Sioło - Andrzej Strumnik - ebook

Sioło ebook

Andrzej Strumnik

0,0

Opis

Barwna opowieść o żyjącej z dala od zgiełku wielkiego świata społeczności, która na tle wybujałej przyrody zmaga się z codziennym życiem. Ukazane w trochę groteskowym świetle barwne postaci, jak i zwyczaje starszej części mieszkańców tej zatopionej wśród lasów i rybnych stawów wioski, zdeterminowane są zmieniającymi się porami roku, które odkrywają swe groźniejsze oblicze. Mimo iż kultywowane od pradziejów tradycje powoli przegrywają z nacierającą zewsząd nowoczesnością, zmieniając mentalność i przyzwyczajenia żyjących w takim miejscu ludzi, to kwitnie jakaś nadzieja, że ten spowolniony przez Stwórcę kawałek czasoprzestrzeni przetrwa w mało zmienionej formie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 323

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrzej Strumnik
Sioło
© Copyright by Andrzej Strumnik 2011korekta: Magdalena Geragaprojekt okładki: Agnieszka Wachnik
ISBN 978-83-7564-305-3
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Motto:

„Są takie miejsca na ziemi, które pobudzają dorefleksji. Miejsca, gdzie natura opiera się jeszczeekspansji plastikowej rzeczywistości. Niech tahistoria, mimo swej groteskowości, będzie takimmałym memento nad przemijaniem i odchodzeniemw niebyt cudownych enklaw, w których Stwórcaspowolnił zegary”.

Część IAtrakcyjne lato

Przylepiony do pegeerowskiego bloku komin górował nad okolicą niczym trwająca na ateistycznej rubieży kościelna dzwonnica. Przymocowana przez jakiegoś pijanego murarza zardzewiała drabinka ledwo trzymała się jaskrawoczerwonych cegieł, ostrzegawczo szczerząc swoje metalowe kły. Od lat nikt nie ważył się jednak wchodzić po tych stopniach, bo wszyscy byli przeświadczeni, że komin nieczynnej kotłowni grozi zawaleniem. Krążące nad okolicą bociany miały jednak inne zdanie. Jakby na przekór miejscowym uwiły sobie na szczycie tej postkomunistycznej piramidy misterne gniazdko, dając ludziom nadzieję na płodny rok. A tej nadziei wszyscy oczekiwali z utęsknieniem. Młodych obywateli w zatopionej wśród lasów i rybnych stawów wiosce nie przybywało. Co bardziej zaradni uciekali z tego zadupia, licząc na cywilizacyjny awans. Brutalne życie tubylcom jednak nie sprzyjało, chociaż polityczny establishment obiecywał sukces. Większość uciekinierów do rodzinnej wsi więc nie wracała. Ciężko byłoby pokazać się wśród swoich, skoro reklamowany w kolorowych folderach świat gwarantował łatwy zarobek, a tymczasem szara rzeczywistość bezczelnie odrzuciła kwiat tej społeczności poza nawias życia. Nadzieja na lepszą egzystencję uciekła w otaczający Sioło las, licząc naiwnie na to, że synowie i córki tej ziemi rzucą się na ratunek umierającej powoli tradycji. Tymczasem nowe życie czaiło się gdzieś między sentymentem wyniesionego z domu obyczaju a nacierającą zewsząd nowoczesnością. Powoli, krok po kroczku, do wioski wkraczało nowe, które już od kilkunastu lat panoszyło się wśród uliczek pobliskiego miasta. Na szczęście konfrontacja tej gorszej z założenia wiejskiej społeczności z miejskimi cwaniakami przebiegała dość łagodnie, bo miastowi rzadko zapuszczali się w zarośnięty dziwnym zielonym badziewiem świat. Dla miastowych liczyły się tylko przybytki, w których leje się alkohol, słychać w tle muzykę techno i można spotkać gościa z lepszego świata. Świata, który oferuje prawdziwy odjazd, czyli prochy i używki, po których można roić fantasmagorie jakby żywcem wyjęte z obrazów samego Malczewskiego.

* * *

Wspomnienia lekko przygarbionego wioskowego nauczyciela mieszały się z zapytaniem o dostarczony do sklepu towar:

– Przepraszam, czy dowieźli mój ulubiony serek?

– Ależ oczywiście, jak pan sobie życzył. Nasza firma zawsze spełnia oczekiwania porządnych klientów. Jak trzeba, to jesteśmy w stanie zamówić nawet homara w galarecie.

– Ależ panie Julianie, przecież pan wie, że czasami lubię sobie pożartować. Cóż mi w końcu pozostało? Mam więcej lat niż ta cała wioska. À propos starczych przypadłości, zupełnie zapomniałem, co jeszcze miałem kupić. Przepraszam pana, ale w tym wieku człowiek zaczyna zatracać poczucie rzeczywistości, a co dopiero pamiętać o zakupach.

– Oj, wielu dałoby majątek, aby mieć jeszcze taką pamięć. Wie pan, w tym wieku…

– No właśnie, słusznie pan zauważył. W tym wieku przeważnie się nie żyje.

– Przepraszam pana, trochę niezręcznie to zabrzmiało. Nie to miałem na myśli.

– Ależ niech się pan nie tłumaczy. U takich matuzalemów jak ja to normalna sprawa. Człowiek czasami zapomina o prozie życia, która zmusza nas do zajmowania się tymi wszystkimi trywialnymi sprawami. Chyba zacznę chodzić do sklepu z karteczką.

– Zapomnieć co chciało się kupić to żaden wstyd. Gorzej, gdy ktoś nie pamięta własnych korzeni. Mamy wtedy cały tłum nawiedzonych, którzy skaczą od jednej ideologii do drugiej jak piłeczka pingpongowa. Tacy to nawet potrafią zjeść bez popicia własny życiorys. Byle przypodobać się aktualnie rządzącej ferajnie.

– Panie Julianie, to żadna nowina. Za moich młodych lat też tak było. Pamiętam, jak zaraz po okupacji przysłali nam jednego takiego inspektora. Nawet nie mówił dobrze po polsku. Za to przeszedł cały front od Lenino aż do Berlina. Widocznie większą zasługą miała wtedy być postawa ideologiczna, a nie wykształcenie. Ale co tam, najważniejsze, że mogliśmy wreszcie budować własny program nauczania. Z dwojga złego wolę Rosjan. Niemcy nam szkoły pozamykali, a oni otworzyli.

– Teraz młodzież wolałaby Niemców. Na samą myśl, że trzeba chodzić do szkoły, niektórzy dostają torsji.

– No właśnie, a my za okupacji uczyliśmy się potajemnie. Za czytanie polskich książek można było pojechać do obozu.

Konwersację stojących po dwóch stronach lady mężczyzn przerwał wchodzący do sklepu miejscowy miłośnik niewybrednych trunków. Zarost i pomięte ubranie świadczyły o dość frywolnym traktowaniu trendów mody. Człowiek przyczesał brudną ręką resztki włosów i rozejrzał się podejrzliwie na boki.

– Szefie, daj mi wino.

– A jakie sobie, chłopie, życzysz?

– Julek, nie wygłupiaj się. Przecież wiesz, co piję.

– A skąd mam wiedzieć, czy nie zmienił ci się gust?

– Ja, ja. Ciemnotę to możesz wciskać tym wyperfumowanym dupkom.

– Lechu, spoko. Przecież wiesz, że żartuję.

Sprzedawca postawił na ladzie butelkę taniego wina i wyartykułował złowrogo brzmiące zdanko:

– Trzy złote i dziesięć groszy poproszę.

