Babilon - Yasmina Reza - ebook + książka

Babilon ebook

Reza Yasmina

2,0

Opis

Książka nominowana do Nagrody Goncourtów Elisabeth jest kobietą, której ciekawość i pasja daleko wykraczają poza granice spokojnego życia w klasie średniej. Kobieta zaprzyjaźnia się ze swoim sąsiadem. I nagle okazuje się, że wraz z nim bierze udział w przygodzie, która jest po części wodewilem, a po części wielką tragedią. Spokojna powieść obyczajowa zmienia się w policyjny thriller proceduralny. Motywy ani na chwilę nie wydają się być oczywiste. Prawdziwie oryginalna i mistrzowska powieść jednej z najbardziej pomysłowych i odważnych twórczyń na świecie. Reza jest zafascynowana tym, co pozostaje niewypowiedziane: co się stanie, jeśli będziemy mówić to, co myślimy? Babilon jest mroczniejszy i bardziej tajemniczy niż dzieła, które przyniosły jej największą sławę. Jak twierdzi bohaterka Elisabeth:„Mają fart ci, którzy myślą, że życie stanowi część uporządkowanej całości”. Każdy czytelnik, który zacznie od takiego przekonania, obali je pod koniec tej opowieści.— The New York Times Book Review

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 190

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (2 oceny)
0
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Babylone

Copyright © 2016, Yasmina Reza, Flammation

All rights reserved

Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2023 for the Polish translation by Bożena Sęk

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Agata Pabian

Ilustracja na okładce: ch123/Shutterstock

Redakcja: Krystyna Podhajska

Korekta: Joanna Habiera, Iwona Wyrwisz, Justyna Techmańska

ISBN: 978-83-8230-584-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2023

Stoi na ulicy pod ścianą. W garniturze, pod krawatem. Uszy ma odstające, oczy wystraszone, krótkie siwe włosy. Jest chudy, o wąskich ramionach. Trzyma dobrze widoczne czasopismo, w którym można przeczytać tytuł „Awake!”. Podpis głosi: „Jehovah’s Witness – Los Angeles”. Zdjęcie pochodzi z roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego piątego. Wyglądał wtedy jak chłopaczek. Od dawna nie żyje. Ubierał się starannie, kiedy szedł rozdawać gazetki religijne. Był sam, przeniknięty smutnym, gniewnym trwaniem w wierze. Przy nogach, jak można się domyślić, postawił teczkę (widać jej uchwyt) zawierającą dziesiątki gazetek, których nikt albo prawie nikt nie będzie od niego brał. Również te gazetki, wydrukowane w szalonych nakładach, przypominają o jego śmierci. Porywy optymizmu – za dużo kieliszków, za dużo krzeseł… – każą nam mnożyć przedmioty, które zaraz stają się zbędne. Przedmioty i nasze wysiłki. Ściana, pod którą stoi, jest gigantyczna. Zgadujemy to po jej ciężkiej nieprzenikliwości, po rozmiarach przyciętych kamieni. Pewnie nadal