Serge - Yasmina Reza - ebook + książka

Serge ebook

Reza Yasmina

4,0

Opis

To poruszająca tragikomedia o spustoszeniu, jakie czyni upływający czas, o znaczeniu więzów rodzinnych i wychowania, o uwikłaniu jednostki w historię (tu na przykładzie holocaustu i antysemityzmu). Ukazując losy rodziny Popperów, autorka rozprawia się z jednostką, rodziną, historią… Reza stworzyła bezlitosną kronikę absurdów XXI wieku. Autorka odznacza się niezwykłą umiejętnością analizowania ludzkich zachowań, ostrym dialogiem i czarnym humorem, ale także empatią dla postaci niedoskonałych i paradoksalnych. Rzuca pełnymi ironii i sarkazmu strzałami, raniąc i śmiesząc zarazem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 216

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
2
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Serge

Copyright © 2021, Flammarion

All rights reserved

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Joanna Kluza

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Agata Pabian

Redakcja: Magdalena Stec

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-8230-310-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2022

Mojemu Vladichce

Ukochanym przyjaciołom Magdzie i Imremu Kertészom

Basen w Bègues powstał w latach dwudziestych albo trzydziestych. Nie byłem na basenie od czasów liceum. Zdaje się, że z powodu obowiązku noszenia czepka kąpielowego. Zabrałem czepek ze spa w Ouigorze. Nadal go przechowuję. Zanim docieram pod prysznice, jakiś gość mówi: nie może pan tak wejść na basen.

– Dlaczego?

– Pańskie kąpielówki są z materiału.

– No i?

– Muszą być z lycry.

– Wszędzie wchodziłem do wody w tych kąpielówkach, nikt nigdy nic nie mówił.

– Tutaj muszą być z lycry.

– Co mam zrobić?

Radzi mi udać się do gościa od kabin. Przedstawiam swój problem gościowi od kabin. Wydaje się trochę dziwny, jak ci, co to kierują ruchem pod szkołami. Mówi: zobaczę, co mam. Przynosi czarne i brązowe kąpielówki. Rozmiar pięćdziesiąt sześć, w sam raz na Depardieu. Ja na to: będą za duże. Pokazuje mi zielone. Opłata za wypożyczenie: dwa euro. Powinny pasować, czuję się jak trzydzieści lat temu. Wysyłam Luca do kąpieli. W kabinie rozbieram się do rosołu, zaczynam wkładać kąpielówki i wtedy mówię sobie: cholera, pewnie tych kąpielówek nikt nigdy nie prał. Postanawiam całkowicie schować ptaka. Naciągam skórę, żeby zmniejszyć otwór żołędzi, i zwijam wszystko jak ślimaka. Jednym słowem robię z ptaka łechtaczkę. Potem wsuwam slipy, które tworzą coś w rodzaju pokrowca, i poprawiam, skrupulatnie wciskając wszystko między nogi. Nagle spod kąpielówek wyłazi biaława, miękka kryza. To ja. Brzuch mi wystaje. Przestanę jeść chleb. I ewentualnie pić wino. Idę pod prysznic i widzę, jak Luc tapla się w pływaczkach w brodziku do obmywania stóp. Co on wyprawia w tej kuwecie pełnej grzybów i zarazków?! Brodzik do obmywania stóp ma dwa i pół metra długości, pokonuję go jak ptak brodzący, żeby uniknąć zamoczenia stopy. Wyciągam dzieciaka, który ma ochotę tam zostać. Dla niego to mały basen, dla mnie Ganges.

W wodzie próbuję nauczyć go pływać. Ma dziewięć lat, jego rówieśnicy potrafią pływać. Pokazuję mu strzałkę, „okręt podwodny”, „samolot”, ale on ma to gdzieś, chce się bawić. Miota się na wszystkie strony, rzuca się, skacze, prawie się topi. Wyławiam go, z krzywym zębem wygląda jak szczur. Śmieje się. Ma wciąż otwartą buzię. Daję mu znak, żeby ją zamykał, kiedy jest daleko ode mnie. Naśladuje mnie, żeby zrobić mi przyjemność, mruży oczy, zaciska wargi, po czym oddala się z rozdziawioną gębą.

Na ulicy wyjaśniłem mu, jak przechodzić przez jezdnię. Rozłożyłem to na czynniki pierwsze: ZANIM przejdziesz, patrzysz w lewo, później patrzysz w prawo, a potem jeszcze raz w lewo. Wszystko robi dobrze, małpując mnie niesłychanie powoli. Nie przypuszcza, że jego ruchy pełnią określoną funkcję, myśli, że obracanie tułowia i wykręcanie szyi w zwolnionym tempie to klucz do przechodzenia przez jezdnię. Nie rozumie, że to ma mu pomóc zobaczyć samochody. Robi to, żeby sprawić mi przyjemność. Tak samo jest z czytaniem. Czyta poprawnie, ale często bez zrozumienia. Mówię mu: musisz uważać na kropki, kiedy widzisz kropkę, zatrzymujesz się i nabierasz powietrza. Próbuje na głos: Najstarszy brat dostał młyn, średni osła, najmłodszemu zaś przypadł w udziale kot. Mówię: kropka!… Przerywa. Robi głęboki wdech i długo wydycha powietrze ustami. Kiedy czyta dalej, Chłopak był niepocieszony, że dostał tak mało1, już nikt nie ma pojęcia, o czym mowa.

