Skarb mafii tom 4. Niepokonani - Maya Ford - ebook
NOWOŚĆ

Skarb mafii tom 4. Niepokonani ebook

Maya Ford

3,5

85 osób interesuje się tą książką

Opis

Jeden z członków Paktu Pokoju od dawna kopie dołki pod Gatesem, próbując zalać krajowy rynek kokainą dystrybuowaną z Meksyku. Do Nowego Jorku wkraczają kartele, a wraz z nimi – totalny chaos. Zaczynają się sypać nie tylko interesy, ale także relacje rodzinne. Jackie odchodzi od Bruce’a i konfliktuje się z Nickiem. A wszystko to tuż przed największym atakiem wroga.

 

Czwarty, ostatni tom serii Skarb Mafii to obraz kobiety, która decyduje się podjąć walkę z bezwzględnymi narcos w imię ratowania bliskich oraz spuścizny ojców i która w efekcie dochodzi na sam szczyt mafijnej hierarchii w Stanach Zjednoczonych, eliminując nieprzyjaciół sposobami meksykańskich i kolumbijskich capos.

 

Autorka pragnie zwrócić uwagę czytelnika, że okrutne metody prezentowane w fabule to nie wyobraźnia, lecz kalka z krajów opanowanych przez kartele.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 811

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DomisMat

Nie oderwiesz się od lektury

Nsjkepsza część ze wszystkich
00
mater0pocztaonetpl

Z braku laku…

Nuda i nuda
00



MAYA FORD

SKARB MAFII

Niepokonani

Copyright ©2025 by Maya Ford

ISBN: 978-83-973902-5-6

Wydanie pierwsze

Redakcja: Anna Hat – Zyszczak.pl

Korekta: Paulina Zyszczak – Zyszczak.pl

Skład i łamanie: Natalia Kocot – Zyszczak.pl

Projekt okładki: Justyna Knapik, FB @justyna.es.grafik

Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody autorki.

Facebook: mayaford.autor

Instagram: @mayaford.autor

Wydawnictwo Dente Nero

Mafia jest wieczna, bo zło jest łatwiejsze.

Prolog

Brooklyn, 2015 r.

Wybiła północ. Cyfry elektronicznego kalendarza obwieściły cichym klapnięciem nadejście siódmego dnia kwietnia. Siedziałam w sejfie w niemal zupełnych ciemnościach, pociągałam papierosa i co chwilę spoglądałam na ekran telefonu. Na stole leżała pusta walizka, a obok niej glock z pełnym magazynkiem. W szklance połyskiwały kostki lodu. Jeszcze parę minut wcześniej pływały w martini.

Po całym dniu ślęczenia nad papierkową robotą byłam zmęczona i śpiąca. Tanie żarcie z baru na wynos drugi raz podchodziło mi do gardła. Już któryś z kolei papieros nie sprawił, że poczułam się lepiej. Z obrzydzeniem zdusiłam go w popielniczce i wrzuciłam do ust lód. Ssałam go jak landrynkę i patrzyłam na dym unoszący się z niedopałka. Zaczął gryźć w oczy i cuchnąć, więc zalałam go wodą ze szklanki i zamknęłam powieki. Próbowałam się skupić na głosach żołnierzy dochodzących z parkingu. Po kilku głębokich wdechach udało mi się zatrzymać w środku treść żołądka i nie zwymiotować.

Komórka zadzwoniła zaledwie raz. Nie pozwoliłam Bruce’owi czekać. Wszystko omówiliśmy wcześniej. Tylko kwota pozostała nieustalona.

– Weź pół miliona. I zbieraj tyłeczek – powiedział całkowicie wyluzowany.

Odkodowałam zamek magazynu tak dobrze wkomponowanego w przestrzeń sejfu, że tylko wprawne oko potrafiłoby dostrzec to zakamuflowane pomieszczenie. W środku trzymaliśmy broń, amunicję i pieniądze. Wzięłam pięćdziesiąt plików po dziesięć tysięcy, ułożyłam je równo w walizce i zamknęłam ją na dwa zatrzaski. Nie użyłam żadnych dodatkowych zabezpieczeń. Zabrałam pistolet i zapasowe magazynki. Wyszłam z sejfu pewna siebie, choć w głębi serca miałam mieszane uczucia co do tej akcji.

Na zewnątrz stały dwa pancerne jaguary XJ z bagażnikami wypełnionymi niebezpiecznymi zabawkami, a przy nich czekało siedmiu ludzi, także uzbrojonych po zęby. Wśród nich byli: Domino dowodzący trzema szturmowcami, Maik i Mano – dwóch naszych najlepszych żołnierzy – a także Silver, który niezmiennie występował w roli mojego ochroniarza.

Gdy tylko pojawiłam się w drzwiach, zamilkli jak dzieci na widok nauczycielki wchodzącej do klasy. To efekt szacunku, jakim mnie darzyli. Po kilku latach współpracy już żaden z podwładnych Gatesa nie myślał o mnie jak o dziwce. Każdy wiedział, jaką funkcję pełnię. Byłam jednym z szefów, ale ze względu na drogę, którą przeszłam do tego zacnego stanowiska, żołnierze traktowali mnie jak jedną ze swoich, a jednocześnie w pełni mi się podporządkowywali. Ten specyficzny układ niejednokrotnie ratował mi tyłek, ale przede wszystkim sprawiał, że mogłam się czuć pewnie podczas akcji, nawet jeśli Silvera zabrakło obok.

Pojechaliśmy do portu, gdzie czekali Bruce i Bart. Ubrani w spodnie dresowe i bluzy z kapturem stali oparci o czarne camaro z chromowanymi felgami. Wyglądali jak dilerzy. Nieprzypadkowo wybrali zarówno strój, jak i samochód. Dodatki odpowiednie do sytuacji, na którą czekaliśmy bardzo długo. Dlatego nie mogliśmy niczego zepsuć. Inaczej wielomiesięczna praca jednego z naszych poszłaby na marne. Davis dużo ryzykował, aby zdobyć zaufanie przeciwnika. Wreszcie doprowadził do wielkiego finału mającego się odbyć tej nocy.

– Mam złe przeczucia – powiedziałam, patrząc w oczy Gatesa, które zdążyły już nabrać charakterystycznego zimnego wyrazu. – Może powinniśmy to załatwić inaczej, jakoś mniej oficjalnie? – dodałam niepewna, czy ten plan się powiedzie.

– Skarbie, to bułka z masłem – odparł i musnął palcem mój policzek.

– Te niektóre bułki z masłem odbiły nam się czkawką – zauważyłam.

– Pękasz, siostrzyczko? – odezwał się Bart.

– Mój nos nigdy nie zawodzi. Lepiej na siebie uważaj, braciszku – syknęłam zgryźliwie.

– I vice versa. Jak cię zobaczą, od razu zażądają, żebyś to ty przyniosła kasę.

– Nie będzie żadnej wymiany – wtrącił stanowczo Bruce. – Załatwię to, zanim dojdzie do przekazania forsy.

– Więc po co ją zabierałam?

– Na wszelki wypadek – skwitował sucho.

Pojechaliśmy na wschodni Brooklyn. Davis umówił spotkanie w miejscu, gdzie wyburzono stare kamienice w celu wybudowania parkingu. Nad oczyszczonym z gruzów terenem wisiała już tylko estakada kolejowa, po której z hukiem pędziły oświetlone wagony.

Myśleliśmy, że wszystko zostało dogadane, gdy jednak dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że nikogo tam nie ma. Czekaliśmy dobre pół godziny, nim zobaczyliśmy światła samochodów. W napięciu obserwowaliśmy, jak stają się coraz jaśniejsze, aż w końcu nas oślepiły. To szczeniackie zachowanie podniosło mi ciśnienie. Miałam ochotę rozwalić każdy z sześciu reflektorów, tym samym zaczynając akcję bez ostrzeżenia, ale wtedy postąpiłabym wbrew woli Bruce’a, a to nie wchodziło w grę.

Żadne z nas nie spodziewało się wysoce obytych z kulturą osobistą panów w garniturach. Dziewięciu osiłków – w tym Davis wtapiający się w nich jak lód w ciepłą whisky – aż nadto przypominało chłopaków z ulicy. Do łysych głów i dresów brakowało im jedynie bejsboli. Przywódca tej grupy – Lucas Blanco – ledwo co odrósł od ziemi, a już zaczął biegać po naszym mieście, wymachując bronią i handlując prochami. I może to by nas tak bardzo nie denerwowało, gdyby nie fakt, że pomimo starań Davisa wciąż nie znaliśmy źródła pochodzenia lewej kokainy. W dodatku facet sprzedawał coraz więcej towaru i poważnie zagrażał interesom białych bossów z Paktu Pokoju. Jakby tego było mało, Berry i Carter zaczęli się wzajemnie obwiniać o wpuszczanie obcego narkotyku na rynek, a ich konflikt poważnie wpływał na stabilność sojuszu. Dłużej nie mogliśmy czekać. Nadszedł moment, w którym należało uderzyć w stół i poczekać, aż nożyce się odezwą.

Blanco szturchnął w ramię swojego towarzysza, nie decydując się tym samym na bezpośrednią konfrontację z nowym klientem. Koleś wystąpił do przodu. Miał szeroko rozstawione ramiona, jakby przez całe życie nosił pod pachami beczki z piwem. Teraz trzymał w ręku jedynie walizkę.

– Macie kasę? – zapytał prosto z mostu.

– Pokaż proszek, to się dowiesz – odparł Bruce.

Blanco kiwnął głową, dając tamtemu znak, że może pokazać towar. Facet podniósł wieko walizki i podsunął ją niemal pod sam nos Gatesa, który zapytał:

– To na pewno blue water?

– Spróbuj – zaproponował osiłek Blanca.

Bruce dobrze się przygotował i wyciągnął z kieszeni niezbędne akcesoria. Rozciął nożem sprężynowym jedną z foliowych torebek i nabrał trochę narkotyku na czubek ostrza, a następnie podgrzał go zapalniczką. Pod wpływem temperatury biała grudka zamieniła się w kroplę niebieskiej cieczy.

– Mówią na ciebie: Korte? – zapytał Bruce.

– Bo co? – odparł mężczyzna, wciąż podtrzymując otwartą walizkę.

– Bo wydaje mi się, że chyba masz problem ze wzrokiem – syknął Gates i jednym szybkim ruchem wbił mu nóż w oko, zaczynając tym samym ołowiany młyn.

Kule poleciały z obydwu stron. Świstały obok mojej głowy, a jedna musnęła mi ucho, jeszcze zanim zdążyłam się schować za nadkolem jaguara. Dotknęłam małżowiny i zobaczyłam krew na palcach. Naprawdę niewiele brakowało. Wyciągnęłam spod kurtki dwa karabinki i zaczęłam wypluwać pestki w stronę wroga. Wtedy zobaczyłam Davisa próbującego się do nas przedostać. Ludzie Blanca się pokapowali, że ich wrobił, i postawili sobie za punkt honoru wpakowanie mu kulki w łeb.

