Ścieżka wróżek. Przeznaczenie. Saga Winx - Ava Corrigan - ebook

Ścieżka wróżek. Przeznaczenie. Saga Winx ebook

Corrigan Ava

3,6

Opis

Oto pierwsza powieść oparta na superpopularnym serialu produkcji Netflixa – Przeznaczenie: Saga Winx. Niezwykła historia rozgrywa się w czasie pierwszego sezonu serialu, uzupełniając go o wątki i wzbogacając o informacje, których nie zobaczysz w żadnym odcinku! Dzięki lekturze tej książki odkryjesz tajemnice swoich ulubionych bohaterek ze świata wróżek i poznasz historie nieznanych dotąd postaci.

W szkole magii Alfea uczą się studenci z różnych wymiarów. Wszyscy pragną dowiedzieć się, jak odkryć i kontrolować drzemiące w nich czarodziejskie moce. W starych murach zamku pięć zupełnie nieznanych sobie uczennic zostaje współlokatorkami. Pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego…

Aisha uwielbia sport i ma zdolność władania żywiołem wody. Domeną Terry jest świat roślin. Introwertyczna Musa odczytuje nastroje otaczających ją osób. Stella to prawdziwa księżniczka, która panuje nad światłem. Do Alfei trafia też Bloom, outsiderka, dziewczyna ze świata ludzi, która staje przed wyzwaniem opanowania swojej mocy władania ogniem.

Te niezwykłe nastolatki marzą o tym, o czym marzy każdy młody człowiek – pragną dowiedzieć się, kim są, znaleźć przyjaciół i swoje miejsce w nowej szkole. Jednak nie jest to takie proste… bo kiedy pradawne, uśpione zło nagle pojawia się tuż za murami szkoły, dziewczyny stają przed koniecznością sprawdzenia swoich mocy. Odkryją tajemnicę tak potężną, że będą musiały zakwestionować wszystko, co wiedzą o Innym Świecie… i o sobie. Czy podołają temu wyzwaniu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 314

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (39 ocen)
10
13
9
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
OlgaPiechota

Z braku laku…

Napisane gorzej niż niektóre posty na Ig. Juz lepiej obejrzeć serial ;-)
10
sniff

Z braku laku…

zdecydowanie nie dla fanek sagi Winx
00
Yevelyn

Nie polecam

Jestem ogromna fanka klubu wina, wiec przez cała książkę czułam się jakby był to jeden z tych nieśmiesznych żartów na prima Aprilis. Za dużo czasu by mi to zajęło by napisać o wszystkich wadach tej Książki, ale jest jedna konkretna wada - brak rozbudowanych opisow. Wszystko dzieje sie za szybko - najwazniejsze starcie w tej Książce ma zaledwie TRZY zdania…
00
annabelle37

Całkiem niezła

Spodziewałam się trochę większego efektu wow.
00
Solind

Z braku laku…

Książka jest jeszcze gorsza niż serial Nie polecam nikomu.
00

Popularność




POCZĄTEK BAŚNI

Bloom Peters pod­cią­gnęła swój brudny śpi­wór pod brodę, ale ziąb prze­ni­ka­jący przez sfla­czały mate­rac leżący na zim­nej pod­ło­dze spra­wił, że zama­rzyła o domu.

Nie poja­wiła się jed­nak żadna dobra wróżka gotowa speł­nić jej życze­nie.

Maga­zyn, w któ­rym spę­dzała noce, mógł wywo­ły­wać kosz­mary senne, tak jakby Bloom potrzebna była jakaś pomoc w tej spra­wie. W kątach prze­past­nej hali pię­trzyły się roz­ma­ite odpadki i cza­sem dobie­gał stam­tąd upiorny sze­lest, któ­rego źró­dła Bloom zde­cy­do­wa­nie nie chciała bli­żej badać. Świa­tło księ­życa zapusz­czało przez szcze­liny w dachu sondy lodo­wa­tego bla­sku, zupeł­nie jakby to statki kosmiczne obcych szu­kały kan­dy­datki do upro­wa­dze­nia.

Na szczę­ście dla Bloom jej kosz­mary doty­czyły pło­ną­cych domów, a nie mro­żą­cych krew w żyłach maga­zy­nów. I żeby mieć te złe sny, musia­łaby spać.

Usia­dła w swoim pro­wi­zo­rycz­nym lego­wi­sku i się­gnęła po notat­nik, oświe­tla­jąc pierw­szą stronę tele­fo­nem.

Listę ewen­tu­al­nych przy­pa­dło­ści Bloom opa­trzyła tytu­łem: „Co się ze mną poro­biło?”.

Piro­ki­neza?

Muta­cja?

Super­moce?

Ognio­od­por­ność?

Pod listą odno­to­wała efekty swo­ich eks­pe­ry­men­tów.

6 lipca – świece – zero opa­rzeń.

8 lipca – kuchenka tury­styczna – zero opa­rzeń.

10 lipca – pal­nik do luto­wa­nia – zero opa­rzeń.

Eks­pe­ry­men­to­wa­nie na sobie budziło strach, znacz­nie jed­nak mniej­szy niż wspo­mnie­nie o spa­le­niu domu. Każ­dej nocy na nowo prze­ży­wała kłót­nię z mamą i chwilę, gdy po prze­bu­dze­niu odkryła, że wszystko wokół niej się pali. Wie­działa, że w jakiś spo­sób to ona wywo­łała pożar. Przedarła się przez pło­nący dom do sypialni rodzi­ców i tam zoba­czyła, że łóżko, zasłony i w ogóle cały pokój zmie­niły się w jeden wielki ogni­sty kocioł. Morze pło­mieni ogar­nęło nawet sufit. Bloom pamię­tała tatę leżą­cego na pod­ło­dze, tar­ga­nego upo­rczy­wym kasz­lem, mamę owi­niętą kocem i popa­rzoną. Jakby ogień rzu­cił się na nią, żeby ją pochło­nąć, choć Bloom ni­gdy w życiu by nie…

Ni­gdy w życiu. Ale jed­nak to się stało.

Noc w noc wykra­dała się ze swo­jego faj­nego, nor­mal­nego pokoju w faj­nym, nor­mal­nym domu, odbu­do­wa­nym po poża­rze. Przy­cho­dziła tutaj, kuliła się na pod­ło­dze i sta­rała się wymy­ślić, jak się od tego uwol­nić. Bloom uwa­żała się za wojow­niczkę, a jed­nak to ona nara­ziła mamę na cier­pie­nie. Ze sobą nie potra­fiła wal­czyć.

Znowu coś zasze­le­ściło, tym razem znacz­nie gło­śniej. Bloom pode­rwała głowę. Przez brudne okna nie­wiele dało się zoba­czyć. Komuś, kto dostrzegł nasto­latkę wkra­da­jącą się do opusz­czo­nego maga­zynu, mogły przyjść do głowy prze­różne pomy­sły.

Bloom odło­żyła tele­fon i notat­nik. Niech no tylko spró­bują się do niej zbli­żyć. Skrzyw­dziła wła­sną matkę. Zbo­kom też bez waha­nia da popa­lić. Dosłow­nie.

Kolejny odgłos: odbi­ja­jące się echem kroki. Bloom zaci­snęła pię­ści. Czuła swę­dze­nie we wnę­trzu dłoni, jakby wzbie­rał tam żar.

Odgłos kro­ków nie docho­dził od strony drzwi.

Gdy Bloom gwał­tow­nie się odwró­ciła, zoba­czyła kobietę. To nie był zwy­kły intruz.

Ta kobieta pod każ­dym wzglę­dem wyglą­dała nie­po­spo­li­cie. Bez dwóch zdań. Była to wysoka dama rasy bia­łej, ubrana kon­ser­wa­tyw­nie, ze sta­ran­nie upiętą grzywą jasno­po­pie­la­tych wło­sów, ciem­nymi i wyra­zi­ście zary­so­wa­nymi brwiami, tchnąca aurą nie­zmier­nej god­no­ści. Swoją obec­no­ścią zda­wała się prze­mie­niać obskurny maga­zyn w salę audien­cyjną.

Na doda­tek w ścia­nie za jej ple­cami otwo­rzył się migo­tliwy świe­tli­sty por­tal. Kolejna oznaka roz­gry­wa­ją­cych się tutaj nie­zwy­kłych wyda­rzeń.

– Bloom Peters? – zapy­tała nie­zna­joma. – Jestem Farah Dowling. Posta­raj się, pro­szę, natych­miast zapo­mnieć, jak mi na imię. Jeżeli tra­fisz do mojej szkoły, nie będziesz go uży­wać. Dyrek­torki nie mają imion.

Bloom powoli otrzą­sała się z szoku.