Zdarzało mi się zaprowadzać go rano do przedszkola, wchodził na dziedziniec i rozpoczynał zabawę w pojedynkę. Bawił się w pociąg. Podskakiwał, powtarzając ciuch, ciuch, ciuch, nie przyłączał się do kolegów. Przystawałem na chwilę, z daleka spoglądając przez siatkę. Nikt się do niego nie odzywał.

Lubię tego brzdąca. Jest bardziej interesujący od reszty. Nigdy dokładnie nie wiedziałem, kim właściwie dla niego jestem. Przez pewien czas widywał mnie w łóżku swojej matki. Utrzymuję z Marion kontakt, żeby nie stracić Luca. Ale nie sądzę, żeby akurat o tym wiedział. Być może to nie jest cała prawda. Nazywa mnie Jean. To moje imię. W jego ustach wydaje się jeszcze krótsze.

Czy matka się o niego martwi? Marion jest przekonana, że zaopatrując się we wszelkie możliwe artykuły: ciepłą kominiarkę, chusteczki, spray do odkażania, preparat przeciwko komarom, przeciwko kleszczom, przeciwko wszystkiemu, chroni syna przed życiem. Zupełnie tak jak moja matka. Kiedy wysyłali mnie z Serge’em na kolonie do Corvol, do żydowskiego ośrodka, wciskała nam torbę ważącą ze sto kilo. Cała apteka. To był rok żmij. Zawsze był rok żmij.

Od kilku tygodni Marion jest zakochana w innym mężczyźnie. Tym lepiej. W gołodupcu w trakcie rozwodu. Ona płaci za wszystko, za restaurację, kino, daje mu prezenty. Zachwyca się naturalnością, z jaką on przyjmuje ten stan rzeczy. Nie robi z tego sprawy, mówi. Bardzo swobodny. W gruncie rzeczy bardzo męski. Jasne, mówię.

Marion mnie męczy. To typ dziewczyny, przy której w jednej sekundzie z powodu byle głupstwa, byle błahostki wszystko może się przerodzić w dramat. Pewnego wieczoru, po miłej kolacji w lokalu, odwiozłem ją do domu samochodem. Nie zdążyłem dotrzeć do końca ulicy, gdy zadzwonił mój telefon.

– Zaatakowano mnie na klatce schodowej!

– Zaatakowano? Ale kiedy?

– Przed chwilą.

– Przecież dopiero co się rozstaliśmy!

– Ruszyłeś, jak tylko zatrzasnęłam drzwi.

– I ktoś cię zaatakował?!

– Nawet nie zaczekałeś, aż wejdę do środka, pomknąłeś jak błyskawica, jakby ci było spieszno mnie zostawić.

– Ależ skąd!

– Tak!

– Przepraszam. Nie zwróciłem uwagi. Marion, to w końcu ktoś cię zaatakował czy nie?

– Właśnie o to jestem na ciebie zła. Nie zwracasz uwagi. Masz to gdzieś.

– Wcale nie.

– Jeszcze drzwi do budynku się nie zamknęły, a ty już ruszasz, nawet nie patrząc. Odwracam się, żeby ci pomachać, i widzę tylko twoje plecy dziesięć metrów dalej!

– Przykro mi. Chyba się nie rozpłaczesz?

– Właśnie że tak.

– Gdzie jesteś?

– W holu.

– Napastnik sobie poszedł?

– Bardzo zabawne.

– Marion…

– Nie zdajesz sobie sprawy, jakie to upokarzające? Człowiek się odwraca, żeby pomachać, a facet zdążył już odjechać i nawet się nie obejrzał, nie sprawdził, czy wszystko w porządku, przynajmniej tyle powinien zrobić w środku nocy!

– Masz rację. No dalej, teraz idź na górę.

– Mógłby to zrobić przynajmniej z uprzejmości!

– Oczywiście.

– A nie odstawić pakunek i ziuu, nogi za pas!

– Powinienem był zaczekać, to prawda.

– I wykonać jakiś miły gest.

– Tak, wykonać jakiś miły gest, tak.

– Zawróć i zrób to.

– Jestem na placu Général-Houvier!

– Wróć, nie mogę tak wejść na górę i się położyć.

– Marion, to dziecinada.

– Wszystko mi jedno.

– Marion, dopiero co straciłem matkę…

– No i proszę! Brawo, właśnie na to czekałam! Co ma piernik do wiatraka?