– Biorę wóz – powiedział Mano po tym, jak nagle spadł z maski wprost pod moje nogi.

Otworzył drzwi i wskoczył za kierownicę. Powoli potoczył samochód w stronę drugiego pancerniaka, żebym mogła bezpiecznie zmienić pozycję. Gdy się upewnił, że nic mi nie jest, z piskiem opon odjechał ratować Davisa.

Żaden z dilerów się nie spodziewał, że mamy pancerne wozy. Mano przejechał po dwóch mężczyznach, którzy do ostatniej chwili myśleli, że przestrzelą przednią szybę. Przeliczyli się. Niemal cztery tony stali z impetem uderzyło w dryblasów. Sentinel1 przemielił ich pod kołami, po czym wypluł połamanych i – jak mi się wydawało – nadal żywych.

Mano zgarnął Davisa do środka i wykurzył resztę towarzystwa poukrywanego za furami, miażdżąc je niemal doszczętnie. Dilerzy rozpierzchli się na wszystkie strony, wystawiając się na ostrzał naszych. Wtedy Blanco odłączył się od grupy i zaczął uciekać wzdłuż estakady. Domino rzucił się w pogoń. Mimo że z całych sił starał się go dopaść, nie dawał rady. Tamtego napędzały strach i walka o życie, którą musiał przegrać.

Wślizgnęłam się do pancerniaka i ze specjalnego schowka ukrytego w tylnej kanapie wyciągnęłam karabin snajperski. Był długi i naprawdę ciężki. Otworzyłam szyber i oparłam łokcie o dach. Wycelowałam błyskawicznie i bardzo dokładnie, ale nasz żołnierz zasłaniał mi cel.

– Domino! Gleba! Gleba! – krzyknęłam przez nadajnik, nie odrywając oka od celownika.

Szturmowiec padł na ziemię, odsłaniając łysą głowę Blanca. W tej jednej sekundzie pomiędzy skorygowaniem linii strzału a naciśnięciem spustu odwrócił się i zobaczyłam jego oczy. Kula utkwiła dokładnie pomiędzy nimi. Gdy upadł, już nie żył.

W tym samym momencie poczułam uderzenie w tył pojazdu i gruchnęłam o rant szyberdachu. Zanim się pozbierałam, Silver posłał cały magazynek w stronę faceta próbującego uniemożliwić mi zabicie swojego szefa. Szturmowiec wpakował w niego sześć kul, kiedy jednak się odwróciłam, przez potłuczoną szybę challengera zobaczyłam lufę wymierzoną w moją twarz. Byłam szybsza. Załatwiłam go jednym strzałem, kończąc tym samym całą akcję.

Zeskoczyłam z dachu wprost w ramiona swojego faceta i poczułam na ustach jego miękki pocałunek. Bruce obejrzał moje ucho i troskliwie wytarł krew z rany. Potem zapalił papierosa i z lekko wykrzywionym kącikiem ust, który u niego uchodził za uśmiech, patrzył, jak razem z Bartem i Mano, tak dla pewności, jedną kulą w łeb dobijam trupy.

1 Sentinel – opancerzona wersja jaguara XJ.

Rozdział 1

Już dawno przestałam widywać Ellie. Nie pojawiała się w moich snach i nie prowadziła mnie na jawie. Zostały mi jedynie wspomnienie jej bliskości i niepewność, czy rzeczywiście była duchem, czy tylko wytworem mojej podświadomości.

Zazwyczaj, kiedy bardzo mi jej brakowało, odwiedzałam grób rodziców. Pewnego dnia złożyłam tam świeże kwiaty i na chwilę przysiadłam na trawie. Odgarnęłam ręką suche liście z kamiennej płyty i spojrzałam na wyryte w niej napisy. Ich widok wciąż powodował ból.

– Dlaczego mnie zostawiłaś, mamo? – zapytałam wówczas. – Jestem sama pośród tych wszystkich twardych facetów, którzy nie potrafią wysłuchać o babskich sprawach więcej niż jednego zdania. Tak bardzo brakuje mi kobiecej duszy – dodałam.

I wtedy jak na zawołanie w naszym życiu pojawiła się Ive.

Pomyślałam, że matka wysłuchała moich żalów i zesłała osobę, która szybko stała się lekiem na ranę palącą nie tylko serce. Ive była jak słońce rozpraszające mrok. Miała przeciętną, typowo słowiańską urodę i raczej nie wszystkim panom przypadłaby do gustu. Mój brat nie oglądał się za takimi jak ona, zwykle interesowały go laski z najwyższej półki, ale tamtego wieczoru, gdy wchodziliśmy do Scanera, wszyscy zwróciliśmy na nią uwagę.

Opierała się o betonowy murek na samym dole schodów. Niewątpliwie jej dużym atutem były zgrabne nogi. Miała na sobie niebieskie dżinsy i dziergany sweter w kolorze ciemnego różu. Jej długie brązowe włosy lśniły w sztucznym świetle, grzywka przysłaniała część czoła, a mocno wytuszowane rzęsy stanowiły gęstą oprawę dla zielono-piwnych oczu. Była nieco zaokrąglona, ale bez przesady. W jej sylwetce odznaczały się wydatne piersi i brzuszek, ale to magnetyzm, którym emanowała, przyciągał wzrok.

Wydawało mi się, że czeka właśnie na nas, na moment, kiedy pojawimy się przed klubem. Wystarczyło, że uśmiechnęła się do Nicka, a on zrezygnował z wieczoru z nami i podszedł do niej.

Przez chwilę milczeli. Brat patrzył w jej oczy, jakby szukał powodu, dla którego się nią zainteresował. Ive odezwała się jako pierwsza.

– Chciałbyś mnie przewieźć swoim samochodem. – Nie zabrzmiało to jak pytanie. Ona nigdy nie zadawała pytań.

– Jakbyś zgadła, słońce – odparł i zaprosił ją do swojego czarnego corvette. Pojechali do jego willi na Long Beach, gdzie spędzili kilka dni, nie wychodząc z łóżka.

Nick szalał na punkcie Ive. Był z nią naprawdę szczęśliwy, i to do tego stopnia, że w pewnym momencie zapomniał o innych kobietach. Liczyła się wyłącznie ona. Okręciła go sobie wokół palca i miała na niego dobry wpływ. Nie była przy tym wścibska, nie robiła awantur i nie żądała pieniędzy. Po prostu go kochała.

Wszyscy uwielbialiśmy Ive i przyjęliśmy ją do naszego grona jak członka rodziny.

***

Akcja pod estakadą odbiła się głośnym echem w całym półświatku. To miasto już dawno nie widziało tylu trupów w jednym miejscu. Nagłówki o porachunkach mafii narkotykowych od razu pojawiły się na pierwszych stronach gazet. Nikt nie wiedział, kto konkretnie stał za tą rzezią, jednak w pewnych kręgach szybko wskazano winowajców i – tak jak się spodziewaliśmy – to nie byliśmy my.

W Nowym Jorku od kilku lat łapę na kokainowym interesie trzymali Rick Berry i William Carter zwany Milo. Obydwaj należeli do Paktu Pokoju i zasiadali w Radzie Bossów powołanej jeszcze przez ojca Bruce’a. Tych dwóch dogadywało się jedynie za pośrednictwem bossa będącego ponad wszystkimi innymi. Bruce nieraz rozstrzygał spory, zażegnywał kłótnie i nie dopuszczał do krwawych konfliktów. Za spokój na ulicach byli mu wdzięczni niektórzy wysoko postawieni funkcjonariusze państwowi.

Dotychczas wojna gangów nie istniała w naszym mieście. Uczciwi obywatele nie mieli się czego obawiać, a biały interes i tak kręcił się w najlepsze, generując zyski dla dwóch bossów, których Gates miał zawsze na oku. Kontrolował ich terytoria, kanały przerzutu oraz ustalał podaż i ceny. Wszystko po to, by uniknąć nieporozumień. Berry i Milo akceptowali te zasady i żyli ze sobą we względnej zgodzie, dopóki tania kokaina blue water nie zaczęła stanowić konkurencji dla ich towaru. Kasa przestała się zgadzać i pojawił się problem, a ta rzeź pod estakadą tylko go pogłębiła. Berry i Milo zostali zaatakowani we własnych domach. Ich rezydencje zasypano gradem kul, na posesje wrzucono granaty, a pod ich samochody podłożono ładunki wybuchowe. Nie wylecieli w powietrze jedynie dzięki czujności swoich żołnierzy.

Parę dni po tych wydarzeniach Gates, chcąc załagodzić sytuację, zarządził spotkanie białych. Nie zebrał całej Rady, czym złamał regulamin. Wysłał mnie oraz Barta, abyśmy powiadomili Berry’ego i Mila o zebraniu, na które zawsze ze względów bezpieczeństwa zapraszaliśmy osobiście.

Wsiedliśmy z bratem do czarnego sentinela i pojechaliśmy w głąb Long Island. Berry ukrywał się wraz z rodziną w niewielkiej willi, jak na możliwości bossa, bardzo skromnej i niewyszukanej, za to szczelnie ogrodzonej wysokim murem i obstawionej sztabem uzbrojonych ludzi.

Rick najbardziej bał się o córkę – jedenastoletnią blondyneczkę, którą nazywał księżniczką. Rose była jego oczkiem w głowie. Traktował ją surowo, ale kochał bez pamięci. Nie mógł dopuścić, aby stała się jej krzywda, a tym bardziej żeby została kartą przetargową w walce o władzę i pieniądze. Dziecko zawsze znajdowało się na przegranej pozycji, bo metody białych były okrutne nawet w stosunku do małoletnich.

Boss siedział przy basenie razem ze swoimi kobietami i z siostrzeńcem – Valentinem Colettim. Val obejmował dziewczynę o imieniu Lisa. Od jakichś dwóch lat byli małżeństwem i właśnie oczekiwali największej niespodzianki w swoim życiu. Po wielkości brzucha Lisy wnioskowałam, że miała się pojawić już wkrótce.

– Jaki piękny obrazek – skomentowałam zjadliwie, obdarzając ich ironicznym uśmieszkiem, i zerknęłam na Rose. Przestraszyła się nas i wtuliła w matkę.

– Chodź, kochanie, zagramy w badmintona – powiedziała Brygida i zabrała dziewczynkę.

Berry wskazał nam krzesła przy stole. Pod parasolem ogrodowym słońce nie grzało tak mocno, a zimna lemoniada podana przez żonę Valentina przyjemnie schłodziła nasze gardła.

– Wszystko w porządku? – przerwał ciszę Bart.

– Jaja sobie robisz?! – syknął Berry.