– Zapisz, jeszcze dzisiaj ci oddam. Mam dostać kasę, a jak nie zdążę dziś, to jutro rano masz jak w banku.

– Wiesz co, przestań truć. Ostatnio jakoś się nie śpieszysz z oddawaniem długów.

– No co ty, jak mówię, że oddam, to oddam.

Zadowolony, chwycił w stalowy uścisk butelkę wina marki „Wino” i skierował się do wyjścia. Emerytowany nauczyciel spojrzał z politowaniem na wiejskiego pijaczka i pokręcił głową.

– Nie wiadomo, czy współczuć, czy się złościć. Jak to ludzie lubią sobie skracać życie.

– Tacy na ogół żyją długo, czego nie można powiedzieć o gnębionej rodzinie.

Zanim rozmówcy rozwinęli nowy wątek, Lechu wszedł dziarsko do sklepu i postawił pustą butelkę na ladzie.

– Panie Julianie, on już to wypił? – chwilę później cicho zagadnął pan Jędrzej.

– No jasne. Dzisiaj wyjątkowo się grzebał. Zazwyczaj, aby obalić taką flachę, potrzebuje niecałej minuty. A tłumaczy się tym, że to taki kompot. Wino nie jest gazowane, więc wchodzi do gardzieli bez szemrania. Na dowód swej prawdomówności któregoś dnia poprosił o małe piwo. Chłop guzdrał się z butelczyną całe trzy minuty. Gadał, że gaz w trunku zapycha mu przełyk. Ale co tam nasze jałowe dyskusje. Gość wie lepiej, czego pragnie jego organizm. Piwo jest be. Za to wino, ooooo, to jest coś. Ma swoje procenty i nie trzeba co chwilę bekać!

* * *

Wśród przysklepowych blekotów pospolitych i bluszczyków kurdybanków z dostojnością rzymskiego imperatora kroczyła mała jaszczurka. Jej mikre ciałko ocierało się o monstrualnej wielkości chwasty, brnąc przez gąszcz z uporem godnym wtaczającego pod górkę swój głaz Syzyfa. Nim jaszczurka dopełzła do najbliższej kępy zielska, obuta w śmiercionośny bucik stopa zakończyła w sekundę jej żywot.

– A masz, wstrętny robalu! – krzyknął wiejski chłopak, miażdżąc ze wstrętem próbujący umknąć od swego przeznaczenia cud natury. – Hurra! Jestem wielkim wojownikiem! – krzyknęło zostawione samopas i znudzone jak mops dziecko. – Dalej, robale, wyłaźcie ze swoich nor! – niosło się echem wzdłuż porośniętej trawą skarpy. – Zabiję was wszystkie! Hurra, jestem niezwyciężony!

Chłoptaś ruszył z kopyta wszerz górki i momentalnie skręcił na jedyną we wsi szosę. Pisk opon przejeżdżającego w tym momencie auta świadczył dobitnie o złośliwości losu. Oto on, niedawny zabójca mniej rozwiniętego i podlegającego imperatywowi innej ewolucyjnej gałęzi przedstawiciela, sam został doświadczony działalnością tępej i zabójczej siły. Malec odbił się od maski samochodu, lądując na przeciwległym chodniku. Na szczęście przeznaczenie tym razem wybrało inny wariant rozwoju tego mikrokosmosu, dając nieletniemu wandalowi szansę na poprawę własnego żywota.

– Gnoju, jak łazisz! – zagrzmiał tubalny głos wystraszonego na amen kierowcy. – Śpieszysz się, sukinsynu, do piachu?

Chłopak nie zważał jednak na krzyki opuszczającego w tym momencie pojazd rozwścieczonego człowieka, tylko pomknął przed siebie na spotkanie kolejnej, jeżącej włosy na głowie przygody. Gość, klnąc pod nosem, wsiadł do swej limuzyny i próbując odreagować stres, wcisnął pedał gazu do dechy. Umiejętności rajdowe niedoszłego mistrza kierownicy były jednak mało wystarczające jak na siedzące w jego głowie ambicje, toteż wyrżnął z impetem w przydrożny hydrant, powodując wytrysk wprost do nieba świeżej wody. Kolizja z zardzewiałym metalowym kołkiem pobudziła miejscową ludność do wychynięcia swych głów zza firanek nagminnie mytych okien. Przez wypucowane szyby wybałuszały na świat dziesiątki par oczu. Nie minęła jednak chwila, jak z pobliskich, pamiętających pegeerowskie czasy bloków wybiegła pierwsza tura ciekawskich. Prym wśród gapiów wiódł gość o ksywie „Wolna Europa”. Tak go przynajmniej nazwała większa część pobratymców, naigrawając się z jego wszechwiedzy. Pan Włodek popatrzył na wyrządzoną przez miejscowego pirata drogowego szkodę i rzekł:

– No nie wiem, gmina ma swoje wydatki, więc nie może ponosić kosztów z tytułu czyjegoś gapiostwa.

– A ty co? – odezwała się wścibska sąsiadka, zasiedlająca trwające na tym samym odwiecznym posterunku czworaki. – Twoje rządy w gminie już dawno się skończyły. Teraz to se możesz tylko pogwizdać.

Rozrośnięty do rozmiarów wiejskiej drużyny piłkarskiej tłum zarżał niczym wychudłe chabety na widok porzuconej pod płotem wiązki siana.

– Włodek, ty nie filozofuj. Przecież każdy głupi wie, że ten hydrant stoi w złym miejscu. Jak pamiętam, to już czwarty raz ktoś w niego wali – mąż wścibskiej sąsiadki, odważający się wypowiedzieć swoje trzy po trzy tylko w obecności swej silnej połowicy, wyartykułował z gardła kaszlący śmiech.

– Gienek, ty nie bądź taki mądry, bo jak zabiorę twoją Zochę, to nie trafisz do domu – odciął się Włodek i dalej jął deliberować nad przyczyną wiejskiej katastrofy.

W międzyczasie ktoś rozsądny zadzwonił jednak po straż pożarną, bo bijący w górę słup wody zaczął tworzyć na szosie i w przydrożnym rowie namiastkę nowego rybnego stawu. Ostry dźwięk strażackiej syreny sprowadził wszystkich do rzeczywistości. Chłopaki w granatowych uniformach i srebrnych hełmach rozbiegli się na wszystkie strony, sprawiając wrażenie komandosów, którzy lada chwila opanują ten mokry żywioł. Im dłużej jednak trwała bieganina dzielnych strażaków, tym coraz większy chaos zaczął się panoszyć w miejscu akcji.

– No nie damy rady! – dramatycznie wrzasnął w przestrzeń przełożony zgrai poskramiaczy czerwonego kura. – Żeby zamknąć to cholerstwo, musimy mieć klucz.

– No co wy, jeździcie na akcje bez kluczy do hydrantów? – zadrwiła przyglądająca się całemu zajściu Bulowa, notabene weteranka czynów społecznych w dawnym pegeerze. – Za moich czasów to cały strażacki sprzęt mieliśmy w gospodarstwie. I nic się nie spaliło, ani nawet nie zalało.

– A mnie się często zdarzało zalać – odezwał się „wczorajszy” miejscowy podstarzały zabijaka. – I żaden hydrant mi nie fiknął. Jak trzeba było, to takie pierdoły załatwiało się między jedną flaszką a drugą. A teraz przyjeżdża ekipa, która nie wie, co zrobić.

– Panie kolego, jak taki jesteś cwany, to proszę bardzo, zakręć ten kran – odezwał się zdenerwowany dowódca strażaków.

