Komu sznur wisielca? - Aneta Wybieralska - ebook

Komu sznur wisielca? ebook

Aneta Wybieralska

3,5

Opis

Co nowego u aspiranta Tomasza Stopińskiego i jego żony Anki, bohaterów powieści „Garnitur na słupie”? Tomasz nadal służy w komisariacie na przedmieściach Wrocławia, teraz jednak ma dodatkowe zajęcie – został negocjatorem policyjnym. To trudna i niewdzięczna praca, zwłaszcza jeśli negocjator przybywa na miejsce po tym, jak desperat, do którego go wezwano, zdążył się już skutecznie targnąć na swoje życie. Anka, martwiąc się o męża, zaczyna się zastanawiać, czy jest coś, co mogłoby go ochronić podczas jego niebezpiecznych interwencji. Może sznur wisielca – pozostałość zabezpieczona po autentycznym samobójcy? Idąc tropem ludowej wiary w dobroczynne działanie takiego sznura, Anka zaczyna zgłębiać różne przesądy, stwierdzając z pewnym zdziwieniem, że w racjonalnym XXI wieku wciąż mają się całkiem dobrze...

Podczas pogawędki z desperatem na świeżym powietrzu rękawiczki i szalik są zbędne. Nieprzydatne. Mogą akurat zaszkodzić w prowadzonych negocjacjach. Szkolony negocjator policyjny o tym wie, zatem rękawiczki powinien zawczasu ściągnąć, schować, a założyć dopiero po osiągnięciu celu. Marzną mu rączki, ale wytrzymuje. Dyskomfort pokonuje. Bohater!
Teoria głosi (a praktyka potwierdza), że negocjator nawet w zimie nie powinien mieć założonych rękawiczek. Tu chodzi o wizerunek samych dłoni. Mają być gołe i otwarte. O mowę ciała, konkretnie tych dłoni, które potencjalny samobójca powinien dokładnie widzieć. Otwarte są domeną ludzi szczerych. Budzą zaufanie.
Czapka może zostać, na głowie gliny. Grzeje czerep i chroni przed opadem. Co się stanie, gdy negocjatorowi od wilgoci zardzewieją szare komórki?


Aneta Wybieralska – jest wrocławianką, absolwentką kierunków humanistycznych, prawniczych i ekonomicznych uczelni we Wrocławiu, Warszawie, Łodzi i Krakowie. Przez większość życia zawodowego związana była z resortem spraw wewnętrznych.

Pasje artystyczne i podróżnicze usiłuje realizować jako pilot wycieczek oraz namiętny bywalec polskich sanatoriów, również publicznych. Lubi akweny oraz góry, jak i niektóre doły. Oczywiście poza tymi swoimi.

Przed rodziną i znajomymi zadebiutowała niewydaną jeszcze powieścią obyczajową, stworzoną jako prezent urodzinowy dla przyjaciółki. Drukiem ukazały się dotychczas trzy książki, z założenia komedie obyczajowe: „Sanatoryjny romans z inspiracją” (2017), „Pozdrawiam z demoluda” (2018), „Garnitur na słupie” (2019). "Komu sznur wisielca??" jest czwartą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WstępNIE CHWAL DNIA

Policyjny detektyw aspirant sztabowy Tomasz Stopiński wrócił do domu z sobotniego dyżuru.

– Kotek, przyszedłem. Hej tam, kotek, gdzie jesteś?

Wesoły głos mężczyzny w średnim wieku rozległ się z wąskiego przedpokoju niewielkiego mieszkania na piątym piętrze jednego z bloków na dużym wrocławskim osiedlu.

– To dobrze. Jak to gdzie jestem? Tam, gdzie moje miejsce – odkrzyknął radośnie z kuchni wywołany „kotek”.

– To znaczy?

– W kuchni, przy garu!

– Ha, ha. Aha. Już do ciebie idę, tylko upcham gdzieś te moje służbowe graty. Dzisiaj ważą chyba ze sto kilo. I przykleiły mi się do tyłka. Uff, jak gorąco.

Po chwili krzątania się po blokowym hyclu1, potem po niewielkim przedpokoju Tomek wszedł do kuchni, skąd na salony wlazły już smakowite zapachy obiadowych potraw.

– Kotek! Zobacz, co wczoraj przyniosłem. Dopiero teraz mi się przypomniało. – Podszedł do żony i dał jej czułego całusa w upocony policzek. Bez całusa na dzień dobry ani rusz.

Ten letni, lipcowy dzień był wyjątkowo upalny. Miasto opustoszało, większość mieszkańców Wrocławia wyjechała na wakacje albo siedziała w domach, szukając ochłody przy zamkniętych oraz szczelnie pozasłanianych oknach.

Nastoletnie dziecko Stopińskich wybyło w Karkonosze na obóz sportowy. Sami Stopińscy także chętnie opuściliby cuchnące miasto i wyjechali poprzedniego dnia na weekend do swojej daczy na podwrocławskiej wsi.

Ale Tomaszowi przypadł w sobotę planowy dyżur negocjatora. Nigdzie nie mógł wybyć na dłużej. Ani na krócej. Służba nie drużba. Skoro już został wpisany w grafik dyżurów dolnośląskich negocjatorów, to przy okazji wziął służbę w swojej jednostce macierzystej. Czyli w KP Kamieńsko na przedmieściach Wrocławia.

Udało mu się postąpić wielce roztropnie i praktycznie. Prawie jak zwykle. Załatwić hurtem dwa w jednym. Zupełnie jak w starej reklamie pewnego szamponu przeciwłupieżowego „Wash and go”.

Gratami Tomek nazywał akcesoria pozostające na wyposażeniu policjanta. Przeciętnego polskiego policjanta pracującego w terenie, a niekoniecznie tylko za biurkiem. Był to ciężki pistolet w kaburze (w porywach bywał nawet dość lekki, ale bez magazynku). Do tego zapasowy magazynek załadowany trzydziestoma dwoma nabojami ostrej amunicji (dziewięć milimetrów). Jako jeden z nielicznych funkcjonariuszy garnizonu wrocławskiego niesłużących w brygadzie antyterrorystycznej Stopa otrzymał amunicję antyrykoszetową. Ze skórzanego, grubego paska odpiął był także etui ze stalowymi kajdankami, ważącymi kolejną tonę.

Jeżeli nie zostawiał tego wszystkiego w pracy, to zaraz po przyjściu do domku sprawdzał zabezpieczenia, rozbrajał, potem broń palną chował do domowego sejfu. Licho przecież nie śpi. Nawet we własnym mieszkaniu, zwłaszcza przy nastoletnich, durnowatych, nieodpowiedzialnych dzieciakach. A tych, swoich i obcych, kręciło się mnóstwo.

– Super, że jesteś. To umyj, proszę, rączki i siadaj do obiadu. Właśnie zdjęłam z ognia. Gorąca zupka w sam raz na ten sakramencki upał! – zawołała Anka Stopińska, witając męża z uśmiechem znad kuchenki. – Fajnie, że już jesteś. Ale przecież miałeś być później.

W ciasnej kuchni Annie zrobiło się niesamowicie gorąco. Pot ściekał jej po twarzy i żłobił na policzkach małe, ciemne strumyczki w makijażu, którego jeszcze nie zdążyła zmyć.

Korzystając z pracującej soboty męża, jak również z przymusowego przedpołudnia w mieście, Stopińska także poszła z samego rana do pracy. Choć nie musiała tego robić. Przez kilka godzin nadrobiła zaległości w firmowej korespondencji, w bieżących dokumentach, uporządkowała materiały dotyczące kolejnego projektu autorstwa prowadzonego przez nią działu. Przygotowała do archiwizacji dwie stare i zamknięte już sprawy.

Miała tam, w tym swoim biurze, pusto, cicho, o poranku względnie chłodno. Ponadto nikt nie zawracał jej gitary pierdołami. Wreszcie przez kilka godzin niemalże rozkoszowała się tak zwanym świętym spokojem. Pogadała chwilę z lekko śniętym, zaspanym ochroniarzem, którego akurat bolał ząb, w następstwie czego naszpikował się reklamowanym środkiem przeciwbólowym. Przywitała się z urzędującą panią sprzątaczką, z którą wymieniła poglądy na temat klasycznego, niedzielnego, obiadowego menu.

– Owszem, tak, ale na naszym Pacanowie miałem samobója. I prosto stamtąd przyjechałem. Właściwie przeszedłem sobie z buta przez parczek. Zaraz ci wszystko opowiem, tylko wezmę szybki prysznic. Spocony jestem jak mysz. Muszę chwilę odsapnąć. Daj mi pięć minut.

– Dam ci nawet dziesięć.

– Ludzka pani! – zaśmiał się Tomek, zamykając się w łazience. – Halo, słyszysz mnie? – Otworzył drzwi i wychylił głowę. – Skoro już jesteś taka ludzka, to przygotuj mi na cito coś mokrego i zimnego. Do picia. Wodę, piwo, kolę, cokolwiek. Co mamy w lodówce. W zasadzie mi obojętne, byle to było piwo.