– Pytam z uprzejmości – odparł brat i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki po paczkę z papierosami.

Rick gotował się ze złości, bo bez zgody Gatesa nie mógł wykonać żadnego ruchu. Miał ochotę złapać za karabin i przerobić głowę Mila na tatar. Obwiniał go za wszystko – od wprowadzenia na rynek blue water po ostrzelanie rezydencji. Nie miał pojęcia, że to samo, co przytrafiło się jemu, spotkało także Cartera.

– Nie przychodzimy z wizytą towarzyską – wtrąciłam. – Odpraw żonę do kuchni, Valentino – poprosiłam stanowczo i nieco ironicznie.

– Ona nie sypie – wycedził przez zęby.

– Dopóki nie przystawią jej noża do brzucha i nie zechcą wypruć z niej dzieciaka. Spadaj, Lisa, to dla twojego dobra – zwróciłam się bezpośrednio do niej.

– Idź – zarządził Val. Dopiero wtedy wstała i podtrzymując brzuch, odeszła w stronę domu. – Czasami mam ochotę wziąć nóż i wypruć z ciebie flaki – rzucił w moim kierunku.

– Kiedyś chciałeś mnie zerżnąć, a teraz wolisz mnie zarżnąć. Co za miła odmiana – zauważyłam.

– Jeszcze słowo i ci przypierdolę, Coletti – zagroził Bart, ledwo utrzymując tyłek na krześle.

– Mówcie, co jest na rzeczy – zażądał Berry, chcąc sprowadzić rozmowę na właściwe tory. Puścił mimo uszu przepychankę słowną pomiędzy mną a Valem. Odbywała się ona niemal na każdym naszym spotkaniu i była już traktowana jak norma.

– Gates wzywa ciebie i Cartera – poinformował Bart.

– Tylko dwóch? – zapytał szybko.

– Regulamin Rady będzie przestrzegany – zapewnił brat.

– To niezgodne z zasadami! – obruszył się boss.

Dopiero wtedy zauważyłam, że nie pali cygara jak zwykle.

– To Gates ustala zasady, a wy nie macie innego wyjścia, jak je zaakceptować – wyjaśniłam.

– Świetnie. Wreszcie nadarzy się okazja, żeby urwać temu sukinsynowi łeb.

– Powiedziałem, że macie przestrzegać regulaminu Rady – nacisnął Bart. – To ma być rozmowa, nie jatka.

– Przyślemy po was ludzi – dodałam i wstałam.

Bart prześwietlił Ricka oraz Valentina spojrzeniem i odpalił papierosa. Ruszył za mną do samochodu nieprzekonany, czy zrozumieli, co mamy na myśli.

Milo poinformował nas o miejscu swojego pobytu już chwilę po tym, jak chciano wysadzić jego tyłek w powietrze. Zażądał nawet od nas ochrony, a Bruce mu nie odmówił. Uznał tę prośbę za gwarancję lojalności i wysłał do kryjówki Cartera kilku żołnierzy. Wmieszani pomiędzy ludzi bossa spacerowali z uniesionymi karabinami po terenie rezydencji i strzegli drogocennego życia jej właściciela.

Gdy Bart zatrzymał samochód na podjeździe, tylko Vito podszedł się przywitać. Dopadł do klamki i otworzył przede mną drzwi. Od momentu, gdy jednym naiwnym gestem uratowałam mu skórę, wciąż mi nadskakiwał i chwilami pilnował mnie uważniej niż Silver.

– Idziesz z nami – rozkazał mu mój brat i szybkim krokiem pokonał trzy stopnie prowadzące do rezydencji.

Gdy weszliśmy do środka, nikt nie musiał instruować żołnierza. Na wszelki wypadek od razu stanął za moimi plecami. Biali nie szanowali nikogo, tym bardziej kobiet. Podczas gdy Barta przywitali ze wszystkimi uprzejmościami, mnie obdarzyli jedynie pogardliwymi spojrzeniami i ironicznymi uśmiechami. Carter nie był wyjątkiem. Miał błędne wyobrażenie na mój temat, ale nikt nawet nie próbował prostować tych nieścisłości i tłumaczyć moich koligacji z chłopakami. Bossowie z Paktu już wiedzieli, kim jestem, lecz tylko niektórzy domyślali się, że mam taką samą moc sprawczą jak bracia. Pozostali brali mnie za kogoś w rodzaju prawej ręki Gatesa. Sądzili, że załatwiam w jego imieniu co ważniejsze sprawy, i w pewnym sensie mieli rację.

– Niech twoi ludzie wyjdą – zażądał Bart.

– Nie ty tu rządzisz! – odparował Carter i wstał z obszernej kanapy z takim impetem, jakby chciał się na niego rzucić. Był podminowany. Położył ręce na biodrach i zaczął chodzić w kółko, próbując zapanować nad nerwami.

Bart przybrał surową minę i czekał. Milo nie miał wyboru – musiał spełnić to żądanie. W końcu chodziło o życie, a przecież każdy z jego ludzi mógł działać na dwa fronty i on o tym wiedział. Wśród białych próżno było szukać lojalności. Członkowie Paktu mogli się czuć bezpiecznie tylko dlatego, że Gates szybko ściąłby głowę zdrajcy chcącemu zająć miejsce swojego szefa. I wcale nie chodziło tu o zemstę. Po prostu ten, kto naruszał ustalony przez Bruce’a porządek, podpadał pod kategorię zimnego trupa.

Carter wskazał na drzwi i stado cwaniaków posłusznie ruszyło do wyjścia. To nie byli ochroniarze ani chłopcy na posyłki, ale pochodzący z jego najbliższego otoczenia ludzie, dzięki którym zarabiał kasę. Jego kapitan, Peter Sonet, a także kiler Korus. Ze względu na podobieństwo mówiono, że to nieślubny syn bossa, ale w rzeczywistości ten narwany chłopak był jego siostrzeńcem. Korus miał nieźle nasrane w głowie i jak zwykle szukał zaczepki. Wychodząc z salonu, postanowił mi dokuczyć. Na szczęście Vito przejrzał jego zamiary i zagrodził mu drogę, gdy ten chciał mnie szturchnąć. Korus już nie odważył się zrobić nic więcej, ale ze złości specjalnie zaczepił o ramię Vito. Ten sprzedał mu cios w żebra, co tylko zaostrzyło sprawę i wywołało między nimi szarpaninę. Zapewne skończyłaby się bójką, gdyby żołnierze Cartera ich nie rozdzielili.

– Pieprzony kurdupel! – syknął Korus. Był wyższy od Vito o całą podeszwę buta, ale chyba o tym nie wiedział. Wściekły poprawił marynarkę i odszedł.

– Jeśli nasi sprawiają ci kłopoty, możemy ich odwołać – skomentował Bart, odnosząc się do zupełnego braku reakcji Cartera na ten incydent. – Wrócą z nami i po problemie – dodał ironicznie.

– To nie będzie konieczne – skwitował boss.

– Powiedz tylko słowo. – Brat dalej grał mu na nosie.

– O co ci chodzi? – wycedził z wyrzutem Milo. Wiedział, że ochrona od Gatesa to gwarancja jego bezpieczeństwa.

– Szef zaprasza cię na zebranie. – Bart poruszył wreszcie właściwy temat.

– Zwołuje Radę?

– Nie do końca. Chce widzieć tylko ciebie i Berry’ego.

– To żarty? – zapytał jak najbardziej poważnie.

– Obowiązują zasady Paktu i organizacji Rady – zaznaczył twardo Bart.

– Mam się płaszczyć przed tym sukinsynem, który kopie dla mnie grób?!

– Sprawa jest trudna, ale trzeba ją rozwiązać. To ma być sucha konfrontacja, rozumiesz, Milo?! – wyjaśnił podniesionym głosem, po czym dodał spokojniej: – Nasi ludzie zabiorą cię na miejsce spotkania. Taka jest wola Gatesa.

Wyszliśmy, nie czekając na odpowiedź.

Wróciliśmy na Brooklyn późnym wieczorem. Bart zaparkował sentinela na zatoczce dla taksówek przed Scanerem, rozbryzgując na boki wodę z kałuży. Chwilę wcześniej przestało padać i klienci powychodzili na schody, żeby zapalić. Po tym, jak ktoś dwa lata wcześniej zaprószył ogień z niedopałka i lokal o mały włos nie poszedł z dymem, wprowadziliśmy całkowity zakaz palenia wewnątrz budynku. W związku z tym otworzyliśmy wcześniej nieużywane zewnętrzne tarasy i zagospodarowaliśmy je na palarnie, a na niektórych stanęły stoliki. Dzięki temu mogliśmy zamknąć jeden taras dla siebie i urządzić spotkanie albo małą prywatną imprezę, nie narażając się na wścibskie spojrzenia obcych.

Zanim dołączyłam do chłopaków, usiadłam przy głównym barze i mimo późnej pory poprosiłam o kawę. Przez kilka ostatnich nocy mało spałam i raczej się nie zapowiadało, że wkrótce to nadrobię.

– Zatańczymy? – usłyszałam za plecami znajomy głos.

Odwróciłam się i zobaczyłam Silvera. Zgolił głowę na łyso i zostawił krótki zarost na policzkach. Wyglądał naprawdę do rzeczy i gdyby tylko mówił poważnie, może przystałabym na jego propozycję.

– Chyba gorąco uderzyło ci do głowy – odparłam.

– Szefy cię wołają – oznajmił to, czego się spodziewałam.

– Nie mogą wytrzymać chwili beze mnie? – zapytałam i westchnęłam ciężko.

Barman przetarł blat ścierką i postawił biały spodek, a na nim filiżankę z czarną kawą pokrytą kremową pianką. Skierowałam uszko w swoją stronę.

– Powiedz im, że zaraz przyjdę – poprosiłam.

– Pośpiesz się. Chyba planują jakiś wypad na miasto.

– Nigdy się nie wyśpię – skomentowałam i pociągnęłam łyk kawy, obserwując idącego na górę Silvera. Zaraz potem wskazałam palcem na filiżankę. Po chwili dostałam od barmana wkładkę w postaci likieru mlecznego. Wychyliłam zawartość jednym haustem i udałam się na drugie piętro.

Deszcz zmoczył stoliki i skutecznie przepędził klientów. Kelnerki właśnie przechylały krzesła, zrzucając wodę z siedzisk, ale ten taras i tak był już zamknięty dla gości. Moi bracia opierali się łokciami o barierkę i palili. Powietrze przesycała wilgoć, więc nad ich głowami kłębiła się chmura gęstego białego dymu. Przystanęłam w progu i spoglądając na ich tyłki, odpaliłam długiego damskiego papierosa. Smakował soczyście, tak samo jak pocałunek mojego faceta.

– To jakaś zaliczka? – zapytałam słodkim głosem.

– Na dzisiejszy wieczór – odpowiedział zaczepnie.