– Jeżeli tra­fię… do pani szkoły – powtó­rzyła. Jej krtań eks­plo­do­wała chra­pli­wym śmie­chem. – Och, tajem­ni­cza nie­zna­joma przy­była opo­wie­dzieć mi o swo­jej szkole magów?

– Nie magów – zaprze­czyła dama.

Bloom puściła to mimo uszu.

– Czy to ten moment, w któ­rym powie mi pani, że poja­wiła się we mnie magia?

– Była tam od zawsze, Bloom – odparła dyrek­torka Dowling. – Po pro­stu dotąd o tym nie wie­dzia­łaś.

Dosyć tego dobrego. Może i miała wymy­ka­jące się spod kon­troli tajem­ni­cze moce, może też świat osza­lał, ale rodzice nie tak ją wycho­wali, by miała wysłu­chi­wać dziw­nych doro­słych, nacho­dzą­cych ją w środku nocy z prze­mo­wami przy­po­mi­na­ją­cymi wer­bu­nek do jakiejś sekty. Bloom prych­nęła, zrzu­ciła z sie­bie śpi­wór i skie­ro­wała się w stronę drzwi.

Przy wyj­ściu z maga­zynu zatrzy­mał ją głos kobiety:

– Wiem o ogniu, Bloom.

Bloom zadrżała jak pło­myk na wie­trze. Powoli się odwró­ciła. Kobieta nie­ustan­nie się w nią wpa­try­wała, bacz­nym, ale nie bez­czel­nym wzro­kiem.

– Dokąd pój­dziesz? Do domu prze­cież nie wró­cisz. Zanadto się boisz, że znów nara­zi­ła­byś rodzi­ców na cier­pie­nie.

Dyrek­torka Dowling miała rację. Bloom zady­go­tała. Noce bywały zimne nawet w Kali­for­nii.

Dowling ruszyła w stronę Bloom, ta zaś znie­ru­cho­miała, prze­peł­niona mie­szanką zgrozy i nadziei.

– Ty szu­kasz odpo­wie­dzi. Ja jestem nauczy­cielką. To ozna­cza, że mam wszyst­kie odpo­wie­dzi. A przy­naj­mniej, że tak twier­dzę.

Bloom wola­łaby wró­cić do daw­nej sie­bie, niż poznać odpo­wie­dzi, nie znała jed­nak bez­piecz­nej drogi. Sama nie dałaby rady.

Dla­tego gdy kobieta zaczęła mówić, Bloom zamie­niła się w słuch.

BAŚŃ #1

Ludz­kie dzie­cię, ruszaj z nami,

Gdzie ostępy i moczary…

– W.B. Yeats1

OGIEŃ

Dopiero co dotar­łam do zamku, a już, muszę przy­znać, byłam w szoku.

Spo­ksik, Bloom, powta­rza­łam sobie w myślach, ale trudno zacho­wać spo­kój w kra­inie cza­rów. Nawet mi do głowy nie przy­szło, że moja nowa szkoła cza­ro­dzie­jek będzie przy­po­mi­nała zamek z ilu­stra­cji w moim uko­cha­nym zbio­rze baśni. Dawno, dawno temu był on ulu­bioną cząstką mojego dobytku, naj­bar­dziej baje­rancką książką, jaką zda­rzyło mi się mieć, ze zło­tymi esami-flo­re­sami na okładce. A gdy doro­słam, powę­dro­wał do pudła ze sta­rymi zabaw­kami, razem z plu­szo­wymi miś­kami. Sądzi­łam, że wyro­słam z baśni.

Tak było, dopóki za sprawą magii nie spa­li­łam swo­jego domu. Spło­nęły wtedy też tamto pudło i książka z baśniami.

Nawet jako dziecko ni­gdy nie marzy­łam, że prze­no­szę się do baj­ko­wego świata. A tu cały kra­jo­braz był taki. Pasma wzgórz, pokry­tych bujną zie­le­nią, na oko aksa­mit­nie miękką; gęste, cie­ni­ste lasy, a teraz zamek oto­czony bra­mami i ogro­dami.

Na każ­dym z zam­ko­wych rogów wzno­siły się kopu­la­ste baszty, a z dachu ster­czały liczne wie­życzki. Mury wyglą­dały na wznie­sione z gra­nitu, tyle że były gład­sze, jakby gra­nit prze­mie­niono w szkło lub nadano mu magiczny połysk. Moż­liwe, że cza­ro­dziejki umiały coś takiego zro­bić.

Nie mia­łam poję­cia, co potra­fią. Mimo że podobno sama kimś takim byłam.

Mój zbiór baśni sło­wem nie wspo­mi­nał o roju rówie­śni­ków, jaki wła­śnie mnie ota­czał. Tuż obok wła­śnie prze­ma­sze­ro­wała świet­nie wyglą­da­jąca dłu­go­noga Afro­ame­ry­kanka w dżin­so­wej kurtce, nio­sąca torbę pełną sprzętu spor­to­wego. Chwila, na pewno nie Afro­ame­ry­kanka. W świe­cie cza­ro­dzie­jów nie ist­nieje Afryka, nie ma też Ame­ryk. Nie zna­łam nazwy kra­iny, w któ­rej się znaj­do­wa­łam. No i nie sądzi­łam, że cza­ro­dziejki upra­wiają sporty eks­tre­malne.

Inna dziew­czyna, blada i z burzą brą­zo­wych wło­sów, pędziła przez dzie­dzi­niec, przy­ci­ska­jąc do piersi kilka sadzo­nek. Prze­szła też trze­cia, z lekka pun­ko­wata, wyróż­nia­jąca się oliw­kową cerą. Na uszach miała ogromne słu­chawki, z któ­rych dobie­gało cichut­kie brzę­cze­nie. Że cza­ro­dziejki słu­chają rocka, rów­nież nie przy­szło mi do głowy.

Był tu także smu­kły koleś w obci­słych dżin­sach, nazbyt drwiąco uno­szący brwi nad wąskim jak ostrze noża grzbie­tem nosa. W Kali­for­nii było mnó­stwo prze­mą­drza­łych bia­łych bub­ków, szpa­nu­ją­cych mroczną głę­bią, ale ten aku­rat łaził z praw­dzi­wym nożem. Rany, z praw­dzi­wym nożem! Jakoś nie cią­gnęło mnie do bliż­szego pozna­nia tego typa.

Olśnie­wa­jąca blon­dynka o por­ce­la­no­wej cerze robiła sobie sel­fie z grupą zauro­czo­nych nią pierw­szo­rocz­nia­ków. Uno­sząca się w powie­trzu świe­tli­sta smużka spra­wiała, że jej lśniące włosy wręcz się jarzyły. Nie ma to jak dobra poza do zdję­cia. Naj­wy­raź­niej cza­ro­dziejki były w sta­nie dostar­czać swo­jemu pięknu korzyst­nego oświe­tle­nia.

Spraw­dzi­łam tele­fon. Dyrek­tor Dowling powie­działa mi, że spo­tka się ze mną i we wszystko mnie wpro­wa­dzi Stella, dziew­czyna ze star­szego roku. Spóź­niała się, a mnie zmę­czyło cze­ka­nie. Mogłam sama się zorien­to­wać, dokąd iść.

Ruszy­łam przed sie­bie, zawa­ha­łam się i zmie­ni­łam kie­ru­nek, a potem ponow­nie poszłam pro­sto. Grunt to pew­ność sie­bie.

– Oho – usły­sza­łam czyjś głos. – Tro­chę się pogu­bi­łaś.

Zagad­nął mnie jakiś koleś. Na szczę­ście nie Gostek z Nożem, ale… sorki, Inny Gostku, nie mam dla cie­bie czasu.

Inny Gostek cią­gnął temat, z nutą zadumy w gło­sie:

– Pro­blem w tym, że za bar­dzo się sta­rasz. Już pra­wie bie­głaś. A teraz, gdy tu jestem, pew­nie nie dasz mi tej satys­fak­cji, że zawró­cisz.

Zer­k­nę­łam na niego i uśmiech­nę­łam się sze­roko. Włosy miał tak uło­żone, że wyglą­dały jak zło­ci­sty hełm, i nosił różową koszulę, co mi się spodo­bało, bo ste­reo­typy doty­czące płci są dla mię­cza­ków. A o jego stop­niu let­niej opa­le­ni­zny rudzie­lec taki jak ja, blady niczym rybi brzuch, mógł tylko poma­rzyć. Jed­nak nawet jeśli był z niego sło­dziak, nie mia­łam zamiaru go ośmie­lać.

– Wygląda więc na to, że będziemy cią­gnąć to w nie­skoń­czo­ność. Bywają gor­sze rze­czy, ale…

Sta­nę­łam w pół kroku i odwró­ci­łam się w jego stronę.

– Nie potrze­buję pomocy, ale dzięki.

