Ławka - Andrzej Strumnik - ebook

Ławka ebook

Andrzej Strumnik

3,0

Opis

Do parkowej ławeczki zmierzają równocześnie menel, panienka lekkich obyczajów i pani z pieskiem. Już zanosi się na awanturę, kto był pierwszy - niespodziewanie jednak to kompletnie niedobrane towarzystwo rozpoczyna rozmowę. Młodzi wciągają się w opowieść starszej od nich o pokolenie nauczycielki, ze zdumieniem słuchając historii metamorfozy PRL w Rzeczpospolitą Polską, a socjalizmu w kapitalizm. Wielka przemiana całego kraju ma swoje odbicie w lokalnym środowisku - a szczególnie w miejscowej fabryce porcelany, gdzie pod hasłem "reform" i "restrukturyzacji" partyjna wierchuszka stara się nachapać ile wlezie, zanim pójdzie w odstawkę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrzej Strumnik
Ławka
© Copyright by Andrzej Strumnik 2010Projekt okładki: Agnieszka Wachnik
ISBN 978-83-7564-258-2
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

W centralnej części malowniczo położonego miejskiego parku stała sobie ławka. Wijąca się wzdłuż sadzawek i schludnie przyciętych krzaczków alejka była prawie pusta, co świadczyć mogło o dość wczesnej porze dnia. Zanim szczebiot dzieciarni i kłótnie starszyzny zagoszczą wśród miejskich drzew, poczciwa i wysłużona ławka będzie świadkiem niecodziennej sceny. Otóż z jednego końca parku, z wystającą z kieszeni połatanych spodni niedopitą butelką jakiegoś podejrzanego trunku, wynurzył się żul. Podpuchnięte oczy i kilkudniowy zarost wręcz idealnie korespondowały z odorem skisłej kapusty, który niczym aura otaczał amatora rannej wypitki. Z drugiej strony alejki, majestatycznie dzierżąc w dłoni smycz, kroczyła dama z pieskiem. Jej towarzysz przechadzki wydawał się zadowolony z prowadzonej konwersacji, patrząc z dumą na rozpościerający się wokół świat dwunożnych. Przedstawiciele drepczących ku sobie jakże dwóch skrajnych światów mieli wspólny cel. Oboje zdążali ku stojącej w cieniu drzewa i zapraszającej do spoczynku ławki. Jakieś kilkanaście metrów od celu spacerku ich myśli zaczęły przybierać realny kształt.

Znów ci pijacy – zauważyła dama z pieskiem.

Znów te damulki – przemknęło przez głowę żula.

Jak na komendę przyśpieszyli kroku, chcąc zaanektować parkowy sprzęt na własność. W tym swoistym wyścigu zarówno żul, jak i dama z pieskiem nie zwrócili uwagi, że ławka była już zajęta. Co prawda nikt na niej jeszcze nie siedział, ale w tę i z powrotem dreptała tam pewna pani. Okazało się, że pani była akurat w pracy, a rzeczona ławka stanowiła niezbędny rekwizyt, jakże potrzebny do dopełnienia określonego w tej branży wizerunku. I znów, aby niedomówieniom położyć kres, myśli musiały się zmaterializować.

– Spieprzaj, dziadu! – grzecznie zauważyła pani lekkich obyczajów.

– Wal się, lala! – równie grzecznie skonstatował żul.

– Ależ drodzy państwo, cóż to za język! To skandal, aby w miejscu publicznym dochodziło do takich scen! – zaoponowała dama z pieskiem.

– To moja ławka – przerwał żul. – Siedzę tu codziennie.

– A ja to co? Dla przyjemności tu przychodzę? – wyrwało się pani od usług. – Nawet nie zdajecie sobie sprawy, ilu muszę złapać klientów, aby zarobić na ciuchy i kosmetyki.

– Bój się Boga, dziewczyno! – przerwała dama z nadstawiającym uszy pieskiem. – Chcesz powiedzieć, że ty…

– A co – triumfował żul – damulka myślała, że park to Wersal? Niech się tylko trochę ściemni.

W tej zapalczywości nikt z trójki bohaterów nie zwrócił uwagi, że kompromisy często wypracowuje się nieświadomie. I w ten sposób nasza dyżurna ławka, jak za dotknięciem jakiejś czarodziejskiej różdżki, zapełniła się. Zanim jednak cała trójka rzuci się w wir ostrych dysput, zanim zbierze myśli do przechylenia szali argumentów na własną stronę, każdy z osobna postanowił zająć się swymi ulubionymi i wykonywanymi często bezwiednie czynnościami. Żul pociągnął trzy potężne łyki z brudnej butelki i skrzywił się z niesmakiem. Dama głaskała kapelusz i prowadziła w myślach dialog z czworonogiem, a pani lekkich obyczajów poprawiała makijaż, robiąc seksowne miny do lusterka.

– Gdy chodziłam do szkoły to byłam dumna, że siedziałam w pierwszej ławce. Dzisiaj mogę śmiało każdemu spojrzeć w oczy, bo edukacja nie poszła na marne. Jak sądzę, u was była to raczej ośla ławka.

– Może i ośla, ale za to nie przed wojną – odciął się żul.

– A ja to długo w ławce nie siedziałam. Musiałam wcześnie iść do pracy.

– I nie była to praca umysłowa – znów posłużył się ironią żul, pociągając kolejny potężny łyk.

Dalsze złośliwości i docinki wywoływały u spoczywających na ławce coraz mniejsze wrażenie. Wypracowano jakiś consensus, dzięki któremu rozmowa zaczęła się kleić. Mimo iż różnice światopoglądowe i obyczajowe nie pozwalały na zadzierzgnięcie bliższych stosunków, u całej trójki dało się zauważyć wątłą nić sympatii. Wyglądało to tak, jakby ławka w parku miała jakąś magiczną moc. Skostniałe zasady i jednowymiarowe spojrzenie na świat zaczęły rozpływać się jak poranna mgła. I tylko piesek damy zaczął się dziwnie kręcić, czując jakimś szóstym zmysłem tę dziwną ludzką metamorfozę.