– Tak jest! Już się robi, panie aspirancie, detektywie, negocjatorze oraz panie mężu! – Anka wykonała prawą dłonią gest salutowania. Zamiast w orzełka na policyjnej czapce musnęła palcami frywolnego loczka opadającego na jej wysokie czoło.

Niełatwo być żoną gliniarza. Takiego, który codziennie naraża własny tyłek na niebezpieczeństwo. Takiego, co służy dzielnie społeczeństwu bynajmniej nie za biurkiem, tylko głównie w terenie i jako operacyjny detektyw pionu kryminalnego policji. Nosi broń palną i w każdej chwili może jej użyć. Który często przychodzi późno, a wychodzi wcześnie. Teraz jeszcze zachciało mu się ratować samobójców i innych popaprańców przed nimi samymi. W każdej chwili może się trafić terrorysta, uzbrojony bandzior lub inny złoczyńca nastający na ludzkie życie.

Pięknie.

Praca Anny Stopińskiej była nudna. Stricte urzędnicza. Dla równowagi chyba. Gdy mąż był w pracy i realizował trudne zadania, brał udział w niebezpiecznych akcjach, Stopińska zamartwiała się na zapas. Była bardzo dumna z męża, podziwiała go za upór, determinację, dodatkową pasję, ale… Właśnie. Zawsze jest jakieś „ale”. Ale nieustannie obawiała się o jego życie i zdrowie. Już tak miała. Czasami nazywała siebie „panią Zamartwialską”.

„Tyż piknie. Jak dobrze być w domku przy moim kotku” – pomyślał Stopa i żwawym krokiem pomaszerował pod chłodny natrysk.

– A może chcesz kwaśne mleko?! Wsiowe?! – zawołała za mężem Anka.

– Może być. Ale później. Najpierw coś do nawodnienia. Aj, ale zimny! Brrr… Jak mi dobrze… Stokrotka rosła poooolnaaa… – zafałszował Tomasz, stojąc pod prysznicem.

Najwyraźniej z pierwszą kroplą chłodnej wody wrócił do żywych. Cały przepełniony szczęściem, że dzisiejszy ciężki i upalny dyżur znalazł swój finał w przytulnym mieszkanku na jednym z wrocławskich blokowisk. Na dodatek o dość przyzwoitej porze.

– Uff. Może już mnie nie wezwą. Mój limit na dzisiaj się wyczerpał. Jak mi dobrze. A naaaad nią szumiał gaaaaj… – dokończył zwrotkę niegdyś bardzo popularnego kawałka kolonijno-harcerskiego.

Po chwili Tomasz posmutniał i westchnął żałośnie. W ciasnej łazience naszła go właśnie służbowa refleksja. Dobry nastrój oklapł.

– Nie chwal dnia przed zachodem słońca. W mordę jeża.

1 Hycel czyli łapacz – wiatrołap, przedsionek (wszystkie przypisy pochodzą od autorki).

Rozdział INie deptać trawników

Pitolenie o Szopenie

– Skoczy?

– Nie skoczy.

– Ej ty, chyba skoczy.

– Nie skoczy. Za gorąco. Założymy się?

– O co? O piwo?

– Dobra. O piwo. Ale zimne. Ciepłego już nie chcę. Mówię ci, że nie skoczy – odpowiedział dziewiętnastolatek. Ze stoickim spokojem, jakby flegmatycznie. – Po co wlazła w taki gorąc na ten dach? Mnie tam by się nie chciało.

– No. Mnie też nie. Może wiesza pranie?

– Albo chce się poopalać na golasa?

– No, i sobie sprawdza, czy jej nikt nie zobaczy?

– No, albo odwrotnie. Chce być oglądana. Znam taką jedną laskę z naszej starej klasy, co się lubi opalać na dachu. W samych majtkach. Cycki jak na talerzu. Chłopaki mówili. Sam bym jej się poprzyglądał. Ta, no wiesz, od nas, ma podobno całkiem fajne. Ale stąd, kurna, niczego nie widać.

Dwóch świeżo upieczonych absolwentów szkoły średniej siedziało sobie pod wiatą przystanku autobusowego na jednej z ulic olbrzymiego wrocławskiego blokowiska. Ten przystanek był w ciągu dnia nieczynny od dawna. Nie zatrzymywały się na nim żadne dzienne autobusy, tylko dwa nocne, i to jeszcze zjeżdżające z osiedla na końcową pętlę przy ich bazie. Czasami ktoś przystanął pojazdem osobowym, by w wygodnej zatoczce wysadzić pasażera. Albo kogoś stamtąd zabrać.

Ławeczka w środku miejskiej wiaty była jednak nieco ocieniona przez plastikowy przeciwdeszczowy daszek tejże wiaty, wabiła strudzonych przechodniów oraz lokalną młodzież, starszą i młodszą, pragnącą mieć chwilę dla siebie. Posiedzieć i pogadać poza ciasnym mieszkaniem w bloku z wielkiej płyty, stale okupowanym przez wścibskich członków rodziny.

Nieczynny przystanek był także doskonałą miejscówką dla okolicznych żulików, lumpów i kloszardów. Tamże spożywali napoje wyskokowe, uznawane w ich środowisku za rarytasy. Nierzadko smacznie spali, utrudzeni mozolnym organizowaniem napitków. Albo po prostu wypoczywali między aktami poszukiwawczymi. Na głowę nie padało, podróżni nie zawadzali, co więcej, można było znaleźć i przytulić niedopalonego peta lub parę kropel z niedopitej butelczyny.

Od jakiegoś czasu jednak publiczne spożywanie alkoholu i palenie tytoniu wiązało się z pewnym ryzykiem. Przystanek autobusowy, nawet nie za bardzo czynny (albo zupełnie nieczynny), to jednakowoż miejsce uznawane za publiczne. Oddawanie się nałogom w miejscu publicznym groziło sankcjami karnymi.

Jednak w tym pamiętnym, letnim i niesamowicie upalnym dniu psa z kulawą nogą nie uświadczył. Ani tego publicznego, umundurowanego, od wlepiania obywatelom mandatów karnych, ani nawet lokalnego osiedlowego aktywisty donosiciela, mieszkającego w jednym z okolicznych bloków.

Strażnicy miejscy mieli do roboty zupełnie co innego, sami szukali ochłody po mrocznych, względnie przewiewnych zaułkach, a po rozżarzonych blokowiskach się nie szlajali. Durni nie są. Życie im miłe.

Policjanci odpowiedzialni za ten rewir mieli w nosie naganny proceder spożywania ciepłego piwa na przystanku. Tym bardziej że wakacje trwały w najlepsze, dzieci szkolne, maleńkie, niewinne, nie oglądały pijusów w drodze na lekcje do pobliskiej szkoły. Aktywista wyjechał z miasta na urlop. Jego okna zostały pozamykane i pozasłaniane. Inny działacz, emerytowany, nadawał na sąsiadów w rejonie pobliskich ogródków działkowych, gdzie oddawał się, oprócz ulubionego donoszenia na bliźnich, pasjom zasłużonego działkowca.

Siedząc niedbale na ich ulubionej ławeczce, kumple omawiali plany wakacyjne. Wspólne ewentualnie oraz potencjalnie. Gadali o niedawno zdanej maturze, jakoś dziwnym trafem zdanej szczęśliwie. Dalej o dokumentach złożonych na wyższe uczelnie. Temat naturalnie zszedł na forsę. Młodzieńcy zastanawiali się nad podjęciem prac sezonowych, aby zarobić pieniądze na kilka tygodni przedłużonych wakacji. Brzmieli tak, jakby bardziej koncentrowali się na wymyśleniu sposobu, co tu zrobić, aby się nie narobić, a kasę mimo wszystko zdobyć. Rolnictwo, leśnictwo i przetwórstwo owocowo-warzywne odpadało w przedbiegach. Za ciężko tam i za kiepsko płatne. W zasadzie także odpadała myjnia samochodowa należąca do ojca jednego kolegi z klasy, bo zmotoryzowana miejska klientela zrobiła się wielce wymagająca. A im dwóm się nie chciało.

– Częste mycie skraca życie.

Nawet mycie cudzych samochodów.

Place budów byłyby może dobre, bo tam płacą nieźle, gdyby nie trzeba było zapitalać od świtu do nocy, jeszcze pod nadzorem jakiegoś niedouczonego, wrednego majstra. I do tego w pełnym słońcu.

A oni niezwyczajni. Są przecież na zasłużonych wakacjach.

Chłopcy kombinowali jak konie pod górkę. Właśnie już prawie wymyślili kelnerowanie nad polskim morzem albo zmywak w tatrzańskim kurorcie. Oczywiście jeżeli już miałby być ten zmywak, to tylko w eleganckim hotelu, optymalnie z basenem. W rachubę wchodził jeszcze niedaleki karkonoski Karpacz, ale to jedynie w ostateczności.