Ostatnie słowa naszej matki brzmiały LCI2. Ostatnie słowa w jej życiu. Kiedy ustawiliśmy to ohydne łóżko medyczne na wprost telewizora, mój brat zapytał: chcesz pooglądać telewizję, mamo? Matka odparła: LCI. Łóżko właśnie dostarczono i ułożyliśmy ją na nim. Umarła jeszcze tego samego wieczoru, nie powiedziawszy nic więcej.

Nie chciała o nim słyszeć. Prześladowało ją widmo łóżka medycznego. Wszyscy je zachwalali, niby ze względu na jej wygodę, w rzeczywistości każdego, kto się pochylał nad zwykłym, zbyt niskim łóżkiem, wielkim łożem małżeńskim, w którym zmarł nasz ojciec, łupało w krzyżu. Ona już nie wstawała. Wszelkie czynności ciała rozregulowanego przez raka dokonywały się w łóżku. Ktoś musiał nas przekonać, że łóżko medyczne jest konieczne. Zamówiliśmy je bez zgody matki. Zostało dostarczone o świcie przez dwóch gości, którzy niesamowicie się guzdrali, składając je. W sypialni nastąpiła prawdziwa inwazja arsenału medyczno-elektronicznych urządzeń, Serge i ja nie wiedzieliśmy, gdzie się podziać, kompletnie nas to przerosło. Kiedy przenosili matkę, pozwoliła się taszczyć bez oporu. Zrobili kilka prób, czy wszystko działa. Tkwiła tam jak otumaniona, na wysokości, ze zwisającymi rękami, przy zmianach ustawienia jej tułów wykonywał absurdalne skłony. Umieścili wezgłowie przy bocznej ścianie, na której wisiał kalendarz z Władimirem Putinem głaszczącym geparda. Nie widziała już okna, swojego mikroskopijnego i uwielbianego spłachetka ogrodu, i patrzyła przed siebie wyczerpana. Wydawała się zagubiona we własnej sypialni. Kalendarz był prezentem od rosyjskiej opiekunki. Matka miała słabość do Putina, uważała, że jego oczy są smutne. Kiedy dwóch gości sobie poszło, postanowiliśmy ulokować ją z powrotem w takiej pozycji jak zawsze, to znaczy przodem do okna i przed telewizorem. Należało przesunąć wielkie łoże. Najpierw materac, taki z dawnych czasów, który okazał się bezsensownie ciężki, miękki i jakby wypełniony piaskiem. Serge i ja przeciągnęliśmy go do przedpokoju, po drodze przewracając się parę razy. Stelaż został w sypialni, oparty o ścianę. Przejechaliśmy z łóżkiem medycznym i mamą i ustawiliśmy je przodem do okna i telewizora. Serge zapytał: chcesz pooglądać telewizję? Usiedliśmy po obu stronach łóżka na rozkładanych krzesłach kuchennych. To było cztery dni po zamachu na jarmarku bożonarodzeniowym w Vivange-sur-Sarre, LCI transmitowała uroczystość ku czci ofiar. Słowo „skupienie” nie schodziło korespondentce z ust, słowo pozbawione treści. Ta sama dziewczyna, po kilku ujęciach słodkości i malowanych szkatułek, powiedziała: Życie rządzi się swoimi prawami, chociaż oczywiście już nic nie będzie takie jak dawniej. Przeciwnie, idiotko, stwierdził Serge, wszystko będzie jak dawniej. W ciągu jednej doby.

Nasza matka więcej się już nie odezwała. Nigdy. Po południu przyjechali Nana i jej mąż Ramos. Siostra wtuliła głowę w mężowskie ramię i wykrzyknęła: och, to łóżko jest okropne! Matka umarła tego samego wieczoru, nie skorzystawszy z dobrodziejstw nowego wyposażenia. Znosiła niedogodności choroby, dopóki wszystko wokół wyglądało tak jak zawsze. Łóżko medyczne odebrało jej mowę. Łóżko medyczne, potwór na środku sypialni, wepchnęło ją w ramiona śmierci.

Odkąd umarła, wszystko się popsuło.

To ty, babciu, trzymałaś w kupie naszą skleconą na łapu-capu rodzinę, powiedziała na pogrzebie moja siostrzenica Margot.

Matka zachowała zwyczaj niedzielnych obiadów. Nawet po przeprowadzce do mieszkania na parterze, na przedmieściu. Za czasów ojca i Paryża to były sobotnie obiady, co niewiele zmieniało, jeśli chodzi o atmosferę paniki i napięcia. Nana i Ramos przyjeżdżali obładowani nadzwyczajnymi frykasami, czyli kurczakiem z Levallois, najlepszym kurczakiem na świecie (rzeźnik osobiście przynosi go z kurnika), albo giczą jagnięcą, też z Levallois i też niemającą sobie równych. Reszta: frytki, groszek, lody, pochodziła prosto ze sklepu Picarda. Brat i siostra zjawiali się z rodzinami, ja zawsze sam. Joséphine, córka Serge’a, wpadała co drugi raz, jak zwykle zmordowana, ledwie przekroczyła próg. Victor, syn Nany i Ramosa, uczył się gotowania w szkole Émile’a Poillota, według Ramosa na gastronomicznym Harvardzie (wymawia Harłard). Siedzieliśmy przy stole z przyszłym słynnym szefem kuchni. Kazaliśmy mu kroić gicz, podziwiając jego maestrię, matka przepraszała za nieodpowiednie narzędzia i mrożone warzywa (nie cierpiała gotować, pojawienie się mrożonek odmieniło jej życie).