– Babcia opowiadała mi, że przed wojną było tu inaczej. Nie mówię, że ludzie nie pili czy się nie pusz…, pardon, chciałam powiedzieć, nie spotykali się. Wokół panowała inna atmosfera. W krynolinowych kreacjach matron i w zwiewnych koronkach podlotków czaił się jakiś diablik, który przyspieszał bicie męskich serc. A mężczyźni, proszę państwa! Zapach markowych wód kolońskich doskonale pasował do świetnie skrojonych garniturów. Aż oczy niewiast świeciły się jak brylanty.

– A ja tam wolę swoje drelichy. Są spoko, bo się nie gniotą. Jak człowiek ma ochotę na drzemkę pod krzaczkiem, to nie musi ich prasować. A i z praniem nie trzeba się certolić. Ciemne są, niewiele widać brudu.

– Czy mógłby pan nie przerywać? Ech, rozmarzyłam się, gdy tak pani pięknie opowiadała o tych mężczyznach w garniturach. Gdzie oni są? Dzisiaj można tylko spotkać jakiegoś łachmaniarza albo co najwyżej napalonego, za to gołego jak święty turecki gówniarza.

– Jeśli pijesz, laluniu, do mnie, to trafiłaś kulą w płot. Co prawda nadziany nie jestem, ale za to młody, chociaż wcale nie napalony. Mam lepszy gust.

– Cham! – oburzyła się panienka, ostentacyjnie odwracając się do żula plecami.

– Ależ proszę państwa! Tak nie można. Więcej szacunku, a ten świat naprawdę będzie lepszy.

– Tak? A przed chwilą damulka dawała do zrozumienia, że jestem pijak!

– No właśnie, a ja, że niby się źle prowadzę – oburzyła się dziewczyna.

– No cóż, piesku, widzę, że nic tu po nas. Człowiek chciałby dać ludziom trochę otuchy, a tu taka nagroda.

– No dobra, może z tą damulką trochę przesadziłem. Niech pani jeszcze trochę posiedzi. Czasami trzeba sobie pogadać. Samym piciem człowiek nie pożyje – zaśmiał się żul ze swego wątpliwej jakości dowcipu.

– Niech pani zostanie. Chciałabym posłuchać o tym dawnym świecie. Wtedy musiało być o wiele bardziej romantycznie niż dziś.

– No dobrze, posiedzę jeszcze, ale pod warunkiem, że nie będziecie się kłócić. Opowiem wam historię mojego dzieciństwa. To nie był świat mojej babci, ale mój dawny świat to też już historia. Żyło się wtedy biedniej, lecz za to wolniej niż dziś. Człowiek miał czas na jakąś refleksję, na zastanowienie się nad przemijaniem i całą tą filozofią wyższego rzędu.

* * *

Świdrujące spojrzenie pierwszego sekretarza sparaliżowało Jadzię do tego stopnia, że ta nie potrafiła wykrztusić z gardła żadnego słowa. Towarzysz „Wiesław” w swych lennonowskich druciakach oczekiwał na odpowiedź, jakby od tego zależała przyszłość młodego PRL-owskiego państwa. Czarno-biała fotografia wodza uśmiechała się filuternie, paraliżując i przywodząc Jadzię do płaczu.

– No kto jest I sekretarzem partii, ty ośle dardanelski – wyżywała się pani od polskiego. – Słowo daję, że nie przepuszczę cię do następnej klasy!

Jadzia ze łzami w oczach wyciągnęła przed siebie drobne ramię i wskazała palcem w kierunku wiszącego nad tablicą portretu. Drgająca ręka niebezpiecznie wydłużyła się niczym monstrualnej wielkości wskaźnik, dotykając czubka nosa pierwszego sekretarza. Głowa z portretu jakby czekała na tę chwilę i z ekstazą otworzyła usta, chcąc odgryźć dziewczynce wytknięty palec. Jadzia momentalnie cofnęła rękę i zamknęła ze strachem oczy. Trzymany w ręce polonistki wskaźnik niebezpiecznie pogładził bark niesfornej uczennicy.

– Nie masz języka w gębie?

– Mam, to jest towarzysz Władysław Gomułka.

– No właśnie! Słyszycie, osły dardanelskie! To jest towarzysz pierwszy sekretarz PZPR. To On wytycza szlak ku świetlanej przyszłości. To On walczy z całym imperialistycznym złem tego świata. I to ON zapewnia nam pokój i dobrobyt, jakiego klasa robotnicza przed wojną nie miała. A teraz wszyscy wstańmy i zaśpiewajmy nasz hymn!

„Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy…” – trzydzieścioro czworo dzieci zaintonowało pieśń, wpatrując się w portrety czołowych inżynierów ich życia. Niestety, paraliżujący strach przed gniewem pani spowodował kompletny blamaż. Dzieci, ku wielkiemu oburzeniu pani polonistki, zakończyły swe artystyczne popisy już na początku drugiej zwrotki. Furia, z jaką natarła na krnąbrnych uczniów nauczycielka, poszybowała po klasie, odbijając się od okien, tablicy i markotnych w tej chwili twarzy w ramkach.

– Na jutro nauczycie się na pamięć wszystkich zwrotek polskiego hymnu. Przepytam każdego i biada temu, kto nie będzie przygotowany!

