Znikające stado - Wiesław Wernic - ebook + książka

Znikające stado ebook

Wiesław Wernic

0,0

Opis

Powieść przygodowa Wiesława Wernica Znikające stado należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej o Dzikim Zachodzie. Charyzmatyczni bohaterowie powieści – doktor Jan i traper Karol Gordon – wyruszają tropem złodziei krów z farmy Jonathana Caldwella. Rozwikłanie zagadki niesie ze sobą niebezpieczeństwo, o czym bohaterowie przekonują się dość szybko. Ale kto jak nie oni może rozwikłać tę trudną sprawę, dlatego porucznik Gary Mitchel prosi doktora Jana i trapera Gordona – wytrawnych "tropicieli" przestępców – o pomoc.

Znikające stado należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfitujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia. Autor cyklu Wiesław Wernic jest cenionym mistrzem gatunku. Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach westmanów i groźnych rewolwerowców.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Co­py­ri­ght by Do­mi­nik Wer­nic, Mont­real, Ca­nada 2019 © Co­py­ri­ght by Sied­mio­róg Sp. z o.o., Wro­cław, Po­land 2019
Ża­den frag­ment książki nie może być po­wie­lany ani re­pro­du­ko­wany w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie elek­tro­niczne, Wro­cław 2025
ISBN 978-83-8279-300-0
Księ­gar­nia wy­sył­kowa Wy­daw­nic­twa Sied­mio­rógwww.sied­mio­rog.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Czego lęka się Ben Hal­ley

Swi­tało. Ci­sza okryła zie­mię, wiatr zwi­nął skrzy­dła. Ża­ło­sny głos sowy roz­pły­nął się bez echa. Da­le­kie, prze­cią­głe wo­ła­nie nie­wi­docz­nego dra­pież­nika urwało się w pół­dź­więku. Gwiazdy przy­ga­sły, a mrok po­ja­śniał. Tylko w głębi po­sęp­nego ma­tecz­nika świer­ków – ta­jem­ni­czej wy­spy wśród bez­le­śnej rów­niny – na­dal kłę­biła się czerń nocy.

Po­tem wschód za­pło­nął pur­purą. Drżące igiełki czer­wieni po­ja­wiły się po­nad li­nią ho­ry­zontu i po chwili rą­bek sło­necz­nej tar­czy dźwi­gnął się nad zie­mią. Ścieżka ja­sno­ści po­bie­gła chyżo, zna­cząc swój szlak ro­dzą­cymi się cie­niami drzew, krze­wów, pa­gór­ków i do­lin. W zie­lo­nej gę­stwi­nie za­śpie­wał pierw­szy ptak, na ło­dy­gach traw roz­bły­sły kro­ple rosy. Ro­dził się dzień.

Chwy­ci­łem lufę win­cze­stera, zimną i mo­krą. Kolbą prze­su­ną­łem ża­rzące się po­lano bli­żej środka ogni­ska. Po jego dru­giej stro­nie, na skraju za­gaj­nika, spał otu­lony w pa­sia­ste koce Ka­rol Gor­don. Nie­opo­dal na­sze dwa kasz­tany, pusz­czone na dłu­gich lin­kach, po­trzą­sały łbami, szczy­piąc rzadką trawę. Tu­pot ich ko­pyt przy­jem­nie brzmiał w ci­szy po­ranka.

Nieco da­lej pęcz­niała pół­okrą­gła płó­cienna buda wozu, kry­jąca na­sze ba­gaże oraz woź­nicę. Chra­pał gło­śno, co świad­czyło o do­brym sa­mo­po­czu­ciu i głę­bo­kiej drzemce.

Za wo­zem koń­czyła się ściana lasu. Da­lej, ku pół­nocy, rów­nina bie­gła ła­godną po­chy­ło­ścią aż ku od­le­głym ska­li­stym pa­gór­kom, a zie­leń traw na­bie­rała zgni­łego od­cie­nia, znak, iż pod cienką war­stewką gleby kryje się ni­gdy nie­wy­sy­cha­jąca ot­chłań ba­gien.

Stwier­dzi­li­śmy ten fakt jesz­cze po­przed­niego dnia, nim zmierzch unie­moż­li­wił do­kładną ob­ser­wa­cję.

Po­nura to była oko­lica i pełna dziw­nych od­gło­sów, które nie­po­ko­iły nas przez pierw­sze go­dziny mi­nio­nej nocy.