Teraz, gdy zoba­czy­łam go z odpo­wied­niej per­spek­tywy, musia­łam przy­znać, że Inny Gostek rze­czy­wi­ście był sło­dzia­kiem, z zary­sem szczęki god­nym boha­tera, do tego tchną­cym pew­no­ścią sie­bie. Cóż, cia­cho czy nie cia­cho, nale­ża­łam do tych nie­za­leż­nych.

– Chyba nic takiego nie pro­po­no­wa­łem – draż­nił się ze mną. – Aro­gancka. Pew­nie cza­ro­dziejka.

Wła­śnie tak nazwała mnie dyrek­tor Dowling. Nabra­łam tchu i po raz pierw­szy powie­dzia­łam to na głos:

– Tak, jestem cza­ro­dziejką.

Wszystko wokół mnie, łącz­nie z zam­kiem i Sło­dzia­kiem, na chwilę prze­sło­niła mgiełka. Mogłam sobie żar­to­wać, ale nie bar­dzo mi wycho­dziło ukry­wa­nie, jaka jestem prze­jęta. Chło­pak wyczuł, że nie jestem stąd, i jego spoj­rze­nie zła­god­niało, jakby ogar­nęło go współ­czu­cie.

W Kali­for­nii nie umia­łam się dopa­so­wać. Czy uda mi się to tutaj? Ten chło­pak wyraź­nie był u sie­bie tu, w zamku, w świe­cie, w któ­rym cza­ro­dziejki i cza­ro­dzieje to nie­mal codzien­ność. Coś we mnie chciało się do niego uśmiech­nąć, pozo­stała część szep­tała, bym pole­gała tylko na sobie.

– Stary! Nie dręcz pierw­sza­ków.

Na te słowa, wypo­wie­dziane przez Gostka z Nożem, Sło­dziak się odwró­cił. Więc jed­nak nie. Tu też nie byłam u sie­bie. Ruszy­łam w stronę scho­dów, gdy ci dwaj po kum­pel­sku padali sobie w ramiona. Wyglą­dało na to, że Gostek z Nożem nazywa się Riv. Cóż, nie mnie to osą­dzać. Sama dosta­łam na imię Bloom.

Przy scho­dach dogo­niła mnie blon­dynka od magicz­nego oświe­tle­nia urody. Byłaby jesz­cze pięk­niej­sza, gdyby nie mina suge­ru­jąca, że coś jej się nie podoba.

– Bloom?

Wyglą­dało na to, że tym czymś byłam ja.

– Ty pew­nie jesteś Stella. Hej. Cze­ka­łam na cie­bie. I już mi się nudziło.

Moja nie­cier­pli­wość chyba nie zro­biła na Stelli wra­że­nia. Dziew­czyna opro­wa­dziła mnie po zamku, nie­dba­łymi mach­nię­ciami ręką pre­zen­tu­jąc osza­ła­mia­jące wnę­trza. Część żyran­doli w tej budowli wyko­nano tak kunsz­tow­nie i sub­tel­nie, że zda­wały się skła­dać z gwiazd zawie­szo­nych na pozła­ca­nych wstę­gach. Sale były prze­stronne i jasne, omia­tane pro­mie­niami słońca malo­wa­nymi przez okienne witraże, wyko­nane nie mniej mister­nie niż obszy­cie rąbka sukni jakiejś księż­niczki. Duża część witraży została skom­po­no­wana ze szkieł w róż­nych odcie­niach zie­leni, bar­wią­cych powie­trze wokół nas tak, jak­by­śmy prze­by­wały w świe­cie jade­itów i szma­rag­dów.

Na Stelli nie robiło to wra­że­nia, ale i ona pre­zen­to­wała się nad wyraz impo­nu­jąco. Miała włosy zaple­cione w war­kocz, opa­su­jący głowę nie­sa­mo­witą koroną, trencz z naj­wyż­szej półki i zachwy­ca­jące czer­wone buty. Sama mia­łam świra na punk­cie butów, a co wię­cej, wybie­ra­łam czer­wone i różowe, choć rudo­włose powinny się takich wystrze­gać, ale ja uwiel­bia­łam łamać sche­maty. Tyle że wszyst­kie moje sty­li­za­cje bla­dły w porów­na­niu z tym, co widzia­łam u Stelli. Nawet na jej dłoni znaj­do­wała się ozdoba. Ruchem głowy wska­za­łam bogato zdo­biony pier­ścio­nek.

– Nie­zła bły­skotka.

– Pamiątka rodzinna – wyja­śniła Stella. – Pier­ścień przej­ścia. Jedyne, co trzyma mnie tutaj przy zdro­wych zmy­słach, to moż­li­wość urwa­nia się stąd.

Kiedy cią­gnęła swoją opo­wieść, świad­czącą o znu­dze­niu tym baśnio­wym zam­kiem, ponow­nie rzu­ci­łam okiem na jej pier­ścień.

– Gdy­byś kie­dyś chciała wró­cić – oznaj­miła Stella, z roz­my­słem mi go poka­zu­jąc. Pod­kre­ślała swoją prze­wagę, ale jesz­cze nie wie­dzia­łam dla­czego.

Stella nie miała poję­cia, jak strasz­nie marzył mi się powrót do domu. Nie mogłam jed­nak sobie na to pozwo­lić. Kobieta znana mi jako dyrek­tor Dowling obie­cała, że tu dostanę odpo­wie­dzi.

Poszłam za Stellą na pię­tro, do tej czę­ści baśnio­wego zamku, którą nazwała poko­jami Winx. Rzu­ci­łam tam swoje rze­czy, nie bar­dzo słu­cha­jąc Stelli. Głowę zaprzą­tały mi wspo­mniane odpo­wie­dzi.

Pierw­szym punk­tem w pla­nie musiało więc być dopro­wa­dze­nie do ponow­nego spo­tka­nia z dyrek­tor Dowling.

OGIEŃ

Cza­ro­dziejka spra­wia­jąca wra­że­nie zain­te­re­so­wa­nej głów­nie swoim tele­fo­nem wska­zała mi drogę do gabi­netu dyrek­torki. Wej­ście tam przy­nio­sło jesz­cze wię­cej pytań. W gabi­ne­cie stał glo­bus, na któ­rym zamiast kon­ty­nen­tów wid­niały wymiary. Jeden z nich nosił nazwę Era­klyon, co mogło brzmieć jak chrzą­ka­nie smoka. Wymiar, w któ­rym obec­nie prze­by­wa­łam, nazwano Sola­rią.

Szkoła magii, Alfea. I baśniowy wymiar, Sola­ria. Całe światy od Kali­for­nii i od domu.

Do tego dyrek­tor Dowling – dama zna­jąca odpo­wie­dzi. Moja jedyna nadzieja. Wkom­po­no­wana w tło, na które skła­dały się księgi, bogato zdo­bione witraże, glo­bus z wymia­rami oraz lśniące biurko. Sto­jąc przy tym meblu, mając za sobą mister­nie rzeź­bione krze­sło i okrą­głe okna z mozaiką zie­lo­nych szy­bek, kobieta powia­do­miła mnie, że jestem Wróżką Ognia.

– Tyle to i ja wiem – odpar­łam z prze­ką­sem, a potem zada­łam pierw­sze ze swo­ich pytań: – To kiedy zaczy­namy?

– Lek­cje są od jutra – odpo­wie­działa pani Dowling, ważąc każde słowo. – Naj­pierw poznasz pod­stawy. Cza­ro­wać nauczysz się powoli, za to w bez­pieczny spo­sób.

Zabo­lało. Myśla­łam, że skoro przy­szła po mnie oso­bi­ście, może będzie mi udzie­lać spe­cjal­nych lek­cji. Ale nie, byłam jedy­nie kolejną uczen­nicą szkoły dla cza­ro­dzie­jek. No i dobrze. Chcia­łam roz­stać się z tym miej­scem tak szybko, jak będzie to moż­liwe.

Dla­tego zanie­po­ko­iło mnie jedno z uży­tych przez nią słów.

– Powie­działa pani: „powoli”…

– Bo to ważne. Magia, o czym dobrze wiesz, bywa nie­bez­pieczna. Nasz pro­gram kła­dzie na to duży nacisk. Zaufaj temu pro­ce­sowi.

– Temu… powol­nemu… pro­ce­sowi – pod­kre­śli­łam z naci­skiem.

– Absol­wenci Alfei wła­dali wymia­rami i pro­wa­dzili armie. Two­rzyli potężne arte­fakty i odkry­wali dawno zagi­nioną magię. To oni kształ­tują Inny Świat. Jeśli powie­dzie ci się tutaj, wszę­dzie indziej też dasz sobie radę.