Korytarze „budy” wypełniły się gwarem. Dzieciarnia biegała po lastrykowych posadzkach, czując się wyzwolona niczym mustangi na prerii. Nagromadzony na lekcjach stres trzeba było z siebie wyrzucić. Inaczej groziło to ciężką depresją. Jadzia dalej była markotna. Snuła się wzdłuż korytarza, starając się dobrnąć wreszcie do wychodzących na szkolny dziedziniec drzwi. Koledzy podśmiewali się z niej, bo łzy są przecież efektem słabości. Trzeba być silnym, jak chłopaki z drużyny Timura.

Jaś był silny nie tylko psychicznie, ale również na pięści. Żadne łzy, nawet jeśli został porządnie obsztorcowany przez panią czy zaliczył ocenę niedostateczną, nie mogły go zmiękczyć. Jak coś sobie postanowił, to nie było takiej siły, aby ktoś mógł mu w zamiarach przeszkodzić. W tej chwili Jaś miał jeden cel. Musiał dopaść tę głupią Jadzię i porządnie naciągnąć jej warkocze. „A co, niech głupia wie, że my jesteśmy chłopaki od Timura”. Stojącej ze spuszczoną głową pod szkolnym murem Jadzi nie trzeba było gonić. Dziewczynka zdawała się być nieobecna duchem. Jej zamglone od łez oczy świdrowały żwir wokół butów, jakby wypatrywały w tej nieskładnej geometrii kamyków jakichś prawidłowości. „Chyba więcej do szkoły nie przyjdę. Nie lubią mnie tu”. Stojący przed nią i wykrzykujący obelżywe słowa chłopiec był w tej chwili tak samo nieobecny, jak błądzące po zakamarkach duszy jej myśli. „Tak, nie pójdę więcej do szkoły” – złowroga myśl przebiegła przez głowę Jadzi.

Chichot kompanów Jasia przywrócił ją do rzeczywistości. Spod długich rzęs spojrzały na chłopaków wielkie, brązowe oczy. Zdziwienie na twarzy Jadzi zmieszało agresorów do tego stopnia, że ci w jednej chwili zamilkli.

– Przepraszam, nie słyszałam, co do mnie mówiliście. Ale dziękuję wam, że próbujecie mnie pocieszać. Nie przyjdę więcej do tej szkoły.

– No co ty, nie wygłupiaj się. My tylko żartowaliśmy. Wcale nie chcemy, żebyś nie chodziła do szkoły, nie, chłopaki?

Konsternacja w głosie Jasia była nad wyraz widoczna. Chłopiec po raz pierwszy poczuł w sobie odrobinę zażenowania. Czuł się tak, jakby oszukał przyjaciela z paczki. A przecież pewnych rzeczy wśród swoich się nie robi. W wyrazie twarzy zaczepianej dziewczynki dało się zauważyć jakąś zmianę. Jaś ze zdziwieniem spostrzegł, że ta „prymuska”, jak ją w duchu przezywał, wcale nie jest taką zołzą. Wręcz przeciwnie, ten uśmiech, a nawet te długie warkocze zupełnie zbiły go z pantałyku. Nie znał jeszcze dziewczynek od takiej strony. Kto wie, może nadawałaby się do tej łobuzerskiej paczki, jaką tworzył z kilkoma jeszcze niesfornymi kolegami?

* * *

Rynek miasteczka tętnił życiem. Już od świtu pod kościelną wieżą ustawiały się furmanki z płodami rolnymi. Przekupki rozkładały prowizoryczne stoliki, na których lada chwila zaczną uśmiechać się do wszystkich chętnych rumiane jabłka, porcje wymytych warzyw czy poukładane w koszyczkach jajka. W groteskowych pozach wiejskich handlarek dało się zauważyć przemożną chęć zahipnotyzowania potencjalnego klienta, aby ten nabywał tylko skarby zgromadzone na ich wozach. Wśród tłumu majestatycznie przechadzał się pan dzielnicowy, wypatrując swym bystrym wzrokiem naciągaczy i kieszonkowców. Największą frajdę miała jednak pałętająca się koło stoisk dzieciarnia. Między kolorowymi szmatkami i pachnącymi warzywami przemykały rozczapierzone na wietrze czupryny chłopaków. Sprytne drobne ręce wybierały najdorodniejsze owoce i chowały je pod wytarte i pocerowane swetry. Cotygodniowy zjazd kupców i rolników był rajem dla tych drobnych złodziejaszków. Zapotrzebowanie organizmu ludzkiego na witaminy jest niezależne od epoki, więc trzeba było sobie jakoś radzić. W ten sposób odciążało się domowy budżet, w którym dziury stanowiły główną część. Nie żyło się lekko za towarzysza „Wiesia”, o czym najdobitniej krzyczała napaćkana na jednym z pozamiejskich drogowskazów mądrość: „przyjeżdżaj Hitlerze na rowerze, bo nam Gomułka wszystko zabierze”. Obrońcy nowego ładu byli jednak czujni. Napis trwał sobie w błogiej nieświadomości tylko jeden dzień. Nazajutrz sprawiedliwa ręka władzy wymazała urągający rzeczywistości tekścik. Zaczęło się żmudne śledztwo, dążące do wyłapania dywersyjnej siatki imperialistycznej agentury.