jest w Los Angeles. Reszta gdzieś się rozpłynęła: drobny mężczyzna w za luźnym garniturze, ze szpiczastymi uszami, który zatrzymał się pod nią, aby rozdawać gazetki religijne, jego biała koszula i ciemny krawat, spodnie wytarte na kolanach, teczka, egzemplarze gazetki. Jakie ma znaczenie to, kim się jest, co się myśli, co się za jakiś czas z człowiekiem stanie? Znajdujemy się w jakiejś scenerii aż do dnia, kiedy przestajemy w niej być. Wczoraj padało. Znów otworzyłam The Americans Roberta Franka. Tom zapodział się w biblioteczce, zaklinował na półce. Znów otworzyłam książkę, do której nie zajrzałam od czterdziestu lat. Pamiętałam człowieka stojącego na ulicy i rozdającego jakieś pisemko. Zdjęcie jest znacznie bardziej ziarniste, bledsze niż w moim wspomnieniu. Chciałam raz jeszcze obejrzeć The Americans, najsmutniejszą książkę na ziemi. Zmarłych, stare dystrybutory paliwa, pojedyncze osoby w kowbojskich kapeluszach. Kiedy przewraca się kartki, przed oczami przesuwają się szafy grające, telewizory, przedmioty zaświadczające o nowoczesnej zamożności. Równie samotne jak ten człowiek widnieją wielgachne nowe sprzęty, za ciężkie, emitujące za wiele światła, ustawione w nieprzygotowanych na nie przestrzeniach. Pewnego ranka zabiera się je stamtąd. Jeszcze się trochę poplączą po świecie, przerzucane z miejsca na miejsce, aż pójdą na złom. Pozostajemy w jakiejś scenerii do dnia, kiedy już nas tam nie ma. Przyszedł mi na myśl scopitone w porcie w Dieppe. Wyjeżdżaliśmy citroënem 2CV o trzeciej nad ranem, żeby popatrzyć na morze. Miałam wtedy pewno nie więcej jak siedemnaście lat i byłam zakochana w Josephie Dennerze. Jechaliśmy w siedmioro furą, która zadem szorowała po asfalcie. Byłam jedyną dziewczyną. Denner prowadził. Gnaliśmy do Dieppe, popijając piwo Valstar z czerwoną etykietą. O szóstej docieraliśmy do portu, wchodziliśmy do pierwszej napotkanej knajpy i zamawialiśmy piwo z bitterem Picon. Tam właśnie stał scopitone. Pokładaliśmy się ze śmiechu, oglądając piosenkarzy. Kiedyś Denner nastawił Rzeźnika Fernanda Raynauda i aż się popłakaliśmy z uciechy przy skeczu i piconie. Później wracaliśmy do domu. Byliśmy młodzi. Nie wiedzieliśmy, że do tego nie da się wrócić. Dziś mam sześćdziesiąt dwa lata. Nie mogłabym powiedzieć, czy potrafiłam być szczęśliwa w życiu, nie mogłabym dać sobie czternastu punktów na dwadzieścia w chwili śmierci jak kolega Pierre’a, który oświadczył, no, powiedzmy czternastu na dwadzieścia, ja bym wybrała raczej dwanaście, ponieważ odniosłabym słabsze wrażenie, że jestem niewdzięczna albo kogoś ranię, powiedziałabym raczej dwanaście na dwadzieścia, szachrując. Co to zmieni, kiedy spocznę pod ziemią? Wszyscy będą mieli gdzieś, czy potrafiłam być w życiu szczęśliwa czy nie, a ja tym bardziej będę miała to gdzieś.

