Pozdrawiam z Demoluda - Aneta Wybieralska - ebook + książka

Pozdrawiam z Demoluda ebook

Aneta Wybieralska

4,0

Opis

Bratnie kraje socjalistyczne okiem pilotki wycieczek

Jaka tak naprawdę była Polska Rzeczpospolita Ludowa? Jak to często bywa, również w tym przypadku punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Miejscem zaś, z którego autorka spogląda na socjalistyczną rzeczywistość, jest fotel autokaru wiozącego polskich wycieczkowiczów do bratnich krajów demokracji ludowej. Młoda wrocławianka Aneta, ukończywszy kurs dla pilotów wycieczek zagranicznych, podróżuje z grupami polskich turystów do krajów obozu socjalistycznego. Wrodzona ciekawość świata i ironiczne poczucie humoru bohaterki pomagają jej w bacznym obserwowaniu i komentowaniu niełatwego życia rodaków u schyłku PRL-u.

Wszechobecne kolejki, puste półki sklepowe, szarość i bylejakość... I przemożna chęć wyrwania się choć na chwilę do innego, bardziej dostatniego świata, gdzie wszystko wydaje się łatwiejsze. Ta trochę śmieszna, trochę straszna opowieść zabierze was w podróż do epoki, która do dziś dla wielu Polaków jest niewyczerpanym źródłem anegdot i słodko-gorzkich wspomnień.

W każdym razie szwagier parokrotnie słyszał, że zagraniczne wczasy nie tylko mogą „się zwrócić”, ale nawet można zarobić na następne. Jeżeli interesy się udadzą, rzecz jasna.
To znaczy: kupi się tutaj, sprzeda tam i przywiezie do Polski coś. TO COŚ, co pozwoli w dostatku funkcjonować przez czas nieokreślony. Warunek był jeden: za wszelką cenę do tej legendarnej, złotodajnej Bułgarii musiał wyjechać. Do socjalistycznego eldorado. Do krainy międzynarodowego biznesu, płynącej wartko obcą walutą.
Wieści gospodarcze pochodziły od cioci, od własnej teściowej szwagra, od pani z kiosku za rogiem, jeszcze od kilku kolegów z pracy. Były zatem prawdziwe i potwierdzone.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 516

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Ze mnie jest taki biznesmen jak z koziej dupy trąba.

To znaczy biznesmenka. Baba. Od urodzenia bowiem jestem babą i nic tego nie zmieni. Zawsze – od kiedy tylko zaczęłam rozróżniać płcie oraz dostrzegać zady i walety tychże – chciałam być chłopcem, ponieważ powszechnie wiadomo, że ci (z jajami) mają w życiu generalnie lepiej. Równo lub z górki. Nie dało się jednak, chociaż ponoć „chcieć to móc”.

Albo też jest ze mnie taki biznesmen jak z krowy baletnica, tudzież niczym z mysiej cipy rajzetasze, czyli torba podróżna (tak bardziej z niemiecka).

W zasadzie każde z tych potocznych, popularnych, jednak nie do końca pochlebnych określeń dotyczy mnie bezpośrednio. Mnie osobiście oraz mojej, ewentualnej, tak zwanej przyrodzonej żyłki do robienia interesów.

Taka trąba.

Zgadza się, jak najbardziej, a to w kontekście czynienia przeze mnie jakichkolwiek handlów. Jerychońska*1 na dodatek. Nie umiem, nie nadaję się, w życiu nic takiego mi się nie udawało. Nie wychodziło, chyba że uszami. Żaden mniej lub bardziej intratny biznes: kupno, sprzedaż, wymiana, jakikolwiek zarobek.

Udawała mi się jedynie praca na etaciku w biurze, z regularną pensyjką. W charakterze urzędnika publicznego (nie mylić z innymi przybytkami o charakterze publicznym, bo tam też się jakoś nie specjalnie nadawałam) najchętniej. Zadanie – cel (wyznaczony przez kogoś) – realizacja. Zero myślenia, tępe wykonywanie poleceń przełożonych, czasami nie do końca mądrych i bynajmniej nie logicznych. Lojalność, precyzja w działaniu. Punktualność. Dyżury, nawet nocne. Prawie na rok wcześniej planowane urlopy. Rutyna, nuda. Straszne!

Nikt z mojej najbliższej znanej mi rodziny także handlować nie potrafił oraz nic nie wskazuje na to, by cokolwiek z tej materii uległo zmianie.