– Chłopaki, dla mnie wasza prośba to rozkaz. Mietek, leć po naszą wajchę, ino szybko, bo zaraz we wsi zabraknie wody.

Mietek Góral, nieodłączny towarzysz pijackich ekscesów miejscowego zabijaki, pobiegł czym prędzej do domu po rzeczoną wajchę. Wracając z pokaźnej wielkości metalowym drągiem, na końcu którego przyspawana została sześciokątna płytka, zahaczył o wystający na skarpie polny kamień i runął jak długi na asfalt. Przez chwilę leżał oszołomiony, a z podrapanej twarzy sączyła się cieniutka strużka krwi.

– Jezus Maria! Ratunku, ranny! – przez rechot gawiedzi przedzierał się ironiczny pisk sąsiadki z czworaków. – Zaraz się wszyscy tu pozabijamy!

Mietek wstał z trudem z szosy i otrzepał brudne od piachu spodnie. Wykrzyczał w przestrzeń jakieś mało cenzuralne słowo i podreptał w kierunku stojącego nieopodal miejscowego zabijaki.

– Masz to gówno i więcej nie zawracaj mi głowy – krzyknął zdenerwowany, trzymając się za krwawiący policzek.

– Musisz to zdezynfekować. Inaczej pójdzie zakażenie. Proponuję „bombkę”, bo to najlepsze lekarstwo – odciął się zabijaka i oddał domowej roboty klucz poskramiaczowi wodnego żywiołu.

Strażak naparł z impetem na zawór hydrantu i spurpurowiał na twarzy. Zardzewiały gwint ani drgnął, zmuszając go do jeszcze większego wysiłku.

– Uważaj, abyś nie pierdnął – zaśmiał się ktoś z tłumu, zarażając resztę gapiów spontaniczną salwą śmiechu.

– Dalej, chłopaki, pomóżcie! – krzyknął dowódca wozu do przyglądających się strażaków.

Trzech chłopów w srebrnych hełmach naparło całym ciężarem swych ciał na długi drąg, ale zamiast spodziewanego efektu dało się słyszeć tylko ciche chrupnięcie. Zrobiony ze starej rury i kombajnowego klucza instrument do odkręcania zardzewiałych śrub rozleciał się niczym suchy patyk. Chłopaki padli plackiem w kałużę wody, wzbudzając głośniejszy śmiech niż dźwięk umieszczonej na dachu strażackiego wozu syreny. Głośne przekleństwa pomieszały się z uszczypliwymi uwagami na temat sprawności bojowej amatorów od zwalczania żywiołów. Jako pierwszy zreflektował się dowódca.

– Chłopaki, zostawcie ten szmelc. Trzeba zakręcić wodę na głównym kolektorze.

– Co??? Ani się ważcie! – krzyknęła przyglądająca się całemu zajściu jedna z miejscowych gospodyń. – A obiad na czym mam ugotować? Eksperymenty będą sobie robić. Zakręć wodę u siebie w domu, mądralo.

– Próchnicka, nie plećcie głupot! – krzyknął miejscowy zabijaka. – Chcecie, żeby nas zalało?

– Zanim do mnie dojdzie woda, to wyschną wszystkie źródła.

– Kobieto – rzekł Włodek – a kto za tę wodę będzie płacił, co? Jak nam gmina przyśle rachunek, to wpadniesz do tego swojego garnka.

Dalsze kłótnie i przekomarzania nie odbywały się już z udziałem strażaków, bo ci jak na komendę wsiedli do wysłużonego wozu bojowego i na syrenie pomknęli na drugi koniec wioski, gdzie wśród lip i brzęczących wokół pszczół rozsiadła się miejscowa przepompownia wody. Po paru minutach krany wyschły na amen. Ta część miejscowych, która nic nie wiedziała o akcji strażaków, zaczęła kląć pod nosem, reszta co bardziej zaradnych pobiegła do sklepu, wykupując na pniu cały zapas pięciolitrowej wody niegazowanej. Po kilku godzinach awaria została usunięta, a dowódca wozu bojowego OSP Kijanki Wielkie wypinał pierś niczym oczekujący przypięcia orderu narodowy bohater.

– Gamonie! – wrzasnęła jedna z wiejskich gospodyń. – Pięć godzin odkręcali śrubę i myślą, że ich za to jeszcze pochwalimy. A spadajcie do swojej remizy i na drugi raz niech przyślą nam zawodowych.

Strażak spąsowiał na twarzy i wymamrotał coś pod nosem. Poczekał jeszcze na taszczących ze sklepu skrzynkę piwa chłopaków i rozkazał opuszczenie tej nieprzychylnej bohaterom ziemi.

I tylko miejscowy urwis, sprawca tego całego galimatiasu, stał za drzewem, kwiląc ze śmiechu niczym łechtany za uszami osioł.

* * *

Harmider pod sklepem spożywczym najdobitniej świadczył o rozgorączkowanych głowach podchmielonych amatorów browarka. Poprzez przekrzykiwania dało się od czasu do czasu słyszeć jakieś składnie złożone zdanie, jakąś mądrzejszą myśl, która niechybnie przyleciała do podpitego towarzystwa gdzieś z innego wymiaru. Rumiane twarze przyozdabiały najprzeróżniejsze grymasy i jakieś niesamowicie dziwne miny, do których dostroiły się podrażnione przez południowe słońce mrugające powieki. Prym wśród ferajny wiódł miejscowy zabijaka. Grono równie zamroczonych młokosów wsłuchiwało się w wywód nestora pijatyk i bójek, od czasu do czasu coś tam pod nosami pomrukując. Sugestywne opowiastki zabijaki każdy obywatel Sioła znał już na pamięć, toteż znudzenie na twarzach współbiesiadników coraz śmielej dawało o sobie znać. W końcu jeden z młodych wilczków bąknął coś o laniu wody i bajkach dla grzecznych dzieci, co miejscowy zabijaka przyjął jako afront godny obicia mordy. Awantura wisiała w powietrzu. Józek łypnął groźnie na prowodyra i charkliwie szczeknął:

– Jeszcze słowo i ci grają.

Oklepana formułka ani trochę nie rozweseliła pozostałych chłopaków, za to agresywny wilczek odciął się równie arogancko:

– Uważaj, żeby tobie nie zagrali.

– Co, szczylu, chcesz zobaczyć, jak leją starzy? Mnie nie trzeba prosić, wystarczy tylko mrugnąć.

– No już! – krzyknął bojowo nastawiony Rysiek, zaciskając w ręce pustą butelkę po piwie.

Zanosiło się na poważną rozróbę, więc co bardziej rozsądni zaczęli rozdzielać zapalczywych kompanów od bitki i wypitki. Nie obyło się jednak bez strat. Brzęk tłuczonych butelek podziałał na kotłowaninę amatorów browarka jak kubeł zimnej wody. Wszyscy spojrzeli w okno sklepu ze strachem. Drobna i „szczekata” Jagoda wyskoczyła zza lady niczym olbrzymi rottweiler. Ostry dźwięk przekleństw i gróźb ustawił całe towarzystwo w równiutkim szeregu.

– Gnoje, sprzątać mi tu już. Ale zaraz!

– Jagódko, nie denerwuj się, skarbie. My tylko się wygłupiamy, no nie, chłopaki? – wyrwało się Józkowi, który w tej sekundzie zaczął czule poklepywać Ryśka.

– Od dzisiaj żadnej „krechy”! Nie będzie kasy, nie będzie chlania!