W dniu moich sześćdziesiątych urodzin Jean-Lino Manoscrivi zaprosił mnie na wyścigi do Auteuil. Spotykaliśmy się na schodach, i on, i ja chodziliśmy piechotą, ja w ramach dbałości o linię, on z powodu klaustrofobii. Był szczupły, dość niski, o dziobatej twarzy i wysokim czole z zaczeską na bok, jak to u łysych. Nosił okulary w grubych oprawkach, które go postarzały. Mieszkał na piątym piętrze, ja na czwartym. Dzięki tym spotkaniom na klatce schodowej, której nikt inny nie używał, zrodziła się między nami lekka zażyłość. W niektórych nowoczesnych budynkach klatka schodowa jest niezależna i szpetna, służy tylko tragarzom w razie przeprowadzki. Lokatorzy mówią na nią zresztą „schody służbowe”. Przez jakiś czas nie znaliśmy się właściwie, wiedziałam, że pracuje w branży AGD. On wiedział, że ja pracuję w Instytucie Pasteura. Nazwa mojego zawodu, inżynier rzecznik patentowy, nic nikomu nie mówi i już nawet nie próbuję wyjaśniać tego w atrakcyjny sposób. Kiedyś poszliśmy z Pierre’em do nich na sąsiedzkiego drinka. Okazało się, że jego żona jest jakąś terapeutką w stylu New Age, a wcześniej kierowała sklepem obuwniczym. Byli stosunkowo młodym małżeństwem, znaczy w porównaniu z nami. W przeddzień urodzin spotkałam Jeana-Lina na schodach i powiedziałam, jutro kończę sześćdziesiąt lat. Powłóczyłam nogami i tak jakoś mi się wyrwało. A pan jeszcze nie ma sześćdziesiątki? Odpowiedział, już niedługo. Zauważyłam, że się zastanawia, co by tu powiedzieć miłego, ale nie śmiał. Weszliśmy na moje piętro i wtedy dodałam, dla mnie to już koniec, pasuję. Zapytał, czy byłam kiedyś na wyścigach. Powiedziałam nie. Lekko bełkotliwie zaproponował, że jeśli mam czas, mogę następnego dnia przyjechać do Auteuil w porze lunchu. Kiedy dotarłam na tor wyścigowy, siedział w restauracji przyklejony do szyby z rozległym widokiem na padok. Na stole zobaczyłam butelkę szampana w kubełku, porozkładane foldery wyścigowe pokryte notatkami, rozsypane orzeszki ziemne wymieszane ze starymi biletami. Czekał na mnie w pozie mężczyzny rozluźnionego, który przyjmuje gościa w swoim klubie, zupełne przeciwieństwo mojego wyobrażenia o nim. Zjedliśmy coś ociekającego tłuszczem, co wybrał. Przy każdej gonitwie się podniecał, zrywał się z wrzaskiem, wymachiwał widelcem, na którym kołysały się wstążki pora. Co pięć minut wychodził, by wypalić fajkę do połowy, i wracał z nowymi pomysłami. Nigdy go nie widziałam tak przepełnionego energią, a tym bardziej radością. Stawialiśmy drobne sumy na konie o nieznanym potencjale. On je  w y c z u w a ł,  miał wewnętrzne przekonanie. Coś tam wygrał, może tyle, ile kosztował szampan (wypiliśmy całą butelkę, zwłaszcza on). Ja zgarnęłam trzy euro. Pomyślałam sobie, trzy euro w sześćdziesiąte urodziny, pięknie. Zrozumiałam, że Jean-Lino Manoscrivi jest sam. Facet à la współczesny Robert Frank. Z jednorazowym długopisem i z gazetą, a przede wszystkim z kapeluszem. Wypracował sobie rytuał, wyizolował w czasie przestrzeń, która go trzymała. Na wyścigach robił się barczysty, nawet głos mu się zmieniał.