Co ciekawe, moi dziadowie po mieczu byli zdeklarowanymi, zarejestrowanymi kupcami pełną gębą. Prawdziwymi, nawet w sensie encyklopedycznym. Handlowali z powodzeniem towarami spożywczymi, przemysłowymi, w tym tak zwanymi artykułami kolonialnymi. Ściągali z antypodów przyprawy korzenne i kawę, z Pcimia Dolnego postronki i świece. Z Krosna naftę. Nawet młyny oraz latyfundia swego czasu posiadali pokaźne. W Wielkopolsce to było, uznanej od stuleci polskiej krainie dostatku i oszczędności. Gospodarności stawianej potomnym za przykład. Pradziadek był uprzejmy prawie cały majątek przegrać w karty, podobno także w kasynach samego Monte Carlo, słynnego gniazda europejskiej rozpusty. Nawet mariaż rzeczonego antenata z prababcią – zubożałą szlachcianką (herbu srebrna podkowa na błękitnym tle) – nie pohamował jego hazardowej żyłki, o dalekich podróżach w niecnych celach nie wspominając. Przed wojną ostał się tylko jeden, samiuśki, w szczerym polu stojący, zdezelowany młyn z wiatrakiem. Mam go na starej rodzinnej fotografii, to wiem. Pozostały w familijnych zasobach kupiecki interes bezpośredniego dziadka przejęli razem z kamienicą Niemcy (znaczy hitlerowcy) na początku drugiej wojny światowej, zasiedlili swoimi rodzinami. Następnie, po przejściu sowieckich Rosjan i wraz z nastaniem narodowej wolności, kurcgalopem uwłaszczyli go komuniści. Czyli rodzinne gniazdo władza ludowa skomunalizowała.

Tatuś mój po najnowszej transformacji ustrojowej odzyskał prawie bojem oraz niemalże przebojem komunalną ruinę, zwaną dumnie kamienicą czynszową, w centrum powiatowego miasta, z nieco leciwymi lokatorami zresztą. Łożył na komfort roszczeniowych oraz socjalizmem zepsutych rzeczonych lokatorów. Nawet próbował do kamienicy kible z powrotem dobudować – zdemolowane do cna przez jedną z pierwszych hitlerowskich bomb – i pierwotny stan posiadłości tym samym przywrócić. Jak też względny komfort oraz przy okazji nowoczesność. Z marnym jednakowoż skutkiem. Kicha. Niczym Don Kichot walczył z wiatrakami, nomem omen, w postaci urzędasów i sąsiadów, którym nasze rodzinne kible zasłaniałyby słoneczko i psuły widok. De facto – na inne kible. Mieli na podwórku śliczne i pachnące sławojki, to byli z nich zadowoleni.

Ojczulek do interesu ewidentnie dopłacał. Borykał się z oporem materii wszelakich, z miejskimi rajcami wojował latami na stosy zapisanej kursywą makulatury, także, constans, ze swoimi lokatorami i nie swoimi sąsiadami oraz naonczas jeszcze partyzancką, skażoną starym ustrojem gospodarką budowlaną.

Po sprzedaży mienia po antenatach, ojcowizny niby, bo to trochę daleko od stałego miejsca zamieszkania tatusia było, i upierdliwe oraz kosztowne stało się podróżowanie w tę i nazad oraz fundusze rodzinne wyszły były na łatanie kilkudziesięcioletnich dziur, musiał jeszcze podzielić się okropnie intratnym zyskiem z najukochańszym braciszkiem rodzonym, którego noga od końca wojny światowej w rodzinnym majątku nie postała.

Tak oto mało chwalebnie zakończyły się wszelkie kupieckie biznesy rodzinne. Skutecznie. Na mnie jakoś z dziada pradziada nie przelazło. Namiętność do hazardu, na szczęście, także nie. Genotyp na moim pokoleniu nie zareagował.

Może jedynie ostały się marne szczątki pasji podróżniczych.

 

Miano krowy też w zasadzie do mnie pasuje.