Absolwenci wrocławskiego ogólniaka opracowywali plan wakacyjnej gry, roztaczali przed sobą perspektywy wylegiwania się na szerokiej nadbałtyckiej plaży, przy charakterystycznej morskiej fali głaszczącej ich opalone łydki. Snuli wizje odpływów i przypływów owych fal morskich, brzęczącej mamony, sezonowych narzeczonych, w tym zagranicznych, jak też wskazanego w powyższych okolicznościach wakacyjnego, jak najbardziej krajowego, porannego kaca.

Popijając leniwie kolejne ciepławe piwko prosto z butelki, chłopcy gapili się na najbliższy olbrzymi wieżowiec, jedenastopiętrowy, na którego dachu kilka minut wcześniej zauważyli kobietę w jasnej sukience. Chyba względnie młodą. Jej długie włosy i ową sukienkę rozwiewał lekki, ciepły wietrzyk. Tak po prawdzie to bardziej osiedlowy przeciąg. I nie ciepły, a bardzo gorący.

Niewiasta kilkakrotnie ostrożnie podchodziła do krawędzi dachu, zaraz potem cofała się parę kroków w głąb. Przynajmniej tak to wyglądało z dołu, z perspektywy przystankowej ławeczki.

Zupełnie jak ta ich fala Bałtyku. Jakby laska odpływała i przypływała. Zamiast żółtawego piaseczku miała pod stopami rozgrzaną papę dachu na budynku, miast brzegu plaży krawędź wieżowca. Opierzoną blachą i ocynkowaną rynną. Manewr powtórzyła może pięć, może siedem razy. Na oczach chłopców.

W pewnej chwili już jej tam nie było.

– O kurwa! Widziałeś to? Skoczyła! – Młodzieńca na chwilę dosłownie zatkało. Aż przestał oddychać. – Dzwoń po pogotowie czy gdzie… Masz telefon? Bo ja nie mam – stęknął długowłosy szatyn. – Został i się ładuje…

– Oż ty, kurwa jego mać! Tak… nie, nie wiem! Chyba widziałem. Ja pier… dykam… Ona naprawdę zeskoczyła. Rany boskie… A, te-telefon. No mam – wydukał drugi chłopak. Z ledwością i cokolwiek nieskładnie.

Obu młodych mężczyzn wmurowało w drewniane szczebelki ławeczki przystanku autobusowego. Początkowo jakby zastygli w miejscu i nijak nie mogli się poruszyć. Nogi najwyraźniej odmówiły im posłuszeństwa.

Kiedy już nieco doszli do siebie i ich odetkało, a dolne szczęki wróciły na swoje pierwotne miejsce, wtedy wymyślili wspólnie i w porozumieniu, że chyba powinni za pomocą tego jednego telefonu komórkowego zadzwonić. Gdzieś. Po jakąś pomoc. Może na pogotowie, może na policję. Na straż pożarną chyba nie.

Zerwali się w końcu z nagrzanego siedziska, chcieli biec w miejsce, gdzie najprawdopodobniej dziewczyna leżała, najpewniej też zupełnie martwa.

– A jak jeszcze żyje?

– Chyba trzeba ją ratować, reanimować…

– No, re-re… coś tam. Jezu…

Wykonać sztuczne oddychanie metodą usta-usta.

Trochę z przerażenia lecieli, trochę z ciekawości. Na miękkich nogach. Jako młodzi i dzielni, bardzo dorośli mężczyźni, prawie studenci przecież, potencjalni bohaterowie, społem postanowili „zrobić coś”.

Blondyn, ten obcięty krótko na wodza plemienia Irokezów, w nieporadnym biegu usiłował odblokować swój stary telefon, potem wystukać numer jakiejś służby ratunkowej.

– Dziewięć, dziewięć… kur… a dalej co?

Ale tak mu się, biedakowi, trzęsły ręce, że zazwyczaj normalna, zwykła, poniekąd często powtarzalna czynność stała się okrutnie trudna do wykonania.

W tym samym czasie obaj młodzieńcy, skutecznie oderwawszy się uprzednio od bezpiecznej mety, sforsowali ulicę dzielącą ich wiatę przystankową od trawnika przy przeciwpołożnym bloku.

I właśnie wtedy mieszkańcy osiedla usłyszeli dźwięki syren samochodowych kilku wrocławskich mundurowych służb dyżurnych.

Na miejsce zdarzenia niemal równocześnie podjechały: biały ambulans pogotowia ratunkowego, czerwony wóz straży pożarnej ze składaną drabiną na dachu. Tuż za nimi szaroniebieski oznakowany radiowóz policji, a po chwili także czwarte auto. To jest kolejny radiowóz policyjny, z którego szybko wyskoczył wezwany przez dyżurnego wrocławskiej Komendy Miejskiej Policji dyżurujący w sobotę negocjator policyjny. W osobie aspiranta sztabowego Tomasza Stopińskiego.

– Uff, już nie muszę. Ktoś przyjechał. Rany, ale jaki to numer? Osiem chyba? Albo dziewięć? – wymruczał pod nosem młokos z komórką.

Potem odetchnął z ulgą. Że nie musi nigdzie dzwonić, nikogo zawiadamiać.

– Co? Chodź tam. Ona leży… – wyjęczał żałośnie zdezorientowany i przerażony drugi chłopak. Ten, który zapomniał wziąć telefonu.

– Nic. Już nieważne. Widzę. Leży. Jezu! Gdzieś ją już widziałem. Te włosy… Ona tu chyba mieszkała… – wydukał niepewnie drugi, gdy dotarło do niego wreszcie, i tak na dobre, że człowiek zabił się na ich oczach. Do tego tym człowiekiem była młoda, ładna dziewczyna.

W powiadomieniu organów ratunkowych ubiegł młodzieńców ktoś trzeci, inny mieszkaniec osiedla. Względnie młody mężczyzna przed czterdziestką. Przygotowując sobie wczesny obiadek przed popołudniową zmianą w pracy, równocześnie przeciągając się leniwie przy oknie kuchennym, by sprawdzić stan aktualnej pogody, czy aby się od wczoraj nie zmieniła, zauważył przez to swoje okno postać młodej kobiety. Balansującej nad jedenastopiętrową, to jest ponad czterdziestometrową przepaścią. Czyli osoby wykonującej nader dziwne pokazy taneczne na krawędzi dachu wieżowca stojącego po drugiej stronie jego ulicy.

Zaobserwowane zjawisko wydało się mężczyźnie dość nietypowe. Zainteresował się nim wnikliwiej.

– Co ona tam robi? Zaraz spadnie…

Dziewczyna nie wyglądała ani na kominiarza, ani na robotnika budowlanego remontującego dachy. Nadto nikt przy zdrowych zmysłach niczego nie naprawia w upalne sobotnie przedpołudnie. Od początku było widać gołym okiem, że to nikt inny tylko potencjalna samobójczyni. Na dodatek wielce zdesperowana, zdeterminowana, nawet najpewniej jakby wzburzona w tym momencie. Oraz niezrównoważona psychicznie.

Facet, przerażony tym niecodziennym widokiem, oniemiał jedynie na parę sekund. Następnie niezwłocznie i nad wyraz przytomnie zadzwonił na policyjny numer alarmowy: dziewięć, dziewięć, siedem.

Do momentu przyjazdu służb mundurowych wszystkie zdarzenia następowały po sobie błyskawicznie.

Kobieta skoczyła z tego dachu. Tak po prostu. Lecąc na dół, nie wydała z siebie żadnego głośnego dźwięku. Letnia, rozłożysta sukienka wydymała się efektownie niczym maleńki spadochron. Rozwiane we wszystkie strony włosy połyskiwały w ostrym świetle dnia.

Z dużej wysokości runęła częściowo na chodnik, częściowo na zachwaszczony trawniczek, łysawy od palącego słońca.

Na wysuszonej, popękanej ziemi stały dwie tabliczki ostrzegawcze: lekko sfatygowana i nadgryziona zębem czasu, ostrzegająca potencjalnych złoczyńców „Nie deptać trawników”, oraz prawie nowa, z wymownym napisem „Zakaz wprowadzania psów”.

Ta ostatnia tabliczka przedstawiała stylizowany wizerunek skreślonego na czerwono czarnego pieseczka rasy terier szkocki. Wszystko namalowano na białym tle.

„Swoją drogą ciekawe, dlaczego akurat tej rasy? – pomyślał sobie Tomek, przyglądając się bezsensownym komunikatom. – I tak pies nasika tam, gdzie akurat ma ochotę. Jakiś idiota musi tu mieszkać”.

Jego mama miała takiego pieska. Wesołego, sympatycznego, przytulaśnego. Po prostu absolutnego słodziaka.