Wspomniałam sześćdziesiąte urodziny swojego ojca. Poszliśmy na bigos na place de la République. W takim wieku byli rodzice. W wieku podeszłym i abstrakcyjnym. Teraz ty jesteś w tym wieku. Jak to możliwe? Dziewczyna robi kupę głupot, pcha się przez życie, pnie w górę wypacykowana i nagle stwierdza, że ma sześćdziesiąt lat. Jeździłam robić zdjęcia z Josephem Dennerem. Lubił fotografikę, a ja lubiłam wszystko, co on lubił. Urywałam się z zajęć z biologii. W tamtych latach nie baliśmy się przyszłości. Wujek podarował mi okazyjnie zdobytą konicę, prezencję dawała profesjonalną, zwłaszcza że skombinowałam sobie do niej pasek nikona. On miał olympusa, ale nie lustrzankę, celowaliśmy za pomocą wbudowanego dalmierza. Zabawa polegała na tym, żeby strzelić ten sam obiekt, tę samą chwilę, to samo miejsce i zrobić każde swoją fotkę. Pstrykaliśmy ulicę jak starzy, których podziwialiśmy, spacerowiczów i zwierzęta w Ogrodzie Botanicznym koło wydziału, a przede wszystkim wnętrza kawiarenek w okolicy mostu Cardinet, za czym Denner przepadał. Facetów zepchniętych na margines, zakonserwowanych stałych bywalców w boksach na tyłach. Robiliśmy stykówki u kumpla. Porównywaliśmy je i wybieraliśmy dobre ujęcie do powiększenia. Co znaczyło dobre? Najlepiej wykadrowane? To, które ukazywało jakąś minimalną niezbadaną interakcję? Któż to wie? Często myślę o Josephie Dennerze. Zastanawiam się czasem, kim by został. Ale kim mógłby zostać gość, który w wieku trzydziestu sześciu lat umarł na marskość wątroby? Od tamtych czasów jakbym go na nowo wymyśliła. Uśmiałby się z tego. Album The Americans przywołał obrazy z młodości. Marzyliśmy i nie robiliśmy nic. Patrzyliśmy na przechodzących ludzi, opisywaliśmy ich życie i jaki przedmiot przypominają, młotek, opatrunek… Śmialiśmy się. Pod śmiechem czuliśmy gorzkawą nudę. Chętnie bym teraz obejrzała tamte zdjęcia z mostu Cardinet. Pewnie trafiły kiedyś do beki razem ze starymi papierami. Po urodzinach w Auteuil polubiłam Jeana-Lina Manoscriviego. Wychodziliśmy czasem, żeby się razem przejść, i szliśmy na kawę gdzieś w pobliżu, jeśli nadarzyła się okazja. Na zewnątrz mógł palić, w mieszkaniu nie. Postrzegałam go jako najłagodniejszego z mężczyzn i nadal tak na niego patrzę. W naszych stosunkach nigdy nie było poufałości i zawsze mówiliśmy sobie pan, pani. Ale rozmawialiśmy, czasami opowiadaliśmy sobie rzeczy, których nie wyjawialiśmy nikomu innemu. Zwłaszcza on. Ale mnie też mogło się to zdarzyć. Odkryliśmy, że mamy taką samą awersję do własnego dzieciństwa, takie samo pragnienie, aby przekreślić je czarną kreską. Kiedyś, wspominając swoją drogę po tym padole, powiedział, w każdym razie najgorsze już zrobione. Zgodziłam się. Jean-Lino był ze strony ojca wnukiem imigrantów, włoskich Żydów. Jego ojciec zaczynał jako człowiek do wszystkiego w pracowni pasmanteryjnej. Później wyspecjalizował się we wstążkach i w końcu w latach sześćdziesiątych otworzył własną pasmanterię. Kiszkę przy avenue Parmentier. Jego matka prowadziła kasę. Mieszkali w głębi podwórza o dwa kroki od sklepiku. Rodzice ciężko pracowali i nie należeli do czułych. Jean-Lino nie rozwodził się na ten temat. Miał brata, dużo starszego, któremu powiodło się w branży odzieżowej. A on się staczał. Matka wyrzuciła go z domu. Po cukiernictwie w zawodówce wylądował na kuchni. W najbardziej optymistycznej epoce swojego życia wszedł w usługi gastronomiczne. Ciężko było, ani dnia urlopu, za małe obroty. Ostatecznie urząd pracy sfinansował mu kurs w branży dystrybucji, a biuro pośrednictwa załatwiło posadę w megastorze Guli, gdzie zajmował się posprzedażową obsługą elektrosprzętu domowego. Nie miał dziecka. O to jedno ośmielał się mieć pretensje do sił, które rządziły jego egzystencją. Pierwsza żona go zostawiła, kiedy restauracja padła. A Lydie, gdy ją poznał, już była babcią dziecka córki z poprzedniego związku. Od dwóch lat mały regularnie u nich bywał. Ponieważ jego rodzice rozeszli się z hukiem tak wielkim, że wmieszała się do tego opieka społeczna, przy byle okazji podrzucano go do babci Lydie. Jean-Lino, złakniony uczucia, którego nigdy nie zaznał (tylko kot mu je okazywał), przyjął Rémiego z otwartymi ramionami i zależało mu, by malec go pokochał. Czy słusznie człowiek pragnie, aby go kochano? Czy nie jest to usiłowanie z tych, które zawsze kończą się niefortunnie?