– No co ty, nie wygłupiaj się. Już sprzątamy. Dalej, chłopaki, do roboty – zabijaka poganiał ferajnę, biegnąc do sklepu po miotłę i łopatę.

Solidarność niedawno jeszcze kłócącej się tłuszczy była godna podziwu. Zanim Józek przybiegł z odpowiednimi akcesoriami, większość szklanych odłamków została przez chłopaków skrzętnie uprzątnięta. Operator miotły i łopaty nie miał już wiele do roboty, jednak nadgorliwość zrobiła swoje. Chłop zamachnął się miotłą i zgarnął do szufli kilka mikroskopijnych butelkowych drobin. Po skończonej robocie otarł pot z czoła i z triumfem w głosie oznajmił:

– No i po robocie. Macie szczęście, że tu byłem. Żeby nie ja, to o zeszycie moglibyście tylko pomarzyć.

– Co ty ględzisz – odezwał się Rysiek. – Tę miotłę możesz wsadzić sobie w dupę! Myśmy wszystko posprzątali sami, więc się wal!

– Koleś, nie przeginaj. Jak nie dostałeś jeszcze łopatą w ryj, to zaraz możesz dostać.

– Tak? No to spróbuj, cwaniaku. Chcę to widzieć.

Dalszego wywodu już nie było. Zabijaka niechcący wziął zamach, niby dla postrachu, jednak złośliwość losu zrobiła swoje. Metalowa część łopaty zahaczyła Ryśka o bark, wywołując na jego twarzy śmiertelny grymas. Ten jednak nie ugiął się przed zamachem na własne życie, tylko odskoczył jak oparzony w bok. Dalsze wydarzenia przebiegały już bez jakiegokolwiek udziału logiki. Napadnięty młodzian rzucił się na zabijakę, wymachując przy tym swoimi chudymi rękami jak napędzany atomową energią wiatrak. Pech chciał, że jedna ręczna śmiga trafiła Józka prosto w nos, powodując wytrysk krwawej fontanny. Zabijaka kątem oka dojrzał własną kontuzję i dosłownie oszalał.

– Zabiję! Zabiję cię, gnoju! – krzyknął i rzucił się z łopatą w kierunku napastnika.

Niefortunny zamach narzędzia zbrodni trafił w okienny parapet, robiąc w plastiku pokaźną dziurę. Dalszej zaczepnej akcji zabijaki już jednak nie było. Józek został trafiony prawym sierpowym chudego Ryśka i padł jak rażony piorunem nieopodal metalowego kubła na śmieci. Impet, z jakim walnął na brukową kostkę, wywołał u pozostałych uczestników tej popijawy z bijatyką takie wrażenie, że większość z nich wzięła nogi za pas i tyle było ich widać. Na placu boju, obok charczącego na bruku Józka i oszalałego z emocji Ryśka, pozostał tylko zażywający sterydy Czesiek, który przybrał w tym momencie bojową postawę.

– Rychu, opanuj się, bo dostaniesz w ryj!

– No co ty, Czesiek, przecież jesteśmy kumplami, no nie?

Rysiek wyciągnął w stronę Cześka swe chude ręce, jakby dawał do zrozumienia, że oto nadszedł czas pojednania. Wyglądający jak trzydrzwiowa szafa pozostały na pobojowisku obrońca ładu stracił czujność, robiąc minę moralnego zwycięzcy. I to wystarczyło Ryśkowi, aby wypuścić w stronę kumpla potężny prosty. Czesiek nie zdążył nawet pomyśleć i już odpływał w ramiona zawiadującego nieświadomością bożka. Bój zakończył się niedosytem. W promieniu widzialności nie było żywej duszy. Wszyscy niedawni piwni smakosze rozpierzchli się w cztery strony świata, pozostawiając rozwścieczonego Ryśka samemu sobie. Rezonu nie straciła jednak Jagoda, która jeszcze w trakcie bójki chwyciła za służbową komórkę i zatelefonowała na policję. Dzielni chłopcy z prewencji nie mieli jednak okazji wykazać się swoją wyższością w walce z zapijaczonym młokosem, bo umysłowych argumentów używali raczej rzadko. Już od dobrych dwóch minut okolicę przeszywał ostry sygnał policyjnej syreny, co obudzić mogłoby nawet umarlaka. Będący pod działaniem dość pokaźnej dawki alkoholu Rysiek, jeszcze podczas akcji dawania w ryło, skierował jedno ucho w stronę wylotowej z wioski szosy, układając sobie w myślach ewakuacyjny plan. Zanim policyjna kawaleria wygramoliła się z radiowozu, Rysiek był już pod lasem, pokazując stróżom prawa wyprostowany środkowy palec lewej dłoni. Młodzian w uniformie, na pagonach którego widniała jedna belka, rzucił się w pogoń za bandziorem, licząc pewnie na rychły awans. Niestety, prastare przysłowie „mierz siły na zamiary”, zmaterializowało się nie w porę. Rysiek, widząc ten miniaturowy pościg, przystanął na chwilę, szacując szansę nowego starcia. W kilka sekund ocenił swoją wartość bojową z siłowymi możliwościami krawężnika i momentalnie ruszył w stronę kolejnego wyzwania. Policjant struchlał. W panice zaczął gmerać coś przy pasku, jednak poza pałką i kajdankami, zupełnie nieprzydatnymi akcesoriami w walce z nacierającym ludzkim żywiołem, nic nie znalazł. W takiej sytuacji młodemu przedstawicielowi władzy nie pozostało nic innego, jak tylko wiać gdzie pieprz rośnie. I starszy posterunkowy skorzystał w mgnieniu oka z podpowiedzi przytomnego w tej chwili umysłu, rzucając się do ucieczki. Komiczny widok goniącego władzę chudego Ryśka do tego stopnia sparaliżował stojącego obok radiowozu sierżanta, że ten nawet nie drgnął. Wystraszony podwładny starego policyjnego wygi wskoczył do radiowozu i nie czekając, odjechał na sygnale w siną dal. Na szczęście Rysiek odpuścił wystraszonej samotnej władzy w osobie sierżanta, drepcząc w przeciwną stronę. I taki był finał akcji prewencyjnej funkcjonariuszy od zachowania ładu. Nagminnie poruszane w oknach firanki dopełniły czary goryczy. Przez otwarte okna słychać było głupawe uwagi, przyrównujące stojącego jak sierota na środku szosy dowódcę radiowozu do Chucka Norrisa, o którym kawały znane były nawet w piaskownicy wiejskiego przedszkola.

* * *

Rozbujała przyroda rozpyliła nad zatopioną wśród stawów wioską niesamowicie specyficzną aurę. Każdy obywatel Sioła, gramolący się z mieszkalnego siedliska do wstrętnego samochodu, wstrętnego z racji wożenia danego obywatela do miejsca pracowniczego spędu, klął w duchu na niesprawiedliwość losu. Bo jak to tak? To już nie można sobie polegiwać trochę dłużej, tylko zrywać się w środku nocy po to, aby odbębnić narzucone gdzieś z góry niewolnicze godziny pracy? Toć to szok, jak mawiał nagminnie ociągający się od jakiejkolwiek roboty miejscowy amator wyskokowych napojów.

– Ha, frajerzy! Ja się nie dam zagnać do byle jakiego tyrania. Jak chcą mnie dostać, to niech odpowiednio zapłacą – wykrzykiwał w przestrzeń leśno-wodnego środowiska trunkowy amator.