Z drugiej strony pomysłodawca designerskiego projektu profilaktyczno-ostrzegawczego, to znaczy blokowy aktywista, ewidentnie nie lubił psów. Współmieszkańcy podejrzewali, że ich uciążliwy sąsiad zaiwanił te tabliczki z jednego z ogrodzonych miejskich parków, potem postawił sobie przed nosem. Godzinami przyglądał się przechodniom, właścicielom czworonogów groził mandatem.

Przed innymi blokami takich wymownych tablic nie było.

Chwilę wcześniej młodzieńcy wybiegli spod zadaszenia przystanku.

Gość od komórki wybiegł z mieszkania w samych bokserkach.

Kilka minut potem przyjechał radiowóz z Komisariatu Policji Wrocław Pacanów, za nim ekipa straży pożarnej, chwilę po nich karetka pogotowia. Na końcu kolejny radiowóz z KMP, wiozący negocjatora policyjnego. Wszyscy gnali na miejsce zdarzenia na sygnałach świetlnych i dźwiękowych.

Na trotuarze tkwiła wyraźnie osłupiała starsza pani, idąca z siatami z pobliskiego warzywniaka. Gdyby szła nieco żwawiej, samobójczyni spadłaby jej na głowę. Jedna siatka leciwej matrony wypadła jej z ręki, ziemniaczki się wysypały i poturlały pod łysy trawniczek, odgrodzony od chodnika grubym posocjalistycznym krawężnikiem. Rzec by można: jebutnym.

Potem, pomimo okropnego upału, zewsząd zaczęli napływać gapie. Różnej maści, płci, w różnym wieku. Niczym amerykańska stonka ziemniaczana (Leptinotarsa decemlineata) na wiosnę tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku. Niby wtedy stonkę zrzucono do Bałtyku za sprawą imperialistycznych Amerykanów. Tutaj było podobnie.

Skąd nagle wzięli się ci wszyscy ludzie? Też nie bardzo było wiadomo, kto i skąd ich zrzucił.

Było już za późno na czyjekolwiek i jakiekolwiek czynności mające na celu ściągnięcie samobójczyni z dachu, tym samym zapobieżenie tragedii. Ludzkiej tragedii. Negocjator został wezwany za późno i przyjechał poniewczasie. I z czysto teoretycznego punktu widzenia – zupełnie bezcelowo.

Gdy służby dyżurne przybyły, jak na letnie i wakacyjne okoliczności dość szybko od chwili zdarzenia, kobieta leżała martwa pod blokiem od dobrych kilku minut. Może upłynęło już nawet kilkanaście. Wyglądała, jakby spała. Z zamkniętymi oczami, spokojną twarzą, lekko rozchylonymi ustami. Bez uśmiechu, bez grymasu bólu czy oznak wcześniejszego przerażenia. Z ust leżącej i z jednej dziurki nozdrzy wolniutko wyciekały na trotuar strużki ciemniej, gęstej krwi. Najprawdopodobniej krwawiła także z ucha, na którym leżała głowa. Jedna noga dziewczyny była dziwnie i nienaturalnie wygięta.

– Nie żyje. Po mojemu zginęła na miejscu. Za duża wysokość. Ale sekcja zwłok wykaże więcej. – Lekarz pogotowia nie miał za dużo do roboty. – I tak nie miałaby żadnych szans na przeżycie. Może lepiej dla niej, że zginęła na miejscu? Męczyłaby się tylko, potem zeszłaby nam w karetce albo w szpitalu. – Spojrzał wymownie na Stopę, potem westchnął. – A, cześć. Bo się nie przywitałem.

– Rzeczywiście. Cześć. Witam. Może i lepiej. Ech, szkoda dziewczyny. Młoda była, ładna… Cholera, przyjechałem za późno. – Tomasz także lekko się zadumał i ewidentnie posmutniał. Potem dodał ni z gruszki, ni z pietruszki: – Znowu się spotykamy, doktorze. I chyba po raz kolejny przy czyimś nagłym zgonie.

– No niestety. Zdecydowanie wolałbym ratować żywych, a nie wypisywać akty zgonu… Nic tu po mnie.

Pomimo kilkunastoletniego stażu zawodowego w pionie kryminalnym policji, gdzie Tomek napatrzył się na ludzkie tragedie, nieszczęścia, ciężko rannych, wreszcie na zwłoki w różnym wieku i stanie rozkładu, bardzo przejmował się losami wszystkich osobiście widzianych ofiar śmiertelnych. Jak dobry lekarz, któremu nie zobojętniało. Do tego widoku jakoś się nie przyzwyczaił.

Nie mógł.

Stopiński nie był bezdusznym sukinsynem, jakich wielu. Nawet w policji. I rutyniarzem nie był. A każdą „swoją” sprawę traktował bardzo poważnie. Wnikliwie. Oraz empatycznie.

 

– No to ściągamy techników – westchnął ponownie Stopa, po czym zwrócił się do umundurowanych kolegów po fachu: – Cześć wszystkim. Stopiński. Są jacyś świadkowie? Ktoś coś widział, ktoś coś wie? Ale tych gapiów to chyba powinniście lekko odsunąć – dodał, stwierdziwszy, że efektowny widok osiedlowej sensacji ściąga w strefę tragedii coraz większe rzesze mieszkańców okolicznych bloków, a na chodniku robi się już ciasnawo.

Na miejscu zdarzenia powstało jakby zatwardzenie komunikacyjne, ewidentnie przeszkadzające przybyłym służbom w wykonywaniu niezbędnych czynności. Sekund trzy, dosłownie chwilunia, a podniecony tłumek zadepcze nawet drobne kolorowe kwiatki na letniej sukience samobójczyni.

– Ty, Stopa, a właściwie co ty tu robisz? To przecież nie twój teren. I nawet nie mieszkasz na Pacanowie. – Starszy sierżant sztabowy policji, najstarszy wiekiem i stopniem z mundurowych przybyłych do przypadku śmiertelnego, podszedł do Tomasza i podał mu rękę. – Robisz jeszcze na Kamieńsku?

– Tak. Cześć. Zgadza się. Nadal robię w Kamieńsku. I to nie mój teren. – Tomek odwzajemnił uścisk dłoni. – Ale akurat dzisiaj mam dyżur negocjatora. I ściągnął mnie tu dyżurny z miejskiej. Powinniście o tym wiedzieć.

– Jak to? – Sierżant zdawał się nie rozumieć wywodu Tomasza.

– Tak to. Formalnie cały Wrocław to teraz mój teren. Nawet więcej. Zasadniczo całe województwo. Ale dzisiaj nikt inny nie dyżuruje. Hmm. Wprawdzie już dziewczyna skutecznie się zabiła, i jakby nie bardzo mam z kim negocjować, ale skoro już tutaj jestem, to się upewnię, że nikt jej z tego dachu nie zepchnął.

Jeśli faktycznie było to klasyczne samobójstwo bez udziału osób trzecich.

Stopa nie nadmienił, że na razie nie widzi nikogo odpowiedniego, kto zająłby się podobnymi ustaleniami. Kto pokierowałby akcją. Cisnęło mu się na usta, że na miejsce zdarzenia przybyli sami policyjni gamonie. Albo idioci.

– Fiu, fiu? – gwizdnął zdziwiony sierżant. – Coś ty? Ej, kurde… Stopiński! No, nie wiedziałem. Negocjator policyjny. Kurde. Mamy coś takiego? Ty, słuchaj. A to się robi jakieś kursy, czy każdy może być tym negocjatorem? Bo ja też może chcę.

– Hmm. – Stopa nie dał po sobie poznać, co sądzi o starszym sierżancie. Na końcu języka miał słowo „debil”. Przynajmniej bardzo się starał. – No to krótko. Chcieć to móc, jak mawia moja teściowa. Nie każdy skończy kurs, ale oczywiście każdy może się starać. Parę niewielkich warunków trzeba spełnić. Na pewno trzeba mieć dziesięć lat służby w policji, przydałyby się jakieś wyższe studia, konkretne predyspozycje. Trzeba przejść dodatkowe testy psychologiczne, sprawnościowe, psychotechniczne, a potem już będzie z górki – wyjaśniał cierpliwie koledze zasady i procedury, przez które sam przeszedł.

Wiedział, ba, miał stuprocentową pewność, że akurat ten kolega nie nadaje się na negocjatora policyjnego. Kompletnie. Na dobrą sprawę prawie do niczego chłop się nie nadaje ani nie spełnia nawet połowy tych niezbędnych warunków. A wymogi rzeczywiście wydają się nieco wyśrubowane. Muszą być.

Tomek nie patrzył na znajomego policjanta. Podczas głupkowatego dialogu cały czas rozglądał się dookoła. Wnikliwie obserwował najbliższą okolicę, gapiów i krzątających się przedstawicieli innych przybyłych służb, wykonujących rutynowe, aczkolwiek nieco ospałe czynności.

– Ty. Gadasz. O kurde Felek. Dużo tego. A ilu was tam jest? Dużo?

– Całe mnóstwo. Czterech chłopa na cały Dolny Śląsk. W kraju kilkanaście sztuk. W tym tylko ze trzy dziewczyny.