Początki były nerwowe. Po przyjeździe pięcioletni chłopczyk, który wcześniej mieszkał na południu kraju, starał się nie zauważać Jeana-Lina i płakał, ledwie Lydie znikła mu z oczu. Był pospolitym dzieckiem, dosyć tłuściutkim, z ładnym uśmiechem i dołeczkami w policzkach. Trudności w oswojeniu pogłębiał Eduardo, kot Jeana-Lina, znaleziony na ulicy w Vicenzy antypatyczny zwierzak, do którego należało się zwracać wyłącznie po włosku. Lydie potrafiła się obchodzić z Eduardem. Trzymała przed nim wahadełko i kot jak zaczarowany podążał za kołyszącym się różowym kwarcem (kamień  o b j a w i ł  się jej gdzieś w Brazylii). Eduardo nie znosił natomiast Rémiego. Na widok malca robił się dwa razy większy i niepokojąco prychał. Jean-Lino próbował przemówić kotu do rozumu, żeby nikt z otoczenia nie doznał uszczerbku. Sprawę załatwiała Lydie, zamykała bowiem Eduarda w łazience. Rémi drażnił się z nim przez drzwi, naśladując jego miauczenie. Jean-Lino usiłował mu w tym przeszkadzać, lecz nie cieszył się autorytetem. Kiedy przedpole się zwalniało, dyskretnie pocieszał zwierzątko z przedpokoju, szepcząc coś do niego czule po włosku. Rémi odmówił zwracania się do Jeana-Lina „dziadku”. Właściwie nie można powiedzieć, że odmówił. Po prostu nigdy nie nazywał go dziadkiem, mimo że Jean-Lino zawsze się wyrażał: „Dziadek przeczyta ci bajkę” albo: „Jak zjesz rybkę, dziadek coś ci kupi”. Dziadek Jean-Lino był ignorowany przez Rémiego, wręcz kompletnie olewany. Jeśli już chłopiec potrzebował się do niego zwrócić, mówił mu Jean-Lino, on zaś czuł się jakoś głupio dotknięty, słysząc samo swoje imię wymawiane bez cienia rodzinnej poufałości. Toteż postanowiwszy zmienić strategię, wbił sobie do głowy, że uwiedzie chłopca śmiechem. Uczył go różnych głupot, na przykład gry półsłówek: powtarzał, „gra półsłówek, gra półsłówek”, a potem nagle „sra półgłówek”. Albo „słynna praczka, słynna praczka”… „płynna sraczka”. Rémiemu strasznie się to podobało. Szybko zrezygnował z pierwszego etapu zabawy i powtarzał w kółko „sra półgłówek”, zmieniając dziwnie głos albo podśpiewując, albo kierował to wprost do Jeana-Lina, najlepiej głośno i kiedy znajdowali się gdzieś na zewnątrz. Sama byłam świadkiem takiej scenki w holu budynku. Niby to żartobliwie Jean-Lino powiedział, wiesz, jeśli się za często powtarza jakąś grę słowną, przestaje być zabawna. Sam nie wiedział, jak to zatrzymać. Im bardziej usiłował przemówić Rémiemu do rozumu, tym głośniej powtarzał rzeczone słowa. Zamiast powiedzieć „dobrze” albo „niedobrze”, mały mówił „cycuś” albo „nie cycuś” (lekcja Jeana-Lina?), tak że potrafił odpowiadać, „sra półgłówek to nie cycuś?”. Lydie nie była tu pomocna w myśl wyznawanej teorii, że zbiera się, co się posiało. Kiedy zauważała, że Jean-Lino robi się raczej zniechęcony, mówiła tylko, no dajże już spokój temu dziecku. Ostatnie słowa wypowiadała z niejaką rozpaczą. Nie należy przecież karcić ofiary niekonsekwentnego postępowania osoby dorosłej. Patrząc wstecz, przypuszczam, że wyczuwała niebezpieczeństwa, które niosło takie jednostronne przywiązanie. Wypadałoby, żebym opisała sień budynku. To podłużna przestrzeń oświetlana za dnia przez w połowie przeszklone drzwi wejściowe. Windę widać na wprost pośrodku. Schody znajdują się za bocznymi drzwiami we wnęce po lewej. Po prawej kawałek korytarza prowadzi do pomieszczenia z kubłami na śmiecie. Kiedy byli we troje, Lydie jechała z wnukiem windą, a Jean-Lino wchodził piechotą. Jeśli Jean-Lino był z nim sam, mały domagał się jazdy windą. Wprowadzenie go na klatkę schodową oznaczało ciągnięcie go siłą przy akompaniamencie dzikich ryków. Jean-Lino nie mógł jeździć windą. Na przestrzeni lat tak mu się zrobiło, że nie mógł wsiadać do samolotu, windy, metra ani nowych pociągów, w których okna się nie otwierają. Pewnego dnia Rémi uczepił się jak małpka drzwi na schody, żeby tam nie wejść, a Jean-Lino w końcu ze łzami w oczach usiadł na pierwszym stopniu. Rémi usadowił się obok niego i zapytał, czemu nie chcesz jechać windą?