Jej głos, cichy i pełen powagi, przy­ku­wał uwagę. Słowa roz­wi­jały przede mną coś na kształt kolej­nej mapy nie­zwy­kłych wymia­rów. Pani Dowling wygła­szała wspa­niałą mowę rekru­ta­cyjną, mnie jed­nak nie na rekru­ta­cji zale­żało.

– To miej­sce… ten Inny Świat, Alfea? Naprawdę wydaje się bajeczką, która stała się prawdą – nie­sa­mo­wita. Ale to nie jest mój dom – powie­dzia­łam. – Nie chcę wła­dać wymia­rem czy pro­wa­dzić armii. Jestem tutaj, bo obie­cała pani, że nauczy mnie kon­tro­lo­wać moją moc.

Nie zamie­rza­łam żebrać o to, by dodała mi otu­chy. Tego nie zaofe­ro­wała.

Na moje bła­galne spoj­rze­nie pani Dowling odpo­wie­działa chłod­nym i nie­wzru­szo­nym. Jej słowa defi­ni­tyw­nie zakoń­czyły tę roz­mowę.

– Nie, Bloom. Jesteś tutaj, ponie­waż nie mia­łaś innego wyboru.

Chęt­nie bym ją znie­na­wi­dziła za to, że mi nie pomo­gła, ale miała rację. To było miej­sce, w któ­rym mogłam się nauczyć pano­wa­nia nad swoją mocą. Moi rodzice zasłu­gi­wali na wię­cej niż na dziecko nie­okieł­znane jak pożar lasu. Robi­łam to dla nich.

OGIEŃ

Dla rodzi­ców byłam gotowa zro­bić wszystko, łącz­nie z okła­my­wa­niem ich co do mojej nowej szkoły z inter­na­tem. Oczy­wi­ście znaj­do­wała się w Szwaj­ca­rii. Moja popo­łu­dniowa roz­mowa z nimi na wide­ocza­cie wypa­dła nieco nie­zręcz­nie, zwłasz­cza gdy suge­ro­wali, żebym poka­zała im widok z okna. Że też w naszej kra­inie cza­rów nie było sto­ków nar­ciar­skich!

W cza­sach, gdy mama jesz­cze myślała, że wyro­snę na czir­li­derkę, a może nawet na kró­lową balu matu­ral­nego, bawi­ły­śmy się w uda­wa­nie, że jestem księż­niczką. Prze­bie­ra­ły­śmy się i pusz­czała mi muzykę w stylu czir­li­der­skim. Zapa­mię­ta­łam jeden zaśpiew: „Zamknij oczy, ser­cem patrz!”. To pra­nie mózgu ni­gdy jed­nak na mnie nie dzia­łało. Nie­zbyt mnie krę­ciły fal­ba­nia­ste suk­nie księż­ni­czek, za to podo­bała mi się myśl, że w takim zamku czu­ła­bym się u sie­bie.

W tych snach na jawie o baj­ko­wych zam­kach księż­niczce przy­pa­dała w udziale jej wła­sna kom­nata.

W tym, co jasno­włosa pięk­ność Stella nazwała poko­jami Winx – ciągu jasnych pomiesz­czeń o wyso­kich oknach z wido­kiem, któ­rego nie mogłam poka­zać rodzi­com – tylko jed­nej oso­bie przy­słu­gi­wało całe pomiesz­cze­nie. Zupeł­nie mnie nie zdzi­wiło, że była nią Stella.

Drugą salkę zaj­mo­wały Musa, widziana już przeze mnie dziew­czyna z brzę­czą­cymi słu­chaw­kami na uszach, oraz Terra, która nawet teraz roz­sta­wiała po poko­jach rośliny donicz­kowe, we wszel­kich dostęp­nych miej­scach. Ja swój dzie­li­łam z dziew­czyną o imie­niu Aisha. Wcze­śniej zwró­ci­łam uwagę na jej torbę ze sprzę­tem spor­to­wym, teraz patrzy­łam, jak impo­nu­jąca kolek­cja medali, wyło­żona na jej toa­letce, przy­ćmiewa bla­skiem lustro. Gdzie teraz podzie­wała się Aisha, nie wie­dzia­łam. Poru­szała się szybko, śmi­ga­jąc po naszych poko­jach z nie­zwy­kłym wdzię­kiem i pręd­ko­ścią.

Wyda­wała się sym­pa­tyczna, ale nie widzia­łam sie­bie w roli ser­decz­nej przy­ja­ciółki maniaczki sportu.

Kiedy mama, nie mogąc się docze­kać mojego prze­isto­cze­nia w Miss Popu­lar­no­ści, zapy­tała o pozo­stałe dziew­częta, wzru­szy­łam ramio­nami.

– Szcze­rze, to jest tu pięć dziew­czyn na ogra­ni­czo­nej prze­strzeni, a więc… to tylko kwe­stia czasu, aż zni­żymy się do sytu­acji z Władcy much i zaczniemy się naza­jem zabi­jać.

Taka odpo­wiedź nie zachwy­ciła mamy. Po naszych typo­wych prze­py­chan­kach słow­nych rodzice znów popro­sili o poka­za­nie Alp. Rozej­rza­łam się spa­ni­ko­wana. Nie mogłam im zapre­zen­to­wać ani moich suk­ce­sów towa­rzy­skich, ani gór.

Lampka na mojej szafce noc­nej zga­sła. Potem się zapa­liła. Znowu zga­sła.

– Już pora. Gasimy świa­tła. Wyłą­czamy tele­fony – zako­mu­ni­ko­wał spo­kojny głos Aishy.

Powie­dzia­łam rodzi­com, że ich kocham, i się roz­łą­czy­łam. Teraz mogłam już swo­bod­nie zapew­nić Aishę o mojej dozgon­nej wdzięcz­no­ści.

Uśmiech­nęła się nie­znacz­nie, ale jak mi się wydało, cie­pło.

– Czy chcę wie­dzieć, dla­czego myślą, że sie­dzisz w Alpach?

– Oboje są ludźmi. Zdaje się, nie powinni wie­dzieć o ist­nie­niu tego miej­sca. Tylko dla­tego uwa­żają Alfeę za mię­dzy­na­ro­dową szkołę w Szwaj­ca­rii.

Aisha jakby drgnęła.

– Rodzice – ludzie, córka – cza­ro­dziejka?

Mia­łam nadzieję, że nie jest to aż tak nie­zwy­kłe, jed­nak ton Aishy świad­czył o czymś innym. A nie wyglą­dała na osobę, którą łatwo zasko­czyć.

Chcąc ukryć skrę­po­wa­nie, zaję­łam się roz­pa­ko­wy­wa­niem swo­ich rze­czy.

– Pani Dowling mówi, że w mój rodo­wód musiała się wpi­sać jakaś cza­ro­dziejka. Od dawna uśpione magiczne moce. Kie­dyś prze­stanę zauwa­żać, jak nie­do­rzecz­nie to brzmi.

Zasko­cze­nie Aishy ustą­piło miej­sca roz­ba­wie­niu, zabar­wio­nemu iro­nią.

– Poważ­nie? Czyż­bym tra­fiła na jedyną osobę we wszech­świe­cie, która ni­gdy nie czy­tała „Harry’ego Pot­tera”?

– Daruj sobie. Gdy­byś wie­działa, ile godzin zmar­no­wa­łam na inter­ne­towe testy Tiary Przy­działu…

– Ravenc­law?

– Cza­sami Sly­the­rin – przy­zna­łam.

Nie­kiedy też kan­to­wa­łam, żeby nie wyszedł mi Sly­the­rin. Oba­wia­łam się jed­nak, że to, bar­dziej niż wszystko inne, kwa­li­fi­ko­wało mnie jed­nak do Sly­the­rinu.

– No i to tłu­ma­czy kłam­stwa – stwier­dziła lekko Aisha. Dopiero teraz w jej war­ko­czy­kach zauwa­ży­łam nie­ziem­skie pasemka o bar­wie kobal­to­wego błę­kitu.

– Gryf­fin­dor? – skon­tro­wa­łam. – Stąd to oce­nia­nie.

Obie sze­roko się uśmiech­nę­ły­śmy. Zła­pa­łam za kosme­tyczkę i skie­ro­wa­łam się do łazienki. Jak dotąd współ­lo­ka­torka mi paso­wała. Gdyby miało dojść do wza­jem­nego wyrzy­na­nia się, Aishę zabi­ła­bym na samym końcu.

Kwe­stia pierw­szego miej­sca na tej liście wciąż pozo­sta­wała otwarta.

Mija­jąc pokój Stelli, zoba­czy­łam, że tak uważ­nie przy­gląda się roz­ło­żo­nym na łóżku mie­nią­cym się, sre­brzy­stym kre­acjom, jakby była głów­no­do­wo­dzącą pla­nu­jącą wojenną kam­pa­nię.