Ja­kieś plu­ski, świ­sty, mla­ska­nia do­bie­gały z krańca mo­cza­rów, jak gdyby ta­plały się w nich po­tężne jasz­czury, któ­rych szkie­lety znaj­do­wali w ziemi i w skal­nych ja­ski­niach ar­che­olo­dzy. Są­dzę, że dźwięki te wy­da­wał gaz (może me­tan?) po­wsta­jący z fer­men­ta­cji zgni­łych szcząt­ków ro­ślin i zwie­rząt, który stop­niowo wy­do­by­wał się na po­wierzch­nię. Dla­czego jed­nak sły­chać go było tylko w nocy? Może po­wsta­wał w wy­niku róż­nicy tem­pe­ra­tur?

Nasz woź­nica, który wy­dał mi się na pierw­szy rzut oka czło­wie­kiem roz­waż­nym i śmia­łym, do­stał na­padu drżączki, gdy Ka­rol po­sta­no­wił za­trzy­mać się na noc­leg wła­śnie tu­taj.

Hal­ley, tak brzmiało na­zwi­sko stra­chajły, żar­li­wie nas na­ma­wiał do dal­szej wę­drówki, mimo po­gar­sza­ją­cej się wi­docz­no­ści i szybko nad­cią­ga­ją­cej nocy. Na­ma­wiał jed­nak bez­sku­tecz­nie. Wi­dzia­łem, jak mu się trzę­sły ręce, gdy zdej­mo­wał uprząż z koń­skich kar­ków, rów­nież gdy chwilę póź­niej, przy trza­ska­ją­cym ogni­sku, po­pi­jał kawę z bla­sza­nego kubka, ale obaj z Ka­ro­lem uzna­li­śmy, że miej­sce to jest naj­lep­sze na obo­zo­wi­sko.

Tego, co ga­dał Hal­ley, nie można było prze­cież trak­to­wać po­waż­nie. Twier­dził, że na mo­cza­rach żyją żaby wiel­ko­ści spo­rych psów oraz węże po­ry­wa­jące śmiał­ków pod­cho­dzą­cych zbyt bli­sko do ba­gien.

Oświad­czył wresz­cie, że re­zy­gnuje ze snu w tak nie­bez­piecz­nym miej­scu i ukryje się w głębi za­gaj­nika. Uspo­koił się do­piero wtedy, gdy Ka­rol obie­cał, że we dwójkę czu­wać bę­dziemy nad wła­snym i zwie­rząt bez­pie­czeń­stwem.

Tak też po­stą­pi­li­śmy. Oczy­wi­ście nie ze względu na rze­komo gi­gan­tyczne żaby i węże, lecz na inne, re­alne groźby – moż­li­wość nie­spo­dzie­wa­nego po­ja­wie­nia się czwo­ro­noż­nych dra­pież­ni­ków, a kto wie, może i dwu­noż­nych? Rzecz ja­sna na­le­żało zre­zy­gno­wać z po­mocy Hal­leya. Za­pewne bu­dziłby nas przy lada sze­le­ście.

Z za­do­wo­le­niem przy­jął wy­klu­cze­nie go z ko­lejki wart (za­pi­sa­łem mu to na mi­nus) i za­raz po ko­la­cji za­grze­bał się w der­kach, w głębi wozu. Po­peł­ni­li­śmy chyba błąd, go­dząc się na ta­kiego prze­wod­nika, ale któż mógł prze­wi­dzieć jego za­ska­ku­jące za­cho­wa­nie.

Do­rzu­ci­łem drugą szczapę do ognia, a gdy ob­jął ją le­niwy pło­mień, me­ta­lowy trój­nóg usta­wi­łem nad ogni­skiem. Z ko­cioł­kiem trzeba było po­wę­dro­wać do dziw­nej dziury, którą Hal­ley po­ka­zał nam kilka mi­nut po przy­by­ciu na miej­sce. Te­raz by­łem prze­ko­nany, że ża­ło­wał swego po­stępku. Bo­wiem źró­dło na skraju lasu było je­dy­nym zbior­ni­kiem wody w oko­licy (oczy­wi­ście nie li­cząc ba­gien). To ono wła­śnie prze­są­dziło o roz­bi­ciu tu bi­waku. Nie wia­domo, czy ktoś umyśl­nie wy­ko­pał dziurę, aby ma­lutki po­nik, są­czący się z głębi za­gaj­nika, miał się gdzie zbie­rać, czy też woda sama wy­płu­kała za­głę­bie­nie. Dość, że do­brze słu­żyła nie­jed­nym wę­drow­com.

Ko­cio­łek plu­snął o wodę, która za­bul­go­tała, wy­peł­nia­jąc go po brzegi. Za­wie­si­łem na­czy­nie na me­ta­lo­wym haku pod trój­no­giem, do­ło­ży­łem do ogni­ska trze­cią szczapę. Buch­nęły iskry, pło­mień po­czął li­zać dno garnka.