– Wieczór już minął. Jest prawie dziesiąta – wypomniałam.

– Skoczymy jeszcze do Gold Moon i mamy wolne.

– Nie możemy wypić drinka u siebie?

– Tutaj nie ma striptizu – wtrącił Nicky, dogaszając peta w popielniczce.

– Jeszcze by tego brakowało – skwitowałam.

Chwilę później razem z Bruce’em i Nickiem siedziałam w pancernym jaguarze i jechałam na spotkanie z Shermanem Firleyem, bossem najniższego szczebla. Swego czasu zasłynął z wystawnego życia rodem z Hollywood, dzięki czemu stał się niemalże celebrytą.

Mimo umówionego spotkania nie zastaliśmy go w lokalu, ale jeden z ochroniarzy został poinformowany o naszym przybyciu i zaprosił nas do boksu dla VIP-ów, tłumacząc, że gospodarz nieco się spóźni.

– Szeryf prosi o cierpliwość – powiedział, używając pseudonimu Firleya nadanego mu kiedyś przez media. – Zatrzymały go sprawy zdrowotne.

– W porządku, zaczekamy – odparł Bruce, choć w innych okolicznościach zapewne wrócilibyśmy do domu.

– Sprawy zdrowotne – prychnęłam pod nosem, idąc w stronę boksu. – Pewnie złapał jakiegoś parcha od tych swoich dziwek, co dają byle komu – dorzuciłam.

Szczerze nienawidziłam tego lokalu i gdy tylko przekraczałam jego próg, zapalała mi się czerwona lampka. Tam wszystko kipiało seksem. Jego zapach dało się wyczuć w każdym kącie, tak samo jak podniecenie wszechobecnych panów liczących na coś więcej niż taniec erotyczny. Ci, którzy nie załapali się na bonus, zwyczajnie dogadzali sobie ręką pod stołem.

W boksie czekały już dwie panienki ubrane w paski ze złotych cekinów. Na nasz widok przestały szczebiotać i zachichotały jak nastolatki, bo niewątpliwie nimi były. Być może gdyby nie obecność ludzi Szeryfa, Bruce by je wyprosił. Nie chciał jednak psuć swojego złego wizerunku i zajął miejsce na kanapie, dokładnie naprzeciwko dziewczyn.

Nicky za to nie miał żadnych skrupułów. Moja obecność już dawno przestała go krępować. Rozsiadł się pomiędzy laskami i przywitał się, macając je po cyckach.

– Skołuj coś mocniejszego – powiedział do ochroniarza.

Facet ominął mnie bez słowa i ruszył do baru.

Stałam przy drzwiach i z politowaniem patrzyłam, jak brat zabawia się z jedną z dziewczyn, zupełnie jakby pierwszy raz w życiu widział gołą babę i chciał koniecznie odkryć każdy najintymniejszy zakątek jej ciała. Bruce przyglądał się im spod przymrużonych powiek, ale kiedy ta druga rozłożyła nogi, uśmiechnął się od ucha do ucha, co u niego należało do rzadkości. Najwyraźniej laska uznała to za zaproszenie. Podeszła do niego, przyjęła pozycję na pieska, wypinając w moją stronę nagi tyłek z cekinowym paskiem pomiędzy pośladkami, i zaczęła całować mojego faceta po szyi.

– Zrobię wszystko, czego pragniesz, przystojniaku – wyszeptała.

Wtedy Gates wstał i wyszedł. Po drodze rzucił mi jedynie krótkie spojrzenie i nikły uśmieszek.

Przez te wszystkie lata przywykłam do wielu spraw. Twardy świat groźnych mężczyzn rządził się specyficznymi prawami. Musiałam przywyknąć, jeśli chciałam do niego należeć. Zabijanie z zimną krwią, panienki, brak litości dla wrogów i wszechobecna żądza kasy były na porządku dziennym. Bruce przez długi czas oswajał mnie z bezwzględnymi zasadami w sposób najdelikatniejszy z możliwych. Układał mnie powoli i cierpliwie, aż pewnego dnia stwierdził, że już nie potrzebuję jego wsparcia, bo świetnie daję sobie radę sama. Rozumiem reguły i potrafię ich przestrzegać tak jak on. Wtedy też okazało się, że jednego nie jestem w stanie zaakceptować. Te wszystkie kurewki działały mi na nerwy. Nigdy nie wyzbyłam się zazdrości i niejednokrotnie cierpiałam okrutne męki, kiedy mój facet znikał mi z oczu i po powrocie pachniał damskimi perfumami. Ta mała rzecz wciąż nie dawała mi spokoju. Mówiłam, że mu ufam, ale moja cierpliwość miała swoje granice. W niektórych sytuacjach zmuszałam się do zachowania spokoju i na siłę wierzyłam, że jest godzien mojej miłości.

– Nicky! Zbieraj się! – warknęłam ostro i nie czekając, aż coś odpysknie, ruszyłam za Bruce’em.

We troje usiedliśmy przy stoliku i zamówiliśmy drinki. Rytmiczna muzyka dudniła w głośnikach, a ich wibracje przenosiły się na nagie ciała lasek wyginających się na rurach tak prężnie i zwinnie, jakby zostały stworzone tylko do tego. Jedna z nich wisiała głową w dół, z tyłkiem wycelowanym w twarz jakiegoś kolesia, który zrobił się czerwony od ciśnienia rosnącego w żyłach i nie potrafił okiełznać popędu drzemiącego w spodniach. Gdyby nie ochroniarze, bez skrupułów wskoczyłby na scenę i zerżnął tę małą na oczach wszystkich.

– Długo jeszcze? Powoli robi mi się niedobrze – skwitowałam, przyjmując drinka od kelnerki z wielokolorowym pióropuszem wystającym spomiędzy pośladków.

– To nie sprawia ci bólu, kotku? – zagadnął ją Nick, ignorując moje pytanie.

– Co takiego? – odparła.

– Ten ogon w dupie. To działa jakoś stymulująco? Jesteś od tego cały czas mokra? – dopytywał.

Dziewczyna, zamiast się obrazić i dać mu w pysk, uśmiechnęła się i potrząsnęła przed nim swoim upierzonym kuperkiem.

– Piękna dupcia – pochwalił, ale nawet jej nie dotknął. Facet z jego pozycją mógł to zrobić, mógł ją nawet wywlec za włosy, tak jak każdą, która tu tańczyła, i żaden z ochroniarzy nie kiwnąłby nawet palcem.

– Wydaje mi się czy jesteś w raju? – zapytałam brata.

– A żebyś wiedziała, siostrzyczko. Gdyby nie sprawa do załatwienia, chętnie poszedłbym na loda.

– Myślałam, że gdyby nie Ive – rzuciłam.

Brat już otworzył usta, żeby się odszczeknąć, jednak w tym samym momencie do lokalu wparował Szeryf wraz ze świtą złożoną z dwóch wypacykowanych na wysoki połysk panienek.

– Wybaczcie spóźnienie – przeprosił. – Mój dentysta przeciągnął wizytę. Jak wam się podoba? – Wyszczerzył do nas zęby. Na lewej górnej jedynce zabłysnął świeżo zacementowany diament. Osadzono go obok złotej koronki, którą Firley nosił już wcześniej. Dawno nie widziałam gorszego kiczu.

– Kto co lubi – odparł dyplomatycznie Bruce.

Nick poklepał bossa po jego błyszczącej marynarce.

– Diamentowy Szeryf! – wykrzyczał, udając, że jest zachwycony. – Pięknie, naprawdę pięknie – dodał, łechtając ego mężczyzny.

Firley o mało nie pękł z dumy. Wypiął brzuch i zaśmiał się usatysfakcjonowany komplementami.

– A teraz dopijcie drinki i zabawcie się! – zaproponował wyraźnie ożywiony.

– Nie przyszliśmy tu pić – zauważył surowo Bruce.

Szeryf odprawił panienki, dając im po klapsie na pożegnanie.

– Więc chodźcie za mną. Mam dla was coś specjalnego – oznajmił.

Zaprowadził nas na zaplecze. Jego ochroniarze poszli za nami, co wzbudziło mój niepokój. Na wszelki wypadek sprawdziłam, czy glock jest na swoim miejscu, i odpięłam kaburę. Jak każda kobieta wolałam dmuchać na zimne, zwłaszcza że na tyłach lokalu Firleya jakoś nie bardzo mi się spodobało. Do tej pory sądziłam, że Gold Moon ma do zaoferowania striptiz i co najwyżej przelotny numerek w jednym z boksów. Tym razem przekonałam się, że oferta lokalu jest znacznie bogatsza, skierowana do wąskiej grupy panów, wręcz koneserów perwersyjnych doznań.

Zapach seksu poczułam jeszcze przed zasłoną uszytą z ciężkiego zielonego zamszu. Była to jedyna przegroda pomiędzy Gold Moon, jaki znałam, a tym, co zobaczyłam dalej. Jeden z ochroniarzy odciągnął kotarę, wzbijając w powietrze kurz i nitki słabo trzymające się zmurszałego materiału. Poczułam kręcenie w nosie i nie zdołałam powstrzymać kichnięcia.

Znaleźliśmy się w holu. Rozgałęział się w różnych kierunkach i na pierwszy rzut oka przypominał labirynt. Po przejściu kilku kroków zauważyłam, że schemat jest prosty. Korytarze odchodziły na prawo i lewo, a potem znów na prawo i lewo, po dwa pomieszczenia w każdym. Nie był to hotel ani tym bardziej luksusowy burdel, ale coś, co przypominało klatki w zoo, tyle że zamiast zwierząt siedziały w nich dziwki. Każda osobno. Wyglądały jak eksponaty i niektóre z nich rzeczywiście były unikatowe, na przykład dziewczyna pokryta tatuażami od stóp do głów, karlica o długich blond włosach, baletnica, łysa i kobieta bez nóg. Zauważyłam też młodych mężczyzn i dwóch transwestytów.

Moją uwagę przykuła pobita dziewczyna. Kiedy usłyszała nasze kroki, wcisnęła się w kąt klatki i zakryła głowę rękami, lecz strachu nie da się ukryć. Jej nagie ciało drżało. Wychudzone i posiniaczone stanowiło świadectwo dewiacji klientów. Po ilości sińców zgadywałam, że musiała się cieszyć największym powodzeniem. Nawet Nick puścił jej oczko.

Szeryf zaprowadził nas dalej, na sam koniec jednej z odnóg, gdzie słabe światło żółtej żarówki niemrawo zalewało celę. Ochroniarz niosący pęk kluczy otworzył kraty i zaprosił nas do środka. Tylko Bruce wszedł za Firleyem. To byłoby głupie, gdybyśmy zrobili tak wszyscy. Nikt z nas nie chciałby skończyć jak te osobliwości, które mijaliśmy.

