Sanatoryjny romans z inspiracją - Aneta Wybieralska - ebook + książka

Sanatoryjny romans z inspiracją ebook

Aneta Wybieralska

3,0

Opis

Barwna relacja z sanatoryjnych wojaży z romansami i miłosnymi awanturkami w tle.

Dowcipny, błyskotliwy opis historii z pobytów w sanatoriach pewnej kobiety w średnim wieku. Książka odkryje przed Wami wiele tajemnic: kim jest Dzidzia-Rupieć i co ma wspólnego ze starą raszplą? Czym swoją sąsiadkę zza ściany usiłuje zachęcić (albo zniechęcić) Wiesio, gość jednego z karkonoskich uzdrowisk?
Co rozrywa kuracjuszy w polskich kurortach? Czy w takim miejscu można smacznie i obficie zjeść? Dlaczego dobrze jest dysponować prywatnym samochodem? Dowiemy się też, z czego składa się bagaż przeciętnego rekonwalescenta płci żeńskiej, i poznamy kilka powodów, dla których warto załatwić sobie w ośrodku jedynkę. A ponadto otrzymamy odpowiedź na kluczowe pytanie: jak to właściwie jest z tymi sanatoryjnymi romansami i komu one tak naprawdę wychodzą na dobre?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 490

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘPINSPIRACJE I INNE BABSKIE RACJE

Myślę, więc jestem. Podobno.

No, może nie do końca. Na pewno jestem, bo jakoś sobie funkcjonuję, mam rodzinkę, kiedyś wyszłam za mąż i nawet powiłam potomstwo. Pomógł mi w tym mój ślubny, ponieważ sama sobie nie powiłam. Do tego chłop wydaje się niezbędnym. Przynajmniej na początku. Potem niekoniecznie. Funkcja osobnika płci męskiej w tym przypadku sprowadza się do roli współsprawcy w sensie fizycznym, ślubnego chłopa jednak jakoś dotychczas nie wymieniłam. Dlaczego? A bo ja wiem? Może trochę z wygodnictwa? Taka wymiana wymaga zachodu, poświęceń, wielu formalności, no i pieniędzy. Chłop jest dobry, zacny, sympatyczny, niegłupi i mnie kocha. Ja jego też. Kiedyś pokochałam i mi zostało. Aha, chłop mój jest zaradny, operatywny i potrafi coś naprawić, przybić gwoździa, wkręcić żarówkę, wymienić kolanko w zlewie i przetkać rurę. Cokolwiek to znaczy (ta rura…). Znaczy: przydatny oraz praktyczny, jak wielu. Jeszcze szyje na maszynie oraz lubi robić zakupy. Tych ostatnich dwóch umiejętności mego małżonka zazdroszczą mi wszystkie przyjaciółki, kumy i znajome. Znajomi płci odmiennej też. To chyba kolejny powód, by nie wymieniać, bo nie ma niczego piękniejszego, wznioślejszego, a zarazem wredniejszego niż stare jak świat i ludzkość poczucie wzbudzania zazdrości. To także takie polskie! Rzekłabym: narodowe!

Z biegiem upływających mi nieuchronnie we względnej stabilizacji lat coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że takie funkcjonowanie nie ma jakby nic wspólnego z myśleniem.

U mnie to chyba odwrotnie działa.

Jakaś literatura fachowa, czyli na pograniczu psychologii, socjologii oraz psychiatrii, na pewno istnieje, o zjawisku traktuje, ktoś napisał o tym doktorat, habilitację i jeszcze pojechał z wykładami na antypody. Nie czytałam. Zapewne było też głównie po angielsku. Nawet gdyby napisano to po polsku oraz drukowanymi wołami, i tak nie przeczytałabym, bo po pierwsze: się nie znam, po wtóre: takie publikacje są drogie i gdybym nabyła w szale zakupów (takich z rodzaju inteligentnych), to nie miałabym potem gdzie upchnąć, latami ścierałabym z nich kurze i jeszcze tak stojąc i gapiąc się na mnie, wypominałyby mi moją niedoskonałość intelektualną.

Po kolejne: uważam, że to mi na chusteczkę… Wolę chyba w tym czasie ugotować mężowi zupkę, najchętniej pomidorową, bo w takiej się poniekąd wyspecjalizowałam, albo leżąc na kanapie kołami do góry, skonsumować kretyński i odmóżdżający serial w telewizji publicznej. Może być telewizja prywatna, wsio rawno w zasadzie. Byle leciało kretyńskie i niezmuszające do myślenia. Romans porywający na przykład; o miłości, namiętności i cierpieniu. Cierpią w takim głównie kobiety, bez względu na wiek, wykształcenie i tak zwany status społeczny. Dlaczego? Bo durne są z natury. Z tak zwanego przyrodzenia, choć fizycznie go nie mają. Gdyby myślały choć ociupinę rzeczonym przyrodzeniem, jak większość znanych mi mężczyzn, zapewne aż tak w tej swojej kretyńskiej miłości by nie cierpiały. Romanse nie kończyłyby się w realu tragicznie, na świecie (to znaczy w Polsce) nie byłoby dziatek pozbawionych obojga rodziców, panien z dziećmi, przymierających głodem samotnych matek latami czekających na alimenty od byłych lub ciągle jeszcze formalnie aktualnych mężów.

A w serialach bywa pięknie! Romantycznie! Kobiety są powabne, z gruntu kobiece, szczupłe. Mężczyźni przystojni, zakochani i szlachetni. Niebywałe! Taki law story fikszyn… Cudne po prostu. No to, zainspirowana tym złudnym filmowym zjawiskiem socjologicznym, oglądam.

Na tym chyba także polega fenomen tych produkcji. I ogromna oglądalność w najlepszym czasie antenowym. Zatem biznes opłacalny. Bo na kretynkach/-nach (i idiotkach/-tach) zarabia się najlepiej. Do tego jeszcze widza atakują reklamy naszpikowane cudownymi eliksirami, które wyszczuplają, ozdrawiają ogólnie i szczególnie i likwidują cellulit wodny, tłuszczowy oraz na pośladkach. Tudzież eliminują biegunkę oraz bóle głowy. A czy ktoś widział w tych filmowych romansach zakochaną babę z cellulitem? Albo faceta – przedmiot wzniosłych uczuć tejże – z olbrzymim brzuszyskiem, w przepoconym podkoszulku i przydeptanych laczkach? Prezentującego w intymnych sytuacjach niekompletne i brązowawe uzębienie? Nie widział! Właśnie!

 

Gdy tak sobie mimo wszystko myślę, w sensie poniekąd aksjologicznym – czyli po naszemu: kombinuję – zastanawiam się, czasami nawet po prostu knuję, to wydaje mi się, że mnie nie ma. Omijają mnie sprawy wzniosłe, przyjemne, porywające, spontaniczne i szalone. Stoję sobie z boczku, patrzę na doczesny świat i ludzi, na otaczającą mnie rzeczywistość, na zmiany o znaczeniu historycznym nawet i coraz mniej mnie na tym ziemskim padole. Zmarnowana egzystencja, zmarnowana ja, zmarnotrawione uczucia, wszelakie inicjatywy, których się dopuszczałam, wreszcie moje babskie zwichrowane Ego (bo chyba coś takiego posiadam). Ech…

 

To, co widzę, czasami mnie inspiruje. Okropnie ubolewam, że rzadko, jednak zawsze coś… Znowu do myślenia; w efekcie o pierdołach, o głupotach, mniej do czynów.

 

A chyba być to znaczy działać? No bo co właściwie ten Kartezjusz, czy jak mu tam było, miał na myśli? Był matematykiem, czyli umysłem z gruntu logicznym. Teoretycznie i praktycznie. Coś wymyślił, nawet sporo po nim zostało. Do takich mi jednak daleko. Lata świetlne… Nie po drodze po prostu. Od dziecka tak mam. Przedmioty ścisłe budzą we mnie odrazę. Maturę jakoś zdałam, sama do tej pory się dziwię, że mnie natenczas nie otępiło i przebłysku geniuszu doznałam w szkolnej sali gimnastycznej. Może to ta przesiąknięta młodzieńczym potem sala? Matma jednak do dziś śni mi się po nocach jako koszmar. Że nie mogę rozwiązać prostego zadania. Potem dowalają mi pałę. Brrrr…

Fizyka, nawet pomimo opłaconych przez rodziców korepetycji, wydaje mi się odległa niczym obce galaktyki. À propos galaktyk, to na ogólniakowym przedmiocie o wdzięcznej nazwie astronomia udało mi się w środku lekcji zasnąć. Obudziły mnie szarpaniem za rękaw dwie cudowne koleżanki. Taka byłam zainteresowana i zaangażowana. Nie trybię jakoś, kurde, tych ścisłych, i już.

Jedyne, co w kontekście tego słynnego powiedzenia o byciu i o poruszaniu komórek mózgowych wymyśliłam, to z natury nieuchronny, aczkolwiek smutny, koniec mojej egzystencji; otóż niechybnie zejdę z tego padołu jako kolejna koncertowa idiotka, gamoń i abnegat. Jak mawiała moja mamusia, „człowiek uczy się całe życie i głupi umiera”. Wszystko na ten temat.

Może dlatego wymyśliłam przy okazji, że powinnam mieć coś swojego, indywidualnego jakby, co pozwoli mi do późnej starości jakoś funkcjonować? Poza tymi kretyńskimi serialami, oczywiście.

Każdy dorosły człowiek bowiem ma w zasadzie swego „mola, co go gryzie”.

To znaczy – prawie każdy. Chyba. Tak mi się przynajmniej wydaje, a doświadczenie jakieś posiadam. Tak zwane życiowe.

Z tego mojego doświadczenia wynika między innymi, że człowiek dorosły nie znaczy wcale pełnoletni, tylko dojrzały. Bo znam wielu już od dawna pełnoletnich, obiektywnie nawet mocno leciwych, którzy mimo swoich kilkudziesięciu przeżytych wiosen jakoś nie dorośli. Ani mentalnie, ani emocjonalnie. Dorośli tylko fizycznie, czasami nadmiernie oraz przedwcześnie. Z moich obserwacji wynika także, że to głównie panowie, czyli ludzkie osobniki rodzaju męskiego. Wieczne dzieci, które rzadko kiedy dorastają. Wszyscy się na ów stan rzeczy godzą i kiwają ze zrozumieniem głowami. Spowszedniało, zakiełkowało i bujnym kwieciem rozkwitło.

– No tak. Wiadomo. Chłop to chłop…

Takim to dobrze.

W naszym pięknym, podobno demokratycznym i wcale niezacofanym kraju – teoretycznie przynajmniej – ciągle jeszcze panuje absurdalny stereotyp, że człowiek to od razu musi być facet. Dopiero potem, po głębszej analizie socjologicznego zjawiska oraz po przestudiowaniu ustawy zasadniczej, czyli Konstytucji RP z zapisem o równości płci, niektórzy dochodzą do genialnego z natury wniosku, że człowiekiem może być kobieta.

Fascynujące. Inspirujące!

Hmmm…

Na potwierdzenie tej postawionej wyżej tezy panowie, obok bardzo mądrych oraz niby-śmiesznych sentencji o blondynkach-kretynkach, opowiadają dowcipy w stylu: „Jeżeli na ulicy krzykniesz gromko: Hej, człowieku!, to żadna baba się nie obejrzy”.