Bo niczym krowa, teraz to już chyba niczym stara krowa, reaguję na prawie wszystkie nadarzające się okazje. Taka więcej wyrywna jestem. Operatywna oraz przedsiębiorcza…

Gdy wreszcie uda mi się jakiś względny entuzjazm w temacie biznesu z siebie wykrzesać i zjawisko przyszłych korzyści materialnych na swoją ewentualną modłę przetrawić, interes życia zrobi ktoś inny. Najczęściej z powodzeniem. Ten ktoś przejmuje rynek – rynek czegokolwiek – i jeszcze na tym krocie zarabia. Przynajmniej nic nie straci i nie dopłaci. Ten inny. Ja też nie stracę, bo okazji nie mam. Fru, pieniążki sprzed nosa…

Znaczy: krowa – wypisz wymaluj! A przetrawiam, czyli jak każda krowa przeżuwam wszystko długo, za długo. Arcydługo!

W każdym zbliżającym się razem z propozycją bliźniego tak zwanym biznesie wietrzę bowiem drugie dno, przestępstwo, oszustwo, matactwo lub haniebny socjologicznie proceder wpuszczenia mnie w maliny. I moralnie jeszcze naganny. Albo wpuszczanie w kanał, tudzież robienie w trąbę. W capa, bo to też chyba facet od kozy.

A podobno żelazo trzeba kuć póki gorące, a nie przeżute, przetrawione oraz wystygłe. Zatęchłe…

Nie potrafię handlować, i tyle. Może za dużo myślę? Kombinuję?

Na żywioł idź, kobieto, puchu marny!

Ha, gadaj zdrów! Mówił dziad do obrazu.

 

Ktoś mądry powiedział kiedyś, że dobry biznes to wypadkowa szczęścia, nadarzającej się okazji i wiedzy. Lub rozumu. Trzeba być jeszcze w odpowiednim miejscu i czasie. (A nie w niedoczasie!). No i odpowiednią osobą trzeba być. Z charakterem. Nie tylko z samym koślawym charakterkiem. Mnie jakoś zawsze jednego z tych elementów brakuje.

 

Baletnicą byłam.

W przedszkolu i na początku podstawówki. Teraz już nie jestem. Coś z artystki chyba jednak mimo wszystko zostało, cokolwiek to znaczy. Artycha?

Uczęszczałam pilnie do szkoły baletowej, gdzie nauczono mnie wielu przydatnych potem pozycji tanecznych, baletowych, hołubców, koordynacji ruchowych, wygibasów i takich tam innych dygów. Rzeczone baletowe dygi przydawały się zwłaszcza przy lokalnych występach dla rodzinnych cioć i babć. Dla całej rzeszy nierodzinnych ciotek i wujów.

Tańczę do tej pory podobno nieźle, umiem, lubię i kultywuję, gdzie tylko się da.

Umiejętność baletowa wydawała się najbardziej przydatna w ostatniej dekadzie PRL-u.

To były bale! Balety były także. Z każdej okazji! Publiczne, służbowe, prywatne! Prywatki w sensie (zwane teraz domówkami albo melanżami). Spontaniczne oraz zaplanowane.

Wystarczyła muzyka z magnetofonu szpulowego lub z kasety, z uszczkniętej zębem czasu lub nadmierną eksploatacją płyty winylowej na adapterze (gramofonie). Drupi i rock and roll. Tańczyło się nawet przy gitarze i dźwiękach naprędce zmontowanego z kapsli od piwa tamburynu.

Do tego trochę jadła, zagrychy znaczy, w tym bigosik z resztek (czytaj: przegląd tygodnia albo dwóch, na kapuście), sałatka jarzynowa à la śmietnik, napitki jakie bądź, byle z procentem. To ostatnie koniecznie! I chętni. A ci byli zawsze.

Tanio było. Mimo siermiężnych i rewolucyjnych czasów – wesoło. Bez udziwnień, bez zbędnego zadęcia. Jedyną wariacją imprezową była, za każdym razem, ta wzmiankowana wyżej swojska sałatka jarzynowa. Zwykle na bazie kartofli i majonezu kręconego w domowej kuchni mikserem bądź w starej i klasycznej makutrze, którego także w sklepach nie było. Bywał z rzadka i rozchodził się na pniu. Kto co akurat miał, wrzucał do sałatki. Marchew, ogórek kiszony albo mortadelę, zwaną powszechnie „martwą Adelą”. Z nią potrawa nabierała wyglądu i smaku kultowej, pochodzącej ze zgniłego imperializmu sałatki: królewskiej albo szwajcarskiej. Prawie. Na socjalistycznym, polskim stole udawała artykuł luksusowy.

 

Minęło bezpowrotnie?