Za­bęb­ni­łem pię­ścią w budę wozu. Po­ru­szyło się, pod­nio­sła się płó­cienna płachta. Naj­pierw uj­rza­łem nogi, póź­niej tors, wresz­cie resztę na­szego woź­nicy.

– Już czas, Hal­ley! – rzu­ci­łem nieco po­iry­to­wany.

– Prze­pra­szam – stęk­nął. – To pew­nie te opary z ba­gien.

– Opary z ba­gien?

– A tak, chyba dzia­łają usy­pia­jąco.

Wzru­szy­łem ra­mio­nami.

– Coś ci się przy­wi­działo, Hal­ley. Czas na­poić ko­nie.

– Do­brze, do­brze... – przy­tak­nął skwa­pli­wie.

Się­gnął w głąb wozu, wy­do­był skó­rzany wór. Po­nik nie nada­wał się do bez­po­śred­niego po­je­nia zwie­rząt, za­głę­bie­nie było zbyt małe. Na­le­żało więc na­peł­nić wo­rek przy po­mocy mniej­szego na­czy­nia i do­piero wów­czas po­słu­żyć się nim jako poj­ni­kiem. Kło­po­tliwy spo­sób, lecz nie było lep­szego.

Ob­ser­wo­wa­łem ru­chy woź­nicy. Ukląkł przy źró­dle i wchlu­sty­wał wodę w czarny otwór worka. Czy­nił to nie­zwy­kle spraw­nie. Rzecz gra­ni­czyła z cu­dem, bo żadna kro­pla nie upa­dła na zie­mię.

Hal­ley (jakże mu na imię... aha, Ben) mu­siał być jed­nym z tych do­świad­czo­nych pa­stu­chów, któ­rzy on­giś gnali ty­siące sztuk by­dła z pre­rii Tek­sasu aż do Do­gde City w Kan­sas lub jesz­cze da­lej na pół­noc, do De­adwood w Po­łu­dnio­wej Da­ko­cie i Bo­ze­man w Mon­ta­nie. Roz­bu­dowa sieci ko­le­jo­wej oraz gęst­nie­jące osad­nic­two na pu­stych on­giś tra­sach prze­pędu po­ło­żyły kres wę­drów­kom i po­zba­wiły pracy wielką rze­szę kow­bo­jów.

Wy­soki, do­brze zbu­do­wany męż­czy­zna nie­okre­ślo­nego wieku wy­glą­dał na po­tra­fią­cego sta­wić czoła nie­jed­nemu mło­dzi­kowi, cho­ciaż si­wi­zna przy­pró­szyła mu skro­nie, a twarz po­orały zmarszczki.

Jego spo­sób wy­ra­ża­nia się trą­cił nieco sta­ro­świec­kim sty­lem daw­nych ha­cjen­de­rów Po­łu­dnia, gdzie hisz­pań­ska ele­gan­cja w wy­sła­wia­niu się i fran­cu­ska lek­kość w pro­wa­dze­niu kon­wer­sa­cji po­zo­sta­wiły trwałe ślady wśród miesz­kań­ców Tek­sasu i Lu­izjany. By­łem pe­wien, że Hal­ley wiele lat spę­dził na tam­tych te­re­nach. W su­mie na pierw­szy rzut oka czy­nił bar­dzo sym­pa­tyczne wra­że­nie. Nieco póź­niej, w cza­sie wę­drówki wo­zem, wra­że­nie to jesz­cze się po­głę­biło, gdy ob­ser­wo­wa­łem spraw­nego fi­zycz­nie, ener­gicz­nego czło­wieka. Dla­tego nie po­tra­fi­łem zro­zu­mieć, czemu od­głosy trzę­sa­wi­ska na­gle zmie­niły na­szego woź­nicę w pół­mi­sek drżą­cej ga­la­rety. Czy po­przed­nie za­cho­wa­nie było je­dy­nie po­zo­rem, czy też obecne prze­ra­że­nie jest udane? A może Ben Hal­ley, mimo ogłady i roz­sądku, w rze­czy­wi­sto­ści na­le­żał do ciem­nych, za­bo­bon­nych, prze­sąd­nych kow­bo­jów nie­da­ją­cych się na­stra­szyć po­pło­chem wśród wę­dru­ją­cego stada ani strzałą wy­pusz­czoną z in­diań­skiego łuku, ani wi­do­kiem re­wol­we­ro­wej lufy, lecz bzdurną ga­da­niną, ba­ję­dami o du­chach pre­rii i nie­sa­mo­wi­tych zwie­rzę­tach, wo­bec któ­rych czło­wiek ma mniej­sze szanse niż mu­cha ata­ko­wana przez wró­bla. Kto mu na­ga­dał głupstw o ża­bach wiel­ko­ści psów i wę­żach po­ry­wa­ją­cych lu­dzi?