W środku na różowej kanapie, wśród zabawek i licznych mniej lub bardziej różowych bibelotów, siedział facet. Zupełnie zwyczajny, około trzydziestki. Choć znajdował się w pomieszczeniu urządzonym na wzór dziecięcego pokoju, wyglądał nad wyraz poważnie.

– Co to? – zapytał Gates swoim basowym głosem.

– Kumpel Maxima – odparł Firley, wskazując głową na swojego człowieka.

– Chyba były kumpel! – syknął uwięziony mężczyzna.

Wstał, a ponieważ ułożył swoje buty na amarantowym biurku, zanurzył bose stopy we włochatym różowym dywaniku.

– Skoro tak traktujesz kumpli, to jak się obchodzisz z nieprzyjacielem? – zwrócił się Bruce do ochroniarza Szeryfa.

– Nie chciałem, żeby zwiał, zanim przyjedziecie.

– A teraz opowiedz panu, co mówiłeś Maximowi – poprosił Firley.

– Byłem pijany i naćpany. Bredziłem jakieś bzdury – zaczął ściemniać pytany. – Uwierzyłeś we wszystko jak dziecko w bajkę – zwrócił się do kolegi.

– Nie pieprz, tylko gadaj. Nie wiesz, z kim masz do czynienia? – rzekł Maxim.

– Faktycznie, nie wiem. Może byś się przedstawił – rzucił do Bruce’a na pewniaka.

Bardzo się zdziwił, kiedy zamiast kurtuazyjnej odpowiedzi otrzymał mocny cios w brzuch.

– Mówi ci to coś? – wysyczał mu do ucha mój facet i popchnął go z powrotem na kanapę.

– Niewiele – wydusił tamten, zwijając się z bólu.

– Bee, powiedz panu, gdzie byłeś w zeszły czwartek w nocy – poprosił Szeryf z największą uprzejmością, na jaką się zdobył.

– Dobra, powiem, tylko mnie nie bijcie – zgodził się facet, po czym wytarł rękawem ślinę, która wypłynęła mu na brodę podczas uderzenia. – Czy mogę dostać papierosa?

Bruce się zgodził i kiwnął na mnie. Wyciągnęłam z paczki cienkiego szluga i razem z zapalniczką rzuciłam na kanapę. Mężczyzna kilka razy łapczywie się zaciągnął, jakby nie mógł znaleźć smaku.

– Nie masz męskich fajek? – rzucił do mnie.

Nastała cisza i zrozumiał, że nie był to udany żart. Odchrząknął więc i wreszcie przeszedł do rzeczy.

– A co do pana pytania, panie Firley, to w czwartkową noc brałem udział w niezłej jatce na Staten Island. Ostrzelaliśmy jakiś pałac czy coś. Nazwaliśmy naszą akcję „Wild Fun”. To była totalna demolka. W tym zamku nie zostało nawet jedno okno, ale najlepsze było to, że tam ktoś siedział! – wyrzucił z siebie entuzjastycznie. – Spieprzali, jakbyśmy przyszli ich zabić! Rozumiecie?! Wzięli nas za morderców! – dodał ubawiony.

Spojrzeliśmy po sobie w milczeniu, nie komentując tych żenujących słów. Po co tłumaczyć świrowi, czego tak naprawdę dokonał?

– Oczywiście nie masz pojęcia, kto mieszkał w tym… zamku? – wycedził Bruce.

– Nie wiem, ale mam nadzieję, że nie ty – odparł rozmówca. W odpowiedzi otrzymał jedynie lodowate czarne spojrzenie, które skutecznie pozbawiło go pewności siebie. – Wciągnąłem trochę koki. Popiłem whisky. W sumie to była dobra zabawa – dodał i trzęsącą się ręką kolejny raz pociągnął papierosa.

– Ilu brało w tym udział? – dopytał Gates.

– Może dwudziestu.

– Kto był organizatorem?

– Pojęcia nie mam. Ja po prostu poszedłem z kumplami. Opłacało się. Każdy dostał po dwie torebeczki koki blue water. Obecnie to najlepszy towar w mieście, daje niezłego kopa. Musicie koniecznie spróbować.

– Jak ty się nazywasz? Bee? – zapytał Bruce.

– Bee to moja ksywka. Geneza jej powstania jest bardzo zabawna, jeśli macie ochotę posłuchać, to…

– Nie mamy – przerwał mu Gates.

– Eric Moore – odparł szybko.

– Wiesz co, Moore, weź się lepiej za uczciwą robotę, bo inaczej długo nie pożyjesz – podsumował mój facet bez entuzjazmu.

Wyszliśmy z Blue Moon lekko rozczarowani, jednak bogatsi o pewną wiedzę. Choć Bee nie udzielił nam żadnych konkretnych informacji, to wyczytaliśmy swoje między wierszami. Wynikały z tego dwie opcje: albo nasza akcja pod estakadą wyrządziła wrogowi na tyle duże szkody, że musiał zaangażować ćpunów, którzy zrobiliby wszystko dla paru gramów kokainy, albo spodziewał się ostrej reakcji i nie chciał stracić więcej żołnierzy. A to oznaczało, że szykuje się na coś grubszego.

Swoją drogą, ciekawe, co Carter powiedziałby na to, że z jego luksusowej rezydencji wykurzyła go banda narkomanów. Na razie nie zamierzaliśmy go oświecać.

Rozdział 2

Śniłam o złych czasach. Wojna na ulicach, krew, martwe ciała. Znajdowałam się wokół trupów leżących na chodniku i płakałam. Jakaś tajemnicza postać mierzyła z pistoletu w moją głowę. Obudziłam się przerażona, stojąc na równych nogach obok łóżka. Oddychałam ciężko.

Sen wyglądał jak jeden z tych, które kiedyś miewałam. Zdążyłam już zapomnieć, jak bardzo są realne. A co gorsza – przynajmniej jakaś ich część miała odzwierciedlenie w rzeczywistości. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego tak się dzieje. Wiem, że niejeden mógłby mnie uznać za wariatkę, ale na pewno nie on.

Upłynęła chwila, zanim doszłam do siebie i zorientowałam się, że Bruce’a nie ma w łóżku. Zwykle wstawał wcześnie, pływał w basenie, a potem jadł śniadanie i wychodził, nawet mnie nie budząc. Zdziwił się, kiedy już o szóstej rano zobaczył mnie w samej koszulce stojącą na brzegu. Po mojej minie od razu poznał, że coś jest nie tak. Zatrzymał się na środku zbiornika, ściągnął okulary do pływania i przetarł oczy.

– Co się stało? – zapytał spokojnie.

– Już sama nie wiem – odparłam i podeszłam do betonowej barierki. Z naszego tarasu rozpościerał się wspaniały widok na ocean. Objęłam rękami ramiona i wsłuchałam się w cichy szum fal. Poranek był mglisty i wilgotny. Nic nie zapowiadało burzy, a jednak strach wciąż zaciskał mi gardło.

Bruce wyszedł z wody, pobieżnie osuszył skórę ręcznikiem, po czym powoli podszedł do mnie i zmusił ręką, żebym spojrzała w jego czarne oczy.

– Powiesz, o co chodzi? – nacisnął.

– Miałam okropny sen.

– Widziałaś ją? – zapytał od razu.

Zaprzeczyłam.

– Więc to był tylko zwykły koszmar. Nie przejmuj się, okej? – powiedział i pocałował mnie w czoło.

Przytaknęłam nieprzekonana, ale nie dałam tego po sobie poznać. Wróciłam do łóżka i znów zasnęłam. Tym razem dokładnie widziałam, kto trzymał spluwę przy mojej głowie.

To była Ellie.

Na kilka godzin przed spotkaniem z Berrym i Milem Bruce zwołał ostateczną naradę w sejfie. Ze względu na nietypowe okoliczności chciał osobiście dopilnować sprawy. Ci dwaj nigdy nie potrafili sami się dogadać, a jakakolwiek próba porozumienia kończyła się kłótnią i groźbami. Jeśli te doszłyby do skutku, sytuacja zachwiałaby nie tylko Paktem, ale także całym miastem. Bezwzględny, konsekwentny Berry kontra szalony, chciwy Milo to mieszanka wybuchowa, której lepiej nie wstrząsać. Dogadywali się wyłącznie za pośrednictwem Gatesa, nawet gdy siedzieli przy jednym stole. To on trzymał ich za gardła i sterował ich interesami. Jeśli sądzili, że zawsze wykłada karty na stół, to się mylili. Bruce miał swoich ludzi w szeregach białych bossów, dzięki czemu mógł kontrolować ich od środka. Oczywiście informatorzy nie wiedzieli wszystkiego, ale ich działania już wiele razy uratowały nam skórę i pozwoliły na utrzymanie pozycji oraz szacunku.

Berry niejednokrotnie dawał do zrozumienia, że wie o tych metodach, zawsze jednak grał według reguł Gatesa i wierzył w ich słuszność. Carter natomiast nie lubił się podporządkowywać dla dobra ogółu. Kierował się emocjami. Zazwyczaj działał na gorąco, przez co robił bałagan, który musieliśmy po nim sprzątać. W dodatku nie okazywał za nic wdzięczności. A szacunek? No cóż. Jeśli akurat mu pasowało…

W sejfie jak zwykle panował półmrok, a w powietrzu unosił się zapach nikotyny. Kilkunastu facetów zgromadzonych przy dębowym stole wyprodukowało gęstą chmurę dymu papierosowego. Wędrowała pod sufitem, szukając ujścia. Uruchomiłam wentylację przyciskiem przy drzwiach i przysłuchując się rozmowie, podeszłam do wolnego krzesła.

Zebranie trwało już od jakiegoś czasu i chłopaki zdążyły omówić większość kwestii, takich jak rozmieszczenie ludzi czy zabezpieczenie terenu. Nudna dyskusja. Nie miałam w niej zbyt wiele do powiedzenia. Głównie dlatego, że żołnierze ustalali wiele spraw taktycznych między sobą. To oni grali pierwsze skrzypce i w razie problemów musieli odpowiednio reagować. W takich sytuacjach zawsze najważniejszy był Gates. To Big Boss, jeden ponad wszystkimi. Jego głowa była najcenniejsza i specjalna grupa ludzi skupiała uwagę tylko na tym, żeby chronić go za wszelką cenę.

Tym razem forma spotkania i niebezpieczeństwa zagrażające wszystkim uczestnikom wymusiły na Gatesie przejęcie opieki nad białymi bossami i ich underbossami, co wiązało się z podjęciem dodatkowych działań, gdyż mieli się pojawić bez własnej obstawy. Już wcześniej uzgodniliśmy, że tak będzie najbezpieczniej dla nas i dla nich. W ten sposób mogliśmy zapanować nad sytuacją, a także nad atmosferą podczas spotkania.