– W czymś ci pomóc? – zapy­tała, nie patrząc na mnie.

Dyrek­tor Dowling przed­sta­wiła mi Stellę jako moją men­torkę. Na razie jed­nak ta dziew­czyna raczej się nie paliła do oka­zy­wa­nia mi wspar­cia.

– Prze­bie­rasz się? – spy­ta­łam.

– Ow­szem.

– Myśla­łam, że otrzę­siny to nic for­mal­nego.

– Zga­dza się.

Żeby wszystko było jasne, dopre­cy­zo­wa­łam:

– Nic for­mal­nego, a ty się tak stro­isz.

– W tej kiecce ludzie już mnie widzieli. Ocze­kują cze­goś nowego.

Stella powie­działa to tak, jakby cho­dziło o coś oczy­wi­stego, kon­tem­plu­jąc spód­nicę dorów­nu­jącą bla­skiem tysiąc­owi słońc.

Zamru­ga­łam.

– Ocze­kują, że będziesz się prze­bie­rać parę razy dzien­nie?

– Ocze­kują ode mnie dba­ło­ści o wygląd. – Stella omio­tła spoj­rze­niem mój bar­dzo codzienny ubiór. Bez słowa prze­nio­sła je na lustro. Gdy wpa­try­wała się w swoje odbi­cie, jej oczy nagle roz­ja­rzyły się bru­natną żół­cią, zapa­la­jąc się jak wmon­to­wane w twarz reflek­torki. Zami­go­tało kolejne magiczne oświe­tle­nie. Stella, ot tak, wydo­by­wała je z powie­trza, kie­ru­jąc pod takim kątem, by pod­kre­ślało jej kre­ację.

Znie­ru­cho­mia­łam niczym kró­lik ośle­piony przez magiczne reflek­tory.

– Coś jesz­cze? – Stella chyba miała mnie już dosyć.

– To świa­tło. To magia, prawda? Wła­ści­wie, jak ty to…?

– Jestem men­torką – oznaj­miła twardo. – Nie nauczy­cielką.

Okej, Stella, dotarło.

Stella zła­god­niała.

– To coś, czego nauczysz się na pierw­szych lek­cjach: magia wró­żek wiąże się z emo­cjami. Mogą to być dobre myśli, mogą być też złe. Miłość, nie­na­wiść, strach. Im sil­niej­sze emo­cje, tym sil­niej­sza magia.

– A ty mnie nie zno­sisz czy się mnie boisz? – spy­ta­łam. – Rzu­ca­jąc ten czar, wpa­try­wa­łaś się we mnie. Bo tego, że nie darzysz mnie sym­pa­tią, jestem pewna.

Żar­to­wa­łam, ale Stella chyba potrak­to­wała to poważ­nie.

– Nie znam cię – odpo­wie­działa. – Jestem jed­nak prze­ko­nana, że jak tylko cię poznam, znajdę coś… co polu­bię.

Spo­sób, w jaki na mnie patrzyła, mówił mi, że z tym prze­ko­na­niem było nieco słabo. Z dru­giej strony miłe było to, że Stella nie odrzuca moż­li­wo­ści polu­bie­nia mnie. Bywały chwile, że patrząc w lustro, sama nie bar­dzo widzia­łam powód, by lubić samą sie­bie.

Zasta­na­wia­łam się, czy coś takiego czuły też kie­dyś moje nowe współ­lo­ka­torki. Rado­śnie krzą­ta­jąca się Terra, zdy­stan­so­wana Musa, zachwy­ca­jąca Stella oraz Aisha, uoso­bie­nie roz­sądku. Coś mi mówiło, że nie.

UMYSŁ

Pięć dziew­czyn. Czter­dzie­ści osiem roślin donicz­ko­wych. Pokoje Winx pękały w szwach. W odczu­ciu Musy taki natłok pano­wał wszę­dzie: roz­wi­bro­wany natręt­nymi emo­cjami innych ludzi, wle­wał się pod drzwiami nie­usta­ją­cym poto­kiem nie­chcia­nych infor­ma­cji.

Musa o niczym innym nie marzyła tak bar­dzo jak o wła­snym pokoju. Nic z tego. A teraz do ich wspól­nej sypialni weszła Terra, zgnę­biona tym, że jaśnie pani Stella kazała jej zabrać rośliny z jej pokoju.

Terrę raczej łatwo było zra­nić. Jej ból dźwię­czał w gło­wie Musy niczym gong; aż musiała zaci­skać zęby.

– Uro­cza dziew­czyna – zauwa­żyła Musa.

Uczuć Stelli nie dałoby się nazwać uro­czymi. Ale jak pod­po­wia­dało Musie doświad­cze­nie, to samo odno­siło się do emo­cji więk­szo­ści ludzi.

Super­słodki głos Terry wszedł na wyso­kie obroty – w fazę przy­spie­sze­nia i gorącz­ko­wej ser­decz­no­ści.

– Tylko żar­to­wała. Sama wiem, że mam tego sporo. Szok, Wróżka Ziemi, znana jako Terra, lubi rośliny. U nas to rodzinne. Mam kuzynkę o imie­niu Flora. Moja mama to Rose, a tata pra­cuje tutaj w szklarni. Prak­tycz­nie dora­sta­łam w Alfei. To dla­tego znam dużo osób z dru­giego roku i …

Mnó­stwo osób z dru­giego roku, w tym Stellę, to dokład­nie miała na myśli Terra. Coś tu było nie tak. I nie dawało Musie spo­koju jak nie­spo­dzie­wana luka na półce z książ­kami.

– Stella jest z dru­giego roku? Dla­czego więc mieszka w poko­jach z pierw­sza­kami?

– No tak. Wła­ści­wie… to nie wiem. Może jakieś nie­za­ła­twione for­mal­no­ści? Tak mi się zdaje…

A mnie się zdaje, że kła­miesz, pomy­ślała Musa. Odwró­ciła się i wni­ka­jąc swoją mocą w Terrę, doznała nikłego wra­że­nia, że…

Nie, nie powinna drą­żyć. Masa ludzi kła­mie. A Terry naj­wy­raź­niej nie trzeba było do niczego zachę­cać. Już wypeł­niała ich pokój rośli­nami, a głowę Musy nad­mia­rem nie­chcia­nych infor­ma­cji.

– Wiesz co? – stwier­dziła Musa. – W sumie to nic takiego. – Wycią­gnęła rękę po słu­chawki, niczym tonąca, która łapie za pon­ton ratun­kowy.

Terra nie prze­sta­wała traj­ko­tać.

– Ale ja tam bym jej o to nie zaga­dy­wała. Powiedzmy sobie… wszyst­kie… jasno: kogo to obcho­dzi?

– Dziw­niej być nie musi, to moja zasada życiowa. A więc nie ma sprawy – przy­znała Musa, kate­go­rycz­nie koń­cząc roz­mowę. Czego aku­rat ter­ro­rystka Terra nie zauwa­żyła.

– Chcesz suku­lenta? Są spoko. Bez­ob­słu­gowe. W sam raz dla cie­bie. Nie to, żebym już cię znała, ale…

– Jeśli wezmę, to zamilk­niesz? – wtrą­ciła Musa, momen­tal­nie czu­jąc, że prze­gięła. – Terra, tylko żar­to­wa­łam.

Przy­jęła roślinę, speł­nia­jąc ocze­ki­wa­nia Terry, a współ­lo­ka­torka w nagrodę zajęła się czymś innym. Musa z ulgą czym prę­dzej wło­żyła słu­chawki. Ale nic z tego. Terze bowiem tak naprawdę nie cho­dziło o to, by obda­ro­wać Musę doniczką. Chciała ją wcią­gnąć w roz­mowę, zain­te­re­so­wać, oszo­ło­mić natło­kiem emo­cji. Zalać nimi.

– W sumie jed­nak ta byłaby…

Musa odwró­ciła się tak, żeby Terra nie widziała jej twa­rzy. Despe­racko liczyła na to, że współ­lo­ka­torka odpu­ści i da jej spo­kój. Roz­le­gło się puka­nie. Musa zer­k­nęła na drzwi, zga­du­jąc, że to Aisha, pani spo­koj­nych wód, albo ogni­sta Bloom. Stella zde­cy­do­wa­nie nie była z tych puka­ją­cych.

W drzwiach poja­wiła się głowa Aishy.

– Mówisz, że dora­sta­łaś w Alfei?

Maniaczka sportu chciała się dowie­dzieć, gdzie tu jest basen, bo naj­wy­raź­niej musiała pły­wać dwa razy dzien­nie, żeby nie wyschnąć na wiór. Z Terry gwał­tow­nie wylała się rzeka kom­plet­nie nie­przy­dat­nych infor­ma­cji o sta­wie, nad któ­rym ćwi­czą Spe­cja­li­ści. Jak wyni­kało z jej słów, na zaję­ciach mili­tar­nego wydziału szkoły pod­czas walk spa­rin­go­wych na zmianę wrzu­cano się do wody.