Zasiadaliśmy do stołu w pośpiechu, z poczuciem, że znajdujemy się na wynajętej przestrzeni, że mamy do dyspozycji jakieś dwadzieścia minut, zanim zwolnimy miejsce dla japońskiego wesela. Nie można było rozwinąć żadnego tematu, dokończyć żadnej opowieści. Niedorzeczna ścieżka dźwiękowa, w której mój szwagier dbał o niskie częstotliwości.

Ramos Ochoa to człowiek, dla którego niebycie pod presją jest punktem honoru, i który daje wam to odczuć na każdym kroku. Potrafił powiedzieć zupełnie nie w porę grobowym i przesadnie wyważonym głosem: możesz mi, proszę, podać wino, wielkie dzięki, Valentino. Valentina to ostatnia sympatia Serge’a. Ramos urodził się we Francji, ale jego rodzina pochodzi z Hiszpanii. Wszyscy należą do partii Podemos. On i moja siostra nie bez dumy żyją jak biedacy. W czasie jednego z tych obiadów, w Trzech Króli, matka zagaiła: nikt nie zapyta, jak poszły moje badania kontrolne? (Dziewięć lat wcześniej miała raka piersi).

Kiedyś chełpiła się tym, że zdobyła dwie korony3, chociaż piekarze dają tylko jedną. Ciasto trzeba włożyć do piekarnika na początku posiłku. Mowy nie ma, żeby Valentina, nasza włoska perła, wbiła zęby w zimne ciasto! Nana postawiła je na stole na pół spalone, lecz dzięki Bogu figurka pozostała niewidoczna. Co roku wybuchała awantura, matka ukradkiem podsuwała któremuś z dzieciaków po raz drugi figurkę, po czym między dzieciakami zaczynała się kłótnia. Jednego roku, gdy Margot, młodsza siostra Victora, nie znalazła figurki, wyrzuciła swój talerz z kawałkiem ciasta przez okno. Teraz oprócz dziesięcioletniego synka Valentiny byli sami dorośli i starzy. Marzio wśliznął się pod obrus, Nana kroiła ciasto, a mały rozdawał talerzyki.

– Jak poszły badania kontrolne?

– No cóż, mam plamę na wątrobie.

Kilka miesięcy później, siedząc na brzegu łoża małżeńskiego w ciemnej sypialni, Serge zapytał: gdzie chcesz być pochowana, mamo?

– Nigdzie. Mam to głęboko w nosie.

– Chcesz leżeć z tatą?

– O, nie, nie z Żydami!

– To gdzie chcesz leżeć?

– Nie w Bagneux.

– Chcesz zostać skremowana?

– Skremowana. I nie mówmy o tym więcej.

Skremowaliśmy ją i złożyliśmy w Bagneux w grobowcu Popperów. Bo niby gdzie? Nie lubiła ani morza, ani wsi. Nie było miejsca, w którym jej prochy złączyłyby się w jedno z ziemią.

W domu pogrzebowym na Père-Lachaise było nas z dziesięcioro, nie więcej. Trójka dzieci i wnuki. Zita Feifer, przyjaciółka matki z dzieciństwa, jak również pani Antoninos, fryzjerka, która jeszcze w ostatnich dniach wpadła ufarbować jej rzadkie kosmyki na głowie i powyrywać pęsetą rosnące na brodzie twarde włoski. Była też Carole, pierwsza żona Serge’a, matka Joséphine. Zita doszła do siebie po dwóch złamaniach szyjki kości udowej. Jeden z pracowników domu pogrzebowego zaciągnął ją do windy i ujrzeliśmy, jak wraz z kulami zjeżdża osłupiała na poziom umrzyków.

W podziemiach wprowadzono ją do pustego pomieszczenia, pośrodku którego na katafalku spoczywała trumna z jej przyjaciółką. Ledwie usiadła, rozległ się na cały regulator i bez wyraźnego powodu Taniec węgierski nr 5 Brahmsa. Po dziesięciu minutach samotności i cygańskiej muzyki Zita dowlokła się do drzwi, wzywając pomocy. W tym czasie dołączyłem na zewnątrz do Serge’a, palącego papierosa przed audi, którym tu przyjechał.

– Czyje ono jest?

– Moje.

– Jaja sobie robisz.

– Jednego kumpla Chicheportiche’a, który nimi handluje. Myślisz, że to samochód seryjny, ale to bryka wyścigowa. Tańsza niż porsche, a ma takie same osiągi…

– Ach, tak.