Ob­ser­wo­wa­łem go, jak na­peł­niał wór, a póź­niej, jak poił ko­nie. Ru­chy miał śmiałe, krok pewny, dłoń nie­za­wodną. To był Ben Hal­ley z po­przed­niego ranka, z po­przed­nich dni, w ni­czym nie­po­dobny do stra­chajły szu­ka­ją­cego schro­nie­nia we wnę­trzu wozu.

Ko­nie pod­no­siły łby, par­skały kro­pel­kami wody lśnią­cymi w słońcu ró­żowo i zło­ci­ście.

– Za­ła­twione, pro­szę pana.

Hal­ley pod­niósł wór spodem do góry, wy­trzą­sa­jąc zeń resztki wil­goci, wy­pro­sto­wał go i do­kład­nie zwi­nął w grubą i krótką rolkę. Wszystko, co czy­nił, było sys­te­ma­tyczne i ce­lowe.

– Czy upie­czemy in­dyki? Zo­stały jesz­cze trzy.

– Tak – od­mruk­ną­łem, roz­my­śla­jąc nad dziw­nymi sprzecz­no­ściami cha­rak­te­ry­zu­ją­cymi na­szego woź­nicę.

– Pójdę po­szu­kać gliny.

Po­przed­niego dnia tra­fi­li­śmy na stado wę­dru­ją­cych dzi­kich in­dy­ków. Sześć pa­dło ofiarą na­szych strzelb. Z tego trzy zje­dli­śmy pra­wie na­tych­miast. Upie­czone w ża­rze ogni­ska, ob­le­pione gliną i na­dziane nie­zna­nym mi zie­lem, które Hal­ley wy­szu­kał na łące. Gdy glina po­częła ró­żo­wieć, pie­czeń była go­towa. Pa­ty­kiem od­su­ną­łem ją poza ob­ręb ogni­ska, a gdy nieco osty­gła, roz­bi­łem sko­rupę trzon­kiem noża. Od­le­ciała wraz z pió­rami ptaka, po­zo­sta­wia­jąc czy­ste mięso, go­rące, so­czy­ste, o woni, z którą nie da się po­rów­nać za­pach w inny spo­sób przy­rzą­dzo­nego. Tak pie­czone in­dyki ja­dłem nie­je­den raz, lecz te, przy­go­to­wane ręką Hal­leya, były naj­lep­sze z naj­lep­szych. Ileż ten czło­wiek po­sia­dał umie­jęt­no­ści! Bo i strzel­cem był nie­złym, woź­nicą zna­ko­mi­tym, a o jego orien­ta­cji w te­re­nie świad­czył fakt, iż pod­czas po­dróży ani razu nie za­wa­hał się w wy­bo­rze drogi, a sy­gna­li­zo­wane przez niego dziwy kra­jo­brazu uka­zy­wały się nam za­wsze w za­po­wie­dzia­nym ter­mi­nie.

– Za ja­kąś go­dzinkę, pro­szę pa­nów, na­tkniemy się na kępę drzew ota­cza­ją­cych głaz. Po­wia­dają, iż znaj­duje się pod nim grób tra­pera, który zgi­nął stra­to­wany przez bi­zony. Po­wia­dają, że był wiel­kim przy­ja­cie­lem In­dian Kri, że ura­to­wał ich przed wiel­kim gło­dem, gdy bi­zony pew­nej je­sieni ob­rały so­bie inny szlak do­rocz­nej wę­drówki. Nikt już nie pa­mięta, jak się na­zy­wał. Stare to dzieje i nie­stare jed­no­cze­śnie, bo czas tu upływa na skrzy­dłach wia­tru.

Za­brzmiało to za­dzi­wia­jąco po­etycz­nie w ustach czło­wieka, który (jak po­dej­rze­wa­łem) nie umiał ani czy­tać, ani pi­sać.

– Po­dobno ten tra­per, pro­szę pa­nów, za­wsze po­wia­dał czer­wo­no­skó­rym, że chce być po­cho­wany na pre­rii w cie­niu drzew i pod wiel­kim gła­zem. Sama fan­ta­zja, pro­szę pa­nów! Prze­cież jak drzewa, to nie pre­ria, gdzież na rów­ni­nie szu­kać skał? A jed­nak Kri speł­nili jego ży­cze­nie. Na tra­vois[1] przy­tasz­czyli z da­le­kich stron po­tężny ka­mień i od­szu­kali kępę drzew. Mu­siało ich to kosz­to­wać nie­mało pracy. Aż dziw, że pod­jęli się ta­kiego trudu. A póź­niej, gdy przy­wa­lono grób gła­zem, od­były się in­diań­skie tańce, bi­cie w bębny i czary sza­ma­nów prze­pę­dza­ją­cych złe du­chy od miej­sca, w któ­rym spo­czął „biały brat”. Czy­sto po­gań­ski po­grzeb, lecz dla tra­pera było to już nie­istotne.