Kolejne kretyństwo seksistowskie.

Wspomniany na wstępie przeze mnie MÓL dotyczy w równym stopniu i pań, i panów. W tym temacie tylko posiadam wątpliwości co do wzmiankowanej dorosłości. Przelazło do nas z Włoch. Chyba ten pedagogiczno-socjologiczny model włoski, czyli fenomen synusia mieszkającego u mamusi do osiemdziesiątki, a potem się zobaczy. Dzieciątko maleńkie i najukochańsze może kiedyś się wyprowadzi. Obyczaj przywieźli do nas polscy turyści, dyplomaci i robotnicy sezonowi. Albo zakochani w polskich turystkach kruczowłosi i czarnobrewi Włosi. W pakiecie z tanim winem, magnesem na lodówkę z rzymskim Colosseum oraz słodką fotografią pod odkopaną ruinką burdelu w Pompejach.

Jeżeli jednak człowiek nie ma rzeczonego mola, to prawdopodobnie coś z nim nie tak.

Albo na coś chory, biedaczysko, albo nie dojrzał, bo jakoś nie udało się na przykład jeszcze odciąć pępowiny (chyba że bezczelnie i na przekór zgnębionym rodzicom owa pępowina odrosła), albo osoba nie nadaje się do kontaktów międzyludzkich, czyli jakby chora, tylko inaczej, i początkowo wizualnych objawów dolegliwości wstydliwej bądź co bądź nie wykazuje.

Niektórzy mają nawet kilka. Do tych moli, czasami wielkości słoni lub nosorożców, względnie gabarytów pterodaktyla, zaliczyć można fobie różnego typu, małe lub większe wariactwa, jakby pasje i pasyjki zbieractwa dupereli, „przydasi” oraz inne bezpieczne i nieszkodzące otoczeniu niewielkie dziwactwa. Marzenia, pragnienia, chciejstwa… To znaczy materialne i niematerialne fisie, szmergle czy świry.

Jedne pochłaniają oszczędności całego życia albo tak zwane zaskórniaki posiadacza, inne zżerają jedynie dużo wolnego czasu, nie nadwyrężając zbytnio domowych budżetów.

W potocznym języku polskim funkcjonuje jeszcze co najmniej kilka określeń charakteryzujących opisywane przeze mnie stany ducha i ciała; może to być nawet parę prawie wulgaryzmów oraz na pewno wyrażeń powszechnie uznanych za obelżywe.

W tym stosowany bywa zwykle jeden zaczynający się sylabą pier- i kończący się sylabą -lec.

Mole owe, niestety, prawie niemożliwe są do wytępienia. Prawie. Tak jak te spożywcze lub odzieżowe, przybyłe do przedpokojowych albo kuchennych szaf przez balkon od sąsiadki wietrzącej leciwe cokolwiek, jak ona sama zresztą, futerko z nutrii, szynel po dziadku pamiętający czasy partyzantki lub wełnianą makatkę – prezent ślubny ręcznie wykonany przez ciocię teścia dorabiającą wieki temu rękodziełem w Cepelii. Już taką właściwość wredną w sobie mają, że nic ich nie zmoże. Już nawet czasami się wydaje, że człowiek cholerstwa się pozbył, a pomiotło uśpione po latach ożywa i na powrót się lęgnie.

Upierdliwce czepiają się człowieka niczym rzep psiego ogona i za cholerę nie chcą się odczepić. Jeżeli próbuje się coś z tym zrobić, natychmiast pojawia się następny. Nawet cała chmara. Rozmnażają się france, na podatny grunt trafiwszy. Tego gryzącego zwierza pokonać można jedynie innym molem – dużo mniejszym lub mniej posiadacza oraz jego kieszeń gryzącym. Czasami uda się to współmałżonkom, na przykład szantażującym właściciela-posiadacza rozwodem czy wywiezieniem wspólnego potomstwa do najukochańszej Teściowej bądź straszącym wprowadzeniem do rodzinnego stada jakiegoś swojego konkretnego, dokładnie opisanego oraz bardzo kosztownego, kolejnego Mola-Wieloryba. W grę wchodzą przykładowo włoskie szpilki, amerykańskie torebki, fura, komóra i dużo młodsza od żony rura. Bo Polak (albo Polka) przecież pomysłowy jest, fantazję ułańską po przodkach prezentuje i zawsze trochę wolnego czasu wygospodaruje. Modyfikacje ewentualne wynikają głównie z przynależnej płci.

Objawy fizyczne posiadania moli przypominają słynne motyle w brzuchu, tylko nieco wyżej usytuowane. Też przecież są to latające owady ze skrzydełkami. O molach w brzuchu raczej nikt nie mówi, ale osobiście uważam, że są. Jakoś tak dziwnie ściskają posiadacza w okolicy dołka. Innych duszą przy grdyce. Na widok powiększenia stada, względnie na samą o tym myśl. Oddech staje się albo przyspieszony, albo niekontrolowanie wstrzymywany, tu w towarzystwie rozdziawionej gęby. Czyli zatyka. Cecha osobnicza jednakowoż, zróżnicowana i modyfikowana dowolnie. Na widok materialnego mola usta się rozchylają, uzębienie przy tym wywalone zostaje mimo woli na wierzch, czyli na widok publiczny wystawione wysycha, a oczy wychodzą z orbit…

Równocześnie wzrasta w organizmie poziom serotoniny. Dla mniej wtajemniczonych: to taki hormon szczęścia dający zadowolonemu posiadaczowi oraz jego molowi poczucie bezkarności i akceptacji otoczenia. Jak mówi wszechwiedząca encyklopedia, najwyższy poziom serotoniny występuje u noworodków, okresowo spada podczas dojrzewania, po czym ponownie wzrasta. U mężczyzn jest średnio o jedną czwartą niższy niż u kobiet.

Jak widać, naukowo potwierdzono moją tezę o dojrzewaniu. Tak czy owak, uczucie jest wielce przyjemne, jak u niektórych osobników płci obojga podczas spożywania lodów czekoladowych.

 

Co do moli: jeżeli ktoś z mojego grona świeżych znajomych uparcie twierdzi, że takowych nie posiada, mało tego – wyszydza i wyśmiewa mole innych – przestaje być moim znajomym. Nie życzę sobie takiego uważać. Won z zacnego grona! Na pewno z takim czy z taką nie będę chciała się zaprzyjaźniać. Bo o czym z takim czy z taką rozmawiać? Czego się dowiadywać? Na czym się uczyć? Z czego śmiać się do rozpuku? Podziwiać? Zachwycać się wizualnie oraz werbalnie? Mlaskać oraz cmokać? Ewentualnie zazdrościć?

Owe nieposiadające mola osoby charakteryzuje najczęściej kompletny brak poczucia humoru. Oznaki nawet nie występują. W pakiecie jakby. Wyjątki może i nawet się zdarzają, jednak jedynie regułę potwierdzają.

Nie uśmiechają się ci niegodziwcy, przypadkiem spotkawszy od wieków niewidzianych znajomych, na widok małych zwierzątek albo choćby nici babiego lata. Ustawicznie narzekają na brak pieniędzy. Ale na cholerę im tyle pieniędzy? Na mola przecież nie wydadzą, bo go nie mają. Do skarpety wsadzą? Do kredensu po babci, między stare prześcieradła? Wiem, wiem. Mamony nigdy dosyć. Ale kontekst tego narzekania jest dla otoczenia nie do zniesienia. Albo graniczy ze snobizmem, albo nim po prostu jest. Wieczni malkontenci ci ludzie. Nudni przy tym jak flaki z olejem. No i jeszcze, niestety, wredni bywają ponad przeciętność. Z braku jakiegokolwiek zajęcia. Bo niby dlaczego?

A cholera ich tam wie.

Na snobów natomiast mam dodatkowo uczulenie. Uciekam od nich gdzie pieprz rośnie. Wszak alergenów należy unikać oraz je ze swego otoczenia eliminować.

***

Zaproszona zostałam onegdaj do jednej z moich serdecznych koleżanek na imieniny albo z jakiejś innej okazji. Może i nawet bez okazji, ponieważ na przykład nabrała ona nagłej ochoty na mój widok i na wypicie drinka w moim towarzystwie. Znaczy brak okazji też może być pierwszorzędną okazją, by ze sobą pobyć. Tak po prostu. I o to chodzi!

Pojawili się tam także, obok osobistego męża oraz innych znanych mi już osób, nieznani dotychczas znajomi znajomych. Jedna Urocza Pani przez pół wieczoru chwaliła się ciuchami i butami nabytymi w koszmarnie drogich sklepach w centrum miasta, które to sklepy ja zwykle omijam szerokim łukiem. Z różnych powodów. Trochę może pogapię się, przy okazji przechodząc obok, na wystawy owych przybytków dla sfrustrowanych milionerek bez gustu, skonstatuję wzory, kolory i potwornie wyśrubowane ceny, względnie sezonowe przeceny. Chyba w coś niby-modnego była wówczas ta Pani ubrana, jednak to coś musiało być raczej przeciętne, bo specjalnego wrażenia na mnie nie wywarło. W dziki zachwyt nie wpadłam i jak to nieco kolokwialnie powiadają moje stare dzieci: „dupy nie urywało”. Mojej przynajmniej.

Pani próbowała następnie zachwycić towarzystwo opowieściami o swoim nowym niemieckim samochodzie; w zasadzie nie o jego funkcjonalności, co nawet jestem w stanie jakoś pojąć, albo zainstalowanym w środku wodotrysku, którym na pewno zainteresowałabym się jako ciekawostką w stylu hydrozagadki, tylko ceną owego pojazdu nabytego w salonie samochodowym na zamówienie. No i jeszcze nie Pani za autko zapłaciła, tylko jej mąż, kupiwszy to niezbędne dla komfortu małżeńskiego pożycia cacko na swoją firmę i zapewne jeszcze w leasingu.

Po wyczerpaniu wątku motoryzacyjnego przeszła do spędzonego na antypodach dwutygodniowego urlopu.

– Ach, no i polecieliśmy w końcu na Dominikanę! – Urocza kontynuowała wątek wczasowy.

Widząc jedynie umiarkowane, jednak uprzejme, zainteresowanie naszej gospodyni, wyraźnie się ożywiła, wręcz zaangażowała emocjonalnie.

– Mam znajomą w biurze podróży, załatwiła nam po znajomości, zapłaciłam tylko…

Tu padła z ust jej jakaś kwota złotówek, na którą ja musiałabym pracować z siedem lat bez mała. Jako względnie wykształcony w niezłej publicznej uczelni urzędnik górniczy, i to z nawet niezłą pensją. No i przez te siedem lat przysłowiowe zęby w ścianę…

– Jaki hotel! (…) All inclusive! (…) Cały dzień siedziałam w basenie i piłam drinki! Takie kolorowe! Z parasolkami i z owocami! Za darmo nam dawali! – Pani popisywała się swoją szkolną angielszczyzną.

(Bardziej jej brakiem). Światowa kobieta jednakowoż.