– Chicheportiche nagania mu klientów, a on od czasu do czasu pożycza mu brykę. To V-osiem, mechanika mustanga i ferrari. Właściwie to tak, jakbyś miał to, co najlepsze z dziewięćsetjedenastki i panamery. Odkupimy jego warsztat, żeby postawić biurowiec.

– Myślałem, że już nie robisz interesów z Chicheportiche’em.

– Zgadza się, ale on jest kumplem mera Montrouge.

– Ach, tak.

– Popatrz, co znalazłem.

Wyjął z kieszeni złożoną na czworo kartkę i podał mi ją. List skreślony cienkim niebieskim piórem, starannym, jakże dobrze znanym pismem: Mój Misiaczku, mam nadzieję, że dotarliście na miejsce i za bardzo się nie zgrzaliście. Na dnie walizki znajdziesz małą niespodziankę do podziału z Jeanem. Liczę na Was, a zwłaszcza na Ciebie, że nie zjecie całej paczki już pierwszego dnia! Znajdziesz też książkę z serii Klub Pięciu i Opowieści ze stepu i puszczy. PodobnoKlub Pięciu i zamek Mauclerc jest świetny. Tak mi powiedział sprzedawca. Pamiętajcie posmarować się przed snem pipiolem, jak Was pogryzą komary, i przypomnij bratu, żeby chował okulary do futerału, kiedy je zdejmuje. Przecież wiesz, że straszna z niego gapa. Baw się dobrze, mój Misiaczku. Kochająca mama.

Powiedziałem: ciągle można dostać pipiol. Teraz jest w sprayu.

– Tak?

Serge schował list z powrotem do kieszeni i przewinął zdjęcia na komórce. Zatrzymał się na tym sprzed niecałego roku, na którym mama przybiera pozę królowej w papierowej koronie.

– The last galette…

– No chodź, czekają na nas.

W maleńkiej i ciasnej sali w podziemiach domu pogrzebowego Margot z właściwą młodości kategoryczną powagą odczytała tekst od siebie. „Babciu, chociaż przez całe życie nigdy nie uprawiałaś sportu, dostałaś własny rower stacjonarny, ponieważ onkolog przepisał ci trochę ruchu. Zgodziłaś się robić małe kółeczka w koszuli nocnej i watowanej kamizelce, pod warunkiem że opór będzie nastawiony na jedynkę (jest ich osiem). Przybierałaś pozę kolarza, jak ci goście w Tour de France w telewizji, plecy pochylone nad kierownicą, tymczasem twoje stopy szukały w powietrzu pedałów. Pewnego razu, kiedy pedałowałaś na luzie, wpatrując się w ukochanego Władimira Putina, przesunęłam pokrętło oporu na dwójkę. Brawo, babciu! Bardzo się cieszę! Powiedziałaś, a ja nie… Nigdy nie chciałaś mieć wyrobionych mięśni ani nic w tym rodzaju i nie rozumiałaś, po co ci one w ostatnim stadium choroby. Nie wiem, czy tam, gdzie teraz jesteś – gdzie jesteś? – uznasz za właściwe, że mówię o rowerze stacjonarnym. Opowiadam o tym, żeby było trochę zabawnie, ale przede wszystkim żeby przypomnieć, jaka byłaś dzielna i zdyscyplinowana. I jaka była z ciebie fatalistka. Pogodziłaś się z losem. Twoje dzieci ciągle cię strofowały, nawet jak byłaś chora, wypominały ci dziwactwa, wieczne zamartwianie się, gust, roztrzepanie, prezenty, jakie nam dawałaś, cukierki. Pozwalałaś się karcić, robiąc skruszoną minę, ale to ty trzymałaś ten dom w kupie, babciu. Naszą skleconą na łapu-capu rodzinę, to ty ją trzymałaś w kupie. W ogródku w Asnières zasadziłaś sosnę czarną. Piętnastocentymetrową sadzonkę, bo tak było taniej. Mama uważa, że jest nieśmiertelna, powiedział wujek Jean, myśli, że jak będzie miała trzysta sześćdziesiąt dwa lata, będzie sobie spacerować z prawnuczką Margot. Nie wiem, co zrobią z twoim mieszkaniem, babciu, ale ja przesadzę twoją sosnę tam, gdzie będziesz się mogła zawsze z nami przechadzać, nawet jak nikt tego nie zobaczy”.

Kto wpadł na pomysł z tym węgierskim tańcem? Ledwie Margot wróciła na swoje miejsce obok zapłakanej Nany, która kurczowo ściskała ją za rękę, gdy jakieś rozpasane skrzypce zaczęły chłostać naszą skromną gromadkę. Kto wybrał ten kawałek? Nasza matka lubiła Brahmsa, ale tego od romantycznych pieśni. Siedząca za mną Zita Feifer wykrzyknęła: znowu to! A potem trumna na stoliku na kółkach okrążyła podium, Marta Popper wyjechała przez małe drzwi z lewej strony i zamieniła się w nic.