Niestety, minęło. Tradycja machania nóżkami i wyginania kuprów gdzie bądź runęła niczym mur berliński. A w szafie, także w mojej szafie (pozostałej w piwnicy z meblościanki typu Kowalski), walają się ciągle jeszcze, ku pamięci, zakurzone resztki już od bardzo dawna za ciasnej, połyskliwie kiczowatej kiecki wieczorowej i zdezelowany naszyjnik znanego producenta sztucznej biżuterii made in Czechosłowacja.

Krowa się tylko ostała. Bez baletnicy.

 

To ostatnie przysłowiowe określenie o mysiej, no hmm… troszkę niewymownej cipie i o torbie podróżnej, pasuje do mnie chyba najlepiej.

Rzecz cała dotyczy bowiem głównie niepowtarzalnych okazji stwarzanych przez los, przez życie i przez okoliczności, podczas moich licznych wyjazdów w celach turystycznych oraz służbowych. Bardziej obu naraz. Okazji do biznesu. A wyjazdów do europejskich, natenczas jeszcze socjalistycznych, zaprzyjaźnionych z nami, demo-Polakami, krajów, czyli do tak zwanych demoludów*. I to onegdaj: w ostatniej dekadzie rodzimego, przaśnego, w momencie rozważań już historycznego oraz dla mojego pokolenia jakby kultowego PRL-u.

Kultowego jedynie w sensie kulturalnym, takiego z filmów komediowych Barei oraz recenzowanych na każdym etapie dystrybucji znakomitych, inteligentnych, błyskotliwych tekstów polskich piosenek i skeczy. Niektóre z tych utworów były i są po prostu genialne, czego o ówczesnych recenzentach oraz cenzorach powiedzieć nie można.

Zasadniczo ten kult można byłoby jeszcze rozciągnąć na stosunki międzyludzkie. Wydaje mi się, że nasze ówczesne społeczeństwo, obywatele Peerelu, mniej robiło sobie koło pióra niż teraz. Ludzie byli dla siebie lepsi, sympatyczniejsi, bardziej pomocni. Wszyscy w pewnym sensie mieli pod górkę, zatem wspierali się, jak mogli. I czym mogli. Duch słowiański i poczucie humoru w narodzie nie zaginęły. Nie zostały stłamszone przez szare sweterki, paltociki na jedną modłę i ponure czeluści pustych sklepów. Odwrotnie proporcjonalnie do tych szarości. Wiara wymyślała coraz to nowe dowcipy, polityczno-społeczne najchętniej, i przynajmniej mieliśmy z czego się pośmiać, jak też czym pocieszyć.

Na okazjach się chyba skończyło.

***

Byłam już wówczas, we wzmiankowanym uprzednio ostatnim dziesięcioleciu przewodniej roli nieboszczki PZPR*, osobą pełnoletnią. (Okropność!). Teoretycznie dojrzałą, bynajmniej nie do końca samodzielną, jednakowoż określone, niezbędne w zagranicznych wojażach umiejętności posiadającą, i w realiach starego, powojennego, niby socjalistycznego ustroju cokolwiek okrzepłą. Początkowo faktycznie może i przysłowiową szarą myszką, ale za to w efektownych kapeluszach.

Do najbliższych nam demoludów jeździłam często i ochoczo. Czasami nawet, z rzadka, nieco poza nie. Tłumaczyłam trochę, pilotowałam krótsze i dłuższe wycieczki dla dwóch zaprzyjaźnionych biur podróży, uczyłam się tak zwanego życia w ogóle i funkcjonowania w rodzimych realiach społeczno-polityczno-gospodarczych. Obserwowałam socjalistyczną turystykę i rzeczywistość.

Tę naszą rodzimą, narodową, swojską, PRL-owską rzeczywistość: trochę śmieszną, trochę straszną.

1 Pojęcia oznaczone gwiazdką – zapraszam do słowniczka na końcu książki.

Rozdział IRajzetasze

Jeździłam sobie do tych naonczas bratersko uroczych demoludów w wolnych chwilach: podczas wakacji, między zajęciami na uczelni, potem podczas urlopów wypoczynkowych. To znaczy, udawałam się jako polski pilot wycieczek zagranicznych do państw, których już dzisiaj na mapach nie ma: Czechosłowacji i Niemieckiej Republiki Demokratycznej, albo pozostały w niezmienionym, nierozczłonkowanym stanie, jak na przykład Węgry, naówczas Węgierska Republika Ludowa. Był jeszcze Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, przez który tylko przejeżdżałam, bo docelowo pilotowali tam inni, czytaj: lepsi. Jakby ówcześni turystyczni celebryci.