Na końcu języka miałam zgryźliwą uwagę, że przecież za te drinki i tak zapłaciła jeszcze w kraju. Bo jakoś nie słyszałam, żeby coś gdziekolwiek było za darmo. No, może oprócz dostania po gębie od złoczyńcy w ciemnym zaułku, czyli za żywota. Korciło mnie jak diabli. Dałam sobie jednak spokój, bo Pani na pewno (!) była ode mnie mądrzejsza. Atrakcyjniejsza w swoich drogich ciuchach. Gdyby mogła, pewnie nie pozrywałaby z nich metek. Ze swoim tylko średnim wykształceniem niewątpliwie inteligentniejsza.

Kudy mnie, przeciętnej polskiej babie, do takiego eksklusiwu – all inclusive’u?

Jeszcze wrodzona, wyssana z mlekiem matki, szeroko pojęta kultura osobista powstrzymywała mnie od czynienia wrednych komentarzy na terenie zamieszkałym przez gościnnych przyjaciół.

– No i sami Amerykanie i Niemcy (…), a Murzyni nam usługiwali! – trajkotała Pani.

Towarzystwo milczało, bo nie miało innego wyjścia. Miny zgromadzonych mówiły same za siebie. Widocznie to były takie same głupki jak ja.

– Ooo! – wykrztusiła błyskotliwie moja kochana koleżanka.

Tamta odebrała okrzyk jako wyraz uznania oraz wyraźną zachętę, niestety. Paplała i paplała.

Kolega – mąż koleżanki – uzupełnił puste szklaneczki polską, czystą i pyszną wódeczką. Pyszna zrobiła się po zmrożeniu. Nie za drogą, bo jedynie krajową. Swoją, bo znajomi znajomych nie przynieśli alkoholu. Spożywali natomiast nader chętnie cudzy. Nic zresztą ze sobą nie przynieśli. Nawet marnego kwiatka dla naszej cudownej, gościnnej gospodyni. Uznali widocznie, że pospólstwo powinno być zaszczycone i zachwycone samym ich przybyciem.

 

Mnie podróże interesują od zawsze. Uwielbiam turystykę.

Na Dominikanę ani na inne podobne wyspy Bikini, Bora-Bora czy Bunga-Bunga zapewne nigdy nie polecę, bo mnie po prostu na to nie stać. Na banki napadać nie umiem, zatem ta opcja zdobycia funduszy i walut obcych także odpada. Chyba że przemieszczę się tamże przemycona przez kogoś w luku bagażowym. Tamta druga strona pięknego i nieznanego świata jest wyłączona z legalnej rodzinnej turystyki. Inne drugie strony poza Europą też praktycznie wykluczam, niestety. Chyba że teoretycznie się pogapię i zapoznam, względnie na filmach i reportażach w telewizji sobie nęcące antypody obejrzę.

 

Byłam jednak w tym momencie bardzo ciekawa, co na tej wyspie jeszcze dają. Oprócz hoteli i darmowych drinków. No i basenu hotelowego z niebieską, chlorowaną wodą, w której taplają się skąpo odziane piękności z wielu kontynentów w towarzystwie amerykańskich i europejskich podtatusiałych nieco biznesmenów. Zapewne śliniących się każdorazowo na widok jędrnych, opalonych pośladków młodych dam, ale w mokrych i gorących okolicznościach trudno takie zjawisko stwierdzić.

Z opowiadania babsztyla niezbicie wynikało, że ów na własne życzenie i za ciężkie pieniądze dał się zamknąć w turystycznym, egzotycznym getcie.

– A byliście państwo na jakiejś wycieczce? Poza hotelem? – zapytałam i sprecyzowałam, wykorzystawszy przerwę w słowotoku zrobioną przez Osobę na oddech i łyk napoju.

Precyzja w pytaniu wydawała mi się przy tym konieczna, bo babsko jeszcze zaczęłoby opisywać nam inny hotel, koniecznie z basenem, na innych antypodach. Tego bym już chyba nie zdzierżyła.

– A po co? – Paniusia spojrzała na mnie wyraźnie zdziwiona i jakby zaskoczona.

– Aha. – Błyskotliwie wielce zareagowałam.

No tak. Po co głupio pytałam? Powiedziała, co wiedziała. Teraz ja upiłam ze szklanki polskiej wódeczki z soczkiem.

– Ja też jeszcze raz chciałabym pojechać na Dominikanę… – dodałam rozmarzona.

Osoba popatrzyła się na mnie trochę inaczej. Moja koleżanka też. Towarzystwo przerwało na moment spożywanie i lekko osłupiało.

– O! Była pani na Dominikanie? – W głosie słychać było rodzący się podziw.

Już prawie chciała się zakolegować.

– Nie, ale już raz chciałam – odpowiedziałam uprzejmie.

Gromadka gości ryknęła śmiechem. Ale nie moja rozmówczyni ani jej małżonek. Ci spojrzeli na mnie dziwnie, wręcz złowrogo. Jakby spode łba. Za to moja kochana koleżanka parsknęła, prychnęła, zerwała się z miejsca i pogalopowała do kuchni. Aby tam porządnie się uśmiać w swoje gościnne gary.

Stałam się bohaterką wieczoru. Utarcie nosa zarozumiałej i snobistycznej babie najwyraźniej przysporzyło mi przyjaciół. Splendoru i zaszczytu. Wyszło mi niechcący. Spontanicznie. Rzekłabym, że babiszona zamordowałam werbalnie w afekcie.

Obecni na spotkaniu znajomi cieszyli się z tej sytuacji jeszcze wiele miesięcy, a owi niby-zamożni, kreujący się bardziej na bogaczy, gburowaci i manifestujący swoją wyższość ludzie nie absorbowali podobno moich znajomych już swoim wątpliwej jakości towarzystwem.

***

Właśnie. Nawet o pogodzie w zasadzie gadać się nie da, bo osoba, która mola nie zaznała nigdy, nie lubi deszczu. Uznaje tylko tropikalne słońce. O plaży nad Bałtykiem w listopadzie można zapomnieć. Albo i wiatr takiej przeszkadza. Nie wyjdzie boso na łąkę, nie zrobi orzełka vel aniołka na śniegu, rzuciwszy się na połać kopnego białego puchu uprzednio. Nie ciepnie śnieżką w teściową, bo nie wypada. Pewnie do głowy takiej nie przyjdzie nic w najmniejszym nawet stopniu szalonego. Nie da się nawet pogadać, i już.

Tu przecież nie chodzi o to, co kto lubi.

Lubić można domowy rosół z makaronem, mielone kotlety, grzybki w occie, sąsiada. Albo usłużną sąsiadkę i panią z warzywniaka za rogiem. Psa koleżanki można lubić.

Ja sama „lubię śpiewać, lubię tańczyć, lubię zapach pomarańczy…”. I wchodzić czerwonym szlakiem na Chojnik. Golonkę wieprzową po bawarsku i flaczki wołowe po zamojsku.

Jednakowoż to nie ma nic wspólnego z molem!

Jeszcze znam takich, którzy lubią sushi. Jeść. Ale jeżeli namiętności do spożywania zaczyna towarzyszyć nabywanie akcesoriów, mat, pałeczek albo sraczkowato zielonych placków z alg morskich, wyszukiwanie fachowych kursów producentów i jeszcze zamawianie w internecie literatury fachowej, studiowanie rodzajów przyrządzania surowej egzotycznej ryby, nauka japońskiego oraz wertowanie ofert podróży do Kraju Kwitnącej Wiśni, niech się wielbiciel potrawy strzeże! Jego rodzina także! Gromadzą się nad nimi bowiem mole! Już się mu nawet chyba stadem zalęgły. Sushimole.

Uważam oraz nadmieniam, że każdy człowiek powinien mieć coś takiego, co go inspiruje do działania, mobilizuje do pracy, do wyjścia z domu, stawia do pionu, co po prostu pozwala na przykład maksymalnie zminimalizować doła…

Co go zwyczajnie „rozrywa”. To coś przyda się na długie zimowe wieczory, ciche dni z małżonkiem i kiedyś, później, na zasłużoną emeryturę. Na chwilową niedyspozycję spowodowaną katarem, parchami lub waporami. Przy globusie się nie przydaje. Ale już na wyjazd osobistego małżonka do sanatorium – owszem, bardzo.

Osobiście posiadam nawet kilka moli, tudzież fisi.

O, na przykład pisuję sobie takie tam dyrdymały. Obecnie coś na kształt pamiętnika. Czasami uda mi się wygenerować jakiś zgrabny i dowcipny okolicznościowy kuplecik, niebędący nawet klasycznym rymem częstochowskim, nawet choćby tylko do szuflady. Znajomi się śmieją, czyli chyba się podoba.

Albo sobie czytam. Książki czytam. Gazet mniej, bo mnie nie stać. Chyba że dorwę coś ciekawego, siedząc z farbą na głowie u fryzjera. Albo w poczekalni, w kolejce do specjalisty. Najchętniej wczesnodziewiętnastowieczną literaturę kobiecą, optymalnie angielską lub francuską. Jeszcze może być niemiecka. Mój mąż na to mówi „smajki”. Chyba dlatego, że w ekranizacjach tych powieści co drugi brudny i obdarty osobnik albo kupiec to Smajk. Krzewię przy okazji czytelnictwo, wspieram trochę podupadły polski przemysł wydawniczy, bo książki nabywam drogą kupna.

No i przy okazji jakąś kulturę lokalnie krzewię, cokolwiek by to znaczyło.

Maluję farbkami wodnymi wielce kiczowate obrazeczki, zwłaszcza landszafty, którymi częstuję znajomych. Biorą, nawet prawie się zachwycają. Może przy tym trochę się obawiają, że uczynią mi przykrość, odmawiając przyjęcia podarunku? Takiej opcji wykluczyć nie mogę.

Zbieram widokówki. Od bardzo dawna. Od dziecka. To dosyć popularny gatunkowo mól, szczególnie wśród dzieci. A ja nadal hoduję.

Kolekcjonuję tak zwane starocie, w tym pamiątki z epoki sztuki socrealizmu.

By wejść w posiadanie rzeczonych staroci, czasami zwanych potocznie antykami, dopuszczam się haniebnego, wielce grzesznego i dla niektórych wstydliwego procederu grzebania w śmieciach – rupieciach na strychach, w piwnicach tudzież w publicznych kubłach na komunalne odpadki – oraz lustrowania punktów skupu złomu. A tam wszędzie trafiają się perełki! Cacuszka! Cudeńka zdarza mi się wygrzebać! Niektóre tylko dla mnie, bo dla innych nie. Nawet pod kubłem na cmentarzu znalazłam kiedyś przedwojenny, poniemiecki kamionkowy słój do kiszenia kapusty. Z napisem i logo producenta. Trochę popękany, a mimo wszystko zachwycający. Śmieci to śmieci.

Potem to wszystko znalezione i wygrzebane w wolnych chwilach czyszczę, reperuję, reanimuję i stawiam sobie w okolicach kominka. Staram się przywracać tym gratom ich dawny, pierwotny blask. Dobrze, że mam gdzie stawiać i upychać. Ale i tak powierzchnię mieszkalną namiętnie po prostu nieużytkowymi duperelami zagracam.