Po opuszczeniu Père-Lachaise wsadziliśmy Zitę do taksówki i usiedliśmy na tarasie pobliskiej kawiarni. Była ładna pogoda, jak to się czasami zdarza w grudniu. Joséphine od razu udała się do toalety. Po powrocie sterczała naburmuszona, bo nie było już miejsca w słońcu. Joséphine jest makijażystką i zbyt mocno się maluje. Kiedy strzela focha, jej wargi wyglądają jak gorzka papryczka chili.

Nana chciała wstać, żeby ustąpić jej miejsca, lecz Carole ją powstrzymała.

– Mnie to nie robi różnicy – powiedziała Nana.

– To nie ty powinnaś siedzieć w cieniu!

Fryzjerka oznajmiła:

– Proszę zająć moje miejsce, Joséphine, nie lubię słońca.

– Proszę siedzieć, pani Antoninos! – rozkazała Carole.

– Przecież o nic nie prosiłam! Czy w tej rodzinie moglibyście przestać się mną interesować i zająć czymś innym?

– Stresujesz nas, Joséphine.

– Jest mróz, dlaczego mamy siedzieć na dworze? Nie rozumiem, dlaczego babcia dała się skremować. To jakiś idiotyzm, żeby Żydówka dała się skremować.

– Tak chciała.

– Pomysł spopielenia po tym, co przeszła jej rodzina, to idiotyzm.

– Przestań zawracać dupę – powiedział Victor.

Stała, miętosząc kosmyki czupryny pełnej loków.

– Postanowiłam, że w tym roku pojadę do Osvitz.

– Niestety zamknęli.

– AOCHWITZ! – wykrzyknął Serge. – Osvitz!! Jak goje!… Naucz się wreszcie to wymawiać! Auschwitz! Auszwic! Szszsz…

– Tato!

– Wszyscy cię słyszą – mruknęła Nana.

– Nie mogę pozwolić, żeby moja córka mówiła Osvitz! Gdzie ona się tego nauczyła?

– Nie patrz na mnie! – zastrzegła Carole.

– No i proszę! Robi minę obrażonej królowej!

– Jo, bądź od niego mądrzejsza – spróbowała załagodzić Nana, podczas gdy Joséphine torowała sobie drogę na chodnik.

– Porażka edukacji… Dokąd ona idzie? Joséphine, dokąd idziesz? Właśnie wydałem krocie na kurs depilacji brwi, sami widzicie, co się porobiło, teraz ona chce jechać do Auschwitz, co jest z tą dziewczyną?

Kiedy Joséphine zniknęła za jednym z budynków przy placu Magenta, Carole poderwała się, by za nią pobiec.

– Nie możesz chociaż raz w życiu się od niej odpieprzyć?

– Przecież to jej wina! Nic tylko zrzędzi i zrzędzi.

Ramos powiedział swoim grobowym głosem:

– Zatruwa jak cholera, nie?

– O czym ty mówisz?

– O audi.

– Jak cholera, zgadza się.

Rankiem, przecinając rue Pierre-Lerasé, dostrzegam mały zielony pojazd służb miejskich, a dokładniej wąskie renault do zamiatania i polewania chodników. Za kierownicą mój szwagier! Podchodzę do niego. Kiedy się tak pytająco zbliżam, oświeca mnie pewna myśl: Ramos Ochoa, nie dość, że po cichu pobiera zasiłek dla bezrobotnych, uzyskany dzięki sprytnemu żonglowaniu umowami o pracę na czas określony, nie licząc wielu napraw komputerowych na czarno, znalazł sobie potajemnie dodatkowe zajęcie w niedziele, radosne i wymagające jedynie prawa jazdy. W niedającym się zmierzyć wolnym czasie, jakim zawsze dysponował bez względu na swoją aktywność, ten geniusz wcisnął się do nowej sekretnej branży, żeby zwiększyć emeryturę! Ramos prowadził auto ze ślamazarną skrupulatnością, a jego samozadowolenie w kabinie samochodu współgrało ze zwyczajowym poczuciem wyższości w sprawach domowych. Rzecz jasna z bliska to nie był Ramos Ochoa. Obraz wydał mi się jednak tak przekonujący, że od tej pory uzupełnia moją wizję szwagra.

Chociaż Ramos Ochoa jest tylko postacią drugoplanową tej opowieści, mówienie o nim sprawia mi przyjemność. A kto wie, czy zważywszy na moją godną ubolewania skłonność do przypisywania mu win, wzorem licznych postaci drugoplanowych nie stanie się znaczącym bohaterem?