Musa zosta­wiła Aishy trudy doga­dy­wa­nia się z Terrą.

Przy­zwy­cza­jaj­cie się do roz­cza­ro­wań, pomy­ślała, adre­su­jąc to do nich obu. Aisha nie miała basenu, a Terra jakoś nie zjed­ny­wała sobie przy­ja­ciół. Dziew­czyna bowiem zde­cy­do­wa­nie nale­żała do tych, któ­rzy chcą, by wszy­scy ich lubili. Ten typ miał zaś tak, że im moc­niej się sta­rał, tym bar­dziej do sie­bie znie­chę­cał – i wtedy sta­rał się jesz­cze bar­dziej. Para­graf dwa­dzie­ścia dwa, czyli błędne koło.

Patrząc na wysiłki Terry, Musa czuła się paskud­nie… ale nie potra­fiła jej polu­bić. Przy­pusz­czała, że to wła­śnie takie reak­cje czę­ściowo współ­two­rzą pro­blem Terry.

Ale prze­cież Musa miała wła­sne pro­blemy. Nie obcho­dziły jej ani Wróżki Ognia, Świa­tła, Ziemi czy Wody, ani też Spe­cja­li­ści. Kon­cen­tro­wała się na pró­bach wyci­sze­nia wszyst­kiego i wszyst­kich.

SPECJALISTA

Był to kolejny piękny dzień w Alfei, który mocar­nym Spe­cja­li­stom upły­wał na ćwi­cze­niach z obrony magicz­nych wymia­rów. Mie­rzyli się w wal­kach spa­rin­go­wych na pomo­stach prze­ci­na­ją­cych staw, spory pro­sto­kątny akwen, w któ­rym odbi­jały się szare kamienne mury oraz wysa­dzana drze­wami droga i ogromna połać zie­lo­nej trawy naprze­ciwko. Jakiś fra­jer wła­śnie dał się strą­cić do wody.

Riven uśmiech­nął się iro­nicz­nie i mach­nął mie­czem. Po dłu­gim lecie faj­nie było znów trzy­mać w dłoni broń. Już nie tak faj­nie było słu­chać Skya, jego naj­lep­szego na świe­cie i mega­iry­tu­ją­cego przy­ja­ciela, nie­ustan­nie nawi­ja­ją­cego o rudo­wło­sej dziew­czy­nie ze świata ludzi, którą poznał dzień wcze­śniej. Riven nie wąt­pił, że cho­dzi o jakąś wariatkę. Wie­dział o tym, bo Sky w kobie­tach szu­kał wła­śnie wariac­twa.

Co rów­nie nie­fajne, ale i cał­ko­wi­cie nor­malne, Sky pod­czas tego spa­ringu spusz­czał mu łomot.

– Opu­ści­łeś się przez lato – zaśmiał się teraz.

Riven obna­żył zęby.

– Poprawka: odla­ty­wa­łem uja­rany.

Dąże­nie do poko­na­nia Skya nie miało sensu. Był naj­lep­szy. Każdy w Alfei by to przy­znał… zaraz po stwier­dze­niu, że naj­gor­szy jest Riven.

Sensu więc to nie miało, ale Riven i tak usi­ło­wał przy­wa­lić Sky­owi. Wia­domo, nie był za mądry.

Ojcem Skya był Andreas z Hera­klionu, nie­ży­jący już legen­darny boha­ter, pogromca Spa­lo­nych. Rolę ojca zastęp­czego odgry­wał Spe­cja­li­sta, dyrek­tor Silva, ich nie­ustra­szony prze­ło­żony o zim­nych nie­bie­skich oczach i pasjo­nat wcze­sno­po­ran­nych bie­gów. Riven ostroż­nie się rozej­rzał. Z oso­bami sto­ją­cymi wyżej od niego miał pro­blem, zwią­zany z tym, że wyżej od niego stali wszy­scy. Teraz był pewien, że za chwilę pojawi się przy nich Silva, żeby pod­kre­ślić, iż nie­opie­rzeni Spe­cja­li­ści z pierw­szego roku powinni sta­wiać sobie za wzór Skya i, choć to dla nich nie­osią­galny poziom, brać z niego przy­kład.

Zabij­cie mnie, pomy­ślał Riven. Spa­dam do lasu zaja­rać.

Ruszył ku drze­wom, nie przej­mu­jąc się pro­te­stami Skya. Zauwa­żył, że jego wypad śle­dzi jeden z nowych. Don? Nie, Dane. Zasta­no­wił się, czy nie pozdro­wić go środ­ko­wym pal­cem, ale daro­wał to sobie.

Prze­kro­czył nie­bie­ską, migo­tliwą Barierę i wszedł w gęsty, ciemny las. Nie­mal sły­szał głos Silvy, tłu­ma­czą­cego pierw­szo­rocz­nia­kom, że Bariera to ich magiczna osłona przed Spa­lo­nymi. Strzeż­cie się tych bez­li­to­snych potwo­rów o nad­ludz­kiej sile i szyb­ko­ści, nie­ważne, że nie widziano ich od szes­na­stu lat – są tak prze­ra­ża­jące, że aż strach.

Riven miał aler­gię na moty­wa­cyjne prze­mowy.

Jak tylko przy­siadł na omsza­łych kamie­niach, usły­szał hałas. Głu­chy i cichy grze­chot, coś jakby prze­cią­ga­nie kości po innych kościach. Dziwne, gwał­towne trza­ski.

Docho­dziły spo­mię­dzy drzew. Las wyglą­dał tak jak zawsze: pokrzy­wione gałę­zie obar­czone natło­kiem zie­lo­nych liści, przez które prze­bi­jały się plamy sło­necz­nego bla­sku. To te dźwięki spra­wiały, że wszel­kie zakoń­cze­nia ner­wowe Rivena prze­szy­wał ból, a jego skóra cier­pła pomimo upału.

Bacz­nie obser­wo­wał naj­bliż­sze oto­cze­nie, wyko­rzy­stu­jąc wszel­kie poznane ćwi­cze­nia, poma­ga­jące nie tra­cić czuj­no­ści i być goto­wym na wszystko.

Nic jed­nak nie byłoby w sta­nie przy­go­to­wać Rivena na widok, jaki mu się uka­zał za zasłoną liści. Zna­lazł tam zma­sa­kro­wane zwłoki jakie­goś starca. Głowy już pra­wie nie było, skóra z policzka została zdarta niczym papier, a to, co zostało z twa­rzy, nio­sło ze sobą opo­wieść o zgro­zie i nie­wy­obra­żal­nym bólu. Ciało było nie­mal w strzę­pach okry­tych skraw­kami ubioru. Na dnie naj­głęb­szych ran o poszar­pa­nych brze­gach Riven dostrzegł zwę­glony mrok.

Chło­pak obrzu­cił prze­cią­głym spoj­rze­niem oka­le­czone szczątki, które przed­tem były czło­wie­kiem. Usi­ło­wał odna­leźć w sobie żoł­nie­rza, być dzielny. Potem ruszył bie­giem; poty­ka­jąc się na wykro­tach, gnał na łeb na szyję przez ten gęsty, ciemny las, w stronę Bariery i bez­pie­czeń­stwa. Gło­śno wzy­wał Skya. Silvę. Jaką­kol­wiek pomoc.

ZIEMIA

Nad dzie­dziń­cem roz­cią­gnięto sznury z lami­po­nami. Grała muzyka. Terra, wresz­cie roz­po­czy­na­jąca naukę w Alfei, brała udział w balu inau­gu­ra­cyj­nym, o jakim zawsze marzyła. Po latach bycia nauczy­ciel­ską córką i zbyt wielu godzi­nach spę­dzo­nych w szklarni w końcu stała się peł­no­prawną uczen­nicą.

Tyle że kiedy wyobra­żała sobie te sceny, nie przy­pusz­czała, że wszy­scy będą roz­ma­wiać o zabój­stwie. Raczej nie zale­żało jej na tym, by impre­zowe poga­duszki krą­żyły wokół tru­pów.

A wycho­dziło na to, że Riven natra­fił w lesie na zwłoki. Mowa była o starcu, któ­rego podobno uśmier­cił Spa­lony, ale o Spa­lonych szep­tało się stale. Terra wie­działa, że prawda musi wyglą­dać ina­czej.

Riven na pewno mocno to prze­żył, pomy­ślała, choć zaj­mo­wało ją coś cał­kiem innego. Bawiła się prze­cież na balu ze swo­imi współ­lo­ka­tor­kami. Ich kwa­tery nazwano poko­jami Winx i była to cał­kiem fajna nazwa. Może mogłyby się okre­ślać mia­nem Klubu Winx?