Wyjeżdżam ochoczo w dziwne miejsca, krajowe zwłaszcza, z pozoru oraz dla normalnego zjadacza chleba meganudne, i zwiedzam tam stare lokalne śmietniki, jak to mówi jedna z moich przyjaciółek. Ale interesują mnie te mniej lub bardziej historyczne śmietniki – z przeszłością i z duszą. I nic na to nie poradzę. Mól upierdliwy jednakowoż.

Jednym z wzmiankowanych moich osobistych moli vel wariactw jest także namiętność do wyjeżdżania na kuracje do sanatorium. W ramach mojego ubezpieczenia, czyli ze środków publicznych. Takiego na dwadzieścia jeden dni. Ot co. Zabiegam o to uparcie: biegnę do lekarza, składam dokumenty, czekam lata świetle. (Teraz już czas oczekiwania wynosi jakieś koszmarne trzydzieści miesięcy, bo na początku mojej sanatoryjnej przygody otrzymywałam skierowanie nawet raz do roku). Dostaję, jadę, potem do interesu krocie dopłacam.

No, a nie mówiłam, że wariatka?

Wszyscy moi krewni i przyjaciele mają chyba świadomość, że gdy przestanę być w ogóle i jakkolwiek szurnięta, właściwie mogą mnie dobić. Metodą dowolną. Mają moje błogosławieństwo w tym temacie.

Bez moich moli przestanę istnieć. Nie chcę tak egzystować! Pragnę posiadać moje mole! Mieć jakiekolwiek inspiracje oraz bronić swoich babskich racji. Do końca życia!

ZAŁATWIAM, PAKUJĘ SIĘ I JADĘ

Kolejne skierowanie do sanatorium otrzymałam od bardzo ważnego oraz zacnego ciała zwanego komisją lekarską. Branżową, w lokalnym, bo dolnośląskim składzie.

Na piśmie dostałam to skierowanie, znaczy było urzędowo i bardzo poważnie.

Po raz drugi wysłano mnie do Krynicy. Zdrój! Tej w górach, na południu Polski, w Beskidzie Sądeckim. Nie mylić z Krynicą Morską! Przydzielono mi miejsce w sanatorium resortowym. Jednym z wielu, bo natenczas branża górniczo-hutnicza miała się jeszcze nieźle i w każdym szanującym się zdroju dumnie stały olbrzymie budowle o szumnych i nikomu nic niemówiących nazwach: „Górnik”, „Hutnik”, „Gwarek” albo nawet „Kinga”.

Wprawdzie trochę musiałam pomóc losowi w przyznaniu akurat tej ekskluzywnej oraz bardzo modnej, chętnie odwiedzanej przez tak zwane eleganckie towarzystwo miejscowości górskiej, bo o nią bardzo ładnie i też na piśmie poprosiłam, ale się udało.

Mogli mnie przecież wysłać przykładowo nad polskie morze, nad którym zwykle się trochę nieszczególnie czuję i głównie pałętam się po plaży z własnym globusem, albo na niziny, czego chyba dłużej niż tydzień na pewno bym nie wytrzymała z różnych względów.

To była jednak suwerenna oraz demokratyczna decyzja komisji. Dali łaskawie tam, gdzie chciałam.

Fantastycznie. Super. Hurrraaaa!!!

Według mojej ulubionej lektury, czyli encyklopedii, samo słowo „sanatorium” oznacza zakład medyczny wykorzystujący walory rekreacyjne, przyrodnicze i naturalne, takie jak: wody mineralne, wody termalne, borowina, ozon, radon, sole mineralne oraz inne czynniki biofizyczne środowiska wywierające korzystny wpływ na ciałko człowieka.

Już samo słowo podparte skierowaniem wpływa na mój organizm korzystnie. Stan mojego ducha i ciała dałoby się porównać na przykład z odczuciami towarzyszącymi wygranej na loterii, otrzymaniu dobrego stopnia z matematyki lub rozmowie kwalifikacyjnej na intratne stanowisko. Czyli i radość, i podniecenie, i ociupinę może hercklekoty. Gęba się śmieje i chce mi się tanecznie podskakiwać. Ot co.

Sanatorium zlokalizowane jest zazwyczaj w miejscowościach uzdrowiskowych o specyficznym klimacie i szczególnych walorach przyrodoleczniczych, przeznaczonych dla osób przewlekle chorych i rekonwalescentów wymagających rehabilitacji lub utrwalenia wyników leczenia szpitalnego.

Natenczas jeszcze ani nie byłam przewlekle chora, w sensie fizycznym przynajmniej, ani nie wymagałam żadnego utrwalania. To znaczy jakiegoś utrwalania czegoś tam na pewno wymagałam, bo każdemu się przyda, jednak nie podczas kuracji sanatoryjnej. To jeszcze nie ten etap. Mogłam to coś równie dobrze utrwalać w domowych pieleszach albo na imprezie u teściowej pod oczkiem licznej rodziny mojego męża. Może później poutrwalam to zdrowotne… fizyczne i psychiczne. Oby nigdy.

Czułam jedynie, że jestem przewlekle zmęczona. Pracą, mężem moim ukochanym, dużym i hałaśliwym miastem, zepsutą wiecznie windą i gubieniem obcasów w rozgrzanym i śmierdzącym asfalcie. Ścieraniem kurzy, podlewaniem kwiatków i pielęgnowaniem stosunków rodzinnych. Na szczęście nie byłam jeszcze zmęczona głaskaniem mojego kota, bo takie zmęczenie wymagałoby terapii, utrwalania i czegoś tam jeszcze w zupełnie innym miejscu. Przyszedł po prostu na mnie czas, by solo wyjechać w cholerę. Uciec, zaszyć się gdziekolwiek na zadupiu i poszeleścić liśćmi. Pohasać po łące, wywrzeszczeć całemu światu, że oto przez te kilkanaście dni mam wszystko w dupie. Znaczy: przyszła kryska na Matyska…

Na razie zamierzałam korzystać z tych walorów rekreacyjnych jak najbardziej profilaktycznie, cokolwiek to znaczy. Wrzeszczeć, kopać, szeleścić, znowu kopać i gryźć.

Góry moje ulubione, urlop nareszcie, świeże powietrze, zabiegi.

W perspektywie mam trzy tygodnie relaksu! Czas relaksu to czas…

Jedzonko na mnie czeka cieplutkie, świeżutkie i pyszniutkie, trzy razy dziennie pod sam nosek podane – i nareszcie regularnie. Garów nie muszę zmywać! I sztućców sterty całej codziennie! Namaczać, potem prać skarpetek i męskich gaci nie muszę! Pełen wypas! Niewiele muszę! A gdy swoich gaci nie będzie mi się chciało przeprać, chodzić będę w brudnych. Ot co. Tak sobie wyobrażam ten relaks.

A może nawet uda mi się być dmuchniętą przez halny? Wiatr halny… Bo fajnie dmucha. Porywy jakieś przeżyć? No właśnie.

***

Swoją przygodę sanatoryjną zaczęłam kilkanaście lat temu, jeszcze w ubiegłym stuleciu. Ale pod sam koniec, żeby nie było, że aż taka leciwa jestem! Szmat czasu już upłynął od tego pierwszego razu…

Ależ ja jestem jednak stara! Stara kuracjuszka, rzekłabym. To na pewno.

 

Miejsca na kuracje przydzielały, obok kilku instytucji publicznych i dla „zwykłych” zjadaczy powszedniego polskiego chleba, komisje branżowe, resortowe, nawet zakładowe, na podstawie skierowań wypisywanych przez uprawnionych do tej czynności również resortowych, zakładowych albo „zwyczajnych” lekarzy specjalistów (lub nie).

Kurorty w Polsce, czyli miejscowości z czarującym dodatkiem do nazwy: Zdrój, w górach, w dołach i nad Bałtykiem, roiły się od branżowych sanatoriów lub tak zwanych szpitali sanatoryjnych, nawet szpitali specjalistycznych o rygorze iście sanatoryjnym, w których zażywali rekonwalescencji, rozkoszy fizjoterapii oraz innych tajemnych egzorcyzmów, wypoczywali i bawili się chyba na wszystkich dostępnych rozrywkowych frontach oprócz piaskownicy ciężko chorzy obecni i emerytowani górnicy, hutnicy, żołnierze, policjanci i chemicy. Rolnicy, rybacy i pracownicy szeroko pojętej służby zdrowia oraz innych dziwacznych służb. No i żony tychże. Mężowie. Ojcowie i matki. Czasami nawet dzieci. Przyjaciółki. Oraz oczywiście pracownicy cywilni, czyli bynajmniej nie „liniowi”, nie mundurowi, w tym narażone na ciężkie zawodowe urazy sekretarki, asystentki i kucharki.

I tak dalej. Połowa pracujących obecnie i kiedyś rodaków prawie. Prewencja przede wszystkim. Kondycja psychiczna i fizyczna. Wiatr w żagle. Kontrolowane oraz nadzorowane opieprzanie się na koszt państwa. Na koszt podatnika, płatnika branżowych składek. Potem do roboty, ludzie! Zarabiać i płacić daniny! By następnie móc je w kolejnym sanatorium skonsumować. I tak to działa. Z pewnymi nieuchronnymi oraz spowodowanymi polską demokracją modyfikacjami działa dotychczas.

Przynajmniej człowiek mógł się poczuć w tym „swoim” resortowym sanatorium jak w ukochanej, najdroższej pracy: nader swojsko i bezpiecznie.

To, co o różnych porach dnia, a nawet nocy człowiek – natenczas kuracjusz – robił (i czego nie robił), z oczywistych względów pozostawało w tak zwanym swojskim gronie, znaczy w gronie ścisłym, do tego typu wiadomości jak najbardziej uprawnionym. Czyny kuracjusza w kurortowym zaciszu były wielce dyskretne, utrzymywane w największej tajemnicy. Sami swoi jednakowoż. Tajne łamane przez poufne!

Informacje o tym, z kim się taki kolejarz, górnik czy klawisz masował, pił kawkę lub inny trunek w kolorze miodowym oraz z czego pił, z kim spacerował, tańczył polkę, prowadzał się pod pachę na pijalni albo zadkiem grzał ławeczkę przy kurortowym deptaku głównym, strzeżone były przez dobrze poinformowanych współpracowników niczym skarby narodów!

Natychmiast, mimo naonczas braku w powszechnym używaniu telefonów komórkowych i internetu, ćwierkały o tych czynach wszystkim wróble na dachach branżowych budynków, wiedziała „na pewno” panna Ziuta z kadr, sekretarka szefa i zazdrosna o wczasy w Bułgarii (te przyznawane jeszcze w PRL-u przez lokalną Radę Pracowniczą) koleżanka – biurwa pracująca od lat trzydziestu z okładem dwa pokoje dalej. No i koleżanka koleżanki rozważająca zdrojowe zjawisko teatralnym szeptem najpierw w służbowej toalecie, potem jeszcze przy ekspedientce w sklepie mięsnym na osiedlu także resortowym. Najlepszym miejscem do rozważań o poczynaniach bliźnich na sanatoryjnej banicji był jednak zakład fryzjerski. Wieści zagłuszane tam były szmerem suszarek oraz kamuflażem z frotowych ręczników na głowach. Pełna konspira zatem, jak roznoszenie bibuły za komuny, więc jeszcze bardziej podniecające. Wiedziały owe osóbki to wszystko, krok po kroku, minuta po minucie i jeszcze więcej, bo były najlepiej poinformowane przez najpewniejsze z możliwych źródło. Bliżej nieokreślone osobowe źródło informacji, oczywiście jedyne wiarygodne w dodatku.