Nie­całą go­dzinę póź­niej ze­sko­czy­li­śmy z wozu przy kę­pie drzew wy­ro­słej ka­pry­sem przy­rody wśród bez­le­śnej rów­niny. Po­tężny głaz le­żał w sa­mym środku tej kępy – na świa­dec­two prawdy słów Hal­ley’a. Czy rze­czy­wi­ście spo­czy­wały tu do­cze­sne szczątki nie­zna­nego tra­pera, czy też była to jedna z wielu le­gend, ja­kie ro­dzą się wśród wiel­kich prze­strzeni pier­wot­nej przy­rody? Nikt tego ni­gdy nie po­zna.

In­nego dnia, gdy Hal­ley nie­za­wod­nie okre­ślił po­ło­że­nie ma­łego je­ziorka, o dwie mile od miej­sca, w któ­rym wów­czas by­li­śmy, za­gad­ną­łem:

– Chyba uczy­łeś się orien­ta­cji w te­re­nie od czer­wo­no­skó­rych?

– Samo mi we­szło w głowę. Tyle lat tu je­stem. Od In­dian ra­czej trzy­mam się z da­leka.

– Nie lu­bisz ich?

– Ani lu­bię, ani nie lu­bię. Wiem tylko tyle, że są okrop­nie brudni i kradną.

– Co ta­kiego?! – obu­rzył się Ka­rol tra­fiony w naj­czul­sze miej­sce.

– Sły­sza­łem, że jest pan my­śli­wym ra­czej dla roz­rywki niż z po­trzeby, a ja w swym ży­ciu wy­dep­ta­łem sporo ście­żek wśród głu­szy. Je­śli pan są­dzi, że oni się w ogóle myją, to, prze­pra­szam, ale jest pan w błę­dzie.

– A jed­nak myją się. To obrzy­dliwe kłam­stwo twier­dzić ina­czej – zde­ner­wo­wał się mój przy­ja­ciel. – Obrzy­dliwe kłam­stwo wy­my­ślone przez różne typy, które nie wy­su­nęły na­wet nosa poza miej­skie gra­nice. Sły­sza­łeś kiedy, Hal­ley, o in­diań­skich łaź­niach?

– A jakże, a jakże. Sza­łas, w któ­rym leżą go­rące ka­mie­nie. Po­lewa się je wodą i In­diań­ski na­gus wy­paca w pa­rze swe brudy. Lecz, za po­zwo­le­niem pana, oni ko­rzy­stają z pa­rówki nie­zwy­kle rzadko, musi być ja­kaś ku temu spe­cjalna oka­zja lub na­kaz cza­row­nika. Prawdę po­wie­dziaw­szy, w ta­kim przy­padku szo­rują się od ze­wnątrz i od środka. Bo­wiem przed pa­rówką piją prze­czysz­cza­jące na­pary. Może to i ra­cja, może to i słuszne, lecz czy taki za­bieg może za­stą­pić my­dło i co­dzienną ką­piel?

Uśmiech­ną­łem się na ten wy­wód, bo prze­cież i wśród „bla­dych twa­rzy” nie bra­kuje bru­da­sów, mimo że znacz­nie im ła­twiej utrzy­mać czy­stość oso­bi­stą.

– No, bo – Hal­ley znowu pod­jął te­mat – czyżby w prze­ciw­nym ra­zie tak okrop­nie cuch­nęli? I mieli wszy? A oni mają!

– Ła­two ci ga­dać – obu­rzył się Ka­rol. – Spró­buj cho­ciaż przez pół roku ko­czo­wać przy ogni­sku, spać w ubra­niu, po­cić się w skwa­rze pod­czas da­le­kich wę­dró­wek, a bę­dziesz rów­nie śmier­dział dy­mem, po­tem, zjeł­cza­łym tłusz­czem i źle wy­pra­wioną skórą. A my­dła rze­czy­wi­ście nie znają. Po­wiedz mi, Hal­ley, czy po­szedł­byś do rzeki myć się przy dzie­się­ciu stop­niach[2] i po­ry­wi­stym wie­trze?

– Nie po­szedł­bym, na­wet gdyby w ogóle nie wiało.

– A wy­ma­gasz tego od In­dian.