Byłam pilotem stosunkowo (i fizycznie) młodym, nieustosunkowanym, nieuwikłanym w układy i koneksje, toteż trafiały mi się prawie same turystyczne ochłapy.

Co do samego „stosunkowo” – ogólnie i szczególnie – to absolutnie nie praktykowałam. Interesowałam się czymś zgoła innym. A szkoda właściwie, bo niektóre z rzeczonych stosunków otworzyłyby mi na pewno drogę do świetlanej socjalistycznej przyszłości na różnych polach. Oraz na nieograniczonych niwach. Także tej turystyczno-wycieczkowo-wyjazdowej. Gdybym wtedy wiedziała, jak to działa, względnie czym taki jeden z drugim stosunek może skutkować, jakie biznesy można na nich zrobić, nie inwestując nawet żadnych sił i środków (niemoc raczej, swoistą pokorę i spryt), to pewnie bym się zastanowiła. Poważnie. Ustawiona byłabym na rynku wycieczkowym kilka lat, może z górką nawet.

Nadmieniam uprzejmie, że wzmiankowany sposób protekcji znany jest od kilku tysięcy lat. W szkole tego nie nauczali, rodzice nie zaszczepili, osobiście nie próbowałam, bo na nieudolnych próbach i pokrętnych propozycjach panów w różnym wieku się kończyło. To od kogo miałam się tego następnego biznesu nauczyć? Włączałam myślenie, wyłączałam atawizm i ewentualne hucie, i jak zwykle u mnie – było po ptakach.

Cóż, dochodzi przeto do tego mojego sympatycznego zoologicznego kompleciku jeszcze jedno zwierzątko z uroczym przydomkiem: głupia gęś!

 

Trochę tłumaczyłam.

Komuś, głównie z niemieckiego na nasze i odwrotnie. Pilotowałam krótsze i dłuższe wycieczki dla Gromady oraz Turysty – biur podróży uchodzących onegdaj za mało ekskluzywne i stosunkowo niedrogie. W odróżnieniu do Orbisu albo PZMot-u. Dla mnie były jednak wystarczająco dobre. Te biura. Ba, nawet najlepsze na świecie! Bo moje. Oni mnie chcieli taką, jaka byłam, a ja bez grymaszenia na organizowane przez nich wycieczki jeździłam. Z uśmiechem na ustach, zwarta i gotowa. Dawali, to brałam. Z pocałowaniem rączki.

W podróż zabierałam zwykle poręczną torbę podróżną, z wyposażeniem kompletnie, ani na jotę nie sugerującym zamiaru poczynienia jakiegokolwiek korzystnego interesu, bo z grzałką, własnym lekkim kubkiem, kosmetykami, ręczniczkiem, bielizną osobistą i bluzką na zmianę. Do polskiej grzałki mój ukochany dorobił przedłużkę z międzynarodową wtyczką, ponieważ nasze, fabryczne nie właziły w większość zagranicznych gniazdek.

Nie targałam żadnych „popularnych”, chodliwych prezentów dla cudzoziemców, co wprawiało w lekkie osłupienie wszystkich polskich pograniczników. Mój bagaż był zawsze najmniejszy. Kultowa PRL-owska rajzetasze była też praktyczna z innych względów: socjologicznych, jak też psychologicznych. Będąc tobołkiem burobordowym w ciemną kratkę, nie rzucała się w oczy. A na upartego, ze względu na marne gabaryty, mogła spokojnie udawać bagaż podręczny i dała się upchnąć nawet za autokarowe siedzenie lub po prostu między moje nogi. Cokolwiek to znaczy.

Do tych krótkich i trochę dłuższych wycieczek w zasadzie nie dopłacałam, i to mi najzupełniej wystarczało. Byłam z takiego stanu rzeczy zadowolona. Czasami czymś przypłacałam, ale to zupełnie inna historia.

Dziwoląg ze mnie. Wiem. Oraz, jak już ustalono, ewidentnie klasyczny przykład na przysłowiową, beznadziejną, durną pipę! No i oczywiście krówkę, kózkę i myszkę oraz gąskę.

 

Ten wyjazdowy, bardziej podróżniczy biznes życia, o którym mowa, i którego nie nauczyłam się dotychczas, był naonczas w zasadzie prosty niczym konstrukcja cepa.