Informacje były bowiem z pierwszej ręki.

Wprawdzie najpóźniej dowiadywał się małżonek kuracjusza, ale w końcu i do niego (albo do niej – równouprawnienie przecież mamy podobno) docierała wieść, jakież to brewerie wyczyniają inni w tych sanatoriach – i to zupełnie przypadkowo w towarzystwie współmałżonka!

– Coś takiego!

– Wyobraź sobie, że…

– No wie pani? A fe!

No i mąż dalekiej znajomej zapracował już w tym momencie na gilotynę (obcięcie czego dokładnie będzie kolejnym przedmiotem dociekań oraz ewentualnych negocjacji), ekskomunikę, w najlepszym razie na spędzenie najbliższej zimy pod mostem.

Wieść owa okraszana była po drodze różnymi dodatkowymi komentarzami, bo przecież słuchaczowi trzeba wyjaśnić, opowiedzieć po swojemu oraz dokładnie opisać. Zjawiska, osoby, sceny. I scenerię, znaczy choreografię. Wszystko, łącznie z szerokością lecącego oczka na rajstopie towarzyszącej znanemu panu damy albo rodzajem plamy na klapie marynarki kawalera. A że przy okazji przekazowi towarzyszą pewne sugestie, lekkie niedomówienia oraz mimochodem rzucone, jakby na marginesie, niedbałe pytania, to rzecz ludzka. Wszak chodzi o prawdę, szczerą i rzetelną informację. No bo o cóż innego mogłoby w tym wszystkim chodzić?

Czasami nawet w kurorcie pojawiali się osobiście Słomiani Wdowcy (albo Słomiane Wdowy) pod koniec pobytu Wiarołomnego, by osobiście i na własne oczy przekonać się, co tam się wyrabia. Zapewne oficjalnie jedynie po to, by napić się w towarzystwie najukochańszej, wspaniałej żony (lub męża) oraz w pięknych, zdrowych i świeżych koniecpolskich okolicznościach przyrody pomagającej na wszystko wody mineralnej o cudnej woni zgniłych jajek. Likwidującej po spożyciu różne babskie i chłopskie dolegliwości: podagrę, parchy, kompleksy, zazdrość i ewentualną małżeńską zdradę. Nawet wpływającej zbawiennie na odległość między stęsknionymi małżonkami.

 

Od kilkunastu ładnych lat, za sprawą wszechobecnych nawet w Polsce nowoczesnych technologii, rzecz ma się trochę inaczej. Co do zasady niby tak samo, ale technicznie oraz logistycznie galopem ewoluuje.

Wszelkie procesy informacyjne przebiegają bowiem jeszcze szybciej: cyfrowo, światłowodowo, sygnałami radiowymi. Gołębiami pocztowymi przypuszczalnie też. Za moment w ruch pójdą jeszcze drony i satelity. Tylko patrzeć.

Newsy docierają do wszystkich mniej lub bardziej zainteresowanych lotem błyskawicy. Do tych w ogóle niezainteresowanych – także. Zapewne w promocji.

***

Sposoby na potwierdzenie otrzymanych informacji są różne. Każdy ma swój wypróbowany. Albo testuje nowy. Od czego są przyjaciółki, fryzjerki, kosmetyczki i cudze teściowe? Od dawania dobrych rad i podsuwania nowych pomysłów przecież są.

Otóż taki sanatoryjny kuracjusz/-ka budzony/-a jest przez współmałżonka w środku nocy, by tłumaczyć się z pobytu na dancingu ostatniego wieczoru w towarzystwie młodego i przystojnego pana od biesiadnego stolika, względnie aby natychmiast wyjaśnić zaistniałe okoliczności ognistej rumby w przytomności wielkobiustego oraz długonogiego blondaska z drugiego piętra.

Wnikliwe przesłuchanie wyrwanego właśnie ze snu kuracjusza ma na celu wydobycie prawdy, całej prawdy i tylko prawdy, ponieważ zaspany imprezowicz nie pomyśli rozsądnie nad kolejnym kłamstewkiem. Jak po zadaniu serum prawdy niemalże.

Najlepiej jednak wykorzystać chwilową niedyspozycję kuracjusza spowodowaną przedawkowaniem ulubionych napitków alkoholowych. Powszechnie wiadomo bowiem, że „w winie prawda”.

Co z tego, że najmłodszy uczestnik wieczorku zapoznawczego był łysiejącym Apollem dobrze pod siedemdziesiątkę i w dodatku akurat dopadło go, biedaka, lumbago?

A blondas, którego wypadało do tańca poprosić, bo na potańcówce przy tym samym stoliku siedział, jest od dawna tleniony między innymi ze względu na siwawe odrosty i przyjechał na kurację poszpitalną w celu utrwalania ze świeżą endoprotezą oraz w towarzystwie raczej nieświeżego własnego męża?

Dzwoniący podczas ciszy nocnej, już ponadto bardzo stęskniony, Zazdrośnik wie przecież lepiej, co się na tym dancingu działo! I jak! I z kim!

Nie prościej takiemu potencjalnemu sanatoryjnemu kuracjuszowi GPS-a w obcas wsadzić, jeszcze przed podróżą oczywista, albo wszyć niepostrzeżenie mikroczipa w jego ulubione gatki? Trzeba go od razu ze snu wyrywać i stresować? Istnieje nawet szansa, że owe naszpikowane szpiegowskimi gadżetami niewymowne, zwłaszcza męskie, nie będą za często prane i elektroniczne urządzenie jakiś czas podziała.

Osoby, które stać na prywatnego detektywa, nie wysyłają przecież małżonków do publicznych sanatoriów. To raczej mogą być ekskluzywne hotele dla zapracowanych samotników na delegacjach służbowych. Ten sposób inwigilacji małżeńskiej byłby zatem mało prawdopodobny, aczkolwiek niewykluczony!

Signum temporis… No i jeszcze te telefony komórkowe! Smartfony, ajpody… Okropność!

***

Chyba należałoby do takiego spektakularnego oraz długo wyczekiwanego wyjazdu jakoś się przygotować.

Nie zwykłam pakować się przed podróżą w ostatniej chwili.

Ale „ostatnia chwila” to chyba pojęcie względne, bardzo subiektywne. Tak obiektywnie subiektywne, jeżeli głębiej wejść w istotę określenia.

Znam takich, którzy pakują się godzinę, no, może dwie, przed odprawą bagażu na lotnisku. Fascynujące. W zasadzie inspirujące. Podziwiam i zazdroszczę.

Ja chybabym tak nie mogła. Fizycznie może tak, wrzucanie bowiem do pojemnika czego popadnie i „jak cię mogę” nie jest zasadniczo nawet dla mnie skomplikowane technicznie.

Psychicznie, emocjonalnie nie wyrobiłabym po prostu. Nie byłoby czasu na zastanowienie, analizę bagażu pod kątem przydatności, wagi i innych aspektów. Na tak zwane przespanie się z tematem. Jak siebie znam, gryzłabym się całą podróż, że czegoś nie zabrałam. Bo zapomniałam, nie pomyślałam, bo się spieszyłam. Pośpiech jest ponoć niezbędny tylko przy łapaniu pcheł. Stale klepałabym się po kieszeniach i przeszukiwałabym torebkę, wypatrując dokumentów albo pieniędzy. Zamiast podziwiać przecudownie piękne widoki za oknem i oddawać się przyjemnemu podnieceniu podróżą w nieznane oraz refleksjom o czekających mnie atrakcjach, myślałabym o szczoteczce do zębów, kremie przeciwzmarszczkowym i zapasowych majtkach.

Dla mnie ta ostatnia chwila to jest minimum trzy dni przed podróżą i przy okazji kilka dobrych bezsennych nocy.

Tak jakoś muszę po prostu dwa, optymalnie nawet trzy, tygodnie wcześniej wytaszczyć z szafy największą rodzinną walizę, jaką mam, postawić ją na samej seredynie, jak mawiała moja lwowska babcia, i sukcesywnie wrzucać do niej to, co muszę lub powinnam ze sobą zabrać, co mi się akurat przypomni albo co mi wpadnie w ręce. Bywa, że jest to trzy tygodnie z tygodniowym okładem…

Rozumnie, mądrze, inteligentnie, dojrzale wszystko czynię. Jak to ja.

Robi się za każdym razem w mieszkaniu bałaganik. Sam się jakoś dziwnie robi. Moje mniej lub bardziej potrzebne ciuchy, buty, fragmenty bielizny, akcesoria podróżne oraz kosmetyki walają się prawie wszędzie, zalegając gromadnie blaty szafek, rzeczoną walizę i pół stołu w salonie. Domownicy potykają się o czemadany, lżą i wyszydzają zdenerwowaną oraz nietypowo podnieconą żonę i matkę. Kotopsy zostawiają na moich ciuchach swoje kłaki, bo uwielbiają zakopywać się w miękkie i czyste odzienia swoich państwa. Bo to przecież domowe ukochane zwierzątka są i zabraniać takim niczego nie można.

No przecież ja się pakuję! Bo wyjeżdżam na dłużej! Na kurację… Wara!!!

***

Próbowałam nawet przed tą podróżą zasięgnąć języka, czy jedzie w wiadomym kierunku samochodem (optymalnie osobowym) ktoś znajomy albo nawet nieznajomy. Znajomy znajomych chociaż.

Ta Krynica to leży od mojego miasta okropnie daleko, więc gdybym jechała z kimś w roli pasażera, pakowałabym się mniej, rzekłabym, rygorystycznie. To chyba oczywiste. Pod małym warunkiem: że ten ktoś miałby miejsce na mój przeolbrzymi tobół. Gotowa byłabym nawet pieścić wypchane jadłem siaty i jakąś swoją torbę na kolanach. Torba z torbą?

W wymiarze praktycznym oznaczałoby to przygotowanie jeszcze jednej walizy z kolejnymi najpotrzebniejszymi, wręcz niezbędnymi na pobyt w kurorcie, manelami.

Bo tam przecież nie ma sklepów, straganów i bazarków! Nic nie można kupić! Pustynia po prostu, zadu… no, zakuprze jak diabli. Koniec świata!

W tym celu w godzinach pracy zatelefonowałam do Pani Sekretarz Komisji (tej lekarskiej, sanatoryjnej). Wykorzystałam, o ja niegodziwa, telefon służbowy do celów prywatnych i naraziłam firmę na straty! Potem wypytałam osobiście znane mi sekretarki i maszynistki rodzimych oraz ościennych Szefów, różnego szczebla ważnych dyrektorów, bo na tych stanowiskach osoby są, z natury oraz z urzędu bądź co bądź, najlepiej poinformowane. Przy okazji odnowiłam kontakty, pozwiedzałam sobie firmowe kąty i nawiązałam dialogi z gatunku bezpiecznych, czyli o urlopie, spędzaniu wolnego czasu, dzieciach i pogodzie. Wypiłam podczas wizytowania potencjalnych informatorek parę kaw. To wszystko w godzinach pracy. Haniebne po prostu! Teraz już tam nie pracuję, przyznać się mogę, bo się chyba przedawniło.