Tymczasem pracodawca ociągającego się od wynikającej z angażu powinności ani myślał interweniować. Wiedział bowiem, że prędzej czy później niesfornemu „robolowi” zabraknie kasy. I wtedy pracodawca wypowie do człowieczka wystudiowany przed lustrem tekst:

– Słuchaj, chłopie. Ty jesteś jak ten narybek w stawie. Jak się przystosujesz, będziesz pływał. Spróbuj tylko kombinować jak koń pod górkę, a zeżrą cię ptaki!

Nie trwało długo, bo nazajutrz trunkowy amator upomniał się o wypłatę.

– Wiesz co, powiem wprost. W tym miesiącu zarobiłeś ledwo na sól.

– No co ty, szefie, przecież wiesz, że mam rodzinę!

– A jaka to rodzina? Jakaś niepełnosprawna lala i leniwa siostrunia, która żeruje nawet na stawiających piwo staruchach. Człowieku, pogoń tę całą ferajnę i zacznij myśleć. Lada chwila wpadnie do was komornik i będziesz musiał polegiwać razem z sarenkami – zarechotał pryncypał.

Podrażniony na honorze nagminny amator wyskokowych napojów nie czekał jednak na pointę szefowskiego wywodu, tylko trzasnął jeszcze niedawnego kreatora jego egzystencji prosto w pysk. Zarozumiały przedsiębiorca ledwo dyszącej firmy drzewnej padł na glebę niczym podstarzały pięściarz-amator, zabierając po drodze lusterko swego najnowszego minivana. Zanim się wygramolił z oplatających miejsce zdarzenia bluszczów i pospolitych traw, ociągający się od pracy Gwidon dosłownie pofrunął jak na skrzydłach w stronę stojącego na wzgórzu sklepu spożywczego. Zdyszany, wpadł do pawilonu i urywającym się głosem wybełkotał:

– Julek! Dawaj piwo! Ledwo żyję! Wyobrażasz sobie tego śmiecia? Chciał mnie wziąć na plewy. Ale nie ze mną takie numery. Chrzanię jego robotę. Takich jak on jest na pęczki. Mogę iść do każdej firmy i przyjmą mnie z pocałowaniem ręki.

Gwidon pociągnął głośno nosem niczym zadowolony z pałaszowania żołędzi dzik i wsadził rękę do kieszeni spodni. Penetracja wnętrza portkowej skrytki dawała alarmujący sygnał, że coś tu nie gra. Zanim okolone czernią paznokci niecierpliwe palce zrobiły w nagminnie pustej kieszeni dziurę, mózg Gwidona już wiedział o wpadce.

– O kurwa! Nie mam pieniędzy. Zabiję sukę!

– No co ty, Gwidon, nie świruj. To tylko jedno piwo. Przyniesiesz jutro.

– Dzięki, Julek! Jesteś najlepszy. Jutro kasę masz jak w banku.

Zdenerwowany Gwidon wybiegł ze sklepu jak oparzony i skierował się na tyły budynku. Tam, na ławce pod zadaszeniem, w najlepsze spał sobie miejscowy zabijaka. Ściekająca z kącików ust ślina wyżłobiła na jego podbródku i niedopranej koszulce mokry ślad, oznajmiając wszem i wobec, że delikwent nie tylko żyje, ale jeszcze ma się dobrze. Urywany od czasu do czasu ostrzegawczy charkot zdawał się sugerować, że biada temu, kto tę słodką drzemkę zakłóci.

– Józek, obudź się! Józek, no dalej, mówię do ciebie!

Wystraszony podstarzały zabijaka ocknął się na wpół i wymamrotał swoją oklepaną formułkę:

– Jeszcze słoooowwwo i cccci grrrrrajją.

– No co ty, Józek, nie poznajesz mnie? To ja, Gwidon.

– A, to ty – odrzekł przywrócony do świadomości Józek i otarł ślinę z policzka.

– Wiesz, jakie jaja? Mówię ci! Walnąłem gościa w ryło!

– Kogo? – krzyknął Józek i zerwał się na równe nogi, prężąc przy tym sflaczałe szkodliwą działalnością czasu mięśnie. – Nie pękaj. Jak ci ktoś fika, to przyślij go do mnie – krzyknął i zamachnął się w pustą przestrzeń.

Nie za bardzo lubiący takich chwalipiętów los spowodował w aktualnej percepcji zabijaki pewien kosmiczny kollaps. Bojowo nastawiony do wszelkiego zła Józek stracił przez tę wstrętną fizykę ruchową płynność i runął jak długi na zawaloną petami, plastikowymi kubeczkami i torebkami po chipsach glebę. Kurz po upadku stukilowego cielska zasnuł widoczność w promieniu dwóch metrów, toteż Gwidon wyskoczył spod wiaty jak oparzony. Zanim ruszył na pomoc koledze od bijatyk i wypitek, zarżał jak dopuszczony do klaczy ogier.

– Nnnnieeeee! Nie mogę! Łoł, ale jaja! Józek, jeszcze trochę, a swoim wyrżnięciem o glebę zrobiłbyś dziurę do samego piekła. A ty tam pasujesz jak ulał.

Gwidon krztusił się ze śmiechu, zupełnie nie zwracając uwagi na nieruchomo leżącego Józka. Po chwili łypnął jednak ze strachem na kumpla i delikatnie zakwilił:

– Józek, żyjesz?

Brak odpowiedzi i nienaturalna pozycja leżącego na glebie ciała poderwała Gwidona na równe nogi.

– Józek obudź się. Józek! Skurwysyn chyba wykorkował!

Poklepywanie po twarzy i szarpanie za ramiona nie przyniosło jednak żadnych skutków, toteż spanikowany ruszył na oślep, głośno krzycząc:

– Ludzie! Ratunku! Józek umarł!

Przypadkowi klienci trwającego na tej rubieży pawilonu pobiegli za półoszalałym ze strachu Gwidonem i zdębieli. Józek dalej leżał bez ruchu, a na czarnej od kurzu twarzy nie było widać żadnych oznak życia. Ktoś zadzwonił po pogotowie, ktoś inny zaczął nieudolną reanimację, jeszcze inny próbował uprzątać pobojowisko ze zużytych szklanych opakowań. Nim wszyscy zdążyli się zreflektować, wysłana z miasta erka wturlała się na sygnale pod górkę na tył sklepu i ostro zahamowała. Z wnętrza karetki pierwszy wypadł pielęgniarz, a zaraz potem wygramolił się lekarz dyżurny. Obaj dopadli do leżącego jak sępy na padlinę. Puls był ledwo wyczuwalny, toteż medyk przystąpił do fachowej reanimacji. Zastrzyk z jakimś specyfikiem zrobił na szczęście swoje. Józek otworzył jedno podpuchnięte oko i łypnął na świat. Ze zdziwieniem spojrzał na pochylającą się nad nim twarz i otworzył usta. Żaden dźwięk nie zmaterializował się jednak stosownym przekleństwem. Wyglądało to tak, jakby trwała projekcja jakiegoś niemego filmu.

„Anioł czy co?” – pomyślał Józek i ponownie zapadł w niebyt.

Łapiduchy w pośpiechu wynieśli z sanitarki nosze i rozłożyli je przed nieprzytomnym mężczyzną. Zapakowanie na nosidło bezwładnej góry mięsa nie było jednak takie łatwe, toteż lekarz krótkim rozkazem przywołał do pomocy dwóch przyglądających się całemu zajściu osiłków. Gdy już delikwent leżał sobie wygodnie przypięty pasami, erka ruszyła niczym bolid formuły pierwszej wprost do miejskiego szpitala. Wioskę przeszył złowrogi sygnał syreny pogotowia ratunkowego, powodując zmaterializowanie się w oknach dziesiątek zaciekawionych głów.