Terra, Aisha i Musa wybie­rały wła­śnie prze­ką­ski, umi­la­jąc sobie czas roz­mową o… zabój­stwie.

– Może po pro­stu był stary – powie­działa nie­pew­nie Terra. – Ludzie się sta­rzeją. Umie­rają. Wszy­scy umrzemy.

Wyda­wało się to sen­sowne. Nie tak straszne.

Nowa współ­lo­ka­torka Terry, Musa, zbyt fajna na tę szkołę i na pewno zbyt fajna dla niej, odparła:

– Taa, na sta­rość na pewno czeka cię deka­pi­ta­cja.

Terra zagry­zła wargi. Musa nie­wąt­pli­wie uznała ją za głu­pią.

Aisha budo­wała na ser­wetce wspa­niały monu­ment z cia­ste­czek. Cia­stecz­kową Krzywą Wieżę. Terra ner­wowo przyj­rzała się jedze­niu, wyło­żo­nemu na sto­jące przed nimi stoły. Cza­sem odno­siła wra­że­nie, że przy­biera na wadze, jesz­cze zanim zaczyna jeść. Po cia­steczka nie mogła się­gnąć. Wszyst­kie pozo­stałe dziew­częta z poko­jów Winx były szczu­płe i śliczne. Gdyby zja­dła parę cia­stek, ludzie powie­dzie­liby: „Nic dziw­nego, że tak wygląda”. Ale gdyby talerz miała pełen mar­che­wek, usły­sza­łaby: „Kogo ona chce oszu­kać, jej wygląd mówi sam za sie­bie”. Trudno powie­dzieć, co powinna zro­bić.

Musa i Aisha dow­cip­ko­wały na temat moż­li­wo­ści Aishy w kwe­stii zja­da­nia sło­dy­czy. Oka­zało się, że Musa jed­nak potrafi się uśmiech­nąć.

Teraz ruchem głowy wska­zała talerz z cia­stecz­kami.

– Nie oce­niam cię, ale…

– Jem milion kalo­rii dzien­nie. Gdyby nie pły­wa­nie, była­bym gruba – odpo­wie­działa Aisha, wyraź­nie roz­ba­wiona. Była gibka, pre­cy­zyjna w ruchach i piękna. Nic dziw­nego, że wizja przy­ty­cia wydała jej się śmieszna.

– Kie­dyś tań­czy­łam – wyznała Musa. – Łapię, o co cho­dzi.

Rze­czy­wi­ście dobrze się rozu­miały. Wyglą­dało na to, że nadają na tych samych falach.

– A skoro o tym mowa… – Aisha wstała, by doło­żyć sobie cia­ste­czek.

– Druga runda. Nie­źle – zadrwiła Musa. – A więc dwa razy dzien­nie. Dzień w dzień. Nie żar­to­wa­łaś.

Aisha par­sk­nęła śmie­chem i odda­liła się. Musa, nie mając z kim gawę­dzić, się­gnęła po słu­chawki.

– Czyli jed­nak ją sły­sza­łaś – zauwa­żyła Terra ostrzej­szym tonem, niż zamie­rzała.

– Co? – spy­tała Musa.

Terra czuła, że nie powinna jej doci­skać. Już teraz robiło jej się nie­do­brze, ale choć wie­działa, że będzie tylko gorzej, nie mogła prze­stać.

– Wtedy w pokoju. Pamię­tam, że mia­łaś na uszach słu­chawki. I… zigno­ro­wa­łaś mnie, jak­byś niczego nie sły­szała. Aishę jed­nak usły­szałaś?

Musa sta­ran­nie dobie­rała słowa.

– Cza­sem wkła­dam je, kiedy nie mam ochoty gadać.

– No tak – stwier­dziła Terra. – Przy mnie czę­sto ci się to zda­rza.

Gdy roz­bły­sły świa­tła i zagrała muzyka, Terra dostrze­gła, że jej nowa współ­lo­ka­torka nie bar­dzo wie, co odpo­wie­dzieć. Musa jest sym­pa­tyczna, pomy­ślała ponuro. Nie chciała ura­zić Terry. Po pro­stu jej nie polu­biła.

Musa odpo­wie­działa dopiero po chwili.

– Już tak mam. To nie twoja…

– Nie ma sprawy – zapew­niła Terra, nagle zła na sie­bie. – Nie musisz się tłu­ma­czyć. Wystar­czy to, co powie­dzia­łaś. To ja powie­dzia­łam za wiele.

Oddała Musie jedyną moż­liwą przy­sługę, odcho­dząc i dając jej spo­kój, przez co na swoim pierw­szym balu w Alfei też została sama.

Zauwa­żyła tatę skon­cen­tro­wa­nego na prze­dzie­ra­niu się przez bawiący się tłum. Kil­koro uczniów powi­tało go okrzy­kami: „O, pro­fe­sor Harvey. Dobry wie­czór!”, ale minął ich, chyba tego nie sły­sząc. Nawet ojciec Terry był tu milej widziany niż ona.

I to tata był jej jedyną nadzieją.

Spró­bo­wała go wesoło zagad­nąć:

– Hej, tato! Idziesz do szklarni? Pomóc ci w czymś?

To nie mogło mieć nic wspól­nego z tam­tymi… zwło­kami. Na pewno nie, musiało cho­dzić o kro­kusy pła­czące, które nie­dawno zakwi­tły.

Tata obrzu­cił ją tak poczci­wym spoj­rze­niem, że serce w niej zamarło.

– Nie ma mowy, dziecko. To twój pierw­szy dzień. Żad­nego cho­wa­nia się w szklarni. Całe życie marzy­łaś o dosta­niu się do Alfei. I speł­niło się. Baw się. Bądź sobą.

Wła­śnie bycie mną sta­nowi pro­blem, pomy­ślała Terra. Że też nie mogę być kimś innym.

Nie miała zamiaru szu­kać swego iry­tu­ją­cego brata. Do Musy i Aishy nie mogła wró­cić. Myśl o odna­le­zie­niu Stelli wydała jej się tyleż nie­do­rzeczna, co bar­dzo, ale to bar­dzo zatrwa­ża­jąca. A czy na bal przy­szła Bloom, Terra nie miała pew­no­ści. Ta rudo­włosa dziew­czyna ze świata ludzi – rów­nie szczu­pła i pełna wdzięku jak reszta miesz­ka­nek ich poko­jów – wyda­wała się roz­ko­ja­rzona, gdy się do niej zaga­dało. Zupeł­nie jakby kon­cen­tro­wała się na czymś innym i nie miała czasu na roz­mowy.

Nale­żało wresz­cie powie­dzieć sobie jasno. Współ­lo­ka­torki zgod­nie uwa­żały Terrę za ciemną jak czar­no­ziem. Zda­niem Terry czar­no­ziem był cał­kiem inte­re­su­jący. Rzecz w tym, że nie tra­fiła na nikogo, kto przy­znałby jej rację.

Wystar­czy­łaby jedna osoba, z którą by się trzy­mała, taka, którą bawi­łoby kom­po­sto­wa­nie. Tylko jedna. Za to przy­ja­zna.

Opusz­czona nawet przez ojca, Terra powę­dro­wała wzro­kiem ku sto­łom zawa­lo­nym zapo­mnia­nym już jedze­niem. Mogła przy­naj­mniej poka­zać, że jest z niej poży­tek. Ktoś musi posprzą­tać ten bała­gan.

OGIEŃ

Prze­cze­sy­wa­łam wzro­kiem dzie­dzi­niec mojej baśnio­wej szkoły w poszu­ki­wa­niu dziew­czyn z poko­jów Winx. Mia­łam dosyć roz­pi­sy­wa­nia się w notat­niku na temat ognia i roz­my­śla­nia o rodzi­cach. Mia­łam zostać tu, w Alfei, dopóki nie nauczę się wystar­cza­jąco wiele, żeby móc wró­cić do domu. Nale­żało wyko­rzy­stać ten czas jak naj­le­piej.

Tyle że na bal przy­szła cała masa ludzi. Cza­ro­dzie­jek. Masa dziw­nych cza­ro­dzie­jów i cza­ro­dzie­jek w dziw­nym cza­ro­dziej­skim zamku. Byłam na tej impre­zie zale­d­wie od dwóch minut, a już marzyła mi się chwila wytchnie­nia.

Zamiast współ­lo­ka­to­rek wypa­trzy­łam zna­nego mi już Sło­dziaka. Ruszy­łam w jego stronę, ura­do­wana wido­kiem kogoś zna­jo­mego.

– Strasz­nie dużo ludzi – powie­dzia­łam, tłu­ma­cząc ewen­tu­alne wra­że­nie przy­tło­cze­nia.