* * *

W domu Jadzi panował nieskazitelny ład. Równiutko poukładane na półkach woluminy zachęcały do lektury. Porcelanowe figurki stały nieruchomo obok książek, jakby ich treść zahipnotyzowała te wszystkie pieski, kotki i słoniki na dobre. W rogu witrynki spoglądała biała figurka Matki Boskiej, opleciona dla kontrastu czarnym różańcem. Kolory dewocjonaliów nie zaprzątały jednak uwagi potencjalnego widza, lecz poupychane niedbale partyjne broszury, stanowiące wtedy obowiązkową lekturę ojca Jadzi. Ten dobrze zapowiadający się działacz komitetu zakładowego największej w mieście fabryki porcelany miał jednak pewne wady. Skrzętnie ukrywaną skazą na nieskazitelnym życiorysie aktywisty były nietypowe zainteresowania, które jeszcze kilka lat temu mogły być powodem końca kariery. Tato Jadzi miał bzika na punkcie tzw. muzycznego jazgotu, czyli tak wyszydzanego przez partyjny aktyw kapitalistycznego zdziczenia. Uwielbiał bowiem rock & rolla. Z trzeszczącego radia „Sonatina”, pozostałości po niemieckich okupantach, płynęły takty przeboju Love me do, wywołując w skulonym przy głośniku słuchaczu konwulsyjne drgania. Szmery stacji Luksemburg wcale nie przeszkadzały amatorowi młodzieżowych rytmów, bo nie mogły. Żadnej innej alternatywy w tym proletariackim świecie nie można było uświadczyć. Patriotyczne pieśni, ludowa twórczość, a nawet raczkujący rodzimy bigbit nie ładowały ojcu Jadzi akumulatorów do wdrażania w życie socjalistycznej ideologii tak bardzo, jak słynna czwórka z Liverpoolu. Praca u podstaw miała więc angielskie, czyli imperialistyczne korzenie. I tak nieświadome, naznaczone obcymi miazmatami, kształtowało się nowe pokolenie, które miało dać upust swej kontestacji podczas słynnej Wiosny Ludów A.D. 1968 r.

* * *

Na dnie butelki pozostał osad. Żul wejrzał ze strachem przez szyjkę do wnętrza flaszki i wybałuszył oczy w stronę damy z pieskiem.

– No i gdzie ta ciekawa historia? Przez panią skończyło mi się wino! Żeby chociaż ten Jaśko cię poderwał, a tu tylko jakieś smętne kawałki z dziewczynką.

– Oj, ty zaraz chciałbyś słuchać o jakimś erotyzmie – odfuknęła panienka.

– A ty co, niby jakaś święta? Zdaje się, że to panienka jest w tej branży specjalistką – z sarkazmem w głosie wygłosił swą perorę żul.

– A obiecywaliście, że się nie będziecie kłócić! – dama z pieskiem traciła cierpliwość. – Przecież muszę wam przedstawić najpierw tło historyczne, abyście zrozumieli, na czym polegał heroizm tamtych czasów.

– No dobra, zanim pokaże pani ten heroizm, ja skoczę po wino. Tylko niech pani nie ucieka. Znudziło mi się już picie w pojedynkę.

* * *

Mimo zawirowań politycznych i krachu domowych portfeli dzieciństwo dostarczyło nam wielu wrażeń. Wychowani na „Świerszczyku” i „Płomyczku”, a potem na młodzieżowym „Zarzewiu”, chłonęliśmy kulturę niczym świeże bułeczki. Brak telewizorów w większości domostw rekompensowało nam radio, które poza dwoma polskimi programami oferowało – tak namiętnie słuchaną przez mojego tatę – słynną muzyczną stację z Luksemburga. To dzięki falom eteru rodziło się w nas zamiłowanie do rock & rolla, którego uosobieniem był słynny zespół The Beatles. Nie wszyscy jednak mieli na tyle dobre radioodbiorniki, by móc doświadczać radosnych chwil płynących z głośników. Do dziś pamiętam, jak biegaliśmy do zakładu fryzjerskiego pana Kaczmarka, w którego gościnnych wnętrzach można było posłuchać naszego ulubionego poznańskiego programu „Grająca szafa”. To w tej audycji mieliśmy okazję usłyszeć po raz pierwszy najnowszy utwór słynnych Beatlesów pt. Eleonor Rigby, co ukształtowało naszą muzyczną wrażliwość na całe lata. Mieliśmy szczęście dorastać z całą plejadą koryfeuszy muzyki rockowej, której starsze pokolenie nie mogło strawić, nazywając ją dzikim wrzaskiem, a wykonawców szatanami w ludzkiej skórze. W tej pokoleniowej walce musieli zwyciężyć młodzi, bo racja i postęp były po ich stronie. Trudno jednak powiedzieć, po której stronie była starsza część społeczeństwa, gdy latem 1968 r. ulicami naszego miasta przejeżdżała kawalkada radzieckich wojsk, zdążająca z interwencją do bratniej Czechosłowacji. Dla nas, dzieciaków, była to wielka frajda. Stojąc na skraju chodnika, witaliśmy kolumny wozów pancernych z czerwoną gwiazdą i samochodów wyładowanych najprzeróżniejszym wojskowym sprzętem. Spod plandek ciężarówek dobywał się chóralny śpiew czerwonoarmistów, który doskonale współgrał z przytupem naszych butów. Cieszyliśmy się wtedy, że Ruskie jadą na wojnę bić Szkopów i tylko patrzeć, jak lada chwila do wojny przystąpi Polska. Wycięte w pobliskiej stolarni karabiny chłopaków już się grzały, bo patriotyczny duch siedział w nas tak mocno, jak zaprzyjaźniona Armia Radziecka pod Szczecinkiem. Pokolenie naszych rodziców nie miało jednak wesołej miny. Wśród starszyzny dało się słyszeć wiejące grozą opowieści. Tworzono jakieś kończące się tragicznie scenariusze. Nas jednak niewiele obchodziły lamenty starszych. Wszak dzieciństwo ma się tylko raz. I wykorzystywała dzieciarnia swoją młodość aż do bólu, wszczynając brewerie, psoty i figle.