Józek był strasznie nieszczęśliwy. Po spędzeniu dwóch dni na obserwacji w szpitalu został bezczelnie wypisany. Bezczynne leżenie na sali znudziło mu się jednak już po kilku godzinach, toteż w zasadzie ucieszył się, że wychodzi z tego głupiego sterylnego świata. Jego rozżalenie poszybowało w stronę medycznego personelu z zupełnie innego powodu, bo według Józka pewnych rzeczy się nie robi.

– To świństwo! Przywieźli mnie? Przywieźli! A odwieźć to co? Mam zapieprzać na piechotę? Przecież zabraliście mnie tak, jak stałem, bez grosza w kieszeni.

– Panie, nie rób pan awantury – krzyknął barczysty pielęgniarz. – Pana nie wzięli tak jak pan stał, tylko tak, jak pan leżał. Więc jak już jest pan zdrowy, to zrób pan miejsce dla chorych.

– Co? Ja jestem zdrowy? Zdrowy to byłem przedtem. To wy żeście dali mi jakieś świństwa i teraz zaczyna mi być niedobrze. Chyba się wyrzygam.

– No, no, tylko bez głupich żartów, bo możesz, chłopie, odjechać stąd prosto na komisariat.

Dalszej dyskusji już nie było. Józek, widząc, że nic tu nie wskóra, grzecznie skierował się do wyjścia. Zanim dobrnął do domu, wybiło południe. Słońce ostro przygrzewało, tworząc na asfalcie podejrzane zakola miękkości. Woń topiącej się smoły spotęgował posuchę w gardle do tego stopnia, że Józek jak na komendę przyśpieszył kroku. Gdy dotarł wreszcie do wiejskiej oazy, padł ze zmęczenia na jedyne sklepowe krzesło, które za swego plastikowego żywota było świadkiem niesamowitej ilości ekscesów.

– Julek, umieram! Szybko otwórz mi piwo, bo zaraz będziesz musiał wzywać tych cwaniaków z pogotowia.

Zabijaka wlał w siebie pół puszki zimnej żółtej cieczy i potężnie beknął. Rozejrzał się trwożliwie po sklepie i zniżonym tonem rzekł:

– Julek, ale wiesz, musisz mi to piwo zapisać. I jeszcze dopisz flaszkę.

– No co ty? Pogięło cię? Twój rachunek już się nie mieści na dwóch stronach zeszytu.

– Nie panikuj. Za dwa dni mam rentę. No bądź człowiekiem. Przecież wiesz, że wszystko oddaję w terminie.

– Józek, nie mogę. Za dwa dni to przyjedzie szefowa i będzie masakra.

– To przyślij ją do mnie. Ja ją oczaruję. Już nie takie gościówy potrafiłem zabawić. Jak byłem w Gdańsku, wiesz, wtedy jak robiłem w stoczni, to chodziliśmy do takiej jednej burdelmamy. Mówię ci, jakie tam były dziewczynki. Zwłaszcza taka jedna, co…

– Dobra, Józek, daj spokój. Już to kilka razy opowiadałeś. Bierz tę flaszkę i idź do domu. Po co ludzie mają gadać, że jeszcze dobrze nie wyzdrowiałeś, a już ostro dajesz.

– Ludzie?! A wiesz, gdzie ja mam ludzi?

– Józek, albo bierzesz flaszkę i wychodzisz, albo się rozmyślę.

– Nie, nie, Julek, w porządku. Dawaj flachę i lecę.

Podstarzały miejscowy zabijaka wsunął półlitrówkę do kieszeni dresowych spodni i wyszedł zadowolony z pawilonu. Nie uszedł jednak nawet dwóch metrów, jak olśnienie przeszyło jego głowę. Odwrócił się więc na pięcie i zmaterializował się przy ladzie ponownie.

– Julek, jak możesz, to wpisz mi jeszcze jakąś popitkę. Nie jestem nałogiem. Chlał na żywca nie będę – zaśmiał się do swego wymyślonego ad hoc dowcipu.

Nerwowy sprzedawca podał zabijace butelkę oranżady i jeszcze raz napomknął:

– Ale pamiętaj, co obiecałeś. Idziesz prosto do domu.

– Tak jest! Twoja prośba jest dla mnie rozkazem.

Józek nie dotarł jednak do stojącego dosłownie o rzut kamieniem domu. Nie to, żeby był przesadnie złośliwy. Może i chciał wypełnić swą obietnicę, ale pech sprawił, że z daleka zamajaczył jakiś znajomy kształt. Charakterystyczne machanie podczas marszu rękami poznałby zresztą każdy. Oto w stronę sklepu dziarsko maszerował Gwidon. I zapomniało się Józkowi o danym sklepowemu przyrzeczeniu. Zanim jednak Gwidon dobrnął do swej świątyni, Józek odkręcił butelczynę i pociągnął z niej potężny łyk. Alkohol rozlał się po całym wnętrzu niedomagającego jeszcze przed chwilą ciała, pobudzając ospałe komórki do żywszej reakcji. Wykrzywione od niesmaku usta domagały się kropli łagodniejszego płynu, więc, chowając flaszkę do kieszeni spodni, przyssał się wargami do buteleczki z oranżadą. I tu dopiero się wstrząsnął. Wybałuszył oczy na słodki napój i filozoficznie zauważył:

– No tak, to przez to jest ten kac i zatrucie organizmu. Szlag by ich trafił. Karmią nas jakimiś syntetykami, a później się dziwią, że nasze organizmy nie wytrzymują.

– I co tak wyzywasz, Józek? – odezwał się przybyły w tym momencie Gwidon. – Jak tam zdrówko? Lepiej? Bo przedwczoraj byłeś nieżywy.

– Co, ja nieżywy? Jeszcze słowo i ci grają.

Dalsze przekomarzania przeszły na szczęście w przyjacielskie poklepywania i salwy śmiechu. Józek opowiadał kolejną zmyśloną historię, jak to postawił na baczność całą szpitalną generalicję, za co siostry oddziałowe latały z wdzięczności do jego izolatki, siadając prowokacyjnie na łóżku. Ta historia nie miała jednak szansy rozwinąć się w barwną sensacyjno-erotyczną opowieść, bo jedyny w tej chwili słuchacz brutalnie ją przerwał:

– Józek, przydałoby się coś łyknąć. Mam stresa przez tego dziada.

– I dobrze Gwidon zrobiłeś, że dałeś mu w mordę. A wiesz co? Też bym się napił. Ale wiesz, nie mam aktualnie kasy.

– No to leć do Julka i weź na zeszyt.

– Nie mogę, bo moje konto już jest jak stąd do miasta. Leć ty. Tobie pewnie da.

– Dobra, zobaczę, co da się zrobić.

Gwidon wszedł niepewnym krokiem do sklepu i zaczął od przymilnej nuty:

– Cześć, Julek, jak tam zdrówko?

– A, nie narzekam.

– I tak trzymać, to na tę okoliczność…

– Nic z tego. Jeszcze nie oddałeś długu. Nie mogę ci zapisywać w nieskończoność.

– Przecież wiesz, że oddam.

– Wiem, tylko kiedy?

– Za parę dni dostaję wypłatę i się rozliczymy.

– A słyszałem, że kasę dostałeś trzy dni temu?

– No co ty, to była tylko zaliczka. Ale nie wziąłem. Mam swój honor. W czwartek idę po kasę, a jak dziad mi nie da, to sam mu ją wezmę.

– Ale alkoholu na kredyt nie dajemy.