– Ty. A ty masz jakieś studia? – dociekał kolega. Wyraźnie się podniecił. Jakby to osoba znajomego negocjatora była tutaj najbardziej interesująca.

– Mam. Jakieś mam. Nawet jakieś magisterskie – odpowiedział grzecznie Stopa. W jego głosie można było wyczuć tony ironii i oznaki lekkiego zniecierpliwienia.

– Aaa… tak? Coś ty? – Sierżant nie mógł wyjść z podziwu. Zdjął służbową czapkę i wytarł dłonią pot z czoła.

Gapił się na Stopę z rozdziawioną buzią, jakby ten był zielonym Marsjaninem z wystającymi czujkami zamiast uszu, a nie siwym facetem w letniej marynarce, w czystej, jeszcze trochę pachnącej koszulce i w eleganckich letnich butach z cienkiej skórki. (Stopa miał na stopach wygodne buty wielkiej urody, do tego uznanej marki. Był to był prezent od żony). Przy jasnych spodniach tkwiła kabura z pistoletem i dodatkowym magazynkiem w środku, co śmiesznie wybrzuszało prawą połę marynarki na półdupku policjanta. Na dodatek Tomasz był w wieku swojego rozmówcy. Mniej więcej.

Sierżantowi wyzierało z oczek autentyczne, nieskrywane zdziwienie i niedowierzanie.

W rozdziawionych ustach kolegi z byłej jednostki Stopa dojrzał wyszczerbione przednie siekacze. Jakby latami niereperowane, na dodatek burobrunatne od kamienia nazębnego i od osadu papierosowego.

„Zęby ma jak u moich lumpów z piątej brygady podziemnej” – przeszło Tomkowi przez myśl porównanie z kloszardami.

Jak większość dorosłych osobników płci męskiej, i ten gliniarz najwyraźniej bał się dentysty. Lub też w ogóle nie przyszło mu do głowy, że zęby należy leczyć. Nadto papierosy palił jak smok i nie dbał o podstawową higienę jamy ustnej. To wszystko także w tym momencie było widać i było czuć.

Ostatnia fajka

Tomasz Stopiński rzucił palenie kilka lat wcześniej.

Definitywnie, skutecznie oraz radykalnie. Nie dość, że dorósł był do takiej decyzji, można zaryzykować twierdzenie, że po ponad trzydziestu latach puszczania dymka nareszcie dojrzał, wydoroślał, to jeszcze osobista żona bardzo go zainspirowała do tego kroku. Cudze żony jakoś nie miały pretensji. Niektóre paliły razem z nim. Niby towarzysko.

Kobieta mianowicie uporczywie marudziła. Wierciła chłopu dziurę w brzuchu, na szczęście tylko werbalnie, i nękała tekstami typu:

– Kochanie, okropnie śmierdzisz! Ty cuchniesz, twoje ciuchy cuchną, gacie i marynarki. Już nawet meble przelazły tym smrodem. Fuj! Ty sobie możesz śmierdzieć w kątku. I to wąchać. Ale nie rozumiem, dlaczego ja przy okazji jadę na kilometr tymi twoimi papierochami.

Albo brała go na pożycie małżeńskie.

– Słuchaj. Przy tobie już nawet nie da się normalnie spać. Nie wiesz o tym, nie słyszysz, ale pół nocy pokasłujesz! A nad ranem to już wytrzymać nie można. Można tylko oszaleć. Wolałabym, kochanie, abyś po każdym wypalonym papierosie mył zęby. Bo nawet nie można do ciebie się przytulić. Nie mówiąc o innych pieszczotach…

Czasami było estetycznie.

– Jeżeli chcesz nowe, śliczne i drogie butki, to przelicz sobie, ile kasy puszczasz z dymem. Dzień w dzień. Za tę kwotę miałbyś co najmniej dziesięć par rocznie. Albo pojechalibyśmy na urlop w jakieś fajne miejsce. Raz na rok, choćby do twojej ukochanej Chorwacji.

(Wczasy nad Adriatykiem to dopiero był trafiony motyw. I zawsze działał).

– Kochanie! Masz żółtaczkę zakaźną czy ta żółtawa cera pochodzi od smoły papierosów? Okropnie to wygląda. Ale skoro ci się podoba… Cóż. Twoja sprawa. Jeżeli o mnie chodzi, to nieszczególnie. Nie będę się z tobą pokazywać. Zapomnij! Wystarczy, że od kiedy pamiętam, pali twoja teściowa. Dziecko też już zaczyna. Ty jesteś na takie demonstracje dojrzałości za stary. No i za mądry. Chyba! Chciałabym dożyć sędziwego wieku, optymalnie z własnym mężem. Pierwszym. Taki miałam kiedyś plan. Ale przy tym twoim paleniu jesteśmy bez szans.

Nierzadko Anka wkurzała się i dawała temu wyraz.

– Idź z tym cholernym paleniem do jakiejś poradni albo na akupunkturę… Kurde!

Siła żoninych argumentów zadziałała na Stopę już po kilku miesiącach. Babsko było upierdliwe aż do bólu.

Ponadto z faktami spierać się nie należy. Tak. Tomek śmierdział. Jak cholera. Na dłuższą metę nie pomagały ani dobre dezodoranty, ani skrapianie się coraz droższymi wodami toaletowymi.

Pomimo bardzo stresującej pracy Stopiński poważnie zastanowił się nad sobą. Ponownie przetrawił namiętne zainteresowanie paleniem tytoniu. Papierosowego. Czyli niczym nieuzasadnione puszczanie okolicznościowego dymka.

Pewnego dnia rano Stopa pojechał do roboty. Jak zwykle, jak codziennie.

Po jakiejś godzinie urzędowania przy biurku jeden z kolegów wyciągnął go na zewnątrz, na fajkę. Jak zwykle. Poprosił o poczęstowanie. Papieroskiem, cudzesem. Także jak zwykle.

Wtedy Tomasz dokładnie przyjrzał się temu gliniarzowi. Ujrzał przed sobą faceta z ziemistą cerą, podkrążonymi oczami, wstrętnymi, przebarwionymi na brązowo zębami, ze śladami smoły nikotynowej na palcach prawej dłoni. Do tego poczuł smród starego dymu tytoniowego, zagnieżdżonego w anilanowym sweterku kumpla. Na domiar złego tenże smród pomieszał się z równie leciwym odorkiem męskiego potu spod zarośniętych męskich pach.

„Widocznie jego babie nie przeszkadza ten zapaszek. Albo już dawno temu od niego uciekła” – pomyślał.

Teraz dopiero tak do końca zdał sobie sprawę z faktu, że osobista żona może postrzegać go podobnie. Niemalże jak zglęzłego degenerata i ryzykanta. Niby męża, ojca dzieciom, ale ewidentnie szafującego własnym zdrowiem, przy okazji stabilizacją rodziny.

Co zrobił Tomasz? Oto u wrót Komisariatu Kamieńsko dzielny detektyw Stopiński oddał temu zaskoczonemu, równocześnie zachwyconemu facetowi prawie całą paczkę carmenów. Krajowych, ale uchodzących za dobre. Eleganckich, bo z filtrem. W czerwonym opakowaniu. (Gdyby ktoś zapytał, jak wyglądała paczka carmenów).

Tym samym aspirant Stopiński definitywnie zamknął nałogowo papierosowy rozdział swojego życia.

– Wiesz co? Odechciało mi się palić. Chcesz? – Uśmiechnął się krzywo do kumpla gliniarza. Trochę z przekąsem, nieco ironicznie.

– No, mowa. Ale oddam ci dopiero po wypłacie.

– Już nie musisz mi niczego oddawać. Właśnie skończyłem z tym świństwem. Od teraz nie palę. Tak sobie postanowiłem.

Kolega, mimo częstych deklaracji, i tak nikomu niczego nie oddawał.

– Jaja sobie robisz?

– Nie robię. Chyba mi zmądrzały – uzupełnił wywód Stopa, widząc głupią minę kolegi. – Jaja mi zmądrzały. A tak przy okazji: pal sobie na zdrowie!

– Już nie dam ci się wkręcić. – Policjant wyciągnął rękę po podarunek, następnie momentalnie ją cofnął.

Dobrze pamiętał dowcip, który Tomasz zrobił mu jakiś czas wcześniej. Chcąc dać koledze maleńką nauczkę, prztyczka w nos, a to z powodu naciągania innych na częstowanie papierosami pod byle pretekstem, Stopa kupił kiedyś maleńki ładuneczek wybuchowy. Coś na kształt minikapiszona. Wepchnął go do jednego papierosa w nowej, pełnej paczce carmenów. Filtr wystawał nieco w taki sposób, że podczas porannej sesji palaczy amator cudzesów wyciągnął z paczki akurat tego papierosa nadzianego kapiszonem. Specjalnie spreparowanego i przygotowanego przez Tomka. Podpalił, zaciągnął się, i efektownie wybuchło. Papierosa rozerwało z huczkiem, przy tym lekko osmaliło facetowi nos. U ofiary żarciku spowodowało duże zdziwienie oraz oszołomienie.