– Bo się boję – odparł Jean-Lino.

– Ja się nie boję, mogę jechać.

– Jesteś za mały.

Po jakimś czasie Rémi wszedł po schodach, czepiając się poręczy. Jean-Lino podążył za nim.

Gdybym miała wydzielić jeden obraz spośród tych wszystkich w mojej głowie, byłby to widok Jeana-Lina siedzącego prawie po ciemku w wyplatanym fotelu, z rękami opartymi na podłokietnikach, pośród krzeseł, które nie miały już prawa służyć. Jean-Lino Manoscrivi zastygły na niewygodnym fotelu w salonie, gdzie pozostały poustawiane na kufrze kieliszki w pośpiechu nabyte na tę okazję, półmiski z przekąskami – kawałki selera, dietetyczne chipsy – wszelkie resztki po imprezie zorganizowanej w chwili optymizmu. Kto może określić, w jakim momencie to się zaczęło? Kto wie, jaka mętna kombinacja być może odległych rzeczy pokierowała tą sprawą? Jean-Lino poznał Lydie Gumbiner w barze, w którym śpiewała. Jeśli tak to ująć, człowiek wyobraża sobie dziewczynę o gorącym głosie kołyszącą się przy mikrofonie. Tymczasem była to lebiodka o raczej wątłej piersi, przebrana za Cygankę i obwieszona wisiorkami, najwyraźniej kładąca nacisk na fryzurę, obszerne afro pomarańczowego koloru ujarzmione ozdobnymi spinkami (miała też na kostce nogi bransoletkę z wisiorkami…). Brała lekcje jazzu u nauczycielki śpiewu i od czasu do czasu produkowała się w barach (poszliśmy raz na jej występ). Zaśpiewała Syracuse, patrząc na Jeana-Lina, który tamtego wieczoru zrządzeniem losu siedział przy samej estradzie i z którego ust w końcu wyszły słowa: „zanim ma młodość się zużyje i wiosny przeminą”… Jean-Lino był fanem Henriego Salvadora. On i Lydie spodobali się sobie. Polubił jej głos. Polubił jej długie, zwiewne spódnice, upodobanie do pstrokacizny. Pociągało go, że kobieta w jej wieku ma w głębokim poważaniu miejskie konwenanse. Była to zresztą kobieta pod wieloma względami nie do zaszufladkowania, żyjąca, jakby miała zdolności nadprzyrodzone. Czemu ci dwoje się zeszli? Miałam koleżankę w Międzynarodowym Ośrodku Badań nad Własnością Intelektualną w Strasburgu, dziewczynę dość wycofaną. Pewnego dnia wyszła za człowieka nieprzyjemnego i milkliwego. Powiedziała mi, on jest sam, ja jestem sama. Trzydzieści lat później spotkałam ją w spółce Thalys, budowała balony dla parków rozrywki, nadal z nim była, doczekali się trojga dzieci. Dla pary Gumbiner–Manoscrivi finał nie jest taki wesoły, ale czyż odmieniany na wszelkie sposoby motyw nie pozostaje zawsze ten sam? Porobiłam zdjęcia podczas naszego przyjątka (nazwałam je „świętem wiosny”). Na jednym Jean-Lino stoi, górując nad Lydie siedzącą na kanapie w tym swoim przeładowanym ozdobami kostiumie, oboje się śmieją odwróceni w lewo. Ładnie wyglądają. Jean-Lino ma zadowoloną minę, jest zarumieniony. Stoi za kanapą z rękami na jej oparciu, z ciałem pochylonym nad rudą fryzurą. Bardzo dobrze pamiętam, co ich rozśmieszyło. Zdjęcie dołączono do akt. Uchwyciło to, co chwyta każde zdjęcie, zatrzymaną chwilę, która więcej się nie powtórzy i może wcale nie była taka, jak się myśli. Zważywszy jednak, że późniejszych fotografii Lydie Gumbiner nie będzie, wydaje się, że zawiera coś tajemniczego, i otacza ją jakaś toksyczna aura. Widziałam niedawno w czasopiśmie zdjęcie Josefa Mengele z lat siedemdziesiątych zrobione w Argentynie. Mengele siedzi na zewnątrz w koszuli z krótkim rękawem przy pozostałościach pikniku, otoczony grupą chłopców i dziewcząt. Jedna uwiesiła się jego ramienia. Śmieje się. Nazistowski lekarz też się śmieje. Wszyscy są roześmiani i wyluzowani, zaświadczając o słonecznej pogodzie i lekkości życia. Nie byłoby w tym zdjęciu nic ciekawego, gdyby nie data i nazwisko centralnej postaci. Legenda zaburza lekturę. Czy to prawda w odniesieniu do każdej fotografii?

Nie wiem, jak wykiełkował mi w głowie pomysł tego święta wiosny. W domu nigdy nie robiliśmy takich rzeczy, nie urządzaliśmy ani imprez, ani przyjęć, a tym bardziej święta wiosny. Jeśli gościmy znajomych, to nie więcej niż sześć osób przy jednym stole. Z początku miałam chęć zmontować coś z koleżankami z instytutu, do nich doszłoby paru kolegów Pierre’a, potem jednak przyjrzałam się nazwiskom, zaczęłam sobie wyobrażać mniej lub bardziej płodne połączenia, szybko pojawiła się kwestia krzeseł. Pierre mi powiedział, pożycz krzesła od Manoscrivich.

– Nie zapraszając ich?

– Zapraszając. Ona mogłaby nawet zaśpiewać.