– Jaki alkohol, to tylko jedna flaszka. Przysięgam, że za dwa, trzy dni masz kasę z powrotem. Czy ja cię kiedyś zawiodłem?

– Może i jesteś spoko, ale po co mi te wszystkie problemy. Znów zaczniecie szlajać się koło sklepu i będzie z tego jakieś nieszczęście.

– Julek, masz moje słowo. Pod sklepem siedzieć nie będziemy na pewno.

Zadowolony Gwidon wyszedł z flaszką wódki i stosowną do niej popitką, czyli miniaturowym kartonikiem niegazowanego napoju. Razem z Józkiem dysponowali więc poważnym arsenałem w walce ze wstrętną częścią abstynenckiego społeczeństwa. Rozochoceni amatorzy południowej wypitki przysiedli na przysklepowym murku, rozkładając pochowany w garderobie arsenał. W tej konsumpcyjnej ekspozycji brakowało jednak jakiegoś detalu, który zgrzytał głośniej niż piasek w łożysku.

– No tak – odezwał się Józek. – A przegryzać chyba będziemy fiutami.

– No to leć do sklepu po jakieś śledzie – zauważył Gwidon.

– Ja nie idę. Jak chcesz, to idź ty.

– Ale mnie już Julek nie zapisze.

– Nie pal głupa. Jemu chodziło o gorzałę. A to ma być tylko jakiś głupi słoik śledzi.

– No dobra, spróbuję, ale nie drzyj ryja, jak nic nie załatwię.

Śmietnik, jaki zrobili degustatorzy śledzików i rozmownego płynu, przypominał wielki festyn. Towarzysze broni, jak ich nazwali niektórzy miejscowi pobratymcy, nie zważali jednak na bałagan, bo powolutku przechodzili w inny wymiar. Poprzez pijacki bełkot przebijał się stek niecenzuralnej wiąchy, niosąc się echem wszerz i wzdłuż wioski. Zajęci przygotowywaniem obiadu lokatorzy pobliskich czworaków jak na komendę zmaterializowali się za firankami swych okien. A widok za dyżurnym otworem na świat był przedni. Oto jak na dłoni kołysali się przed sklepem dwaj kompani, dla których słowo grawitacja było nic nieznaczącym encyklopedycznym zapisem. Z ust pijaczków wydobywał się już tylko zwykły bełkot, który coraz ostrzej zaczął się przeradzać w słowne zaczepki. Gdyby w tym momencie znalazł się jakiś bezstronny świadek, to nie byłby w stanie stwierdzić, o co niedawnym jeszcze przyjaciołom chodziło. Nagle z tej słownej szermierki wyskoczył piorun, który swymi elektrycznymi mackami trafił w rozgorączkowane czerepy obu trunkowych kolesi. Pierwszy poderwał się wzburzony Gwidon. Stanął w chwiejnym rozkroku przed Józkiem i ni stąd ni zowąd bąknął:

– Co, myślisz że jesteś taki gieroj? Nie takich jak ty już załatwiałem.

– Chcesz, żeby ci zagrali? – wybełkotał Józek i kątem oka spojrzał na Gwidona.

– No chcę. No niech mi zagrają, ty gruba świnio!

Józkowi tego było już za wiele. Ukradkiem poderwał się z murku i wyprowadził prawego sierpowego. Powolność ruchów sprawiła jednak, że stający do bijatyki Gwidon, mimo zwolnionych przez dość potężną dawkę alkoholu ruchów, nie miał najmniejszych problemów ze sparowaniem tego mizernego ataku. W zamian za to złapał rękę napastnika i próbował ją owinąć wokół własnego nadgarstka. Józek, mimo postępującej już z wiekiem powolności, zdołał jednak odrzucić ramię Gwidona, chwytając go za kark. Ten nie był dłużny, tylko tak samo przywarł do szyi kontratakującego Józka. Rywale zwarli się w śmiertelnym uścisku, przypominając dwóch gladiatorów, którzy po odrzuceniu całego zbrojnego arsenału starali się złamać przeciwnikowi kręgosłup. Walka dwóch miejscowych zabijaków była jednak komiczna. Połączony z powolnością ciężar Józkowego ciała wręcz idealnie współgrał z osłabioną przez działalność alkoholu gibkością Gwidona. Obaj walczący opletli się ramionami, zastygając na moment niczym antyczne posągi. Omdlałe od nadmiernego wysiłku ręce nie potrafiły jednak wyrwać się z tego klinczu i zadać ostatecznego, śmiertelnego ciosu. Komizm tej walki był porażający, bo gladiatorzy z pozycji antycznych posągów przeszli nagle do tańca karpackich górali. Plątanina nóg spowodowała na wykonanym z eleganckich betonowych bloczków podeście eksplozję tumanu kurzu, pokrywając nogawki napastników mozaiką wykwintnych wzorów. Ręce jednak dalej trwały na swych pozycjach, od czasu do czasu próbując ściągnąć przeciwnika do parteru. Rozstrzygnięcia tej kuriozalnej walki być już nie mogło, bo zanadto podchmieleni bokserzy wyprztykali jeszcze w czasie popijawy wszelkie siłowe argumenty. Arsenał obraźliwego słowotoku jednak pozostał. Wojownicy w swym szaleńczym tańcu klęli na lewo i prawo, wywołując u przypadkowych obserwatorów, akurat zdążających po sprawunki do sklepu klientów, salwy serdecznego śmiechu. Nikt nie miał zamiaru przerwać tej farsy z jednego powodu. Takie zdarzenia w zatopionej wśród lasów i rybnych stawów wiosce zdarzały się nagminnie, toteż przyzwyczajenie musiało wziąć górę. Chłopaki krzywdy na szczęście sobie nie zrobili. Jak szybko zaczęli tę dziwną bijatykę, tak szybko usiedli na murku, ocierając z czoła pot i szukając przy tym rozbieganymi oczami pożyczonego ze sklepu konsumpcyjnego dobra. Problem polegał jednak na tym, że niedawni walczący jeszcze na śmierć i życie kompani od wypitki nie zwrócili uwagi, że woda rozmowno-zaczepna i łagodząca skutki działania tej wody popitka zostały nieświadomie przez owych kompanów wchłonięte do ostatniej kropli. A pamięć jest zawodna. Czasami płata figle w najmniej odpowiedniej chwili. I spłatała pamięć wioskowym gladiatorom tak potężnego psikusa, że obaj momentalnie spojrzeli w stronę miejsca niedawnej jeszcze biby. A to wystarczyło do kolejnej akcji zaczepnej, tym razem wobec Bogu ducha winnych przypadkowych klientów sklepu spożywczo-przemysłowego. Pierwszy odezwał się Gwidon:

– Oddawać, chamy, flaszkę, bo zabiję!

Ponieważ nikt na te durne zaczepki nie zareagował, całą sprawę w swoje ręce postanowił wziąć Józek. Odepchnął z impetem swego kumpla i wykrzyczał w pustą przysklepową przestrzeń:

– Jak się winny nie znajdzie, to będzie miał do czynienia ze mną.

– Ty mnie nie strasz, bo ja się ciebie nie boję. Takich chłopów w kalesonach załatwiałam nie raz.

– Ej, Kurzajowa, nie przeginajcie, bo mogę zaraz powiedzieć, co robicie w lesie?

– A co ja robię w lesie? Może podpalam suche choinki?

– Dobra, dobra. Przecież nawet nasze dzieci wiedzą, że kradniecie drzewo!

– Co??? Ty zapijaczona świnio! Chyba sam kradniesz drzewo. Jak chcesz zobaczyć moje papiery, to proszę bardzo.