Niestety, ani nie udało się uzyskać pożądanej wiedzy, ani zdobyć żadnego ewentualnego kierowcy. Trudno – się mówi. Porażka. Nie pierwsza i nie ostatnia na tym froncie. Pojadę znowu pociągiem.

***

Najlepszym dla mnie połączeniem, po przestudiowaniu rozkładów jazdy i zatelefonowaniu do przyznanego mi sanatorium, okazał się natenczas pociąg pospieszny o wdzięcznej i bliskiej memu dolnośląskiemu sercu nazwie „Ślązak” do Krakowa Głównego, potem autokar czy autobus, wsio rawno. Grunt, że jedzie, i to względnie szybko, bo także niby „pospieszny” był (cokolwiek to wówczas znaczyło) z Krakowa do samej Krynicy przez Nowy Sącz.

Teraz to podróżni z kraju i ze świata mają do dyspozycji rozmaite wyszukane i nowoczesne, latami optymalizowane środki transportu: samoloty do Krakowa, publiczną autostradę do Katowic, potem prywatną też niby autostradę do małopolskiej stolicy, stamtąd autobusy i busiki co parę minut, do wyboru do koloru. Taksówki, awionetki i usłużnych znajomych.

Nazwy firm jak najbardziej zachęcają do podróży i świadczą o wręcz rodzinnej lub swojskiej, bo polskiej, atmosferze podczas jazdy; „Teściopol”, „Pol-Szwagrol”, „Mamin-Bus”albo tym podobne. Nawet kierowcy walizki klientów do bagażników upychają i do sanatoryjnego holu wnoszą… To wszystko zamawia się na telefon. Płacisz i wymagasz.

I żyranta w podróż nawet nie trzeba ze sobą zabierać. Uruchomimy zaskórniaki i damy radę. Chyba że jedziemy samochodem po polskiej prywatnej autostradzie. Oprócz zamożnego żyranta powinniśmy wyposażyć się jeszcze w zapasowe koło, miskę olejową, tłumik oraz kanisterek z paliwem.

Ale generalnie to pełnia szczęścia, komfort tudzież „spoko”, jak mawia młodzież pokolenia moich dzieci.

Tak jakoś ponad szesnaście lat temu wyszło mi z poczynionych dokładnych kalkulacji, że to będzie przy sprzyjających wiatrach co najmniej dziesięć godzin w drodze, czyli praktycznie jakieś cholerne „trzy dni końmi”. Dobrze, że nie wołami…

Czego się jednakowoż nie robi dla upragnionego relaksu w sanatorium w słynnym oraz modnym kurorcie? I to w dodatku na własnym, ciężko wypracowanym, należnym kiedyś urlopie?

***

Do każdej podróży, nawet kilkudniowej, przygotowuję się logistycznie i merytorycznie.

Studiuję rozkłady jazdy i nabywam drogą kupna bilety. Potem się zwykle okazuje, że w ostatniej chwili oraz tuż przed wyjazdem pojawiły się inne, lepsze rozwiązania, możliwości tudzież optymalniejsze warianty i zmuszona jestem te uprzednio nabyte bilety oddawać. Ze stratą w pieniądzu. Cóż, nikt nie jest doskonały…

Zdobywam niezbędną wiedzę o miejscu kuracji oraz walorach turystycznych regionu. W ruch idą przewodniki, mapy i teraz, oczywista, portale internetowe. Im dokładniejsze to wszystko, tym lepsze.

Odnajduję ludzi i rozmawiam ze znajomymi osobami, które już w tym kurorcie, względnie w jego okolicach, bawiły i wypytuję o interesujące mnie rzeczy. Nawet o moje jeszcze nieodkryte, a już potencjalnie ulubione, ruinki oraz śmietniki. Przecież koniecznie muszę te miejsca osobiście odwiedzić! Także po to jadę…

***

Jedna z moich ukochanych ciotek, dowiedziawszy się, że dłużej bawić będę w Krynicy, poprosiła mnie na przykład, bym spróbowała odnaleźć jej od lat niewidzianą i niesłyszaną rodzoną siostrę. Mieszkała sobie owa już starsza pani na podkrynickiej wsi, chyba o wdzięcznej nazwie Mochnaczka Niżna. Chyba mieszkała, bo nie wiadomo było dokładnie. Z posiadanej przez ciocię wiedzy wynikało, że kiedyś tam mieszkała.

Otrzymałam w związku z siostrą cioci zadanie, by nie tylko odnaleźć, ale przede wszystkim ustalić, czy żyje, jak się miewa, czy głodem nie przymiera i tak dalej. Wszystko właściwie, co się da. No i pozdrowić mam, oczywista, zobowiązać do odświeżenia kontaktu z najbliższą rodziną, to znaczy zatroskaną starszą siostrą.

Nazwę tej podkrynickiej wsi od razu zapamiętałam, bo skojarzyłam sobie z łechtaczką. Tak po prawdzie to koleżanka moja służbowa, pokojowa biurwa, błyskotliwie skojarzyła, a ja tylko podchwyciłam i zapożyczyłam.

Ucieszyłam się też bardzo z czekającego mnie aspektu poznawczego podczas realizacji tej prośby. Tam, w tej Mochnaczce, przecież mnie jeszcze nie było. Była kolejna niepowtarzalna szansa na odkrycie nowych starych śmietników. Oprócz przydomowych śmietników ciocinej krewnej i jej sąsiadów.

***

Planuję z długopisem, przewodnikiem i mapką w ręku ewentualne wycieczki po okolicy – zorganizowane oraz piesze jeszcze niezorganizowane, samotne. Tu dopuszczam towarzystwo osób trzecich i płci obojga, które posiadają do moich podobne turystyczne mole, wolę, ochotę, którym nudzi się albo które polubią tak ogólnie mnie samą. Mogą także polubić szczególnie. No i przy okazji środek transportu indywidualnego posiadają.

Telefonicznie zawracam głowę personelowi pomocniczemu sanatorium, by zawczasu znać wyposażenie pokoi, rodzaje serwowanych kuracjuszowi diet, pory posiłków i takie tam inne oraz bardzo istotne dla mnie informacje.

Pragnę posiadać wiedzę, czy w ośrodku jest biblioteka. Na cholerę mi właściwie kolejna biblioteka? Mam kilka w mojej dzielnicy, zapisałam się i nie korzystam. Zapewne i tak nic nie wypożyczę, bo zajęta będę czymś innym. (Albo kimś innym. Taką ewentualność także od jakiegoś czasu dopuszczam). Wiedza jednak jest mi do czegoś niezbędna. Nic na to nie poradzę. Znając siebie, to w desperacji wielkiej zdybię jakiś lokalny, zapyziały antykwariat z książkami, tamże wygrzebię jakąś cuchnącą stęchlizną oraz molami albo naftaliną do tępienia tychże dawno zapomnianą przez Boga i ludzi staroć w głębokim socjalizmie wydaną, przykładowo ze zbiorem reportaży z wojny w Indochinach. Potem to truchło będę targać jako najcenniejszą pamiątkę z podróży. Zamiast figurki słonia pod palmą z napisem Krynica. A w domu, po przeczytaniu w wolnej chwili, czyli nieokreślonym bliżej kiedyś, latami będę ocierać z kurzu. Kręcącą się w oczku łezkę na wspomnienie pobytu także zapewne będę wtedy ocierać.

Jeszcze muszę wiedzieć, czy w najbliższej okolicy mojego ośrodka leczniczego jest basen. Basen wydaje mi się za każdym razem konieczny oraz do urlopowej egzystencji niezbędny. Choćby po to, by się w nim lub zaraz po nim na resztę pobytu skutecznie przeziębić. Bo, jak zwykle, się nie dosuszę, gonić będę potem nazad tak, jakbym przed kimś uciekała, sypany do wody wiadrami w celach dezynfekcyjnych chlor podrażni moje śluzówki i dostanę kataru. Gardło mi wysiądzie i na jakiś czas zamilknę, w najlepszym wypadku ochrypnę. Stanę się wówczas atrakcyjniejsza towarzysko, szczególnie dla potencjalnych sanatoryjnych i sezonowych narzeczonych nielubiących gadatliwych i jazgotliwych bab. Popływać też by się w tym basenie przydało, tak przy okazji. Ten chlor to nawet może i przydatny, bo już taką właściwość mam, że każde pływające w akwenie nawet najmniejsze zwierzątko od razu musi mnie pokochać i na trwałe się przytulić. Potem daje mi swoją miłość oraz uwielbienie długotrwale odczuć. Nie ma co stękać. Przynajmniej ono…

Lubię posiadać względnie rzetelną informację, ile muszę do interesu, to znaczy do sanatoryjnego wypoczynku, dopłacić i za co konkretnie. Na przykład za radio, telewizor w pokoju, czajnik. Raz mnie skasowano za komfort posiadania w pokoju elektrycznego czajnika. Równowartość jednej puszki piwa dziennie. Zapobiegliwość władz tego sanatorium godna była europejskiego biznesmena. Czyli ziółka z polskich lasów i łąk parzone na noc wodą z tego czajnika śmiało nazwać można było artykułem luksusowym. Fascynujące!

Opłaty poczynić można tylko gotówką czy teraz kartą? Może przelewem? Czekiem podróżnym?

Życie oddam za wcześniejszą wiedzę o dziennej stawce opłaty klimatycznej. Ustalonej przez samorządowe władze lokalne. Zupełnie tak, jakby te opłaty podlegały jakimkolwiek negocjacjom, a do tego przydałoby się solidnie zawczasu przygotować.

Napełniam na czas mojej absencji domowe zamrażarki i lodówki toną jedzenia, po nocach warzonego mozolnie lub surowym, jeszcze nieprzetworzonym, aby rodzinka z niedożywienia nie zeszła. Zaczynam ten zaopatrzeniowy obowiązek, szaleństwo bardziej, tuż po otrzymaniu skierowania do sanatorium. Zwierzątka nasze rodzinne także nie mogą paść z głodu, więc zostawiam im żarełko tak jakoś na pół roku. Na wszelki wypadek.

Mimo licznych sugestii oraz nawet jawnych i werbalnych protestów najbliższych członków mojej rodzinki jakoś nigdy nie dociera do mnie, że podczas mojej nieobecności grozi im zejście z innego zgoła powodu – z przeżarcia. Względnie pękną tuż przed moim przyjazdem wskutek pochłonięcia na siłę zalegających w spiżarniach zapasów. Bo nie będą mi chcieli zrobić przykrości albo psy naszej ulubionej sąsiadki będą na diecie i nie będzie kogo poczęstować.

No właśnie: kolejny owad, prawie spożywczy mól, co mnie przed każdym wyjazdem gryzie. Albo kretyńskie inspiracje nawiedzające dziwnym trafem akurat mnie!

***

Przygotowania tak na poważnie zaczęłam od zasięgnięcia języka. To było tuż po otrzymaniu skierowania, czyli kilka tygodni przed wyjazdem do Krynicy.

„Koniec języka za przewodnika”, jak mawiała mamusia.

Zatelefonowałam do zakładu leczniczego.