* * *

Prym wśród ferajny wiódł Jaś. Ten niewielkiej postury chłopak miał w sobie tyle energii, że wystarczyłoby jej dla całej paczki. Brak postępów w nauce wcale nie był przeszkodą do wymądrzania się. On i tak wiedział więcej niż inni, bo był wyszczekany niczym znienawidzona przez całą klasę pani od polskiego. Rodzice Jasia nie przejmowali się jednak jego cenzurką. Sami musieli brać się ostro za bary z życiem. Na razie triumfowała brutalna egzystencja, powodując szybkie wkraczanie w dorosłość pozostawionego samopas dziecka. Chłopak wiedział, jak sobie radzić. Drobne monety zawsze brzęczały w kieszeni Jasia, bo co jak co, ale zaradność miał w genach. A to sprzedało się w skupie parę butelek, a to opędzlowało się z kilku ogrodów trochę owoców, sprzedając je w pobliskim straganie, to w końcu podwędziło się jakieś pozostałe po pijackiej bibie grosze z ojcowskiej kieszeni i jakoś się żyło. Mógł więc Jaś zaimponować kolegom, którzy w tym względzie takich zdolności nie przejawiali.

Przyjmowanie nowych członków do „bandy” wyglądało jak wielki rytuał. Nie każdy mógł przejść próbę ognia czy wody, bo wyciągnąć z ogniska pieczonego ziemniaka czy wsadzić głowę do wiaderka z brudną cieczą było heroizmem godnym wielkiego wojownika. Trudno więc było wedrzeć się do tej paczki nawet odważnym chłopakom, a co dopiero jakiejś dziewczynie. Chrzest Jadzi nie wyglądał jednak tak groźnie, jakby się można było tego spodziewać. Dziewczynce darowano ekstremalne próby z ogniskiem i wodą, w czym największy udział miał Jaś. Chłopak dziwnie reagował na obecność Jadzi, czując jakiś niewytłumaczalny dreszcz emocji. Skończyło się zatem tylko na przysiędze, bo od niej zależało ponoć bezpieczeństwo całej grupy.

„…i że nie zdradzę nikogo nawet na MO” – zakończyła rotę Jadzia. Uniesione do góry dwa palce trwały jeszcze w tej pozycji parę chwil, stanowiąc dowód na szczerość przyrzeczenia. W tej groteskowej pozie brakowało tylko dźwiękowej oprawy, bo nic tak nie dowartościowuje uroczystości, jak niosące się w przestrzeń odgłosy fanfar. Jadzia była dumna. Odtąd nie będzie musiała przyjaźnić się tylko z Mariolką. Teraz ma kilku nowych kolegów, którzy obiecali, że nigdy bez pomocy jej nie zostawią. Życie nabrało nowych wartości, nowego blasku. Kojarząca się z szarzyzną nauka miała teraz zejść na dalszy plan.

Pierwszą bojową akcją Jadzi był „skok” na sklep. Bujna wyobraźnia chłopców nie dotyczyła jednak bandyckich napadów na placówki z pieniędzmi, bo w tym wieku ma się jeszcze inne potrzeby. „Skok” miał polegać na zaborze dość pokaźnej paczki cukierków, która stała sobie beztrosko na ladzie i kłuła w oczy łasuchów. Zadaniem Jadzi było odwrócenie uwagi ekspedientki, aby chłopaki mogli bez przeszkód przywłaszczyć państwowe mienie. Wszystko szło zgodnie z planem. Jadzia, jako najbardziej elokwentna z paczki, zaczęła rozpytywać panią zza lady o różne artykuły, używając do tego całego arsenału przemyślnych słówek. Zauroczona pięknie wysławiającą się dziewczynką sprzedawczyni ochoczo jęła wyjaśniać meandry sztuki handlowej, spuszczając z oczu słodki skarb. I o to właśnie chodziło. Jaś doskoczył do lady i zręcznie złapał torbę z cukierkami. Złośliwość przedmiotów martwych jest jednak wielka. Wypełniona słodyczami torba była wykonana z lichego papieru, toteż rozerwała się na strzępy. Jaś zdążył tylko wsunąć do kieszeni dwie pełne garście cukierków i przy krzyku przyglądającego się całemu zajściu jegomościa rzucił się do ucieczki. I taki był finał bojowego chrztu Jadzi. Na domiar złego jegomościem okazał się kierownik sklepu, który skojarzył dziewczynkę z chłopakami. Pan kierownik triumfował. Trzymał Jadzię mocno za ramię i złowrogo się odgrażał.

– Mam cię, złodziejko! Przyznaj się. Byłaś w zmowie z tymi łobuzami. Pani Steniu, proszę dzwonić na milicję.

Niedoszła „zbrodniarka” stała z opuszczoną głową, nie potrafiąc wydobyć z siebie ani jednego słowa. Na nic zdały się tłumaczenia milicjanta, że lepsze jest przyznanie się do winy, bo to przecież okoliczność łagodząca. A jak się jeszcze ujawni głównych sprawców tego złodziejskiego czynu, to kara może być minimalna, np. publiczne napiętnowanie. I tu mundurowy trafił w czuły punkt Jadzi. Za nic w świecie nie mogła pozwolić sobie na taką hańbę. Co by powiedział tato? No i, rzecz jasna, nie może wydać chłopaków. Wszak przysięgała.

Sąd nad nieetycznym czynem Jadzi odbył się w dyrektorskim gabinecie. Obecna podczas przesłuchania wychowawczyni triumfowała.

– A nie mówiłam? Od początku wiedziałam, że nic z niej nie będzie. Towarzyszu dyrektorze, ona nawet nie wiedziała, kto jest I sekretarzem naszej partii.

Jadzia dalej milczała jak zaklęta. Społeczna szkodliwość czynu była niewielka, toteż żadne sankcje prawne jej nie groziły. Niestety, tzw. pokazówka odbyć się musiała. Z powodu niewykrycia sprawców bezpośrednich całe odium opinii szkolnej skupiło się na niej. „Patrzcie, to ta złodziejka” – zdawały się szeptać setki głosów. „To ona, niby prymuska, a jak się prowadzi” – jak echo odbijały się od szkolnych korytarzy oskarżenia.