Towarzyskie wykroczenie Stopińskiego wywołało w komisariacie powszechną radość. Jak też kolejne wyrazy szacunku dla jego pomysłowości.

– Nie bój się. Tym razem nie mam ochoty na żarty – powiedział Stopa, po czym spokojnym krokiem oddalił się do swojego pokoju.

Zostawił kolegę nieco osłupiałego, tępo przyglądającego się czerwonej paczce papierosów, którą dostał od Tomasza. Tym razem w prezencie.

Stopiński nie wrócił już do palenia. Do tego stał się bohaterem miesiąca. Wieść o desperackim wyczynie, tak można określić chyba niecodzienny hojny gest Stopy, rozeszła się w środowisku lotem błyskawicy. Wywołał autentyczną sensację. Prowokował troskliwe pytania o przyczynę. U niektórych rodził współczucie, że może być na coś poważnie chory. Zatem przyszła kryska na Matyska.

Co może oznaczać siła inteligentnych argumentów? Bardzo wiele. Czasami nawet więcej niż wiele.

A w negocjacjach takie praktyczne, życiowe argumenty przydają się najbardziej.

***

– I to nie są studia resortowe, aby była jasność – dodał spokojnie Stopa, uzupełniając wypowiedź dotyczącą jego wykształcenia.

Sierżant mniemał, jak większość służbowych znajomych Tomasza, że Stopa dawno temu ukończył jedynie jakąś szkołę średnią. Dałby głowę, że byle jaką i quasi-techniczną. Jak on sam. Na owej byle jakiej szkole edukację zakończył. Potem, nie mając innego pomysłu na życie zawodowe, wstąpił w szeregi milicji. Obywatelskiej2. Odpękał po znajomości szkółkę aspirantów. Kurs przygotowawczy takoż, bo to żaden wyczyn. Teraz pracuje sobie w pionie

kryminalnym. Też dzięki znajomościom, bo tylko tacy z jakimiś plecami dostawali się do policyjnej „elity”.

Żyć nie umierać. Wiadomo. Teraz jeszcze ten negocjator. Jeszcze większa elita. Po prostu gliniarski high life.

Kolega zazdrościł Stopińskiemu jak diabli. Aż go ściskało w dołku. Ale zazdrość to przecież ludzka rzecz.

„Ten Stopa to musi mieć niezłe chody. Ciekawe gdzie. A to jego Kamieńsko to pewnie przykrywka. Na pewno zdrowo smaruje komu trzeba”.

– Ty, a ile dostajesz za te negocjacje? Opłaca ci się, no nie? – Sierżant ułapił Tomka za rękaw jego letniej jasnej marynarki, widząc, że Stopa uważa pogawędkę za zakończoną i odchodzi od niego jako od rozmówcy.

– Co mi się opłaca? – Stopa już nie był taki uprzejmy jak na początku spotkania. Na pewno przestał być miły. Nawet lekko podniósł głos, czego nie robił od dawna. – Nie rozumiem. O jaką kasę ci chodzi? Nic za to nie dostaję. Może kiedyś wpadnie jakaś mała premia. Na waciki. Sorry facet, my tu gadu-gadu, pitolenie o Szopenie, a robota czeka. Potem dokończysz przesłuchanie. Teraz muszę iść, bo chyba mamy świadków.

Po dwóch krokach się odwrócił.

– To wy macie świadków! – stwierdził kategorycznie, akcentując wyraz „wy” i oddalając się w kierunku dwóch młodzieńców rozmawiających z dzielnicowym.

Podczas tej rozmowy wyrostki ostro gestykulowali, wskazując na dach budynku i na wiatę, w której siedzieli jeszcze przed paroma minutami.

– Nie wierzę! He, he, mam cię. Ściemniasz coś, Stopa! – zawołał jeszcze sierżant. Nie dawał za wygraną. Koniecznie

chciał się dowiedzieć, jak to jest z tymi chodami, plecami i gratyfikacjami za fuchę negocjatora.

– A myśl sobie, co chcesz. Zostań negocjatorem, to wówczas pogadamy. Nikt ci nie broni. Przydasz się na pewno. Trochę nas mało na cały garnizon. – Tomasz pozostał jeszcze prawie uprzejmy. Ale od paru chwil był już lekko zirytowany głupkowatymi pytaniami kolegi.

„To do niego podobne. Ciepły trup leży jeszcze na chodniku, od cholery roboty, skwar jak diabli, oddechu nie można złapać, a ten pieprzy o pieniądzach. Palant. Nic przez te kilka lat nie zmądrzał. I nadal jest tak samo prymitywny jak kiedyś – pomyślał Tomasz. – W sumie dobrze, że już z nim nie pracuję”.

Po pierwsze człowiek

Jakiś czas wcześniej dolnośląski komendant wojewódzki Policji, na mocy wydanej specjalnej decyzji, utworzył zacne gremium o nazwie Nieetatowy Zespół Negocjacyjny KWP we Wrocławiu. Oraz wyznaczył jego skład. Tenże komendant, zainspirowany przez samego głównego.

W tym elitarnym bądź co bądź zespole negocjatorów znaleźli się: jeden funkcjonariusz piastujący zaszczytną oraz modną funkcję o nazwie wojewódzki koordynator negocjacji policyjnych, pięciu konsultantów negocjatorów policyjnych KWP we Wrocławiu, w osobach samych pań, policyjnych psycholożek, oraz czterech negocjatorów policyjnych. Wśród nich znalazł się Tomasz Stopiński, wówczas jeszcze cieszący się stopniem starszego aspiranta.

W uzasadnieniu do projektu owej decyzji wspomniano, że stanowi ona przepis szczególny do zarządzenia komendanta głównego Policji (numer, data sprzed ponad półtora roku), w sprawie form i metod wykonywania negocjacji policyjnych, oraz decyzji komendanta wojewódzkiego Policji (numer, data sprzed prawie roku), w sprawie powołania w KWP Nieetatowego Zespołu Negocjacyjnego, prowadzenia wykazu negocjatorów oraz wprowadzenia ich do zadań.

Zanim Tomek Stopiński znalazł się na liście członków owego nieetatowego zespołu negocjatorów, ukończył był profesjonalne szkolenie. Pierwsze z wielu, w których uczestniczył. W ramach doskonalenia zawodowego. Zasadnicze doskonalenie Stopy trwało całe dziesięć dni. Nie, właściwie dziesięć pełnych dób. W tym dziewięć intensywnie integracyjnych wieczorów i nocy. Tyle samo trwało szkolenie oraz udoskonalanie innych kolegów aspiranta, przyszłych negocjatorów policyjnych. Impreza edukacyjno-szkoleniowo-doskonaląca odbyła się w centrum szkolenia policji w Legionowie.

Potem, po powrocie do Wrocławia, z tytułu udoskonalenia Stopa doznawał już tylko samych smaczków i innych rozkoszy. Zaszczytów oraz wyróżnień. Spływało na niego niekończące się pasmo służbowych splendorów. Ustawicznie.

Najpierw dorobił się wpisu na listę.

Następnie prawie wręczono mu odznakę negocjatora policyjnego. Piękną! Okrągłą. Z wybitym w metalu wizerunkiem dłoni dzierżącej kulę ziemską. Na globie narysowano równoleżniki i południki. Na niej umieszczono jeszcze wielką literę N. Co najważniejsze, oznaka opatrzona została wiele mówiącym napisem „Po pierwsze człowiek”. Właściwie ta odznaka nie epatowała zwykłym napisem, takim pierwszym lepszym, tylko niezwykłym mottem przyświecającym wszystkim polskim negocjatorom policyjnym.

„Prawie” robi wielką różnicę. Tomaszowi także. Maluczkim jednak tych odznak fizycznie nie wręczono, ponieważ podobno nie wyprodukowano ich na czas. Nie maluczkich, tylko przecudownie pięknych odznak. Może z tej przyczyny, że w tym pierwszym rzucie wyprodukowano tylko czterech dolnośląskich maluczkich. A może z innej. Równie istotnej.

W każdym razie cacuszko okazano łaskawie, sztuk jeden, narobiono apetytu. Można było nawet pomacać i powąchać oraz przymierzyć. Obiecano solennie wręczyć po odznace „w terminie późniejszym”. Kiedyś.

Czekaj tatka latka (aż kobyłę wilcy zjedzą…).

No to zaszczyceni – świeżo upieczeni – pierwsi polscy negocjatorzy policyjni musieli się zadowolić nawet nie erzacem odznaki, a jedynie papierowym certyfikatem. Zaświadczeniu dodał smaczku błąd ortograficzny, z którego Anka Stopińska bardzo się ucieszyła.

Ale nawet taki papier z poważnym, obco brzmiącym napisem to zawsze jest coś. Jak dyplom uczestnictwa w zawodach sportowych w podstawówce. Albo na kolonii letniej.