Polegał na przykład na tym, aby dobrze za granicą ukochanego kraju, jakąkolwiek: z lewa, z prawa i z dołu (bo za tą na górze i za morzem to już zgniły Zachód był) chodliwy towar wywieziony z Polski intratnie sprzedać, za zarobione w ten sposób środki w walucie obcej towar zagraniczny nabyć, przez granicę z powrotem przywieźć i zainteresowanym ziomkom, krajanom, rodakom tudzież sąsiadom (teraz: ziomalom) korzystnie zbyć. Znaczy: najsampierw w kraju jakoś towar zdobyć.

Następnie bezpiecznie wywieźć.

U socjalistycznych pobratymców jakoś zbyć, optymalnie za to pieniądze, niefałszowane (!), otrzymać. Świetne, wszędzie zbywalne (u nas albo za inną granicą) dobra materialne za nie natychmiast kupić i prawie na końcu tego łańcucha intratnego międzynarodowego handlu do ludowej ojczyzny bezpiecznie przytaszczyć. A popyt był przecież na wszystko.

Niby proste. Owszem, proste, jasne i oczywiste, ale nie dla mnie.

Za chodliwy towar uważano oczywiście polskie dobra materialne, które chętnie nabywano za granicą z różnych powodów: bo nie mieli, bo polski był lepszy. Mieli, owszem, ale nasz był dużo tańszy.

Jeszcze ten wytwarzany w PRL-u mógł ponadto udawać towar zachodni, imperialistyczny znaczy, bo polskie władze albo inni władni decydenci, kacykowie*, zakupili na przykład zagraniczne, wielce nowoczesne licencje. Na kosmetyki, na radia i magnetofony, na samochody nawet. Na co się dało i na co był u nas popyt. A był dosłownie na wszystko. Najczęściej patenty, czy recepty na wykonanie dóbr, były nieco przestarzałe, nadto z imperialistycznej gospodarki galopem wycofywane. Mówiąc oględnie, przedstawiciele władzy ludowej dali je sobie za ciężkie pieniądze wcisnąć. Tam, daleko, podczas kolejnej imprezy u zagranicznych gospodarzy, równocześnie współsponsorów kolejnej podróży służbowej.

Tego, co poprzedzało zakup owych licencji, zapewne im, decydentom – socjalistycznym kacykom wyższego bądź niższego szczebla, na siłę nie wciskano. Nic na siłę! Jak najbardziej rozumnie postępowali, wszelakie działania były przemyślane, jak też precyzyjnie zaplanowane, bo to koronną cechą wszystkich światowych kacyków było, jest i będzie. A i wówczas nikomu przecież nie zależało na ujawnianiu popularnego od stuleci procederu, który obecnie chyba nazywa się inteligentnie, bo z angielska, politycznym lub gospodarczym lobbingiem…

Trochę słabszy interes z mikroekonomicznego punktu widzenia robili ci, którzy tak po prostu i z czystego serca obdarowywali zagranicznymi towarami najbliższych: członków rodziny, krewnych, pociotków, powinowatych oraz, okazyjnie, przyjaciół.

No, krakowskim targiem nazwijmy to wartością dodaną i będzie jakby okej.

W grę wchodziło także okazywanie wdzięczności.

Po interesie, przed nim albo jako korzystny biznes sam w sobie. Te dowody wdzięczności obecnie nazywają się wziątką bądź łapówką. W przepisach karnych – przyjęciem lub udzieleniem korzyści majątkowej przez funkcjonariusza publicznego. Za proceder do ośmiu lat paki można wyhaczyć. W naszej epoce demokracji ludowej też jakoś tak, z tą jedynie maleńką różnicą, że to osiem lat dotyczyło intratnego stołka lub prosperity finansowej. Nie krat!

A fe!!!

I nawet specjalne służby powołano do tępienia wspomnianego powyżej procederu. W słusznie minionym ustroju zajmowała się tym wyspecjalizowana komórka Milicji Obywatelskiej. Teraz mamy ze trzy odrębne i ważno-poważne instytucje, a proceder nadal kwitnie bujnym kwieciem i ma się dobrze. Jakby te kwiatki ktoś namiętnie dobrą i naturalną gnojówką podlewał. Ekologiczną i bez GMO.

