. Za­miast ba­stio­nów – drew­niana pa­li­sada, za­miast groź­nych ba­te­rii – jedna po­lowa ar­matka.

W ob­rę­bie pa­li­sady, na kwa­dra­to­wym po­dwórcu stały dwa ba­raki zbite z nie­oko­ro­wa­nych pni. W jed­nym mie­ściły się ko­szary, w dru­gim ma­ga­zyn i staj­nia. Za­łoga skła­dała się z ośmiu lu­dzi do­wo­dzo­nych przez sier­żanta. Za­le­d­wie ośmiu! Uzna­łem to za kpiny ze zdro­wego roz­sądku. Jakże ośmiu lu­dzi zza tak li­chego umoc­nie­nia może się oprzeć ata­kowi hurmy uzbro­jo­nych czer­wo­no­skó­rych wo­jow­ni­ków? Za­gad­ną­łem w tej spra­wie jed­nego z to­wa­rzy­szą­cych nam po­li­cjan­tów.

Uśmiech­nął się, usły­szaw­szy, o co mi cho­dzi.

„Mój chłop­cze – od­po­wie­dział, co mnie nieco ob­ru­szyło, bo­wiem uwa­ża­łem się za do­ro­słego męż­czy­znę – z In­dia­nami ży­jemy w zgo­dzie, a ża­den prze­myt­nik, na­wet w du­żej gru­pie, nie ośmieli się nas nie­po­koić. Bo i po co? Bę­dzie się ra­czej trzy­mał jak naj­da­lej od tego miej­sca. Uwa­żasz, że pa­li­sada to zbyt mała prze­szkoda dla prze­ciw­nika? Lecz żeby ją oba­lić, po­trzeba ar­mat­niej kuli. Ani In­dia­nie, ani prze­myt­nicy, ani włó­czę­dzy z ame­ry­kań­skiego Dzi­kiego Za­chodu nie roz­po­rzą­dzają ar­ty­le­rią, więc ten fort taki, jaki jest, cał­ko­wi­cie za­spo­kaja na­sze po­trzeby. Zresztą... nie my­śmy go zbu­do­wali, lecz Kom­pa­nia Za­toki Hud­sona w la­tach, kiedy te zie­mie sta­no­wiły jej wy­łączną wła­sność. Po­wia­dasz, że ośmiu lu­dzi za­łogi nie po­trafi nad­zo­ro­wać tak wiel­kich ob­sza­rów po­wie­rzo­nych ich pie­czy. Nie za­po­mi­naj, że każdy konny po­li­cjant li­czy się za dzie­się­ciu. Służba jest ciężka, ale też nie przyj­mu­jemy do niej byle kogo”.

Usły­szaw­szy to mimo woli wes­tchną­łem. Po­pa­trzał na mnie ba­daw­czo.

„Pró­bo­wa­łeś się za­cią­gnąć?”.

Przy­tak­ną­łem: „W sie­dem­dzie­sią­tym trze­cim...”.

„Ho, ho! – ro­ze­śmiał się. – Mój chłop­cze, wtedy wy­bie­rano naj­lep­szych, przede wszyst­kim po­sia­da­ją­cych woj­skowe do­świad­cze­nie. Nie wie­dzia­łeś?”.

Przy­zna­łem, że moje ów­cze­sne in­for­ma­cje da­le­kie były od prawdy. I na tym za­koń­czyła się roz­mowa.

Nie wy­ru­szy­li­śmy w drogę po­wrotną na­tych­miast. Ko­nie mu­siały od­po­cząć, wozy na­le­żało do­kład­nie spraw­dzić, lu­dzie mu­sieli od­sap­nąć i na­brać sił do no­wej wę­drówki. Mia­łem te­raz sporo wol­nego czasu, by ze szczytu wznie­sie­nia go­dzi­nami ga­pić się na fa­lu­jące trawy, po­dobne do mo­rza, bo tak samo bez­kre­sne. Ten wi­dok mnie urze­kał, sko­ja­rzy­łem go z opo­wie­ściami ojca o sta­rym kraju. Nie­gdyś na po­łu­dniowo-wschod­nich ru­bie­żach Pol­ski roz­cią­gał się bez­ludny step, który zwano Dzi­kimi Po­lami. Nasz na­ro­dowy po­eta, Adam Mic­kie­wicz, nie wiem. czy pan o nim sły­szał...

– Ow­szem – po­spie­szy­łem z od­po­wie­dzią. – Przy­jaź­nił się z nim Ja­mes Fe­ni­more Co­oper[7], gdy prze­by­wał przez ja­kiś czas w Eu­ro­pie.

– Tym le­piej. Otóż Mic­kie­wicz od­był po­dróż przez ten step i na­pi­sał wiersz, któ­rego frag­ment, po okrop­nych wy­sił­kach (z po­mocą ojca) zdo­ła­łem prze­tłu­ma­czyć na an­giel­ski. Na pewno nie­do­sko­nale, ale wier­nie z ory­gi­na­łem i z sen­sem. Brzmi on tak:

Wpły­ną­łem na su­chego prze­stwór oce­anu,

Wóz nu­rza się w zie­lo­ność i jak łódka bro­dzi;

Śród fali łąk szu­mią­cych, śród kwia­tów po­wo­dzi,

Omi­jam ko­ra­lowe ostrowy bu­rzanu[8].

I te wła­śnie słowa po­wta­rza­łem so­bie, spo­glą­da­jąc na pre­rię...

– Po­rów­na­nie stepu do oce­anu jest na­der trafne.