Podczas rozmowy z uprzejmą panią w sanatoryjnej recepcji, która połączyła mnie potem, to znaczy wysłuchawszy mnie uprzednio cierpliwie, z trochę mniej uprzejmą Panią Przełożoną Pielęgniarką, po uzyskaniu informacji dotyczących pór posiłków i pożądaną przepisami wewnętrznymi optymalną porą zameldowania się kuracjusza na pobyt poprosiłam uprzejmie o możliwość zamówienia oraz przyznania mi pokoju jednoosobowego.

– Proszę mi powiedzieć: czy są u państwa pokoje jednoosobowe?

– Tak.

– A jaka jest szansa otrzymania jedynki? – zapytałam panią po drugiej stronie telefonu.

Po wymianie uprzejmości oraz prezentacji.

Byłam miła i sympatyczna. Ogólnie staram się zawsze, by niczym mojego rozmówcy nie zrazić, gdy mi na rozmowie zależy.

– A jest pani na liście? – Pani widocznie miała trochę czasu albo może myślała, że rozmawia z kimś ważnym.

Ja tylko na wstępie przedstawiłam się jej z nazwiska i z miasta, bez akcentowania informacji, kto ja zacz. Nie jechałam przecież służbowo.

– Na jakiej liście? – W dalszym ciągu starałam się być osobą godną zaufania.

Pani najwyraźniej zaskoczyła mnie jakąś istniejącą listą. Zjawisko było dla mnie obce. Listy kolejkowe dawno poszły w niepamięć, razem z nowym ustrojem i koncepcją wolnego handlu. Istniały w mojej świadomości jedynie listy płac i ewentualnie wykazy kandydatów do nagrody służbowej. Listy do branżowych deputatów. Listy uczestników zakładowej wycieczki na grzyby. Listy ze znaczkiem w skrzynce pocztowej coraz rzadziej niestety, bo sztuka epistolografii zanikła była razem z rozwojem sztuki wysyłania SMS-ów i maili.

Nikt mnie dotychczas nie straszył jakąś listą, zestawieniem lub czymś podobnym. Doświadczenia nie miałam, nie znałam się. Czyli gamoń! Albo tej lekcji nie odrobiłam.

Zjawisko mnie zainteresowało ogromnie.

– Telefonuję do państwa po raz pierwszy – dodałam bez sensu.

Oj, nie będzie lekko, kurczę pieczone.

– Jedynek mamy bardzo mało. A każdy by chciał. Na tej (!) liście, którą robi Pan Dyrektor osobiście! – poinformowała mnie jeszcze pani w miarę uprzejmie, akcentując wyraźnie „tę” tajemniczą listę.

Pan dyrektor wydawał się także godzien ogólnego szacunku oraz poważania.

Aczkolwiek wyczułam jakby zniecierpliwienie w jej głosie.

– A czy ja mogę jakoś zapisać się na tę listę? – drążyłam temat, jak mogłam.

Chyba zaczęłam być dla pani rozmówczyni taka bardziej upierdliwa.

Zależało mi bardzo na jedynce. Miałam swoje powody.

Za pierwszym razem, podczas debiutu w charakterze kuracjuszki, mieszkałam w dwuosobowym pokoiku z koszmarnym, wścibskim babsztylem, wiek tegoż pominę, który chciał wiedzieć wszystko, zwłaszcza o mnie. Z kim wychodzę, dokąd, o której wrócę. Baba była podobno z wykształcenia psychologiem, a miałam wrażenie, że jest małomiasteczkową pracownicą magla lub bufetową; taką z koszmarnych filmów. Przepraszam przy tym wszystkie ciężko pracujące, stojące za kontuarem panie. Na dodatek lampucera namiętnie używała moich kosmetyków: wymydlała moje dobre mydło i wychlapywała na siebie perfumy. Moją własność! Dziwnie szybko znikał też mój drogi, przepięknie pachnący i nawilżający ciałko żel pod prysznic.

Może to jednak nie ona? Może opakowanie było nieszczelne? Ale niby kto? Przyprowadzała kogoś do naszego locum, by w celach naukowych testował moje kosmetyki?

Zapewne pożyczyłaby jeszcze, klabzdra jedna, moją kieckę i ulubiony sweterek, ale z pewnością nie zmieściłaby się w rozmiar S, to znaczy polskie 36. I dobrze. Podejrzewam, że próbowała nawet moje ciuchy przymierzać. Zgroza po prostu.

Teraz już zmieściłaby się w moje ciuchy z pewnością. Mam jednak nadzieję, że na nią po raz kolejny nie trafię. Chyba pochlastałabym się z rozpaczy.

W każdym razie nie bardzo uśmiechała mi się powtórka z takiej lub jej podobnej współlokatorki, poza tym chciałam się przede wszystkim wyspać. Do tej czynności potrzebowałam absolutnej ciszy; bez łażenia mi jakiejś obcej baby pod nosem, chrapania, gadaniny wrednych współspaczek. W domu budziło mnie wszystko: woda kapiąca z kranu, jadąca za ścianą winda, wrzaski sąsiadki, nawet chodzenie ukochanego kota po dywanie.

Kurde, wypocząć chciałam! Na to mi jedynka potrzebna!

– A kto pani jest, że pani chce jedynkę? – Pani Przełożona właśnie przestała być uprzejma.

– No, po prostu pracownikiem. Górnikiem – dodałam.

Miałam jeszcze słynną i w PRL-u otwierającą wszystkie drzwi Kartę Górnika, deputaty górnicze lub ekwiwalenty za nie otrzymywałam, zatem górnik wypisz, wymaluj.

– Phi! – fuknęła moja rozmówczyni po drugiej stronie i pewnie napluła jeszcze w tę słuchawkę.

Wyobraziłam sobie nawet jej skwaszoną minę, zmarszczony nosek, wydęte usteczka.

– Pani żartuje! Nawet najmniejszych szans pani nie ma! Wykluczone! – Wyraźnie oburzona przerwała rozmowę.

Przekaz był wyraźny. Konkretny.

Nie będzie Ważna Pani rozmawiać z Nikim. Szkoda czasu i atłasu. Takich jak ja to ona zjada na śniadanie… Tacy zapewne nie są godni spojrzenia, co dopiero rozmowy. A proszenie o jedynkę to już z mojej strony istna bezczelność.

No i po rozmowie. Pozamiatane.

***

Podobne pytanie, czyli „Kto pani jest?”, zadał mi kilka lat później Pan Dyrektor przyznanego mi sanatorium w Kołobrzegu.

Tam z kolei były jedynki w dostatecznej ilości. Z tego, co mi wiadomo, to nawet po moim przyjeździe stały wolne, nikim niezasiedlone jeszcze. I to w dwóch różnych standardach: siermiężnym, czyli od lat nieremontowane i ze starymi mebelkami pamiętającymi czasy gierkowskiej prosperity, i VIP-owskim. Nowe, świeżością pachnące, prawie hotelowe saloniki. Pan przyznawał je wszystkie jednak jedynie Komuś Ważnemu. Reglamentował po prostu. Ja byłam dla niego, po przeprowadzonym ze mną wnikliwym oraz dogłębnym wywiadzie oczywista, także paniusią jedną z wielu i z gatunku Nikt Ważny. Z prowincji na dodatek, bo nie z Warszawy. Z Katowic też nie. Uśmiałam się wówczas okrutnie i to do niego osobiście. Choć tyle mogłam zrobić, by lepiej się poczuć. Po panu dyrektorze spłynęło jak po kaczce.

Do tego Kołobrzegu wcale wtedy nie chciałam jechać. Tak śmiesznie wyszło, trochę przypadkiem oraz niechcący. I to dzięki mojemu serdecznemu znajomemu, który akurat pracował w oddziale wojewódzkim państwowej chorej kasy.

Rzeczony kolega mnie lubił, wolno mu chyba, i sam zaproponował, że postara się pomóc lokalnej komisji w doborze konkretnej miejscowości. Szepnąć przychylne słówko. No to skorzystałam, skoro mam okazję, po czym poprosiłam go o góry, oczywiście, konkretnie o Krynicę lub Kudowę. Zgubił karteczkę z nazwą miejscowości i załatwił Kołobrzeg. Pamiętał, że miało być duże, modne i na K…

Kochany chłopak!

Było cudnie. Podczas mgły całą noc wyła latarnia morska. Bardziej ujadała mi nad uchem. Miałam przeto wrażenie, że pod tą latarnią postawili moje łóżko. No i przez większość pobytu żałowałam, że nie zabrałam wiatrówki lub czegoś innego, co daleko strzela. Procy, granatu bojowego, harpuna. Jako górnik miałam trochę łatwiejszy dostęp do materiałów wybuchowych. Nad ranem upolowałabym przynajmniej kilka upiornie wrzeszczących mew i potem upiekła sobie ptactwo na ognisku. Bo drobiowego mięska w sanatoryjnym menu było mało. Jeszcze poczęstowałabym współlokatorkę, z którą także mi jakoś do końca nie było po drodze.

Tak czy owak, w tym Kołobrzegu latoś nie stykało, jak czasami mawiają moje dzieci.

***

Byłam po tej głupawej rozmowie z sanatoryjną Panią Pielęgniarką Przełożoną sama na siebie zła.

Mogłam przecież wymyślić naprędce jakąś dyrektorową (zjednoczeniową), wiceministrową, lekarza albo powinowatą tychże. Względnie najlepszą przyjaciółkę jednego z kombinatowych dyrektorów. Kopalniany by chyba nie przeszedł… Funkcja dla pani zapewne byłaby byle jaka, przypuszczalnie niegodna umieszczenia mnie na tej cholernej liście, nawet dodatkowej. Za mały, za niski w hierarchii ten kopalniany.

O, albo narzeczoną resortowego VIP-a zastrzelić panią mogłam. Kogoś bardzo ważnego udawać, w każdym razie.

Jakoś, kurde, nie wymyśliłam. Otępiło mnie chyba…

Trudno, kobieto – pomyślałam sobie. Jakoś pewnie wytrzymam. Powiem ewentualnie babie już na miejscu, co o niej myślę. Gdy tylko ją osobiście dorwę. Opitolę, będę asertywna. Nie muszę przecież od razu się zaprzyjaźniać. Dam pokaz mojej niewątpliwej erudycji oraz niepodlegającej dyskusjom elokwencji.

Może jednak na miejscu ktoś zrezygnuje? Z jedynki w sensie. Jakimś cudem może samodzielny pokoik znajdzie się i dla mnie? Najgorszy w budynku chociażby? W oficynie? Na stryszku? Ministrowa nie przyjedzie? Niech żywi nie tracą nadziei!

***

Małżonek mój ukochany chciał mnie nawet zawieźć do tej odległej Krynicy samochodem naszym rodzinnym, co już na wstępie wybiłam mu z głowy, bo raczej na pewno było to bez sensu. Daleko i per saldo bardzo drogo. Służbowym samochodem także na upartego dysponował, jednakowoż wyszłoby jeszcze drożej, a w delegacje do Małopolski takich jak on nie wysyłano. No i byłby po takiej eskapadzie bardzo zmęczony. Podróżą, żoną, targaniem waliz żony. Zostać tam ze mną nawet na jeden nocleg nie mógł – pracował, niebożątko, jeszcze musiał troskliwie zająć się nieletnimi bardzo naszymi dziećmi, moim kotem i naszym psem. I jeszcze rybkami wspólnych dzieci. Niezły pasztet mu na te trzy tygodnie zostawiałam.