Na jednego bossa przypadało pięciu naszych. Mieli dbać o jego bezpieczeństwo w podróży i dostarczyć go do celu w jednym kawałku, uważając przy tym, żeby nie przyciągnąć ogona. Z tego powodu trzymaliśmy miejsce spotkania w tajemnicy i nawet nasi z eskorty mieli je poznać dopiero w trakcie jazdy. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś zechciał to z nich wcześniej wyciągnąć.

Wydawało się, że trzymamy wszystko w garści, bo gramy według własnych zasad, a jednak coś wierciło mi dziurę w brzuchu. Ten koszmar, który wciąż czułam na skórze, mimo że noc dawno minęła. Pierwszy raz od kilku lat znów przyśniła mi się nieżyjąca matka. To zły znak. Już wiedziałam, że coś się wydarzy, bo Ellie w moich snach była jak zwiastun najgorszego, jak prognoza, która zawsze się sprawdza.

– Weźmy jeszcze kilku chłopaków – wypaliłam, wtrącając się w środek czyjegoś zdania.

Mężczyźni spojrzeli na mnie z zaskoczeniem.

– Konkretnie ilu? – dopytał zdziwiony Bart.

– Dziesięciu, dwunastu – odparłam niepewnie. – Powinniśmy zabezpieczyć zewnętrzny obszar. Taka obstawa dookoła hal nie jest złym pomysłem – dodałam, szukając poparcia w czarnych oczach mojego faceta.

– Mamy obserwatorów na wieżach – powiedział Nicky. – Przez lornetkę zobaczą wroga szybciej niż ci w terenie – zauważył.

– Po zachodniej stronie są krzaki i budynki. Nic nie zobaczycie przez lornetki – stwierdziłam.

– Wzięliśmy to pod uwagę – dorzucił Maik.

Westchnęłam rozdrażniona jego odpowiedzią, bo przeszkodził mi w postawieniu na swoim.

– Czuję, że coś się szykuje, a mój nos jeszcze nigdy nie zawiódł.

Bruce przyjrzał mi się uważnie. Wiedział, że to przez ten sen jestem taka ostrożna. I wiem, że zrobił to wyłącznie dla mnie.

– Maik, dodaj jeszcze dziesięciu ludzi, niech obstawią drogi dojazdowe. Część z nich rzuć na zachodnią stronę – polecił, nie spuszczając ze mnie wzroku.

– Wedle życzenia, Szefie – odparł nasz kapitan.

Odprawiliśmy żołnierzy do ich zadań. Sami mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu i postanowiliśmy napełnić brzuchy.

***

Nie mam pojęcia, jak to się stało, że Ive była w tym lokalu. Przecież wybraliśmy go przypadkowo. Wyglądała, jakby na nas czekała, a do tego zajęła pięcioosobowy stolik. Siedziała przy nim sama. Gdy weszliśmy, pomachała nam. Właśnie taka była. Tajemnicza i małomówna. Zawsze w odpowiednim miejscu i czasie. I nigdy o nic nie pytała.

Chłopaki mówiły, że jest trochę zakręcona, jakby żyła w innym wymiarze i nie bardzo zdawała sobie sprawę z otaczającej ją rzeczywistości, ale ja ciągle nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że ona wie. Nie pyta, bo zwyczajnie zna odpowiedzi. Już któryś raz z rzędu nie zaprzeczyłam, kiedy rozpromieniony na jej widok Nicky poklepał mnie po ramieniu i podziękował, że nie zapomniałam zaprosić Ive na lunch.

– Wasi znajomi się nie zmieszczą – oznajmiła na dzień dobry, nawet nie zerkając na żołnierzy będących z nami.

Silver, Ice, Connor i Mano podeszli do baru. Zaczęli się ślinić na widok jednej z kelnerek, bo na pewno nie na pysznie wyglądające potrawy z karty dań.

– Nie szkodzi, zamówią na wynos – odparł zimno Bruce.

Ive zareagowała na tę odpowiedź jednym ze swoich słodkich uśmiechów i objęła ustami papierową słomkę zanurzoną w butelce coli.

– Nie jesteś w pracy, Ive? – zdziwił się Bart.

– A ty co? Książkę piszesz? – odparował mu niespodziewanie Nick. Pocałował swoją miłość w policzek i klapnął na krześle.

– Dziś mam wolne – odparła grzecznie. – Odbieram nadgodziny.

– Myślałem, że za nadgodziny bierze się kasę – dodał.

– Przestań – zganiłam brata.

Z jednej strony uważałam to przepytywanie za niegrzeczne, ale z drugiej – mnie też przechodziły przez głowę te same pytania. Nie miałam pojęcia, czym dokładnie zajmuje się Ive. Wiedziałam jedynie, że pracuje w jakiejś firmie medycznej na Manhattanie. Tak czy inaczej, Nick jej ufał, a my ufaliśmy Nickowi. To wystarczyło, aby zbudować relację, choć nieco daleką od przyjaźni, bo w prawdziwej przyjaźni nie ma tajemnic. Pomiędzy mną a Ive było ich tak wiele, że nie tylko nie chciałyśmy, ale też nawet nie mogłyśmy się otworzyć przed sobą całkowicie. To nie zmieniało faktu, że bardzo się lubiłyśmy.

Poczułam lekkie rozluźnienie. Być może spowodowało je to niespodziewane spotkanie, a może kieliszek wina wypity do sałatki z kurczakiem. Wystarczyło jednak, że wyszłam na ulicę i zobaczyłam naszych ludzi opartych o dwa pancerniaki, aby strach powrócił.

– Podwieźć cię, słońce? – zapytał Nick swoją kobietę.

– Powinniście już jechać, spóźnicie się – odparła.

– Nie ma problemu. Dokąd cię podrzucić?

– Idę na zakupy, to tylko trzy przecznice dalej. Przejdę się.

– Wsiadaj, Ive – powiedział Bruce i otworzył przed nią drzwi sentinela.

– Dzięki, chłopaki – rzuciła i wgramoliła się na tylne siedzenie.

Bruce i Nick obsiedli ją z boków, a Ice i Mano zajęli miejsca z przodu. Różowy kolor jej taniej marynarki i rumiane policzki kontrastowały z ubranymi na czarno czterema wielkimi facetami, z których każdy miał pistolet i niejedno na sumieniu. Paradoksalnie ta jej przeciętność pasowała do nas i do całej tej oprawy: broni, drogich samochodów i pieniędzy. Choć ona tego nie miała, to wydawało się, że została ulepiona z tej samej gliny co my. Nieodgadniona Ive. Niby z innego świata, a jednak taka sama.

Silver wskoczył za kierownicę drugiego sentinela. Gdy Connor dołączył na fotel pasażera, a Bart wsunął się na kanapę obok mnie, ruszyliśmy. Trochę się zasiedzieliśmy przy tym lunchu i musieliśmy się sprężać, żeby w ogóle zdążyć na czas. Kiedy dojechaliśmy do celu Ive, stanęliśmy centralnie na środku ulicy, zatrzymując przy tym cały ruch. Nick wysiadł od strony chodnika i wypuścił ją z samochodu. Całowali się dość długo, przez co za nami rozbrzmiała głośna gra klaksonów. Właśnie wtedy poczułam się dziwnie, jakbym znajdowała się poza ciałem.

Nicky wrócił do wozu i ruszyli, ale Ive wciąż stała w tym samym miejscu na chodniku. Patrzyła centralnie w tylną boczną szybę, za którą siedziałam. Nie mogła mnie widzieć przez przyciemniane szkło, ale jej wzrok w jakiś sposób zatrzymał się na mojej twarzy. Podniosła rękę, ułożyła palce na kształt pistoletu i wystrzeliła na niby.

Silver docisnął gaz i odjechaliśmy, ale mogłabym przysiąc, że kiedy odwróciłam głowę, aby za nią spojrzeć, zobaczyłam nie Ive, lecz Ellie.

Nie pamiętam, jak dotarliśmy na miejsce. Ocknęłam się, gdy Bart szturchnął mnie w ramię.

– Co się stało? – zapytałam oszołomiona.

– Nic, zasnęłaś – odparł.

Ze zdumieniem spojrzałam na brata. Gdybym była z obcymi facetami, pomyślałabym, że wsypali mi do wina jakieś świństwo.

Nasi ludzie zatrzymali jaguary przed bramką kontrolną złożoną z dwóch żołnierzy. Aaron pochylił się do samochodu z Bruce’em, a do nas podszedł Kalton. Zapukał w szybę od strony kierowcy, lecz Silver nie otworzył. Wiedział, że nienawidzę tego człowieka, i specjalnie zrobił mu na złość. Kalton obszedł więc pojazd i zapukał w okno Connora, ale też nie doczekał się reakcji. Dopiero wtedy Bart opuścił szybę z tyłu.

– Co jest? – zapytał.

– Carter i Sonet już są – oznajmił żołnierz, próbując ukryć frustrację.

– Przyjechali za wcześnie?

– Chyba.

Założyłam komunikator. Nadajnik przypięłam do bluzki, a odbiornik w kształcie pastylki włożyłam do ucha. W sekundę nawiązałam łączność ze wszystkimi żołnierzami. Usłyszałam też głos Bruce’a. Właśnie pytał, czy coś jeszcze nie idzie zgodnie z planem. Potem wjechaliśmy na plac.

Wcześniej byłam tam tylko raz, kiedy zastanawiałam się z chłopakami, czy kupić ten obiekt składający się z paru hal i budynków biurowych. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że to dobra inwestycja, biorąc pod uwagę rozrastający się segment Sayo Transport. Dokonaliśmy transakcji i od razu rozpoczęliśmy remont, który już powoli się kończył.

Carter i jego underboss Peter Sonet palili papierosy i czekali na Gatesa przy naszych pancernych bmw.

Bruce wysiadł z kamienną twarzą i zapiął guzik marynarki. Jego oczy zdążyły już nabrać charakterystycznego wyrazu. Wciąż czułam dreszczyk strachu, gdy w nie patrzyłam. W takich chwilach trafiało do mnie, że mój facet to groźny i potężny człowiek. Mafioz, który mnie kocha.

Zastanawiałam się, czy powiedzieć o Ellie, ale ostatecznie uznałam, że nie będę mu mącić w głowie tuż przed spotkaniem. Spuściłam wzrok i podeszłam do bagażnika. Wyciągnęłam karabinek i przerzuciłam pasek przez ramię, a do kieszeni kurtki włożyłam zapasowy magazynek. Tak przygotowana weszłam na wieżę obserwacyjną, gdzie stanowisko zajął już Dodson. Rozejrzałam się po okolicy. Tak jak sądziłam, zachodnia strona kompleksu znajdowała się poza zasięgiem wież. Zapytałam przez nadajnik, czy żołnierze zabezpieczyli ten teren, tak jak się umawialiśmy.

– Jestem tu z Dino – odpowiedział mi Black.