Pierre nie darzył Manoscrivich zainteresowaniem, ale o dziwo, uważał Lydie za zabawniejszą niż Jean-Lino. Rozesłałam czterdzieści zaproszeń. I zaraz tego pożałowałam. W pierwszą noc po tym nie zmrużyłam oka. Jak usadzić tyle ludzi? Mieliśmy siedem krzeseł łącznie z jednym wyplatanym fotelem z poręczami. Manoscrivi pewnie mieli też coś koło tego. Wyplatany fotel bardzo zawadzał, ale jak go wykluczyć? Oprócz krzeseł był także miękki puf i kanapa, na których w idealnych okolicznościach dawało się upchnąć siedem osób. Trzy razy siedem, dwadzieścia jeden. Do tego dochodził taboret z piwnicy, czyli dwadzieścia dwa (pomyślałam też o kufrze, tyle że kufer miał służyć jako uzupełnienie niskiego stolika). Trzeba więc będzie jeszcze dziesięciu krzeseł, ale składanych, żeby można je rozłożyć w razie czego, a nie ustawić, jakby czekały na publikę, tylko gdzie znaleźć składane krzesła? Powierzchnia mieszkania nie pozwalała na ustawienie trzydziestu rozłożonych krzeseł, że nie wspomnę o lodowatej jednorodności rozkładanych krzeseł, a w ogóle po co tyle krzeseł? Kiedy urządza się tego rodzaju nieformalne – tak, tak, nieformalne! – przyjęcie w porze późnoobiadowej, nie wszyscy siedzą, niektórzy rozmawiają na stojąco, spacerują, należy się liczyć z pewną formą ruchu w pomieszczeniach, swobodą w zajmowaniu miejsc, ludzie przysiadają na podłokietnikach albo po prostu klapią na podłogę, opierając się o ścianę, no pewnie!… Jeśli chodzi o szklanki i kieliszki… Wstałam w nocy, by policzyć nasze szklanki i kieliszki. Trzydzieści pięć w stylu każdy pies z innej wsi. Plus sześć szampanek w drugiej szafce. Rano po przebudzeniu powiedziałam Pierre’owi, nie mamy kieliszków. Trzeba kupić ze dwadzieścia szampanek i kieliszki do wina. Pierre odparł, że są plastikowe szampanki. Ja na to, o nie, co to, to nie, już kartonowe talerze mnie unieszczęśliwiają, kieliszki muszą być szklane. Pierre powiedział, to idiotyzm kupować lampki, których później już nigdy się nie użyje. Nie będziemy pili szampana z plastiku jak na imprezie pożegnalnej! Pierre przekonywał, że istnieją podłużne supertwarde kieliszki prawie jak szklane i są zupełnie w porządku. Zajrzałam do internetu i zamówiłam trzy pudełka po dziesięć sztuk wysokich szampanek Élégance oraz po pięćdziesiąt jednorazowych noży, widelców i łyżeczek z plastiku powleczonego metalem. To mnie uspokoiło do dnia imprezy, z tym że w sobotnie popołudnie znowu dopadł mnie kryzys w związku z kieliszkami. Mieliśmy szampanki, ale nie mieliśmy kieliszków do wina. Polatałam po Deuil-l’Alouette i wróciłam z trzydziestoma szklanymi lampkami i z pudełkiem zawierającym sześć szklanych szampanek. Wyjęłam nieużywany dotąd obrus i nakryłam nim kufer, na którym ustawiłam całe szkło, lampki do wina, szklanki, a nawet cztery małe kieliszki do wódki, w razie gdyby ktoś zażyczył sobie wódki. Było ponad sto różnych kieliszków łącznie z tymi z kuchni. Lydie zadzwoniła do drzwi około szóstej. Częściowo już wystrojona, z krzesłem w każdej ręce. Poszliśmy do nich po pozostałe. W sypialni stał fotel obity żółtym pluszem. Nigdy nie widziałam ich sypialni. Taki sam pokój jak nasz, ale dziesięć razy bardziej kolorowy, dziesięć razy bardziej burdelowy, z ikonami na ścianach, z plakatem Niny Simone półnagiej w sukni z białych sznurków i inaczej ustawionym łóżkiem. Między jaśkami wylegiwał się rozleniwiony nieufny Eduardo. Co ty tu robisz?!, krzyknęła Lydie. Zaklaskała i kot czym prędzej się ewakuował. Powiedziała, nie pozwalam mu wchodzić do sypialni. Wydawało mi się, że zobaczyłam nocnik z drewnianą pokrywką. Od pierwszego rzutu oka wiedziałam, że Jean-Lino w żadnym razie nie przyłożył ręki do wystroju tego wnętrza, nie żeby gdzie indziej dało się zauważyć jego wkład, tyle że w reszcie mieszkania dostrzegłam raczej przypadkowe kompromisy między upodobaniami dwóch różnych osób. Okno było uchylone, po obu jego stronach wisiały jedwabiste boczki w stylu angielskiej bombonierki, lekko falowały, w dali nad budynkami wystawał czubek wieży Eiffla, od nas niewidoczny. Ich sypialnia wydała mi się weselsza, młodsza niż nasza. Podnosząc ciężki fotel, pozazdrościłam im sypialni. Ja w swoim życiu często czułam się uwięziona w zajmowanych pokojach. Pokój dziecięcy. Pokoje szpitalne. Pokoje hotelowe z brzydkim widokiem. O jakości pokoju stanowi okno. Przestrzeń, którą odsłania, światło, które wpuszcza. Zasłonki też. Firanki! Leżałam w szpitalu trzy razy w życiu łącznie z porodem. Za każdym razem czułam się uwięziona w pokoju z dużymi, lekko mlecznymi szybami, za którymi widniał pas symetrycznych budynków, gałęzie drzew albo niesymetryczne niebo. Szpitalny pokój zawsze pozbawiał mnie wszelkiej nadziei. Nawet jeżeli obok w szklanej kołysce leżał noworodek.