Ta­kie to roz­mówki pro­wa­dzi­li­śmy w cza­sie na­szej po­dróży, aż do dzi­siej­szego dnia.

– Ka­rolu, hej!

Siadł na­tych­miast, a jego dłoń au­to­ma­tycz­nym ru­chem się­gnęła po win­cze­ster. Ileż to razy ob­ser­wo­wa­łem ten od­ruch na­byty la­tami do­świad­czeń? Ka­rol, gdy go wy­rwano ze snu, nie wpa­dał w pa­nikę, nie prze­cie­rał oczu, nie py­tał bez­sen­sow­nie o po­wód zbu­dze­nia, nie zie­wał, nie prze­cią­gał się, lecz na­tych­miast spo­glą­dał by­stro do­koła. Uczy­nił tak i tym ra­zem.

– Późno już, Ja­nie – za­uwa­żył, pod­no­sząc się. – Gdzie Hal­ley?

Wy­ja­śni­łem po­wód od­da­le­nia się woź­nicy.

– Jak on dziś wy­gląda?

– Nor­mal­nie.

– Nie trzę­sie się?

– Nie.

– Poj­mu­jesz coś z tego, Ja­nie?

Mu­sia­łem przy­znać, że nic nie poj­muję.

– Chyba... – do­da­łem – chyba że kie­dyś prze­żył coś okrop­nego w związku z ja­kimś ba­gnem. Taki uraz za­pada głę­boko w psy­chice czło­wieka i bu­dzi się nie­ocze­ki­wa­nie z byle po­wodu. Drobna rzecz, drobna sprawa, po­dobny wi­dok może wy­zwo­lić ukryte prze­ra­że­nie.

– Tak twier­dzi me­dy­cyna? – za­py­tał Ka­rol we­soło.

– Tak twier­dzi – su­rowo przy­tak­ną­łem.

– Hm... kto wie? Może to jed­nak tylko uda­wa­nie?

– My­śla­łem i o tym, a rów­nież o za­bo­bon­nych, sta­rych kow­bo­jach, któ­rym w gło­wach utkwiły nie­sa­mo­wite le­gendy Dzi­kiego Za­chodu.

– Ben Hal­ley nie wy­gląda na ta­kiego. No, ale woda już wrze.

Sko­czy­łem do wozu po puszkę zmie­lo­nej kawy. Jak da­leko po­tra­fię się­gnąć pa­mię­cią, ni­gdy nie by­li­śmy tak za­opa­trzeni w żyw­ność, jak obec­nie. Na przy­kład cu­kier. Wiel­kie nieba! Ni­gdy nie za­bie­ra­łem cu­kru w drogę. Roz­sy­puje się, wil­got­nieje, roz­ta­pia. Ileż go zresztą na­leży za­brać, aby star­czyło cho­ciaż na mie­siąc? A koce, a trój­nóg do go­to­wa­nia nad ogni­skiem i z tu­zin garn­ków! To było do­bre dla wy­prawy gre­en­hor­nów, lecz nam psuło opi­nię. Cho­ciaż wła­śnie ta­kie mnie­ma­nie o nas sprzy­jało osią­gnię­ciu osta­tecz­nego celu.

Zdją­łem ko­cio­łek z trój­noga, wsy­pa­łem doń cztery gar­ście ciem­no­brą­zo­wego pyłu. Po­wierzch­nia wody spęcz­niała pianą i buch­nął zna­jomy za­pach.

– Trzy­maj, Ka­rolu.

Sia­dłem obok. Bla­szany ku­bek pa­rzył palce, wrzą­tek pa­rzył wargi, lecz po­czu­łem w żo­łądku i ca­łym ciele przy­jemne cie­pło. Ra­nek był rzeźwy i zimny, niebo za­po­wia­dało po­godę, a przed chło­dem za­bez­pie­czał pło­mień ogni­ska. Ku­rzy­li­śmy fa­jeczki. Siwy dy­mek uno­sił się pio­nowo. Hal­ley przy­czła­pał z po­tężną bryłą gliny, po­zdro­wił Ka­rola. Wy­mie­sił glinę z wodą niby cia­sto i za­jął się ob­le­pia­niem in­dy­ków. W końcu roz­gar­nął po­piół, uło­żył ptaki, na­krył je wę­giel­kami.

– Za pół go­dziny będą go­towe – oznaj­mił.

– W ko­ciołku jest go­rąca kawa – po­in­for­mo­wa­łem. – Roz­grzej się.