Zostało mi zatem bezpieczne poruszanie się po naszym pięknym kraju środkami transportu uznanymi powszechnie za środki komunikacji publicznej.

***

Wstawałam do tego „Ślązaka” o jakiejś okrutnej porze i gnałam mojego biednego męża na dworzec kolejowy z ciężkimi walizami.

Ale tam, w tych walizach, były same najpotrzebniejsze rzeczy!

Poza tym wszystkie rzeczy na podróż i pobyt pakuje mój mąż osobiście, przed każdym wyjazdem moim albo naszym wspólnym, jeszcze uprzednio segregując wnikliwie i rozumnie; każdy najmniejszy klamot przechodzi przez jego cenzurę, oceniany jest organoleptycznie pod względem ilości i wagi. No i uniwersalności tudzież przydatności. To już taka nasza tradycja. Ponadto nie będę małżonkowi memu jedynemu odbierać przyjemności.

Niech sobie chłop przebiera, maca, upycha, ugniata, cudem jakimś miejsce znajduje; robi to, co potrafi, co opanował do perfekcji i jeszcze na dodatek co deklaruje, że uwielbia. Czasami nawet się zastanawiam: co tak konkretnie najbardziej uwielbia? Pakowanie, macanie czy święty spokój po moim wyjeździe?

***

Ula, jedna z moich sanatoryjnych ukochanych koleżanek-współspaczek, także była naonczas odwożona przez męża z walizami na dworzec kolejowy. Jeździła do Krynicy z Zielonej Góry, gdzie wsiadała do „Ślązaka” w środku nocy jakoś. Znaczy: tym samym pociągiem co ja. Brrrr…

Chyba przedtem w ogóle nie kładła się spać.

Małżonek mojej koleżanki, targając jej okropnie ciężką walizę (dobrze, że na kółkach i trochę mógł sobie pociągnąć albo popchać) najpierw do samochodu, do bagażnika za pomocą techniki rwania niczym wyszkolony w podnoszeniu ciężarów olimpijczyk, potem po dworcowych schodach, za każdym razem pytał podejrzliwie:

– Ulka, litości, kobieto! Co ty, do cholery, napchałaś do tej walizy? – wysapywał umęczony mąż, który ledwo mógł podnieść opasły tobół.

Atletą przecież nie był. O ile wiem, sportów siłowych także nie uprawiał.

– No, jak to? – odpowiadała Ula, werbalnie wyrażając wielkie zdziwienie i jeszcze potęgując słowo stosowną do okoliczności mimiką twarzy. – Same najpotrzebniejsze rzeczy! Dresy…

– To te dresy tyle ważą? To z czego one są? – Dociekliwy mąż dopytywał uparcie.

Chciał chłopina wiedzieć, co targa i dlaczego to coś waży tonę. Podejrzewał też, że żona ma w sobie jakąś ukrytą, nadprzyrodzoną wewnętrzną moc pozwalającą jej bez zbytniego mozołu podnieść i przenieść ten ciężar. Jeżeli posiada, znaczyłoby, że jego własna baba ściemnia i jeszcze go po chamsku, bezczelnie wykorzystuje! W charakterze towarowego muła.

Ula szła w zaparte. Postanowiła, że powinna jeszcze coś z bagażu wymienić.

– No i tenisówki, i farbę do włosów…

 

W Krynicy, w naszym sanatoryjnym pokoju, pijąc przy stoliku kawę po wstępnym rozpakowaniu swojej walizki oraz ustaleniu z koleżanką topografii ciuchów w jedynej wspólnej szafie, z nieskrywanym zainteresowaniem przyglądałam się manelom, które Ula wypakowuje ze swojego ogromnego czemadanu.

Oprócz normalnych ciuchów na różne sanatoryjne okazje, w tym jednej bluzki z długim rękawem przecudnej urody w kolorze żółtym, były i wspomniane dresy, i tenisówki. Owszem. Były przywiezione, bo musiały, a Urszula wydawała się kobietą rozsądną, więc przytomnie spakowała. Ładne, eleganckie spódniczki i żakieciki też były. Takie uniwersalne, o ponadczasowej funkcjonalności. Czyli ubiór na ewentualne tańce, na niedzielny obiad i na spacer po miejscowym deptaku.

Mój dziki zachwyt wzbudziły jednak inne elementy jej bagażu.

Najpierw klasyczna grzałka-olbrzym na prawie dwumetrowym kablu.

– Po co ci grzałka? Jeszcze taka duża i ciężka? Przecież mamy czajnik! – Zajęłam stanowisko w sprawie ciężaru.

Koleżanka nie rozpakowywała się przecież ukradkiem, poza tym zdążyłyśmy przegadać już, oprócz układu ciuchów we wspólnej szafie, kwestie dotyczące wspólnych napojów, cukru, kubków oraz optymalnego miejsca na puste walizy.

Uważałam zatem, i to chyba zasadnie, że zajęcie stanowiska w sprawie zawartości jej bagażu było jak najbardziej na miejscu. Chyba się nie obrazi?

Nie obraziła się. W zasadzie polubiłyśmy się od razu.

– A nie wiem. Przyda się. A jak czajnik się zepsuje?

– No, zasadniczo możesz mieć rację.

 

Argument posiadania grzałki spokojnie mogącej nam służyć do zagotowania wiadra wody przyjęłam bez zastrzeżeń. Ula mnie przekonała i jeszcze, jak to kształcony prawnik czyni, porządnie uzasadniła potrzebę.

Dalej szło normalnej wielkości metalowe żelazko.

– Rany, większego nie było? Przecież są żelazka… – drążyłam temat i czepiłam się następnego ciężkiego klamotu.

– Nie będę biegać po piętrach i szukać jakiegoś przypalonego żelazka! Jeszcze może stać w kolejce, żeby sobie głupią bluzkę wyprasować?

To akurat była prawda. Wszystkie żelazka są w sanatoriach przypalone. Te nowe też. I służbowe deski do prasowania zawsze straszą szczątkami nadpalonej oraz dziurawej materii. Przyznałam jej rację. Niezbędne. Absolutnie.

– Czekaj, gdzieś jeszcze powinna być szmatka do prasowania… – Ula pogrzebała w walizie i wyciągnęła dwie bawełniane kuchenne ściereczki, demonstrując mi je triumfalnie. – Jest. Wzięłam. – Wyraźnie się ucieszyła.

Dalej na łóżku pojawiła się suszarka i lokówka do włosów, farba do rudości typu chna w dość grubych szklanych (!) butlach – dwie sztuki – kilka kompletów gumowych rękawiczek do farbowania włosów tą naturalną farbą chyba z wyciągu z łup orzecha włoskiego, plastikowa torba z plastikowymi i metalowymi wałkami do włosów, w których tkwiły powpychane tamże z oszczędności miejsca kolorowe, gąbkowe papiloty. Spakowane zatem ekonomicznie, rzekłabym – ergonomicznie. Patrząc na te fryzjerskie utensylia, nabrałam uzasadnionych podejrzeń, że Ula otworzy w sanatorium zakład fryzjerski albo charytatywnie będzie nawijać na te wałki i papiloty owłosienie kilku paniom naraz… I to na pewno w naszym pokoju.

Z czeluści walichy wyjęty został także olbrzymi worek z paskami różnej maści – cienkimi, grubymi, skórzanymi, plastikowymi, z połyskiem i bez, z klamrami ozdobnymi i prostymi, podobno na różne dziwne okazje i chyba też do tych dresów, aby po planowanym schudnięciu nie spadały rzeczone dresy mojej koleżance z tyłka. Z kilkanaście ich było. Ula wysypała zawartość kolejnej reklamówki na łóżko, wygrzebała z wijącej się pokaźnej sterty jeden skórzany pasek (miałam kiedyś podobny, za młodu, do munduru harcerskiego) i skomentowała:

– Ten do płaszczyka. Powieszę od razu na wieszak, żeby potem nie szukać.

No i z bagażu Ulka wyciągnęła równie pokaźny wór z czymś, co chyba nazywa się poduszkami odzieżowymi. To było kilkanaście kompletów podwójnych, małych gąbczastych poduszeczek różnego kształtu, grubości i w wielu barwach. Jedne były tylko gąbką sote*, inne obszyte zostały materiałem.

– A to do czego? – zapytałam inteligentnie wielce, zafascynowana zjawiskiem.

– Do bluzek. No i do żakietów też. Do swetra – odpowiedziała Ula, upychając worek z akcesoriami, tym razem krawieckimi, na swoją półkę w szafie.

– A gdzie ty to będziesz wpychać? – drążyłam temat, bo jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, w którym właściwie miejscu te jej bluzki i swetry miałyby pojemnik na taką dziwną poduszeczkę.

Albo jakieś trzymadło. Kojarzyłam raczej wszyte na trwałe to coś u nasady rękawów.

– No jak to: gdzie? Pod ramiączko! Biustonosza! – Ula zademonstrowała mi na sobie i ramiączko, i wpychanie. – Mam brzydkie ramiona i muszę je uzupełniać – dodała, robiąc mi pokaz skomplikowanej techniki wizualnego liftingu swoich ramion.

– Aha. – Ponownie inteligentnie uzupełniłam konwersację na ten pasjonujący mnie temat.

I jeszcze nader błyskotliwie i elokwentnie.

Ze zdwojoną energią upiłam swojej kawy, bo nagle zapragnęłam wzruszyć i nieco zmobilizować moje szare komórki, uśpione oraz ewidentnie rozleniwione jakby długą męczącą podróżą, świeżym krynickim powietrzem tudzież atmosferą sanatoryjnego pokoiku. Chciałam za tokiem myślenia koleżanki nadążyć. Zrozumieć, pojąć, po jaką cholerę tyle bambetli natargała. No, a do myślenia, nawet o ciuchach, butach i przyborach do prasowania, bezwzględnie potrzebny jest mózg. Optymalnie sprawny mózg. Do pełnej sprawności tego mojego organu przydałoby się wówczas łyknąć jeszcze troszkę koniaczku. Ale akurat nie miałam. Doszłam jedynie do wniosku, że dla mnie jej ramiona były w porządku. Może trochę inne niż moje, ale też piękne.

Przyznałam Uli potem, po akcie rozpakowania i upchania do szafy, przyłóżkowej szafki, na półeczki w łazience oraz pod łóżko, że faktycznie spakowała sobie oraz wzięła same najpotrzebniejsze, najniezbędniejsze wręcz rzeczy.

Po głębszym namyśle stwierdziłam, że także bardzo dziwię się jej mężowi, że się czepił. Zadeklarowałam jeszcze dzielnie, chyba nawet za bardzo entuzjastycznie, że osobiście zatelefonuję do jej chłopa i wyrażę oburzenie z powodu kwestionowania przez niego zawartości żoninego kufra. Nabyłam właśnie przecież do tego prawo jako wrażliwa na mody wszelakie kobieta, kuracjuszka i nowa przyjaciółka.

Może też trochę z powodu tak zwanej solidarności jajników?

***