Za własne pieniądze można sobie kupić gustowną ramkę, potem powiesić na własnym gwoździu nad służbowym biurkiem w pracy, wbiwszy ten gwóźdź przyniesionym uprzednio młotkiem. Domowym, oczywiście prywatnym. Ale tylko wówczas, gdy kawałek ściany jest wolny, a zza służbowego biurka w ogóle widać jakąś ścianę.

Tomasz zza swojego biurka podziwiał natomiast śliczny, stary, magazynowy, metalowy regał, zawalony po sam sufit odzyskanymi złodziejskimi „fantami”. Wieszanie nie miało sensu.

Certyfikat negocjatora policyjnego można było też wnosić jako policyjną relikwię do gabinetów przełożonych zawsze wtedy, gdy w komisariacie dzielono dodatkowe granty. Między lud pracujący. W policji rzeczone granty oznaczały premie uznaniowe, kwartalne, cykliczne, jakieś tam.

Bezpośredni przełożony Tomka się nie poczuwał. Do dodatkowego przydziału premii za bycie negocjatorem. Musiałby przecież komuś zabrać, żeby Tomkowi dać. Tak przynajmniej twierdził.

Komisariatowy pryncypał uważał nadto, że jeśli nie on powołał tego negocjatora – zresztą żadnego nie powoływał – to niby z jakiej paki ma na niego łożyć? Niech łoży ten, kto powołał. Oczywista oczywistość. On przyznaje pensję. Nawet nie przyznaje dosłownie, tylko dzieli przyznane środki, potem wypłaca. Nagród też nie, bo pulę dostaje z góry. Tę dzieli „zawsze sprawiedliwie” i zgodnie z własnym sumieniem. I wyznaniem.

A wystąpienia o dodatkową działkę dla negocjatora Stopińskiego nie wymyślił. W zasadzie szkoda fatygi, ponieważ wymyślanie i ubieganie się o nie swoje nie ma najmniejszego sensu.

Mądry gość.

Następny w hierarchii, wyższy komendant (miejski) także się nie poczuwał. Bliższa przecież koszula ciału, ma swoich podopiecznych, a Tomek służył w KP Kamieńsko. A nie pod wezwaniem KMP.

Jeszcze wyżej, w województwie, takoż nie. Latoś „nie przewidziano w budżecie”. Przełożony wszystkich dolnośląskich przełożonych zrobił już swoje, ponieważ powołał, podpisał, skierował. Postarał się chłop jak nikt w województwie.

Skoro ten powołany negocjator jest nieetatowy? Znaczy tyle, co bezkosztowy.

Chciał? Chciał. Dostał zgodę? Jak najbardziej. Pojechał na kurs? Pojechał. Zdał? Super, że zdał, i chwała mu za to. Chwatit.

No to niech Tomasz Stopiński tyra, dyżuruje, naraża tyłek społecznie. Dostaje przecież comiesięczne wynagrodzenie. Dodatkowej premii nie będzie!

Proste i oczywiste. A jakie praktyczne! Ekonomiczne, nawet oszczędne. Za oszczędności na wydatkach na pewno będzie godziwa premia. Dla komendantów.

– Opłaci mi się! Dobre sobie. Jak jasna cholera! – prychnął Tomek.

***

Wprawdzie dodatkowe czynności dochodzeniowo-śledcze i ustaleniowe nie należały już do obowiązków aspiranta Stopińskiego, jako negocjatora policyjnego i funkcjonariusza innej jednostki, ale widząc swoistą nieudolność oraz gamoniowatość kolegów mundurowych, postanowił się upewnić, że dziewczyna rzeczywiście „strzeliła klasycznego samobója”.

Skoro już Stopa przyjechał na miejsce zdarzenia, a radiowóz z Komendy Miejskiej, który go przywiózł, zaraz potem odjechał, to postanowił nie tylko uspokoić sumienie, ale też zadziałać pożytecznie.

W notatce z interwencji, którą i tak prędzej czy później musiał napisać zgodnie z procedurami obowiązującymi negocjatorów, powinien się pojawić jakiś rzetelny zapis. I wnioski, optymalnie konstruktywne. Nie tylko lakoniczna adnotacja, że negocjator w osobie aspiranta sztabowego Tomasza Stopińskiego przyjechał za późno. Szczegółowego raportu z negocjacji nie będzie, ponieważ takich nie było. Gdyby akcję Tomka odwołano jeszcze w radiowozie, byłoby po sprawie. A sam wzywany, potem odwołany nie musiałby siedzieć w papierach. Ale zawczasu negocjatora nie odwołano.

Widać gołym okiem, że nikomu z tych tutaj się nie chce. Czekają końca służby jak kania dżdżu. Najchętniej wsadziliby swoje flegmatyczne tyłki do ciepławej wody kąpieliska na terenie niedalekich Glinianek i tamże przeczekali do fajrantu. Ewentualnie pochowani w ocienionych krzakach.

Albo też nie wiedzą, co mają robić w przypadku samobójstwa. Bo na przykład nie odrobili lekcji. Spali na szkoleniu, a teraz boją się zapytać. A jakiś najbardziej kumaty od nich pojechał sobie na urlop.

Naoczni świadkowie zdarzenia, w osobach dwóch przerażonych jeszcze młodzieńców, może zdołają dokładnie opisać, co zobaczyli. Potem, na podstawie ich zeznań, jednoznacznie wykluczy się zabójstwo. Albo się nie wykluczy. Wskazane zostaną dodatkowe, jeszcze nie znane okoliczności wypadku. Tak samo może zeznać trzeci świadek, czyli gość, który przez okno widział laskę lecącą na dół. Ten sam, który pierwszy zawiadomił służby ratunkowe.

Ktoś mógł być przecież na tym dachu, przypadkowo lub celowo zepchnąć dziewczynę. Albo też inaczej się przyczynić, doprowadzić nawet do jej samobójstwa.

Niezbędna w przypadku nienaturalnej przedwczesnej śmierci sekcja zwłok wykaże, czy kobieta nie była pod wpływem. Alkoholu, narkotyków, leków psychotropowych, innych substancji odurzających albo halucynogennych.

„Hmm… Dziewczyna niczego przy sobie nie ma. Ani torebki, ani dokumentów. Może jeszcze leżą na tym dachu? Albo ktoś już je sobie przytulił?” – przemknęło przez myśl Tomkowi.

Stopa ponownie zwrócił się do niedawnego interlokutora. Tego od opłacalności negocjacji.

– Słuchaj. Może wyślijcie kogoś na ten dach – zarządził. – A jeżeli zostały jakieś ślady, ściągnijcie tam techników. Nawet gdy nie zostały – dodał po namyśle. Na wszelki wypadek, gdyby bęcwał nie skumał. – Niech spróbują zabezpieczyć. Może coś tam zostawiła, zanim skoczyła? Albo najlepiej od razu sam idź i sprawdź! A przy okazji się przekonasz, czy nie masz lęku wysokości.

To już była cyniczna złośliwość ze strony Tomka.

– Tak? Ja? Aha, no tak. Dobra. Idę – wybąkał nieco oszołomiony policjant, po czym wszedł do najbliższej klatki schodowej, aby windą dotrzeć na ostatnie piętro wieżowca. A stamtąd, po drabince, na nagrzany dach pokryty starą, śmierdzącą, roztapiającą się, najtańszą na rynku czarną papą.

Zanim sierżant zniknął w bloku, jeszcze raz obejrzał się na Tomasza, który już zaczął rozmawiać ze świadkami.

Zeznania trzech mężczyzn wstępnie potwierdzały najbardziej prawdopodobną wersję o samobójstwie młodej kobiety. (W tym momencie była najpewniejszą hipotezą śledczą). Nie widzieli nikogo innego na tym dachu. Ponadto wszyscy trzej zauważyli, że kobieta, zanim skoczyła, samodzielnie podchodziła do krawędzi dachu, i od niej odchodziła. Z ich perspektywy na pewno nie wyglądało to tak, jakby był tam ktoś, ktoś ją popychał, spychał czy nakłaniał.

Blondynowi z irokezem na głowie znajoma wydawała się twarz tej leżącej. Nie wykluczał, że ofiara mogła mieszkać na jego osiedlu. Nawet w tym jedenastopiętrowcu, z którego wyskoczyła.

Tę kolejną hipotezę, tym razem identyfikacyjną, potwierdzał między innymi brak torebki i jakichkolwiek dokumentów. Też kluczy, innych osobistych drobiazgów. Nie było ich zarówno przy nieboszczce, jak i na powierzchni dachu. Na górze nie znaleziono kompletnie nic. Nawet kawałeczka kwitu z pralni ani paragonu z osiedlowego marketu czy z wielobranżowego kiosku za rogiem.