Z początku wyglądało na to, że jest miły i zasługuje na uznanie. Technik sieci komputerowych, zatrudniony przez Unilever (zanim go zwolnili), syn gospodyni domowej i robotnika budowlanego; co mogliśmy powiedzieć? Nasz ojciec, który nie zawracał sobie głowy żadnym postępowym gadaniem, był otwarcie przeciwny temu związkowi. Gryzło go, że jego skarb Anne Popper wiąże się z jakimś Hiszpanem, przybyłym z byle kantabryjskiej mieściny. Traktował córkę jak księżniczkę – w jego ustach duma mieszała się z krytyką – i zupełnie nie pojmował, jak taki Ramos Ochoa, który w innych czasach boso żułby cebulę w palącym słońcu, mógł się okazać wystarczająco dobry. Oczywiście uważaliśmy, że nie ma racji. Panowała moda na szczęście, a nie na stare patriarchalne wartości. Wtedy szczęście nie tylko wydawało się na wyciągnięcie ręki, lecz także stanowiło sedno wszelkiej filozofii. Możliwe, że ojciec umarł z jego powodu. W rok po tym, jak Ramos Ochoa pojawił się u wylotu rue Pagnol, trzymając nieśmiało dłoń Nany, ojca zabrał rak okrężnicy.

Dzisiaj niekiedy myślę sobie, że wraz z Serge’em, zadręczając Nanę i zadając jej finezyjne tortury, wepchnęliśmy ją w ciepłe ramiona Ramosa Ochoi. Bóg wie, gdzie zapisują się dziecięce sprawki. Dowiadując się z radia o jakiejś katastrofie i słysząc, że ofiary są w wieku mniej więcej sześćdziesięciu lat, mówię sobie: dobrze, to smutne, ale ci ludzie już zdążyli pożyć. A potem myślę, przecież ty jesteś w tym wieku, stary, wy, Serge, Nana, mniej więcej też. Czyżbyś o tym nie wiedział? U matki na stoliku nocnym stała fotografia naszej trójki ściśniętej w taczce. Zupełnie jakby ktoś nas wepchnął do środka z zawrotną szybkością i rzucił w czas.

Nie wiem, co pozwoliło naszemu rodzeństwu zachować to pierwotne przymierze, nie byliśmy podobni ani specjalnie sobie bliscy. Rodzeństwa się strzępią, rozpraszają, łączy je jedynie cienka nić uczuć albo konformizmu. Doskonale zdaję sobie sprawę, że Serge i Nana od dawna stanowią część dojrzałej ludzkości, do której we własnym mniemaniu sam należę, ale to przeświadczenie jest powierzchowne. W środku pozostałem tym średnim, Nana Córeczką Rodziców, zmanierowaną pieszczoszką, ale również tą drugą w naszych zabawach w wojnę, niewolnicą, japońskim jeńcem, zdrajcą, któremu się wbija sztylet – w naszym pokoju nigdy nie była dziewczyną, tylko kapralem albo męczennikiem – brat pozostał na zawsze Najstarszym, przywódcą z rozpiętym paskiem przy hełmie i konspiracyjnym uśmiechem śmierci, pozostał śmiałkiem, Daną Andrewsem, ja pozostałem naśladowcą, kimś bez osobowości, kto mówi czerwone, kiedy Najstarszy mówi czerwone. Nie mieliśmy w domu telewizora, za to kuzyn Maurice miał. Mówiliśmy kuzyn Maurice, ale w rzeczywistości był dalekim kuzynem ze strony ojca przez gałąź rosyjską. Jedyny członek rodziny poza rodzicami, którego naprawdę znaliśmy. Serge i ja chodziliśmy do niego w niedzielę na rue Raffet, żeby się naoglądać do syta amerykańskich filmów. Rozkładaliśmy się przed ekranem z colą i słomkami i gapiliśmy na Maruderów Merrilla alboThe Dam Busters, które uwielbiałem, albo na westerny. Przez długi czas Indianin był to dla mnie gość, który myślał wyłącznie o tym, żeby wyrządzać krzywdę i skalpować kobiety. Musiałem zaczekać na Alana Ladda i Richarda Widmarka, żeby szanować czerwonoskórych. Później Maurice zabrał nas na Pola Elizejskie. Miał płaszcz z wielbłądziej wełny, karakułową czapkę i zabójczo szerokie bary. Najbardziej zapamiętaliśmy Wikingów Richarda Fleischera w kinie Normandie, przerażający film z Kirkiem Douglasem (rosyjski Żyd!, krzyczał Maurice, pokazując go palcem, gdy tylko Kirk się pojawiał) i młodym Tonym Curtisem. Dzisiaj byłby dla widzów od dwunastu lat. Wtedy nie mieliśmy jeszcze przesytu obrazów, wychodziliśmy z kina niczym facet, który właśnie zbadał nowy ogromny teren. To jest tkanka naszego rodzeństwa. Ta dżungla z zasłonami, desantami, skokami ze spadochronem, ofiarami i zakneblowaną Naną, to birmańskie piekło, te wszystkie godziny chwały i cierpienia, zanim pokusa erotyczna zakłóciła ich czystość, właśnie to jest kłębowisko w taczce.

Luc zadaje pytania na temat Boga. Nie mówi bóg, tylko Bóg. Dlaczego Bóg nie chce, żebyśmy opowiadali kłamstwa? (Próbowałem odpowiedzieć i sam się zaplątałem). Wspólnie oglądamy mapy. Ma bzika na punkcie map. Map plastycznych, drogowych, nawet sztabowych. Lubi rzeki, objaśniam mu więc szlaki wodne. Tłumaczę, że Souloise wpada do Draca, który z kolei wpada do Izery.