Propaganda zrobiła swoje. Odtąd wyniki w nauce Jadzi pogorszyły się do tego stopnia, że nawet siedząca z nią od zawsze w jednej ławce Mariolka odwróciła się plecami. Najgorsze jednak dopiero miało nadejść. To, co przeżywała dziewczynka, było niczym w porównaniu z sankcjami, jakie spotkały jej ojca.

* * *

Na zebraniu partyjnym w zakładzie pracy odbywał się sąd kapturowy. Główny oskarżony siedział na krześle obok stołu prezydialnego i spoglądał na czubki własnych butów. Oskarżycielskie mowy do niedawna jeszcze kolegów z pracy tak go przybiły, że nie potrafił na swoją obronę użyć żadnego argumentu.

– Towarzysze, musimy być czujni. Obcy klasowo element czai się za każdym rogiem. Ten oto obywatel, notabene mający koligacje z wrogą nam kapitalistyczną hołotą, jak dywersant zaszył się w naszej partii – grzmiał czołowy aktywista koła partyjnego. – Wychowując córkę na złodziejkę, dał dowód, że nasza proletariacka rewolucja była słuszna. Tylko krew robotniczo-chłopska może dać nowe życie, nowy moralny ład. Towarzysze, wnioskuję o usunięcie inżyniera Nowaka z szeregów naszej partii.

Przewodniczący komitetu zakładowego skrzywił się z niesmakiem. Znał ojca Maćka i to on ściągnął jego syna do tego miasta zaraz po studiach. Fanatyzm ideologiczny robił jednak swoje. Przewodniczącemu nie wypadało spierać się z przedmówcą, toteż musiał przedsięwziąć wobec przesłuchiwanego jakieś kroki. Jak jednak pogodzić starą przyjaźń z obowiązkami ideologa?

– Towarzysze, proponuję najpierw wysłuchać oskarżonego Tylko proszę, bez zbędnej nadgorliwości. Czasami pomyłki się zdarzają.

– Ależ jakie pomyłki, towarzyszu przewodniczący – nalegał przedmówca. Wszystko jest przecież jasne. Mamy protokół z MO czarno na białym. Inżynier Nowak jest niegodny naszej partii.

Oskarżony podniósł wzrok. Śmiałe spojrzenie w stronę głównego oskarżyciela zbiło aktywistę z tropu. Pod naporem wzroku inżyniera napastnik opuścił na chwilę głowę, próbując poszukać w myślach jakiegoś kontratakującego argumentu. Gdy już wszystkim wydawało się, że zrejteruje pod naporem spojrzenia Nowaka, uniósł się z krzesła niczym wystrzelony z katapulty.

– A czy to prawda, że były towarzysz Nowak uczęszcza na msze?

Tego było już za wiele. Przewodniczący komitetu zakładowego PZPR przerwał zaczepną akcję aktywisty.

– Towarzyszu Grajski, co wy mi tu wyskakujecie z jakąś religią. Trzymajmy się faktów. Po pierwsze, towarzysz Nowak nie jest jeszcze „byłym towarzyszem”, więc proszę o trafniejsze sformułowania, a po drugie, mówimy o nieetycznym czynie córki inżyniera Nowaka, a nie o jakiejś zbrodni dokonanej przez niego samego. O tym, jakie będą sankcje wobec towarzysza Nowaka, zadecyduje sąd partyjny, a nie wy, towarzyszu Grajski.

Wojujący aktywista usiadł momentalnie na krześle i zaczerwienił się jak burak. Konflikt z przewodniczącym komitetu zakładowego nie był mu na rękę. Stary miał dobre układy w miejskim komitecie PZPR, więc był w tej chwili nie do ruszenia.

– Ja tylko chciałem zwrócić uwagę na zbieżność pewnych faktów. Nie wydaje mi się, aby potomek dawnej szlachty potrafił w patriotycznym duchu nowej rzeczywistości społecznej wychowywać dzieci. Czy taki ktoś może zasiadać w naszych szeregach? No, towarzysze, powiedźcie sami.

W sali konferencyjnej zaległa cisza. Nikt z gremium nie tylko nie chciał się narażać przewodniczącemu, ale również widział całe zajście w innym świetle. „To zebranie to jakaś stalinowska farsa” – przemknęło przez myśl niejednego członka komisji sędziowskiej, więc każdy czekał na dalszy rozwój wypadków.

– Towarzysze – głos zabrał przewodniczący – musimy być zwarci. Tylko w jednomyślności możemy pokonać ideologicznego wroga. To fakt, wychowawcza postawa towarzysza inżyniera budzi w nas pewien niesmak, ale czy mamy moralne prawo wyrzucać go z partii? Czy nie lepiej dać towarzyszowi Nowakowi jeszcze jedną szansę? Przecież często udowadniał, że socjalistyczne idee są mu tak samo bliskie, jak wam wszystkim. Zatem proponuję udzielić towarzyszowi Nowakowi partyjnej nagany bez wyciągania poważniejszych konsekwencji. Kto jest za wnioskiem?

Las uniesionych w górę rąk pieścił ego przewodniczącego. Czuł, że tym razem wygrał bitwę, ale co do wojny, to jeszcze nie był tego wcale pewien.

– Kto jest przeciw? – przewodniczący spojrzał groźnie na Grajskiego. – No, towarzyszu Grajski, albo jesteście za, albo przeciw. Nie widziałem, abyście wcześniej podnieśli rękę.

Grajski skurczył się w sobie niczym wyciśnięta cytryna.

– Ależ towarzyszu przewodniczący, uniosłem przedtem rękę, ale towarzysz przewodniczący tego nie zauważył.

– Chcecie powiedzieć, że źle prowadzę zebranie? – Na sali dało się słyszeć delikatny śmiech.