Zobaczyłam kątem oka, jak Bruce i Nick spojrzeli na wieżę, gdy usłyszeli mnie w uchu. Stali na placu i rozmawiali z Maikiem, podczas gdy Carter i Sonet czekali.

– Dołożyliśmy ludzi, żeby było was tam więcej – przypomniałam.

– Kompleks jest duży. Wyszli w teren – odparł mi Maik, na moment przerywając rozmowę.

Nie skomentowałam tego. Sądziłam, że lepiej wykorzysta środki, które wynegocjowałam z Gatesem.

Powoli zaczęłam schodzić z wieży. Strome stopnie bardziej przypominały drabinkę niż schody, więc odwróciłam się tyłem. W połowie drogi usłyszałam śmigła i zadarłam głowę. Helikopter przeleciał nisko i szybko. W tak dużym mieście jak Nowy Jork co chwila coś lata po niebie. Nie było to nic nadzwyczajnego, a jednak odniosłam wrażenie, że próbowali nam się przyjrzeć. Nasłuchiwałam, czy nie wraca, ale nic takiego się nie stało.

– Fałszywy alarm – usłyszałam w uchu głos Mano.

Jakoś nie odetchnęłam z ulgą.

– Nie jesteś nadgorliwa? – Bart czekał pod wieżą, aż zejdę.

– Nie czujesz tego? Coś wisi w powietrzu – odparłam.

– To pierd Silvera – usłyszałam głos Ice’a.

Przypomniałam sobie, że nie odłączyłam ciągłego nadawania.

– Raczej zapach twoich skarpet – odburknął mu Silver.

– Dzięki, chłopaki, już się uspokoiłam – skwitowałam.

Maik poinformował, że Berry i Valentino przyjadą lada moment, więc Bruce i Nick podeszli wreszcie do Cartera. Ja, Bart i Silver podążyliśmy w tym samym kierunku. Brat dał mi po drodze odbiornik, a ja wcisnęłam go sobie do wolnego ucha. Wszystko po to, żebym słyszała, o czym rozmawiają. Dzięki temu nie trzeba mi było później wszystkiego powtarzać.

– Witaj, Milo – powiedział Bruce. – Sonet. – Skinął do niego głową. – Berry przybędzie wkrótce – poinformował.

– Mam nadzieję, że wyciągniesz wobec tego skurwysyna surowe konsekwencje – odezwał się Carter złośliwym tonem.

– Wolałbym, żeby Berry był obecny przy tej rozmowie.

– Jesteście cichymi kumplami, co? – wysyczał William.

– Łączą mnie z nim takie same interesy jak z tobą – odpowiedział Bruce, zachowując spokój.

– Skoro wszystkich traktujesz równo, to wytłumacz mi: dlaczego na tym zebraniu jesteśmy tylko we trzech?

– Nie mam zamiaru się przed tobą tłumaczyć. I lepiej wyhamuj. To ma być kulturalna rozmowa – wycedził mój facet przez zęby.

– Ten skurwiel rozprowadza mi pod samym nosem jakiś niebieski syf, zaniża ceny, a ty pieprzysz o kulturze.

– Carter, przejrzyj, kurwa, na oczy! Wy się żrecie, a ktoś na tym korzysta! – odparował już znacznie donośniej Bruce.

– Tak? A niby kto?

– Nie wiem.

– Nie wiesz. Więc ci powiem. To twój pupilek Berry robi ci pod nosem interes, o którym nie masz pojęcia – odparł całkiem spokojnie Carter i skupił się na bmw, które właśnie wjeżdżało na plac. Wtedy usłyszeliśmy w uchu głos Steve’a stojącego na drugiej wieży.

– Szefie, lepiej wejdźcie do środka. Ten helikopter znowu tu leci.

– Podwieźcie Berry’ego pod samą halę – rozkazał Bart transporterom z bmw.

Zanim Bruce, Carter i reszta doszli do budynku, Berry zdążył już wysiąść. Poprawił swoją białą marynarkę i wypuścił wielką chmurę dymu z cygara. Jak zwykle towarzyszył mu jego siostrzeniec – Valentino Coletti. Stanął obok wuja gotowy wesprzeć go w każdej sytuacji, również tym, co trzymał pod własną marynarką.

Jako jedyna zostałam przed halą. Zadarłam głowę i zobaczyłam, że helikopter leci dużo niżej niż poprzednio. Usłyszałam w uchu głosy żołnierzy. Zastanawiali się, w jaki sposób zareagować i czy w ogóle to robić. W końcu helikopter to nie samochód. Nie można go zatrzymać i poprosić pilota, żeby odleciał. Stało się jasne, że ten lot to nie zwykła wycieczka krajoznawcza, ale rekonesans. Zastanawialiśmy się, czy rzeczywiście chodzi o nas, czy ktoś chciał po prostu przyjrzeć się dokładniej, bo miał taką zachciankę. Napięcie opadło, bo przez następnych kilka minut nie działo się nic więcej.

Rozmowa bossów przebiegała bez żadnych zakłóceń z zewnątrz, ale z osiąganiem porozumienia nie miała wiele wspólnego. Pomiędzy nimi wrzało. Biali obarczali się wzajemnie winą, a Bruce’owi zaczynało brakować argumentów. W pewnym momencie już w ogóle go nie słuchali.

– Ręczymy za was obydwu. – W końcu przebił się przez ich krzyki. – Ale jest ktoś trzeci. Ten ktoś chce doprowadzić do waszego konfliktu, bo wtedy sami się wyeliminujecie.

– A może to ty jesteś tym trzecim?! – syknął Carter. – Pasuje ci, że się pozagryzamy!

– Równie dobrze to ty mogłeś się zwąchać z wrogiem! – Nick nie wytrzymał. – Już zapomniałeś, że Gates zapewnia wam nietykalność służb, przychylność sądów? Już zapomniałeś, że to Pakt decyduje o naszej sile i stabilności interesów?!

Carter mu odpowiedział, ale nie zrozumiałam słów, bo coś odciągnęło moją uwagę. Jakiś szelest na zachodniej ścianie obiektu. Stałam dokładnie przed dwiema długimi halami. Pas jezdni pomiędzy nimi tworzył coś w rodzaju korytarza. To spowodowało, że dźwięki dotarły do mnie jak przez tubę.

Nie byłabym sobą, gdybym nie poszła tego sprawdzić. Ruszyłam powoli w stronę ogrodzenia. Spodziewałam się zobaczyć tam buicka oraz Dino i Blacka. Gdy po raz kolejny usłyszałam hałas, przystanęłam. Próbowałam wywnioskować, gdzie się znajduje jego źródło. Obejrzałam się. Miałam wrażenie, że tym razem odgłos dobiegał z tyłu. Pomyślałam, że to któryś z naszych poszedł za mną, ale droga była pusta. Zwolniłam i starając się ciszej stawiać stopy, wytężałam słuch. Po chwili dotarłam już na tyle blisko, że mogłam rozpoznać ten dźwięk. Znałam go dobrze. Przez ostatnich parę lat słyszałam go wielokrotnie, przeważnie wtedy, gdy zmuszałam kogoś mało rozmownego do gadania.

Odebrało mi oddech, gdy zobaczyłam za siatką jedynie samochód. Przesunęłam suwak od nadajnika i trzęsącym się głosem, a właściwie szeptem, spróbowałam wywołać żołnierzy.

– Dino, Black, słyszycie mnie? Gdzie jesteście? – powtórzyłam kilkakrotnie.

W odpowiedzi rozbrzmiał głos Silvera. Nie mógł do mnie przyjść, bo stał z bossami jako ochrona Bruce’a.

– Może by ktoś ruszył dupę do niej – wysyczał.

Zobaczyłam Ala i Koinga idących już w moim kierunku.

– Ktoś jest w hali D – poinformowałam przez nadajnik. Zorientowałam się, że dźwięki dochodzą z budynku po mojej lewej. – Chyba mają chłopaków – dorzuciłam, gdy znalazłam się dokładnie naprzeciwko ostatnich drzwi. Nawet nie zdążyłam pisnąć. Jakiś facet otworzył je kopniakiem i wypluł w moim kierunku serię z karabinu. Natychmiast upadłam na ziemię.

Dino i Black leżeli w środku hali pobici do nieprzytomności. Ludzie Cartera podeszli ich po cichu, bez otwierania ognia. To popsułoby im plan, który miał na celu zdjęcie Berry’ego i Vala. Chcieli wykorzystać hale magazynowe jak śluzy i przedostać się nimi do samego centrum spotkania. Wtedy nasi nie mieliby szans na reakcję. Kiedy zameldowałam o zagrożeniu, większość z nich znajdowała się już przy wyjściu na główny plac. Te parę chwil przewagi zadecydowało o życiu bossów i naszych żołnierzy.

Strzelanina rozgorzała na dobre. To nie była zwykła przepychanka, ale prawdziwe zabijanie. Czterech ludzi Cartera wzięło na muszkę wszystkich bossów, jednak Bruce i moi bracia umieli sobie radzić w takich sytuacjach. W dodatku mieli przy sobie Silvera, który podobne sprawy załatwiał w kilka sekund.

Al zarył kolanami o ziemię. Podłożył mi dłoń pod policzek i odwrócił moją głowę.

– Ej, mała, żyjesz? – zapytał.

Czułam się tak, jakby ktoś usiadł mi na klatce piersiowej. Z trudem łapałam oddech i nie mogłam nic odpowiedzieć, więc rozpiął moją podziurawioną kurtkę i podniósł bluzkę.

– Kule utkwiły w kamizelce. Jesteś cała, wstawaj! – Pociągnął mnie za rękę.

Jęknęłam z bólu i ledwo stanęłam na nogach. Mogłam już nie żyć, lecz wcale to do mnie nie docierało. Al oparł mnie o ścianę przy drzwiach i razem z Koingiem wszedł do hali, aby pozbierać Dino i Blacka. Wyglądali jak przemielone mięso, ale żyli. Cudem udało się ich docucić. Dino zaczął mamrotać pod nosem jakieś niezrozumiałe słowa, a Black wył z bólu. Miał połamane ręce. Trzymał w dłoni swoje zęby.

Usłyszeliśmy w słuchawkach, że w kierunku magazynów jadą samochody wroga i za chwilę zrobi się jeszcze goręcej. Mano i Ice właśnie do mnie dopadli. Pokazałam głową, żeby zajęli się bardziej rannymi. Wspólnie z chłopakami podnieśli Blacka oraz Dino i dopiero wtedy ruszyliśmy na główny plac. Zbyt szybko, jak na moje możliwości, więc Al zaczął mnie wlec.

– Wychodzimy od zachodniej – powiadomił przez nadajnik. W końcu nie chcieliśmy zarobić kulki od swoich.

– Pośpieszcie się – powiedział Connor. – Ludzie Cartera są coraz bliżej i zaraz nieźle skopią nam dupy. Macie najwyżej minutę – dodał.