– To u was nie ma imprez, w tej… – Sło­dziak zawa­hał się, po czym zary­zy­ko­wał: – Kali­for­nii?

Uda­łam zasko­cze­nie. Zapa­mię­tał!

Sło­dziak obda­rzył mnie uśmie­chem.

– Zasko­czona?

Może tym, że zadał sobie tyle trudu. Spodo­bało mi się, że tak ostroż­nie wyma­wia słowo „Kali­for­nia”, jakby pocho­dziło z obcego języka. Wypo­wie­dział je popraw­nie, choć z pewną nie­pew­no­ścią.

Na­dal potrze­bo­wa­łam chwili odde­chu.

– Gdzie znajdę prze­ci­wień­stwo tego, co mamy tutaj? Co jest na zewnątrz?

Sło­dziak chyba się zanie­po­koił.

– Za Barierą? Plotki mówią, że są tam niedź­wie­dzie, wilki albo coś jesz­cze okrop­niej­szego.

– Ale ludzi nie ma? – upew­ni­łam się. – Świet­nie. Dzięki.

Przy­po­mi­na­łoby to maga­zyn, w któ­rym się cho­wa­łam. Zasad­ni­czo nie­groźny, ale tak nie­sa­mo­wity, że inni go omi­jali i mogłam zna­leźć w nim schro­nie­nie. Ruszy­łam w stronę bram, a Sło­dziak zaczął mówić, że nie powin­nam tam iść sama. Gdy zapro­po­no­wał, że będzie mi towa­rzy­szył, zażar­to­wa­łam zło­śli­wie:

– Słaby spo­sób na pod­ryw.

– To nie pod­ryw – zaprze­czył. – Możesz mi zaufać.

Przy­po­mniały mi się słowa Stelli, że jak mnie pozna, znaj­dzie coś, co we mnie polubi.

Musia­łam się uśmiech­nąć. Chyba że spo­wo­do­wał to sto­jący przede mną chło­pak.

– Może kie­dyś tak.

Nie tylko był przy­stojny, lecz także wyraź­nie się sta­rał, a do tego był chło­pa­kiem, dla któ­rego Kali­for­nia była poję­ciem z kosmosu. Fakt, że zupeł­nie tu nie pasuję, zda­wał się nie mieć dla niego zna­cze­nia. Może powin­nam pozwo­lić mu iść ze mną.

Zupeł­nie jak­bym przy­wo­łała Stellę myślami, bo jej głos zabrzmiał tuż obok.

– Cześć, Sky. Możesz na słówko?

Stella miała na sobie nową nie­na­ganną kre­ację i trzy­mała dwa napoje. Wszyst­kie migo­tliwe świa­tła dzie­dzińca odbi­jały się w jej wło­sach zło­tym bla­skiem. Patrzyła pro­sto na Sło­dziaka, który naj­wy­raź­niej miał na imię Sky. Sądząc po wyra­zie jego twa­rzy, znali się ze Stellą cał­kiem dobrze.

Phi, nie moja sprawa. Zosta­wi­łam ich samym sobie. Wszę­dzie wokół mnie gadano z pod­nie­ce­niem o jakimś hor­ro­rze w stylu „flaki na wierz­chu”. Ale nie byłam tu po to, by nawią­zy­wać przy­jaź­nie, szu­kać zaufa­nia czy się zako­chi­wać. Jak tylko się da, wrócę do domu.

Prze­szłam to, co Sky nazwał Barierą. Chcia­łam pobyć sama gdzieś, gdzie będzie bez­piecz­nie.

ZIEMIA

Terra aku­rat krzą­tała się mię­dzy impre­zo­wi­czami, zno­sząc tace z jedze­niem, gdy w oczy rzu­ciła się jej scena total­nej nie­spra­wie­dli­wo­ści.

A niech to… Riven zamę­czał jakie­goś nie­szczę­snego chło­paczka od Spe­cja­li­stów. Typowe dla niego, ile­kroć był nie w sosie. Kie­dyś na wła­sne oczy widziała, jak wpa­try­wał się w paproć tak zło­wiesz­czo, jakby chciał ją zło­śli­wie przy­strzyc albo zerwać.

Wtedy pomy­ślała: kochany wariat. Teraz jed­nak skła­niała się ku opi­nii, że lepiej byłoby go wyrzu­cić na kom­post.

Chło­pa­czek musiał być z pierw­szego roku. Terra nie przy­po­mi­nała go sobie z poprzed­nich lat. Riven obej­mo­wał go ramie­niem i zmu­szał do wypi­cia cze­goś, co – jak miała pod­stawy podej­rze­wać – zawie­rało alko­hol.

W oczach pierw­szaka wyczy­tała: „Pomocy”. Ruszyła więc z odsie­czą.

– Serio? Drę­czysz pierw­szaka? Co tak nie­śmiało?

Riven uśmiech­nął się drwiąco.

– Trudno drę­czyć kogoś, kto tego chce. Zga­dza się?

Po tonie Rivena można było poznać, że sporo wypił.

– Nie wiem, co to zna­czy! – uciął ostro nowy.

Było widać, że bie­dak jest w nie­zręcz­nej sytu­acji. Terra mu współ­czuła. Nie jego wina, że Riven potra­fił być okropny.

– Nie przej­muj się nim – powie­działa, wska­zu­jąc Rivena. – Uważa się za twar­dziela, ale żebyś go widział w zeszłym roku. To tylko żało­sny nerd w prze­bra­niu.

Oczy Rivena zwę­ziły się w szparki.

– A ona to trzy osoby prze­brane za jedną.

W gwar imprezy, do któ­rej Terra nie paso­wała, wdarła się cisza. Na twa­rzy pierw­szaka malo­wało sie poczu­cie winy. Bez­gło­śnie zaofe­ro­wał jakie­goś rodzaju wspar­cie, co ład­nie o nim świad­czyło, ale nie było konieczne.

Terra odpo­wie­działa więc temu miłemu chłopcu:

– Pora­dzę sobie. Ale dzięki.

Pod­cho­dząc do Rivena, odpu­ściła już sobie wesołe papla­nie. Co za ulga, natych­miast prze­mknęło jej przez głowę. Przy Panu Socjo­pa­cie w Dżin­so­wych Rur­kach nie musiała się silić na ser­decz­ność. Mogła go nawet znisz­czyć.

– Wiesz, uważa się, że gru­ba­ski można mie­szać z bło­tem. Jeste­śmy poczciwe. Nie­groźne. Powin­ny­śmy się cie­szyć, że ktoś w ogóle chce z nami roz­ma­wiać.

Pną­cza na zam­ko­wym murze za ple­cami Rivena drgnęły i zaczęły się wić jak przy­ja­zne zie­lone węże.

– Bywa jed­nak i tak, że mamy złe dni, a jakiś dupek powie coś nie­od­po­wied­niego w nie­wła­ści­wym momen­cie. Wtedy nagle prze­staje nas cie­szyć, że do nas zaga­dał. I nasza poczci­wość znika. A przede wszyst­kim już nie jeste­śmy nie­groźne.

Pną­cza oplo­tły Rive­nowi szyję. Stało się to tak szybko, że nie miał szans na wyko­rzy­sta­nie swo­ich umie­jęt­no­ści Spe­cja­li­sty. Dusząc się, nie mógł wydo­być z sie­bie głosu. Zro­biło się miło i spo­koj­nie.

Terra słodko się uśmiech­nęła.

– Co mówisz, Riv? Na pewno coś bły­sko­tli­wego. Nie­stety, nic nie sły­szę.

Twarz mu poczer­wie­niała. Był bli­ski utraty przy­tom­no­ści, co Terra odno­to­wała z roz­ba­wie­niem. Nie powinna jed­nak dać mu zemdleć. Riven uznałby to za prze­gię­cie.

Pną­cza się wyco­fały. Riven łap­czy­wie zaczerp­nął powie­trza.

– Mogłaś mnie zabić, świ­ru­sko – wyrzu­cił z sie­bie, jakby to on był tu ofiarą.

Po czym dał w długą.

– Nie ma za co! – zawo­łała Terra, a dźwięczny trel tym razem wydo­był się z jej ust zupeł­nie natu­ral­nie. Nagle uświa­do­miła sobie, jak musiała wypaść w oczach pierw­szaka, i odwró­ciła się do niego w naj­wyż­szym stop­niu skru­szona.

– Cześć – wyrzu­ciła z sie­bie. – Jestem Terra i chyba nie wywar­łam naj­lep­szego pierw­szego wra­że­nia.

Pierw­szak się do niej uśmiech­nął. Uśmiech ten był wpraw­dzie wątły, ale Terra i tak doce­niła sta­ra­nia chło­paka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Dziecko porwane, tłum. B. Dzie­dzic (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]