– Przepraszam, towarzyszu przewodniczący, nie to miałem na myśli. Oczywiście, zgadzam się z kolegami. Proszę odnotować, że również jestem za.

Oskarżonemu nie było do śmiechu. Sytuacja, w jakiej się znalazł, przypominała jakiś surrealistyczny obraz. W tej grotesce brakowało tylko inkwizycyjnego oskarżyciela i kata z toporem. Nowak wiedział, jak działa socjalistyczna sprawiedliwość. Prędzej czy później ta groteska odbije się na jego karierze. A wtedy nie pomoże mu nawet przewodniczący zakładowego komitetu partii.

* * *

Wielka polityka niewiele obchodziła lokalną społeczność. Informacje z gazet uspokajały ludność, pokazując świat tylko od frontu. Tymczasem na zapleczu tego świata fundamenty niebezpiecznie pękały. Coraz częściej dało się słyszeć utyskiwania, które zaczęły się odbijać echem nawet na partyjnych salonach. Uświadamiające partyjny aktyw zebrania nie miały już takiego wydźwięku. Czuło się opór materii, jakiś zgrzyt, który wydobywał się z dobrze naoliwionej maszynerii. W wielkich aglomeracjach miejskich świadomość społeczna rosła jak na drożdżach. Robotnicy już nie chcieli być tylko elementem wytwarzającym dobra konsumpcyjne. Oni pragnęli partycypować w wypracowanych zyskach. Gospodarka naszego kraju dostała zadyszki. W miejscowych zakładach porcelany wszczęto alarm. Czujność partyjnego dowództwa była jednak godna uwagi. Jeszcze nigdy w historii zakładu nie zdarzyło się, aby na naradzie prym wiódł dyrektor. Dwuwładza w firmie była zwykłym pozorem. Rządził pierwszy sekretarz komitetu zakładowego partii, a nie dyrekcja. Tym razem powaga sytuacji zmusiła jednak „przywiezionego w teczce” sekretarza komitetu zakładowego do współpracy z dyrektorem. „Stary” nie był jednak człowiekiem znikąd. On też był z partyjnej nominacji, jednak hierarchia ważności była jasna. Dyrektor jest od mniej ważnej produkcji, a sekretarz od najważniejszej w świecie ideologii. I zaczęło się nawracanie wątpiącego coraz bardziej w socjalistyczną rzeczywistość społeczeństwa.

Nowak siedział w drugim rzędzie szeregowych członków organizacji. Miejsce przy stole prezydialnym zostało stracone bezpowrotnie. Macki socjalistycznej sprawiedliwości zrobiły swoje. Frakcja Grajskiego triumfowała. Głos zabrał towarzysz dyrektor i sala momentalnie ucichła.

– Towarzysze, sytuacja jest napięta! Wróg naszego socjalistycznego państwa przeszedł przez gdańskie wybrzeże niczym watahy Hunów. Bandyckie ekscesy nie złamią jednak naszego ducha, bo to my mamy rację, a nie kapitaliści. Zdobycze socjalistycznego systemu pozwoliły społeczeństwu rozwijać się w duchu…

Inżynier Nowak znał te teksty już na pamięć. Po raz pierwszy jednak poczuł zażenowanie. Czyżby on sam też był karmiony taką papką? Dlaczego wcześniej nie zauważył tej wielkiej manipulacji, tego masowego urabiania mózgów? Ciekawe, jak się czuje człowiek wygłaszający takie androny? Czyżby natura ludzka potrafiła się tak momentalnie przeobrażać? Przeskakiwanie z jednej skrajności w drugą musi chyba być wyższą szkołą jazdy, bo przecież on, mimo wszystko człowiek z administracyjnej drabinki, nigdy nie zauważył ze strony swych partyjnych kolegów jakichś wahań. A może to taka gra? Może w tym swoistym psychologicznym wyścigu chodzi o to, kto tę obłudę wytrzyma dłużej? On, niestety, wysiadł w przedbiegach, w czym pomogła mu córka. Maciek nie miał żalu do Jadzi. Nie wierzył w całą tę historię. Jeśli już coś się wydarzyło, to musiała być to zwykła dziecinada. Pretekst jednak wystarczył, aby pozbyć się ludzi niewygodnych. To państwo jest chore. Zaczyna, jak Darwinowska małpa, pożerać własny ogon.

– Chyba dam sobie spokój z tą polityką. Powinienem więcej czasu poświęcać Jadzi.

* * *

Nasze niewielkie senne miasteczko, w którym dzięki rozkwitowi przemysłu tradycje walki klasy robotniczej o godność i materialny byt miały swoje przedwojenne tradycje, obecnie rzadko było areną ścierania się skrajnych poglądów. Zajęci codzienną życiową gonitwą i lokalnymi problemami, nie dostrzegaliśmy dziejowych huraganów, które zmiatały z politycznych piedestałów kolejnych władców PRL-u. Właśnie taka burza, okraszona salwami karabinów, rozpętała się w grudniowe dni 1970 r. na Wybrzeżu, wlewając w nasze serca i umysły trwogę. Milicjanci z naszego miasteczka, którzy mieli nieszczęście brać udział w tej, z jednego punktu widzenia rozróbie, z drugiego słusznej walce robotników o swe prawa, przywracali zgodny z linią partii porządek. A ten, przynajmniej u zdecydowanej części dorosłego lokalnego społeczeństwa, był podobny. Podżegana przez imperialistyczne siły ręka nie mogła więc na prowincji wiele zdziałać. W utwierdzaniu jedynie słusznej ideologii partycypowała też szkoła, która najmłodszej części społeczeństwa wyłuszczała niuanse najlepszego na świecie ustroju. Szkolna dziatwa nie raz musiała trwać w postawie zasadniczej, wpatrując się w zawieszone obok orła bez korony portrety czołowych kreatorów naszego życia. Towarzysze Gomułka i Cyrankiewicz posyłali dzieciarni filuterne uśmieszki, jakby na przekór powadze stanu zdrowotnego naszej gospodarki. Póki co, na pohybel kapitalistom, młódź raźno deklamowała podstawowe punkty konstytucji, przyozdobione koślawą intonacją pierwszej zwrotki państwowego hymnu.