Po­dzię­ko­wał bar­dzo ele­gancko i gru­bym pa­ty­kiem po­czął ze­skro­by­wać resztki gliny z dłoni. Po­tem wy­tarł je o spodnie. Ano cóż, dla wielu wę­drow­ców pre­rii, gór i la­sów spodnie są nie tylko czę­ścią odzieży, lecz i... ścierką. Na­sy­cone z upły­wem czasu ku­rzem, po­tem, krwią upo­lo­wa­nej zwie­rzyny, stają się nie­prze­ma­kalne i sztywne jak bla­cha.

Siadł kilka kro­ków od nas i za­jął się za­war­to­ścią kubka. Za­cho­wy­wał dy­stans. Kto­kol­wiek inny, obo­jęt­nie kto, kow­boj, tra­per, nie mó­wiąc już o nie­dziel­nych west­ma­nach (my­śli­wych sno­bi­zu­ją­cych się w jedno lub dwu­dnio­wych wy­pra­wach na po­pu­larne te­reny ło­wiec­kie), po pro­stu spo­cząłby tuż obok mnie czy Ka­rola, cho­ciażby tylko po to, aby po­roz­ma­wiać. Ben Hal­ley za­wsze trzy­mał się na ubo­czu. Dla­czego? Czy był to na­wyk wdro­żony mu przez pra­co­dawcę, czy też oznaka nie­uf­no­ści do nas? A może taki spo­sób by­cia wią­zał się z prze­szło­ścią Hal­leya? Ze służbą u na­dę­tego ha­cjen­dera, niby ła­ska­wego dla pod­wład­nych, lecz su­rowo prze­strze­ga­ją­cego hie­rar­chii spo­łecz­nej, dzie­lą­cej zwy­kłego va­qu­ero, czyli pa­stu­cha, od po­sia­da­cza ty­sięcy akrów ziemi. Tra­dy­cje hisz­pań­skie głę­boko za­pu­ściły swe ko­rze­nie na zie­miach Tek­sasu i Flo­rydy. Nie po­tra­fiły ich wy­ple­nić bar­dziej re­pu­bli­kań­skie zwy­czaje jan­ke­sów przy­by­łych tam przed i po woj­nie do­mo­wej, która zdru­zgo­tała feu­dalną go­spo­darkę Po­łu­dnia, lecz nie­wiele zmie­niła w sta­rych ukła­dach spo­łecz­nych. Ben Hal­ley, po­dej­rze­wa­łem, z tego Po­łu­dnia po­cho­dził.

Tak so­bie my­śla­łem, ćmiąc fa­jeczkę do chwili, w któ­rej za­miast dymu po­cią­gną­łem już tylko cie­płe po­wie­trze, a Hal­ley za­wia­do­mił:

– Pie­czeń go­towa, pro­szę pa­nów.

Wy­gar­nę­li­śmy sko­rupy z żaru i ocho­czo za­ję­li­śmy się opróż­nia­niem ich za­war­to­ści.

– A te­raz – ode­zwał się Ka­rol, wy­cie­ra­jąc tłu­ste dło­nie o trawę – udamy się na małą prze­chadzkę. Masz tu na nas cze­kać, Hal­ley. Być może wró­cimy z ja­kąś za­ką­ską. Za­bierz win­cze­ster, Ja­nie.

Po­szli­śmy. Nie wi­dzia­łem, lecz czu­łem, że Ben Hal­ley ob­ser­wuje kie­ru­nek na­szego mar­szu. Czyżby go na nowo opa­dła drżączka? Po­dą­ża­li­śmy naj­krót­szą drogą ku mo­cza­rom. Cią­gnęły się nie da­lej niż pół mili od na­szego bi­waku.

Dzień był ja­sny, po­wie­trze przej­rzy­ste, więc w szkłach lor­netki od­ci­nały się ostro od reszty pre­rii je­sienne barwy zie­lo­no­sza­rej trawy. Sza­rość ni­kła, jej miej­sce zaj­mo­wał ko­lor śnie­dzi. Nieco da­lej ster­czały ko­stro­pate wznie­sie­nia gła­zów i li­tej skały. Po­przez prze­łę­cze pa­gór­ków wi­dać było nie­skoń­czoną dal traw, ocze­re­tów i czar­nych jak smoła ma­lut­kich je­zio­rek – po­nu­rej to­pieli do­stęp­nej chyba tylko dla łosi, ga­dów i pła­zów.

Wi­dok był od­py­cha­jący. Już wczo­raj po­krótce spe­ne­tro­wa­li­śmy tę oko­licę, lecz obec­nie Ka­rol za­pra­gnął do­kład­niej przyj­rzeć się to­pie­li­sku.