– Wy mi tu papierami oczu nie zamydlajcie, tylko przyznajcie się, Kurzajowa, ile drzewa idzie legalnie, a ile na lewo?

– Ty gnoju! Lepiej się przyznaj, ile ryb wyciągnąłeś ze stawów! Przemek nam gadał, że okradli go na parę milionów.

– A co ty, Kurzajowa, wierzysz temu czerwonemu krwiopijcy? Jak komuna padała, to te cwaniaki wszystko zabrały. A stawy były pełne ryb. Ten twój Przemek do dzisiaj nie zapłacił za naszą robotę. I ma złodziej kasę. My tylko odbieramy, co nasze. A ty tniesz bezprawnie, bo las jest wspólny.

– Ty głąbie, wspólne jest to, co sobie zasadzisz w doniczce. Dzisiaj każdy kawałek lasu ma swojego właściciela. A ja mam kwity. Wszystko jest zgodne z prawem. Zapłaciłam leśniczemu i mogę ciąć, gdzie mi pokazał.

– A ja bym ci pokazał piąchę.

– Tak? To chodź, cwaniaku. Jestem babą, ale takim cieniasom jeszcze radę dam.

– Co??? Ja cienias? Zaraz ci, Kurzajowa, zrobię operację plastyczną. I to za darmo. Będziesz wreszcie wyglądać po ludzku, a nie jak jakaś karamora.

Józek wystartował do wścibskiej kobiety niczym z katapulty. Już widział, jak poprawia rysy twarzy wrednej recenzentki miejscowego przysklepowego życia, gdy tymczasem stała się rzecz niesamowita. Podpity i wycieńczony pobytem w szpitalu Józek odbił się od silnych, bo zaprawionych noszeniem drzewnych kłód, ramion Zochy, lecąc w stronę przybyłej w międzyczasie i rozbawionej całym zdarzeniem publiki. Taki afront nie mógł pozostać bez odpowiednich reperkusji. Gramolący się ze zbawiennych ramion gapiów Józek doznał ponownego rozwścieczenia. Walka z kobietą nie licowała jednak z jego zakodowanymi głęboko w mózgu zasadami. Gdyby to był facet, nawet największej postury, to pewnie rzuciłby się na takiego stwora bez względu na konsekwencje. Ale żeby z babą?! Toć to szok, jak mawiał jego niedawny kompan od wywołanych przez jakąś głupotę ekscesów.

– Babo, nie przeginaj, bo jak cię kopnę, to ci ten twój Gienek nie trafi do dziurki.

– Ty lepiej patrz na dziurkę swojej byłej ślubnej. Zresztą nie musisz, bo rogi już ci urosły jak drzewo.

Rozweselona publika parsknęła śmiechem, co Józek uznał za większy afront niż docinki Kurzajowej.

– A co, twój Gienek jeszcze może? Chyba że mu psychol da rysunek, jak to robić – zadrwił Józek.

– Ale cwaniak. Ty nawet z rysunku byś się nie domyślił, o co chodzi. Zresztą czym byś to zrobił? Tym kuraszkiem?

– Ty wstrętna karamoro. Nawet gdybyśmy się znaleźli na jakiejś bezludnej wyspie, to w życiu bym cię nie tknął.

– No jasne, że nie, bo nie miałbyś czym. Twój kuraszek może dogodzić tylko Mundkowej kozie.

– Kurzajowa, zapamiętaj sobie jedno. Mój kuraszek nie drygnie do każdej dziury. Jak drygnie do Mundkowej kozy, a nie na twój widok, to tylko dlatego, że kozia dupa mniej śmierdzi.

Wybuch nieokiełznanego śmiechu zagłuszył złośliwy dialog do tego stopnia, że reszta płynącego z ust adwersarzy słowotoku zginęła w zgiełku niewybrednych komentarzy zwolenników jednej i drugiej strony. Sens dalszej dyskusji rozpłynął się w rozgrzanym do białości powietrzu, powodując rozpierzchnięcie się rozgadanych głów w azyl klimatyzowanego wnętrza sklepu. Julek spojrzał ze zgrozą na wpychający się do środka tłum. Był przekonany, że większość ludzi nie dość, że zrobi mizerny zakup, przybyła tu kierowana jakąś atawistyczną potrzebą wścibskości. Nie był pewien, czy potrafi zapanować nad tym żywiołem. To nie to co kilku zapijaczonych mitomanów. Takich da się w końcu przekonać do opuszczenia handlowego przybytku. Gorzej z upierdliwymi domowymi gospodyniami. One potrafią łazić po sklepie, uprzykrzając życie do bólu. Tym razem Julek postanowił jednak zrobić porządek. Nie zważając na konsekwencje ostrego potraktowania klienteli, wykrzyczał w przestrzeń zatłoczonego sklepu:

– Proszę państwa, proszę się bez sensu nie rozchodzić. Albo ustawicie się w kolejkę, albo wyproszę was ze sklepu.

– A co ty masz do wypraszania – odezwała się aktywistka koła, gloryfikującego miejscową figurę jakiegoś wystruganego świętego, którego rozmodlone społeczeństwo umieściło w skleconej na opak murowanej budce na rozstaju wiodących z wioski dróg. – Twój sklep?!

– Mój czy nie mój, ale ja tu zastępuję właściciela i mówię wprost. Albo kupujemy, albo wynocha!!!

– No też mi coś! – skonstatowała pani od stróżowania przy świątku. – Jak chcesz, to możesz z tej roboty wylecieć w ekspresowym tempie. Wystarczy, jak podpowiem coś szefowej.

– Proszę pani, życzyć to może sobie pani w domu. Rzecz jasna, jak mąż pozwoli.

Osaczanemu przez wiejskie przekupki i agitatorki jedynie słusznej wiary Julkowi przyszedł nagle w sukurs Józek:

– No co, wiedźmy! Nie słyszałyście polecenia? Wont! Ale to już, bo jak pieprznę w ryło, to pióra polecą.

– Ty zapijaczony chamie – odezwała się kościelna aktywistka. – Ażebyś ty sczezł!

– Ty pierdoło, nie życz mi śmierci, bo jak się wnerwię, to pójdę do proboszcza po wieczysty odpust. Jeszcze mnie stać, aby gościowi zapłacić za przepustkę do nieba. A wtedy będę cię nachodził przez całą wieczność. I będziesz musiała ze mną wypić – zarechotał nad pointą swego wywodu Józek.

– Słyszeliście, ludzie? On mi grozi! Zgłoszę to na policję. Twoje miejsce jest w zakładzie zamkniętym!

– Ludzie, ludzie! – zagrzmiało w sklepie. – Czy ja coś mówiłem o śmierci? Przecież powiedziałem, że tę babę mógłbym normalnie obracać. Niestety, straszydło, nie jesteś w moim guście.

– O Boże, drodzy państwo, czy to słyszeliście? Nie pozwolę sobie na takie obrażanie. Ja zrobię…

– I co zrobisz, franco? Pomodlisz się do tej swojej figurki? A proszę bardzo. Ale wszystko do czasu. Poproszę Ryśka, aby podjechał na cyku tym swoim wrakiem i jaśnie świętego Igora czy innego Buca walnął zderzakiem. Będziecie zbierać tego sztywnego gościa po całym polu. No, jak chcecie, Murzyńska. Dla mnie to żaden problem. Wystarczy tylko poprosić, albo mrugnąć oczami. Życzenia spełniam od ręki.

W tym miejscu Józek zamachnął się nogą, jakby otaczał go rój żarłocznych mrówek.

– Po