Jedno z najbardziej znanych zdjęć Roberta Franka to widok Butte, górniczego miasta w Montanie, zrobione z okna pokoju hotelowego. Dachy, magazyny. W oddali dym. Połowę krajobrazu z każdej strony zasłaniają tiulowe firanki. Pokój dziecinny, który dzieliłam ze swoją siostrą Jeanne, wychodził częściowo na mur szkoły. Tynk odłaził całymi płatami. Jeśli się wychylałam bardziej na lewo, widziałam ulicę bez przechodniów, z przystankiem autobusowym. Mieszkaliśmy w ceglanej kamienicy w Puteaux, teraz wyburzonej (byłam tam kiedyś przejazdem, niczego nie poznałam). Miałyśmy identyczne firanki, o takiej samej gęstości, z takim samym grubszym pionowym szlakiem na brzegu, lekko wygniecionym. Nadawały światu taki sam posępny wygląd. Parapet też taki był. Parapet z brudnego kamienia, za wąski, by coś na nim postawić. Pokój hotelowy w Butte góruje nad ciemnymi barakami i pustą ulicą. W Puteaux pokój wychodził na tylną ścianę bez okien. Takiej szmaty nigdy by nie powieszono przed czymś zachwycającym. Powiedziałam do Lydie, obawiam się, że ten fotel będzie trochę zawadzał.

– Tak, tak, w najgorszym razie przyniesie się go później.

Pociągnęła mnie do salonu. Na balkonie stworzyła niewielką dżunglę, na balkonie pudełkowym, jakie robią w nowoczesnych blokach – nieczęsto się na nie wychodzi. Była tam duża mimoza o rozłożystych gałęziach widoczna z dołu. Krzewy w donicach pączkowały. Od czasu do czasu woda, którą Lydie je podlewała, docierała do nas. Powiedziałam, cudowny ma pani balkon. Pokazała mi wschodzące tulipany i krokusy, które pojawiły się właśnie tego ranka. Potrzebuje pani jeszcze czegoś? Półmisków, kieliszków?

– Chyba mi ich wystarczy.

– Skoro pani tu jest, mogłaby pani podpisać petycję przeciwko miażdżeniu kurczątek?

– To kurczątka się miażdży?

– Samce. Nie wyrosną z nich kurczaki, więc się je żywcem miażdży w kruszarkach.

– Potworność! – oświadczyłam, dodając swoje nazwisko do listy i składając podpis.

– Serwetki? Mam lniane serwetki krepowane, nie trzeba ich prasować.

– Mam wszystko, co trzeba.

– Jean-Lino poszedł po szampana. I puścić sobie dymka.

– Niepotrzebnie.

– No też…!

Była bardziej podekscytowana niż ja. Wyczerpały mnie napady obaw, tak że nadciągający wieczór postrzegałam jako karę. Jej radość mnie zawstydzała. Odebrałam ją jako osobę rozbrajającą i sympatyczną. Nie spodziewała się zaproszenia do sąsiadów, których dotąd uważała za wyniosłych. Poszłyśmy z trzema kolejnymi krzesłami. Na naszym piętrze powiedziała, super, bardzo pani dziękuję, a teraz zróbmy się na bóstwa. Porozumiewawczo uścisnęła mi rękę w przegubie.

– Muszę panią na dniach sformatować od nowa.

– To znaczy?

– Zbadam panią wahadełkiem. Usunę wszelkie brudy, oczyszczę narządy. Przywrócę przepływy.

– To zajmie lata!

Roześmiała się i uciekła na schody, potrząsając marchewkową czupryną.

Jeszcze