Najprawdopodobniej dziewczyna, z jakiegoś powodu wzburzona do granic ludzkiej wytrzymałości, jak akurat gdzieś stała, tak stamtąd wybiegła. Po czym dostała się na dach bloku. Z bezpośrednim zamiarem popełnienia samobójstwa.

Paragon

Tomasz przypomniał sobie pewne zdarzenie.

Kiedyś niewinny, maleńki i skromny, z pozoru nic nieznaczący sklepowy paragon, nieco sfatygowany, bardzo się Stopie przydał. Stanowił dla detektywa kluczowy element służący rozwiązaniu pewnej dziwnej, trochę nietypowej, ale na pewno spektakularnej zagadki kryminalnej.

Otóż pewnego pięknego wiosennego dnia dyżurny komisariatu policji we wrocławskim Kamieńsku, w macierzystej jednostce Tomasza, otrzymał informację, że nad miejscowym stawem znaleziono męskie odzienie wierzchnie. Bez właściciela. Dokładniej znalazł je gość, który udał się wczesnowieczorową porą na spacerek ze swoim dość groźnym oraz pokaźnym pieseczkiem rasy amstaf.

Pan poszedł w pobliską dzicz z chaszczami, ugorami, insektami, jak też ze wspomnianym sporym stawem. Ważne, że z dala od swojego osiedla mieszkaniowego, by piesek swobodnie mógł się wybiegać. Ze zrozumiałych przyczyn.

Niegdyś, za słusznie minionego ustroju, akwen był zagospodarowany i zarybiany przez instytucję państwową. Teraz natomiast odwiedzany czasami przez lokalnych obszczymurków i okolicznych kloszardów.

W tę wspomnianą dzicz właściciel czworonoga chadzał co najmniej dwa razy w tygodniu, by ukochany piesio miał gdzie pobiegać, powęszyć i czynić do woli. Zresztą obaj bardzo lubili tam chadzać.

Nagle spacerujący gość się zdziwił. I piesek gościa się zdziwił. A nawet zaniepokoił po psiemu. Stanęli jak wryci i wybałuszali gały na znalezisko leżące w trawie. W swoich ulubionych chaszczach zwierzak wywęszył coś wielce interesującego: kupkę odzieży. Dokładniej kapotę, koszulę, spodnie, buty i nawet skarpetki. Bardzo chciał się pobawić znalezionym butem, zwłaszcza lewym, bo mu smakowicie pachniał, ale pan mu nie pozwolił.

– Nie rusz! To nie zabawka.

Chociaż?

To wszystko było trochę dziwne.

Pan z pieseczkiem obleźli krzaki i chaszcze, przemierzyli drożyną kawałek brzegu wspomnianego stawu. Właściwie jakby glinianki po dawnym wyrobisku gliny, żwiru albo czegoś podobnego. Nawoływali, krzyczeli, szczekali, węszyli, poszukiwali właściciela odzienia. Głosu nie skąpili.

Gdy już słoneczko docierało do linii horyzontu, co oznaczało, że niedługo zacznie się ściemniać na dobre, pan wezwał policję. Postąpił wielce rozsądnie. Pomyślał, że ktoś po prostu w tym stawie się utopił. Chłopa nie widać, nie słychać ani nie czuć. Bo szkolony pies wyczułby człowieka emitującego miły zapach, znany już poniekąd ze znalezionych butów. Czyli ów człowiek leży pod mętną wodą. Ani chybi. Spacerowiczom trafił się topielec. Właściwie resztki po topielcu.

Każdy by tak pomyślał. Podobnie pomyśleli przybyli na miejsce policjanci z KP Kamieńsko, bo to był ich teren. Mundurowi z patrolówki, wysłani na przeszpiegi przez dyżurnego komisariatu.

Zgłoszenia o zaginięciu człowieka nadal nie było. Ale… Topielec, nawet najbardziej rzekomy, potencjalny, równa się akcja poszukiwawcza. Trudno. Trzeba działać. Procedurę czas zacząć.

Policjanci wezwali straż pożarną, która w swoich zasobach posiada zastęp nurków. Wyszkolonych, wyspecjalizowanych. Oraz niezbędne oprzyrządowanie. Równolegle wydzwoniono funkcjonariusza policji z psem tropiącym. Kolejny przeszkolony piesek powąchał ubranie, pokręcił się na kilku metrach kwadratowych i złapał trop. Zadowolony z sukcesu pomerdał ogonem, przebiegł z panem na smyczy odległość sześciu i pół metra na azymut, po czym usiadł nad wodą. I tak siedział. Dając jednoznaczny sygnał, że zadanie wykonał.

Gdy wezwany z domu detektyw Tomasz Stopiński dotarł wreszcie na miejsce zdarzenia, znaczy nie do końca, bo na razie było to miejsce znalezienia męskiej odzieży, dwóch nurków już taplało się w gliniance. W pełnym rynsztunku przeszukiwali dno. Trochę na oślep, ponieważ wzruszony muł bardzo utrudniał akcję poszukiwawczą. Wynurzając się raz po raz, strażacy rzucali w eter wyrażenia uznawane powszechnie za wulgarne. Do tego pałętała się tam, w tym akwenie, wodna roślinność oraz śmieci latami wrzucane ochoczo w toń przez przedsiębiorczych przyjezdnych. Wielkogabarytowe też. Jeden z nurków z rozpędu dokładnie przeszukał nawet wrak starej pralki.

Wóz strażacki czekał w odwodzie, a jego dowódca przygotował nawet specjalistyczny worek do przewożenia zwłok. Czarny, zapinany po długości na suwak, elegancki. Nowy, nieużywany. Tylko poń sięgnąć, podnieść z trawki i używać.

Pozostawione na brzegu ciuchy może nie były z gatunku tych wypasionych i drogich, ale wyglądały dość porządnie, czysto i schludnie. Na pewno nie należały do bezdomnego kloszarda.

Może ktoś dobrowolnie postanowił pożegnać się z tym światem, wchodząc do zimnego i okropnie zamulonego stawu? Taka była jedna z postawionych hipotez śledczych.

– Tylko dlaczego ten ktoś zostawił ubranie? Samobójstwa popełniane są raczej w odzieniu. Nadto desperaci nie myślą w takich chwilach o składaniu koszuli w kosteczkę. Woda jest teraz cholernie zimna i nikt przy zdrowych zmysłach nie wlazłby do niej z własnej woli – zastanawiał się Tomasz głośno. – Dziwne to wszystko. Nietypowe.

Gdyby to była rzeka graniczna dwóch państw albo nasz kochany Bałtyk, a rzecz działaby się ze trzydzieści lat wcześniej, wówczas można byłoby domniemać, że chłop wybrał imperialistyczną wolność, dobrobyt i godne życie bez polskich bliskich. Z dala od socjalistycznej ojczyzny. W drodze do polityczno-ekonomicznego celu przebył wpław niebezpieczny akwen. W samych gaciach. Albo dymał na dmuchanym materacu.

Ale to tutaj to był tylko niewielki stawik na podwrocławskim zadupiu. Brudny i zamulony. Żadna droga do wolności. Bardziej wędrówka do zapalenia płuc i nabawienia się parchów. Co najmniej kataru.

Na dodatek rzecz działa się w dobie, gdy demokracja zalęgła się w Polsce na dobre, zapuściła korzenie i okrzepła, a w sklepach było wszystko. Łącznie z niedrogą quasi-mięsną wędliną z okrawków i skórek oraz z krajowym piwkiem bez kartek.

Zasadnicze pytanie śledcze brzmiało jednak inaczej:

– Czyje to ciuchy?

Trzeba było dojść po nici do kłębka.

Ich wygląd sugerował osobę raczej starszą niż młodszą. Młodzież tak się nie nosi. Od dawien dawna. Nikt ze znajomych Stopy też nie ubierał się aż tak oldskulowo. Znaleziona w chaszczach koszula była typowo „codzienna”, bawełniana z domieszką czegoś sztucznego, aby się nie gniotła, w granatowo-bordową kratkę, ze sztywnym kołnierzykiem. Tania raczej. Buty typu staromodne trzewiki „uniwersalne”, sznurowane, lekko znoszone.

Mundurowi, przeszukawszy te rzeczy jeszcze przed przyjazdem Stopy, niczego w nich nie znaleźli. Obmacali, zajrzeli. Koncentrowali się na zawartości wszystkich kieszeni i kieszonek.

Niedobrze.

– Musi tam coś być. Cokolwiek. Dawać mi te manele – stwierdził Tomasz. – Sprawdzę jeszcze raz. Może ja trafię na jakiś ślad?

Detektyw przecież. Pionu kryminalnego. Wnikliwy, dociekliwy, po szkoleniach. Na dodatek pasjonat.

– Eee tam. Dobrze przeszukaliśmy. Nic tam nie ma. Ale pomacaj sobie jeszcze raz. – Kolega policjant z patrolówki prawie obraził się na Tomka.

Jak on śmie zarzucać niedoskonałość profesjonaliście? Co ten mądraliński Stopa w ogóle sobie myśli?

Stopa