– A dokąd wpada Izera?

– Do Rodanu.

– A Rodan?

– Do morza.

Nie mam pojęcia, jak wyobraża sobie wszystkie te wody, które dokądś wpadają. Wie, że badam kable przewodzące prąd. Chce wiedzieć, skąd biorę prąd. Szkicuję ogień, wiatr, wodę. Pokazuję mu, w jaki sposób przekształca się energię pierwotną we wtórną, rysuję turbiny, wirnik, stojan i jak to wszystko tworzy pole magnetyczne, które produkuje prąd elektryczny. Całymi godzinami powtarza wirnik / stojan / wirnik / stojan / wirnik / stojan, kołysząc głową i wymachując rękami.

Pewnego dnia natknęliśmy się na tabliczkę przed studzienką ściekową. Tutaj zaczyna się morze. Powiedziałem: tak, to jest po to, żeby ludzie nie wrzucali niedopałków i innych świństw.

– Ale czy morze naprawdę zaczyna się tutaj?

– No pewnie.

Kupuję mu drewniane zabawki Brio i klocki Kapla. Buduje miasta z estakadami, mostami, zbiornikami magazynowymi, lasami, światłami. Stawia pylony wraz z przeplatającymi się przewodami, które znikają pod ziemią, ponieważ opisałem mu elektryczność w mieście pod postacią pajęczyny. Rozmieszczając przedmioty, wydaje dźwięki, ciche melodie. Ma u mnie swój kącik, a ja nigdy nie burzę tego, co zrobił. Od czasu do czasu, gdy go nie ma, analizuję makietę i mówię sobie: popatrz, popatrz, dobrze by było postawić tutaj barierę. Podnoszę z podłogi jeden lub dwa klocki Kapla i robię barierę. Po powrocie, niekiedy nawet miesiąc później, Luc marszczy brwi i czym prędzej usuwa to, co umieściłem. Uparłem się, żeby go przedstawić Marziowi, synowi Valentiny. Nie jest to najlepszy moment, ponieważ Valentina wykopała Serge’a z domu i już się do niego nie odzywa. Boję się, że w tej sytuacji zrobię fałszywy ruch. Luc lubi wszelkie gry, w których znajdujemy się twarzą w twarz. Między innymi szachy. Jest zadowolony, siedząc wygodnie na krześle, wyjmując szachownicę, ustawiając ją naprzeciwko mnie i szeregując bierki. Objaśniłem mu, jak poruszają się figury, a on lubi się bawić, że gra. Nie mógłby tego zrobić z równolatkiem takim jak Marzio. Marzio uwielbia rywalizację. Chce być duży i się mierzyć. Moim zdaniem kolegowanie się z tego typu chłopcem pomogłoby Lucowi. Widziałem, jak dopada go smutek na placach zabaw. Podchodził do dzieci, lecz one nie zwracały na niego uwagi, jakby był niewidzialny. Jest zbyt nieśmiały. W zerówce miał nauczycielkę, do której się przytulił. Bez żadnego powodu. Kobieta opowiedziała o tym Marion i rozpłakała się ze wzruszenia. Oznajmiła: ma parę problemów logopedycznych i buja w obłokach. Nigdy nie określiła jego trudności ani opóźnienia inaczej niż „buja w obłokach”.

Dawniej, jak nie miałeś pojęcia, co dany gość robi, mówiłeś „import/eksport”, dzisiaj mówisz „consulting”. Kiedy zapytać Serge’a, co robi, mówi, że jest konsultantem. Serge zawsze był królem mętnych przedsięwzięć. Gdy studiowałem na politechnice, wraz z byłym pracownikiem Ferrero, którego przekonał do założenia własnej firmy, chciał zostać królem produktów do smarowania pieczywa. Biedak utopił w tym całe odszkodowanie za zwolnienie z pracy. Jednocześnie Serge żenił właścicieli kawiarni i piwiarni. Pobierał prowizję za „franczyzę”. To była jego pierwsza odrobinę dochodowa robota przynosząca mniej więcej spodziewane zyski. Jako dzieci dzieliliśmy pokój. W wieku czternastu lat już był mężczyzną, to znaczy uważał się za mężczyznę. Głos mu się obniżył, miał zarost i widoczny potencjał seksualny. Dodajmy do tego młodszego o dwa lata brata, mnie, który wierzył we wszystkie jego przechwałki. Serge chełpił się, że jest pożeraczem damskich serc. W rzeczywistości był niski, pulchny i dokuczał mu trądzik. Długo nikomu się nie podobał. Dziewczyny śmiały się za jego plecami. Widziałem to na własne oczy na korytarzach w liceum. Po wojnach i bohaterskich aspiracjach Serge ubzdurał sobie, że czeka go przyszłość w muzyce. Zaczął grać na gitarze i śpiewał w języku, którego nikt nie potrafił zrozumieć. Co i rusz zmieniał look