– Osłaniajcie nas! – rzucił Al i wybiegliśmy spomiędzy hal w sam środek piekła.

Już nie czułam bólu, nie wiedziałam, czy żołnierze z tyłu dają sobie radę. Chciałam jedynie dobiec do jaguara. Wskoczyłam na tylne siedzenie i zorientowałam się, że Al mnie nie zostawił, ale wsiadł za kierownicę.

Przez szybę zobaczyłam, jak Bruce trzyma pistolet przy skroni Cartera. Nick celował w głowę Soneta. Cztery karabiny ich ludzi były gotowe do użycia, lecz nikt nie strzelał. Mieli małe szanse trafić naszych, nie raniąc przy tym swoich, i Silver potrafił to wykorzystać. Nie musiał się poświęcać za wszystkich. Wiedział, że jego szefostwo to nie miękkie fiuty, tylko twardzi faceci. Nie rzucą się do ucieczki, kiedy zrobi się gorąco, bo podczas akcji idą ramię w ramię z żołnierzami i radzą sobie równie dobrze jak oni.

Ręka Silvera była szybsza niż oko wroga. Szturmowiec w jednej sekundzie zabił dwóch białych. Trzeci dostał kulkę od Nicka, który rozpostarł ramiona jak wielkie ptaszysko skrzydła. Jedną spluwą wciąż terroryzował Soneta, a z drugiej wypalił do jego człowieka. Czwarty zdążył pociągnąć za spust, nim został ubity przez Barta, a kula trafiła Valentina. Koleś złapał się za ramię i zasyczał z bólu.

Nakazałam Alowi podjechać pod halę. Biali za wszelką cenę chcieli zabić Berry’ego i Colettiego. Już myślałam, że z tym drugim im się udało, kiedy dostał kolejną kulkę, tym razem w nogę, i upadł na ziemię. Berry wystawił się na ostrzał, chcąc go ratować, ale Silver pociągnął bossa do bmw, bo dostrzegł, że śpieszymy z pomocą.

Al ostro wyhamował, a ja otworzyłam drzwi. Chwyciłam Vala za marynarkę i zaczęłam z trudem ciągnąć go do środka.

– Ruszaj się, bo cię dobiją! – syknęłam.

Sama ledwo łapałam oddech i czułam piekący ból pod żebrem, ale nie miałam czasu na użalanie się. Kule biły w karoserię sentinela jak grad. Strzałów było coraz więcej, ponieważ posiłki wroga właśnie dotarły na miejsce. Pierwszy samochód wyrwał naszą bramę i wlókł ją na masce, dopóki nie zahaczyła o wieżę obserwacyjną i nie odpadła. Potem było już tylko gorzej. Bossowie zniknęli mi z oczu, a nasi dostawali po tyłkach. Wciąż krzyczeli do nas, żebyśmy się zawijali, bo nie zdołają nas dłużej osłaniać.

Robiłam, co mogłam, żeby Valentino wreszcie wszedł do samochodu, ale udało mi się jedynie oderwać mu kołnierz od reszty marynarki. Wtedy Al kazał mi się przesunąć. Przechylił się do tyłu i wciągnął rannego na tylne siedzenie. Wreszcie ruszyliśmy z impetem i wyprzedziliśmy bmw, w którym jechał Berry z ochroną w postaci Silvera, Rogera i Mano. Obejrzałam się, żeby sprawdzić, czy Bruce i moi bracia też zdążyli uciec, ale zamiast drugiego jaguara zobaczyłam samochody białych rozpoczynające pościg za nami.

Opadłam na siedzenie i spróbowałam głęboko nabrać powietrza do płuc. Zabolało jak cholera. Po chwili znów zrozumiałam sens słów płynących do mojego ucha. Między bossami wywiązała się awantura. Bruce i Milo rzucili się sobie do gardeł. Słyszałam odgłosy szarpaniny i wyzwiska.

– Kończysz się, fiucie! – syknął Carter. – To ja jestem prawdziwym bossem! Spójrz, załatwiłem cię prosto i konkretnie!

– Popierdoliło ci się w głowie, Carter! Napadłeś na mnie i Berry’ego, złamałeś wszystkie zasady Paktu i bekniesz za to!

– Nie ruszysz palcem bez zgody Wielkiej Komisji! Słabniesz, Gates, skoro dałeś się tak podejść. Chyba mocno nadwyrężyłem twój autorytet, co, fiucie?

Gdzieś między ostatnimi słowami Cartera a krzykami naszych usłyszałam głos Barta.

– Jackie! Gdzie jest, kurwa, Jackie?! – krzyczał.

– Jestem w jaguarze z Alem i Valentinem – powiedziałam. – Goni nas całe stado białych. Zaraz oberwiemy.

Bruce wściekł się, kiedy to usłyszał.

– Chcesz zobaczyć moją słabość? – wycedził. – To patrz! – ryknął i tak mocno walnął Cartera z bani, że tamten runął na ziemię i stracił przytomność.

Po tym łączność z prywatnego nadajnika się zerwała. Bruce prawdopodobnie uszkodził go lub upuścił.

– Zawijamy się! – powiedział na ogólnym. – Wybijcie wszystkich tych skurwysynów! – dodał, dając naszym zielone światło na wyrżnięcie w pień ludzi Cartera.

Biali szybko nas dogonili. Dostaliśmy w zderzak od dodge’a RAM. Poleciała z niego seria z jakiegoś karabinu o dużym kalibrze. Razem z Valem uderzyliśmy o przednie siedzenia. Ja myślałam, że zdechnę z bólu, ale na niego wpłynęło to raczej pozytywnie. Adrenalina sprawiła, że ożył.

– Kurwa! – syknął i złapał się za ramię. Miał na twarzy pot i krew. Do niczego się nie nadawał i wiedziałam, że mogę liczyć wyłącznie na siebie.

Al zapiął pas i przyśpieszył. Próbował uniknąć kolejnego zderzenia i ostro skręcał raz w prawo, raz w lewo. Z trudnością utrzymywałam równowagę, ale jakoś zdołałam otworzyć klapę w oparciu siedzenia, by dostać się do sprzętu leżącego w specjalnym schowku ukrytym w bagażniku. Wyszarpałam przez wąski otwór karabin maszynowy i spróbowałam podpiąć magazynek. Kilkakrotnie i za każdym razem bezskutecznie. Kiedy Valentino zobaczył moją niezdarność, wyrwał mi wszystko z rąk i próbując wytrzymać ból, załadował broń. Zrobił to w samą porę, bo znów dostaliśmy w tył.

RAM przykleił się do naszego zderzaka i pchał nas, przez co Al zaczął tracić kontrolę nad jaguarem. Z boków zaatakowali następni, podjeżdżając fordami sedanami pod same drzwi. Próbowali zepchnąć pancerniaka z drogi, bo tylko w ten sposób mogli nas pokonać. Al robił, co mógł, żeby utrzymać samochód na jezdni. Próbował grać na czas, bo nasi już jechali z pomocą, jednak w walce o życie liczy się dosłownie każda sekunda.

– Otwórz szyberdach! – krzyknęłam.

Wcześniej próbowałam sama dosięgnąć przycisku na podsufitce. Za każdym razem, kiedy już miałam na nim palec, lądowałam z powrotem na siedzeniu. Al też nie mógł trafić. Wcale nie było to łatwe, gdy ze wszystkich stron uderzały w nas pojazdy wroga.

– Pośpiesz się! – zażądałam ostro.

– Przecież robię, co mogę! – odparował ze złością.

W tym samym momencie mu się udało. Nie czekałam ani chwili. Chwyciłam karabin i zaczęłam się gramolić do wyjścia.

– Postaraj się nie skręcać! – syknęłam.

Wykorzystując przerwę w uderzeniach, wynurzyłam się na zewnątrz z karabinem w dłoniach i wycelowałam go prosto w przednią szybę dodge’a. Nie zdążyli nawet krzyknąć. Podziurawiłam kierowcę i pasażera. Samochód odbił i przewrócił się na bok. Zdążyłam jeszcze przejechać serią po dachu jednego forda. Także odpadł, ale z drugiego poleciały w moim kierunku kule. Jedna mnie dosięgła. Trafiła w lewy bark, a nie w głowę tylko dlatego, że Al odzyskał panowanie nad jaguarem, wziął zamach i walnął forda z całym impetem, sprawiając, że wypadł z drogi. Gdyby Valentino nie przytrzymał mnie za pasek od spodni, pewnie leżałabym na ulicy razem z karabinem.

Opadłam na kanapę i zaczęłam wyć. Ból rozrywał mi mięśnie, a krew zabarwiła bluzkę. Spróbowałam odchylić materiał i zawyłam jeszcze głośniej, gdy zobaczyłam ranę.

– Co jest?! – krzyknął Al, próbując zobaczyć coś w lusterku wstecznym.

– Dostała! Dostała! – powtarzał Valentino.

– Zrób coś!

– Niby co? – zapytał zaskoczony.

– Nie wiem. Weź ją, kurwa, ucisz! – Al próbował przekrzyczeć mój płacz.

– Uspokój się, słyszysz?! – powiedział Val i potrząsnął mnie za zdrowe ramię. – Nic ci nie będzie – zapewnił, choć sam ledwo zipał.

– Boli jak diabli! – syknęłam przez łzy.

– Uwierz mi, wiem coś o tym – odparł i chwycił za drugi karabinek. Wystawił rękę przez szyber i gdy dogonił nas drugi dodge, zaczął strzelać na oślep.

Udało mu się uszkodzić przednią szybę. Ludzie Cartera musieli ją wypchnąć, żeby cokolwiek widzieć. Potem znów huknęli w nasz zderzak, trochę lżej niż poprzednio. Przez boczną szybę zobaczyłam, że nasi żołnierze w bmw też nieźle obrywają. Robiło się coraz goręcej, a pomoc nie nadchodziła. Pomimo bólu nie zamierzałam rezygnować. Wsadziłam rękę do schowka i zaczęłam przeszukiwać po omacku drewnianą skrzynkę.

– Daj mi karabin! – krzyknął do mnie Al po kolejnym uderzeniu.

– Lepiej się zajmij prowadzeniem! – odparłam, ocierając nos z glutów i łez.

Wreszcie wyciągnęłam to, co chciałam. Al zrozumiał i kiwnął głową.

– Rzucaj! – krzyknął, zgadzając się z moim pomysłem. – Tylko, kurwa, traf! – dodał.

Skupiłam się. Adrenalina zaczęła działać. Musiałam zapomnieć o bólu. Uklęknęłam na siedzeniu i przymierzyłam. Czekałam, aż w nas walną, bo wtedy miałam największe szanse. Myślałam jedynie o tym, żeby utrzymać się w pionie. I wówczas Valentino zaparł się, przytrzymując mnie własnymi plecami. Dostaliśmy.

– Teraz! – krzyknął Al.