– I ja tak uwa­żam. No, ale wra­cam do głów­nego te­matu. Otóż... w for­cie prze­by­wa­li­śmy przez okrą­gły ty­dzień. W przed­dzień od­jazdu przy­była tam ważna oso­bi­stość: ofi­cer po­li­cji z Win­ni­peg. Że mu­siała to być ważna oso­bi­stość, po­zna­łem nie po dys­tynk­cjach mun­duru, lecz po za­cho­wa­niu się za­łogi fortu. Wszy­scy prę­żyli się na bacz­ność, a sier­żant, jak za­uwa­ży­łem, ani na krok nie od­stę­po­wał go­ścia. Wie­czo­rem, gdy już mo­ści­li­śmy so­bie le­go­wi­ska w wo­zach (wszy­scy woź­nice, a ja wraz z nimi, spa­li­śmy w wo­zach), sier­żant od­wie­dził nas, in­for­mu­jąc, iż ofi­cer ten jest in­spek­to­rem pod­okręgu, że udaje się do Ot­tawy, a więc bę­dzie nam to­wa­rzy­szył spory ka­wa­łek drogi, a te­raz chce po­roz­ma­wiać z „kie­row­ni­kiem” ka­ra­wany.

Tym kie­row­ni­kiem, a jed­no­cze­śnie woź­nicą wozu, na któ­rym je­cha­łem, był nie­jaki Da­vis, dłu­go­letni pra­cow­nik przed­się­bior­stwa, za­ufany czło­wiek szefa. Bar­dzo by­łem cie­kaw, co in­spek­tor pra­gnie po­wie­dzieć Da­vi­sowi. Nie­stety, Da­vis za­brał na tę roz­mowę je­dy­nie tra­pera. Znik­nęli we­wnątrz bu­dynku. Cze­ka­li­śmy cier­pli­wie, aż wrócą, co trwało po­nad go­dzinę. Ku na­szemu za­sko­cze­niu przy­był z nimi rów­nież in­spek­tor. Po­rwa­li­śmy się z ziemi, po­wy­ska­ki­wa­li­śmy z wo­zów, jakby zja­wił się wśród nas co naj­mniej gu­ber­na­tor pro­win­cji.

„Sia­daj­cie, sia­daj­cie – po­wie­dział ofi­cer. – Przez kilka naj­bliż­szych ty­go­dni przyj­dzie nam ra­zem wę­dro­wać, dla­tego mu­simy się za­zna­jo­mić”.

Pa­mię­tam to spo­tka­nie tak, jakby od­było się wczo­raj, a nie przed laty. In­spek­tor na­zy­wał się Ja­mes Ni­chol­son. Dziwny z niego był czło­wiek. Dla­czego? Za­raz wy­ja­śnię.

Po­ga­daw­szy o tym i owym, po­żar­to­waw­szy, że obec­nie każdy z woź­ni­ców sta­nie się do­świad­czo­nym prze­wod­ni­kiem, na­gle zwró­cił się do mnie:

„No cóż? Na­dal pra­gniesz zo­stać po­li­cjan­tem?”.

Jak to się mówi, za­po­mnia­łem ję­zyka w gę­bie. Do­słow­nie.

Cze­kał cier­pli­wie, aż zdo­łam wy­krztu­sić krót­kie „tak”. Za­pewne po­li­cjant, z któ­rym roz­ma­wia­łem w for­cie, po­wtó­rzył mu moje zwie­rze­nia. Dla­czego tak po­stą­pił? Nie wiem. Dla­czego moja osoba za­in­te­re­so­wała Ni­chol­sona? Rów­nież nie wiem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Sa­skat­che­wan uzy­skał prawa pro­win­cji Ka­nady do­piero w 1905 roku.
[2] Hi­sto­ria ta zo­stała opi­sana w po­wie­ści Zni­ka­jące stado.
[3] Hi­sto­ria ta zo­stała opi­sana w po­wie­ści Skarby Mac­ken­zie.
[4] W 1904 r. ta for­ma­cja otrzy­mała na­zwę Kró­lew­skiej Pół­nocno-Za­chod­niej Kon­nej Po­li­cji, a w 1920 r. – Kró­lew­skiej Ka­na­dyj­skiej Kon­nej Po­li­cji. Pod taką na­zwą ist­nieje do dziś.
[5] Mila an­giel­ska – po­nad 1600 me­trów.
[6] Mowa tu o po­wsta­niu w za­bo­rze au­striac­kim.
[7] Ja­mes Fe­ni­more Co­oper (1789–1851) – słynny po­wie­ścio­pi­sarz ame­ry­kań­ski, m.in. au­tor Pię­ciok­sięgu So­ko­lego Oka.
[8]So­nety krym­skie: Stepy Aker­mań­skie.

Po­wie­ści Wie­sława Wer­nica w se­rii We­stern:

1. Tropy wiodą przez pre­rię

2. Sze­ryf z Fort Ben­ton

3. Słońce Ari­zony

4. Co­lo­rado

5. Pło­mień w Okla­ho­mie

6. Ła­pacz z Sa­cra­mento

7. Czło­wiek z Mon­tany

8. Gwiazda tra­pera

9. Wę­drowny han­dlarz

10. Przez góry Mon­tany

11. Na po­łu­dnie od Rio Grande

12. Ucieczka z Wi­chita Falls

13. Barry Bede

14. Old Gray

15. Skarby Mac­ken­zie

16. Zni­ka­jące stado

17. Wo­ła­nie da­le­kich wzgórz

18. Sier­żant kon­nej po­li­cji

19. W No­wej Fun­dlan­dii

20. Złe mia­sto