Ponadto z lubością procedowano wręczanie rekompensat wszelakich – takich bardziej wymiernych materialnie wyrazów uwielbienia et cetera – przełożonym różnego, zwłaszcza wyższego szczebla, jak też urzędnikom publicznym i zakładowym, tym odpowiedzialnym za mniej produkcyjne, a bardziej rozrywkowe obszary socjalistycznej rzeczywistości. Wdzięczność obdarowanych cenniejsza była od wszystkich walut socjalistycznego świata. Ponadto dawała darczyńcy nadzieję na dalszą przychylność obdarowanego, pozytywne rozpatrzenie uprzejmych próśb wszelakich, przymykanie oczka na niektóre działania, jak również na poczucie dobrze spełnionego obowiązku. O miłym łechtaniu socjalistycznego ego nie wspominając.

Jednakowoż w oczekiwaniu na rewanż za zagraniczny suwenir – kiedyś tam, może w niedalekiej, zaplanowanej skrzętnie socjalistycznej przyszłości – snuło się plany czekających przedsiębiorczego Polaka kolejnych intratnych biznesów. Za granicą zwłaszcza. Optymalnie nocne Polaków rozmowy toczą się przy taniej polskiej wódeczce na kartki, w przytomności której pływa jakże bałtycki śledzik, utopiony uprzednio w rodzimym, lekko woniejącym starym łojem oleju rzepakowym i twardawej cebulce.

***

No bo, dajmy na to, szwagier Jasia Nowaka zapisał się na wczasy zakładowe do Bułgarii.

Może pojedzie za rok. Może za dwa lata. Bo można się starać tylko raz na trzy. Albo na pięć, zgodnie z krajowym planem gospodarczym. Nie tyko do Bułgarii, rzecz jasna, ale za granicę w ogóle. Jeżeli obywatel będzie nadal tak samo posłuszny, działać będzie na polu i na niwie, uzyska pozytywną opinię odpowiedniego Pana Kierownika, potem Towarzysza Dyrektora, Rady Zakładowej, oraz poparcie – bardziej chyba brak sprzeciwu – wpływowego działacza Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR. Na piśmie naturalnie. Przydałaby się jeszcze przychylność pań z działu socjalnego. To znaczy, na pewno nie zaszkodzi i mieć ją warto.

No i jeszcze przykładny, posłuszny pracownik instytucji albo przedsiębiorstwa państwowego uda się do wymarzonych Złotych Piasków czy innego Słonecznego Brzegu, jedynie wówczas, gdy zastępca jego dyrektora nie będzie musiał, koniecznie w tym czasie i za niego, nad Czarne Morze jechać. Jakby na otarcie łez, bo na delegację służbową do RFN albo innej obrzydliwej Austrii pojedzie za niego z kolei zasłużony w ostatniej chwili przedstawiciel nadrzędnego ministerstwa.

Na wszelki wypadek, wybiórczo i w porywach, operatywny szwagier złożył równolegle podanie z uprzejmą prośbą o przydział w okresie letnim dwutygodniowych wczasów rodzinnych do Ustki, konkretnie do Zakładowego Domu Wczasowego, okrasiwszy ów dokument załącznikiem w postaci pudełka wedlowskich czekoladek. To znaczy: umownie wedlowskich, na pudełku bowiem jak wół stało napisane, że wyrób jest krajowy, eksportowy nawet, zawiera kilkadziesiąt procent prawdziwego kakao i wykonany został osobiście przez fabrykę pod nazwą „Zakłady Przemysłu Cukierniczego 22 Lipca w Warszawie”. Można było się jedynie domyślać, że użyte do delicji kakao pochodziło również z demoluda, egzotycznie dalekiego, leżącego gdzieś w Ameryce Południowej. Nie napisano bowiem, skąd to kakao pochodzi.

Pani Krystyna z zakładowej komórki socjalnej, osoba od lat biegła w skomplikowanej i wyjątkowo trudnej procedurze kierowania kolegów na wczasy, wolałaby zapewne otrzymać inne procenty, w innym opakowaniu – optymalnie szklanym – bo podobnych, kakaowych, miała już dobre pół przepastnej szuflady starego i wysłużonego biurka, pamiętającego toporną epokę towarzysza Stalina Józefa*. Jednakowoż w momencie składania podania szwagier dysponował jedynie czekoladkami z piękną, czerwoną różą wytłoczoną na kartonowym wieczku. Żywej czerwonej róży wręczać nie śmiał, dostępnego powszechnie czerwonego gerbera lub goździka także nie, bo starsza cokolwiek koleżanka, mogąca być nawet jego mamą, oraz jej współpracownice mogłyby szczery gest opacznie zrozumieć. Zamiast skierowania na wywczas chłop miałby kłopoty natury etyczno-moralnej.