Mimo złowrogich zgrzytów wielkiego świata ulice naszego miasta tętniły własnym życiem. Aby świat ludzi pracy nie czuł zbytnio oddechu władzy na swych barkach, dbano o rozrywki i szeroko rozumianą rekreację. Jakże dumni byliśmy z Miejskiego Amfiteatru, którego pozazdrościć mogło nam wiele miast w Polsce. To w tym przybytku, dostępnym dzisiaj tylko za bilety Narodowego Banku Polskiego, klasa robotnicza mogła podziwiać nie tylko czołowych artystów krajowych, ale nawet sławy z całego bratniego socjalistycznego obozu. Podobnie rzecz się miała z krytą pływalnią, stwarzającą wielkie możliwości sportowego rozwoju miasta. Mateczka Partia nie zapominała też o najmłodszych, czyli o potencjalnych nosicielach czerwonych kartoników z wytłoczonym złotym napisem „PZPR”. Dzięki społecznym aktywistom najmłodsi obywatele miasta raczej się nie nudzili.

* * *

Jaś kombinował, jak by tu zmajstrować maszynę szyfrującą. Koncept nie poszybował jednak jak orzeł nad prerią, więc chłopak wił się w konwulsjach niczym pacjent dotknięty przypadłością pt. „skręt kiszek”. A okazja do wykazania się przed „bandą” była wielka. Wszak nadchodził Sylwester. W tym dniu, a raczej nocy, trzeba było pokazać własną wyższość nad „żołnierzami”. Sylwestrowa tradycja, polegająca na wywlekaniu furtek z prywatnych posesji i wrzucaniu ich do jeziora Miejskiego, musiała być podtrzymana. Nie uchodzi przecież, aby prastare zwyczaje pokrył kurz zapomnienia. Sam zabór bramy nie był jednak czynem godnym tajemniczego agenta. Bo któż by się dowiedział o jego heroizmie, skoro nazajutrz fragment odrapanego płotu znalazłby się w jakiejś kałuży poza miastem? Aby społeczność zainteresowała się czynem, trzeba było zwrócić na siebie uwagę. A zainteresowanie ludności najlepiej przykuwała jakaś tajemnica. Gdyby tak wymyślić pewien rodzaj szyfru, który po odczytaniu poinformowałby właścicieli bramy o tym, że to nie był jakiś dziecinny wybryk, tylko prawdziwy rozbój, można by wtedy przejść do miasteczkowej historii. To byłby dopiero wyczyn. Nawet aresztowanie przez milicję nie byłoby straszne, bo w miasto poszłaby fama, że oto żyje wśród nas prawdziwy Zorro. No właśnie, trzeba włożyć jakąś maskę. A za szyfr może posłużyć zwykły alfabet Morse’a.

Koncept był gotowy. Teraz Jaś zwoła chłopaków i zakomunikuje im, że oto nadszedł czas próby. Porywamy bramę naszej polonistce! Pod jednym wszakże warunkiem. Aby zemsta się dopełniła, w akcji musi wziąć udział Jadzia. „Kto jest za?” – krzyczały myśli herszta bandy. „Tak jak myślałem. Dziękuję wam, chłopaki. Jutro przedstawię wam plan”. I ferajna zacznie się nakręcać do akcji bojowej. Przyszłość pokaże jednak, że to miał być ostatni wybryk miejscowego „Timura i jego drużyny”.

* * *

Rewolucja polityczna zawitała do Polski wraz ze styczniowym śniegiem. Nastała era towarzysza Gierka. Z pozoru zmieniło się niewiele, bo i partia ta sama, a towarzysze jacyś znajomi. Wódz narodu zaskoczył nas jednak prośbą o pomoc, którą ochoczo postanowiliśmy spełnić. I wzięła się brać robotnicza do pracy, bo terminy kolejnego zjazdu partii goniły. Normy nie były co prawda już tak wyśrubowane jak za Bieruta czy Gomułki, ale i tak trzeba było swoje w halach fabrycznych odstać. Za to pierwszy sekretarz Gierek otworzył trochę szerzej wrota polskiej warowni na Zachód, dzięki czemu powiało odnową. I wnet zaczęły napływać zachodnie technologie, unowocześniając nasze codzienne życie. Jak się wkrótce okazało, technika pożyczona z Zachodu nie była wcale taka nowa, chociaż i tak lepsza niż ta, którą oferował obóz socjalistyczny. Dla wielu z nas był to jednak raj. Niestety, nie dla wszystkich. Ci, którzy mieli to szczęście i załatwili sobie poprzez jakąś protekcję pozwolenia na działalność prywatną, odwiedzali Peweksy, w których kapitalistyczne dobro można było dostać za substytut amerykańskich dolarów, czyli bony PKO. Reszta dalej oglądała telewizyjne transmisje z meczów przez szyby sklepów RTV. Za to każdy z nas mógł sobie wybrać dowolny telewizor. Obsługa sklepów z audiowizualną elektroniką była przyjaźnie nastawiona do tubylców, bo często włączała większość znajdujących się na półkach tych małych okienek na świat. Staliśmy więc z nosami przyklejonymi do wielkiej szyby i czuliśmy prawdziwą kibicowską więź.

* * *

Maciej Nowak został zrehabilitowany. Jak na odnowę przystało, zweryfikowano niesłuszne partyjne sądy. Problem polegał jednak na tym, że dawni „prokuratorzy” dalej zajmowali intratne stanowiska.