– A więc to tak wy­gląda w świe­tle ranka – po­ki­wał głową, gdy za­trzy­ma­li­śmy się w dość nie­bez­piecz­nej od­le­gło­ści od gra­nicy grzą­skiego gruntu. Pod po­de­szwami mych bu­tów obrzy­dli­wie za­bul­go­tała woda. Jesz­cze krok lub dwa, a za­padł­bym się po ko­lana, je­śli nie po pas. Brrr!

– Się­gnij, Ja­nie, po lor­netkę. Może uj­rzysz coś in­te­re­su­ją­cego.

Uczy­ni­łem, jak so­bie ży­czył. On sam wo­dził szkłami to w lewo, to w prawo.

– Co wi­dzisz? – za­gad­nął, nie za­prze­sta­jąc ob­ser­wa­cji.

– Nic.

– Hm... ja rów­nież nic. Gdyby tak można było do­trzeć do któ­re­goś z tam­tych pa­gór­ków... Stąd wi­dzimy je­dy­nie frag­menty ba­gien, a z wy­so­ko­ści tam­tej skały...

– Ale nie można do­trzeć – prze­rwa­łem mu w po­ło­wie zda­nia, po­nie­waż pro­jekt wę­drówki ku li­nii wzgórz uzna­łem za sa­mo­bój­czy.

– Tak twier­dzisz? Ech, gdy­by­śmy mieli kilka sze­ro­kich de­sek, mo­gli­by­śmy dojść nieco da­lej. Ba­gno w tym miej­scu nie wy­daje się spe­cjal­nie grzą­skie.

– Złu­dze­nie – za­opi­nio­wa­łem ener­gicz­nie. – Tędy nikt nie przej­dzie prócz żół­wia, jasz­czurki lub węża. Wy­bij to o so­bie z głowy, Ka­rolu. Nie mamy tu czego szu­kać.

Opu­ścił lor­netkę, po­pra­wił ka­pe­lusz na gło­wie.

– Nie je­stem taki pe­wien. Po­ma­sze­rujmy ka­wa­łek w bok.

Wzru­szy­łem ra­mio­nami. Mój to­wa­rzysz za­uwa­żył ten od­ruch.

– Twój scep­ty­cyzm, Ja­nie, opiera się na po­wierz­chow­nej ob­ser­wa­cji. Nie bądź uparty. Chodź, spraw­dzimy.

Nie wie­dzia­łem, w jaki spo­sób chce spraw­dzić głę­bo­kość ba­gna. Jed­nak ru­szy­łem za nim. Na­sza droga wy­pa­dła nie­zwy­kle kręto. Bo­wiem grzę­za­wi­sko raz tu, raz tam się­gało swymi mac­kami w głąb pre­rii. Ję­zory zgni­łej zie­leni wdzie­rały się w su­chy grunt, zmu­sza­jąc nas do bacz­nej uwagi i do żmud­nego omi­ja­nia nie­bez­piecz­nych miejsc. Praw­do­po­dob­nie przed ty­sią­cem lat obecne ba­gni­sko było je­zio­rem o bar­dzo roz­człon­ko­wa­nych brze­gach. Sprzy­ja­jące wa­runki kli­ma­tyczne spo­wo­do­wały bujny roz­rost ro­ślin­no­ści wod­nej i za­ro­śnię­cie ca­łego akwenu. Wiatr przy­no­sił tu tu­many ku­rzu i na­siona traw, więc po­wstała na po­wierzchni wody gru­bie­jąca z każ­dym ro­kiem po­krywa. Miną jesz­cze setki czy ty­siące lat, a płasz­czy­zna mo­cza­rów stward­nieje, upodobni się do oko­licz­nej pre­rii.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1]Tra­vois (fr.) – fran­cu­ska na­zwa dłu­gich tyk przy­wią­za­nych jed­nym koń­cem do koń­skiego karku.
[2] Mowa tu o skali Fah­ren­he­ita. 10°F to –12,2°C.

Po­wie­ści Wie­sława Wer­nica w se­rii We­stern:

1. Tropy wiodą przez pre­rię

2. Sze­ryf z Fort Ben­ton

3. Słońce Ari­zony

4. Co­lo­rado

5. Pło­mień w Okla­ho­mie

6. Ła­pacz z Sa­cra­mento

7. Czło­wiek z Mon­tany

8. Gwiazda tra­pera

9. Wę­drowny han­dlarz

10. Przez góry Mon­tany

11. Na po­łu­dnie od Rio Grande

12. Ucieczka z Wi­chita Falls

13. Barry Bede

14. Old Gray

15. Skarby Mac­ken­zie

16. Zni­ka­jące stado

17. Wo­ła­nie da­le­kich wzgórz

18. Sier­żant kon­nej po­li­cji

19. W No­wej Fun­dlan­dii

20. Złe mia­sto