Sam dostał te słodkości na imieniny od znanej wśród krewnych z przedsiębiorczości osobistej cioci – świeżo upieczonej emerytki, która stała za nimi prawie trzy godziny przed sklepem firmowym. Tupiąc z zimna, gapiła się z innymi kolejkowiczami na kartkę z koślawym, nieco wyblakłym napisem „przyjęcie towaru”. Przy tym umilała sobie czas zażartą dyskusją na temat zasadności sporządzenia listy kolejkowej.

Zdania w kolejce po słodycze były podzielone. Stali bywalcy optowali za sporządzeniem listy – takiej jak po meblościankę produkcji krajowej, pralkę z wrocławskiego Polaru albo maszynę do szycia marki Łucznik z Radomia. Inni uważali, że cukierki to nie lodówka i lista nie jest potrzebna, kolejka jeszcze za krótka, a kolejne pierniczki i cukierki przyjdą ponoć do sklepu firmowego już za kilka dni. Można spróbować zapolować na towar potem, gdy komuś nie odpowiada stanie teraz. Ciocia szwagra miała w tej kolejce poważny dylemat, polegający na tym, czy nie wybrać wariantu ustawienia się w przeciwpołożnym ogonku dla tak zwanych uprzywilejowanych*. Równie długim jak ten, w którym stała. Na wszelki wypadek zajęła sobie miejsce również tam, za dojrzaną uprzednio sąsiadką z osiedla, która to sąsiadka stanęła od razu w drugiej kolejce z niezbędnym rekwizytem. Rekwizyt ów, czyli toporne kule ortopedyczne, uprawniały jak najbardziej do miejsca wśród uprzywilejowanych. Można było jeszcze, na upartego, udawać zaawansowaną ciążę, jednak żadna z obecnych tu pań nie kwalifikowała się wiekowo. Na pożyczenie małego dziecka na rękę szans nie miały, bo było zimno, a w takich warunkach obce maleństwo niechybnie nabawiłoby się co najmniej kataru.

Po trzech godzinach stania, tupania i dyskutowania ciocia stała się szczęśliwą posiadaczką dwóch bombonierek, kilograma mlecznych krówek mordoklejek, bo limit czekoladowy wyczerpała pomadkami z wiśniowym likworem, oraz paczki lukrowanych toruńskich pierniczków. Autentycznych, z samego Torunia. Dropsów miętowych nikt nie brał, bo miesiącami zalegały półki sklepu, takoż owocowe, posklejane w bryły landrynki.

Na imieninowy prezent dla bratanka ciocia przeznaczyła tylko jedne czekoladki. Drugie pudło poszło z wyrazami wdzięczności dla szpitalnego lekarza (i winiaczek gruziński także). Krówkami solidarnie obdzieliła domowych gości i znajome dzieci, narażając tym samym wszystkich obdarowanych farciarzy na kontrolowaną utratę amalgamatowych plomb. Pierniczki zaś wymieniła u sąsiadki na pół kilograma nereczek wieprzowych, z których przyrządziła pyszne cynaderki z cebulką. Mogła jeszcze dostać w zamian płucka, również wieprzowe, jednak w ubiegłym tygodniu otrzymała takowe od innej sąsiadki. Za trzydzieści deko żółtego sera. Tylżyckiego.

Podczas wymiany dóbr konsumpcyjnych ciocia poczęstowała jeszcze tę sąsiadkę usłyszanym w ogonku dowcipem, w stylu: Moje nogi pachną cudnie, rano, wieczór i w południe. Ser tylżycki jest zbyt drogi, więc powąchaj moje nogi.

W podzięce sąsiadka obdarowała panią ciocię wieścią, że teraz ekspedientki w sklepach spożywczych uczą się na gwałt angielskiego. Bo gdy klient zapyta, dajmy na to, o mortadelę, czyli o popularną, najczęściej dostępną w sprzedaży wędlinkę, zwaną przez niektórych martwą Adelą, usłyszy od nich wdzięczne: Jes… ser. W zachodnim, imperialistycznym języku obcym. Jeszcze, na poparcie wypowiedzi słownej, wskazana mu zostanie metalowa kadź z chudym, lekko kwaśnym twarogiem. Wytworzonym przez lokalną spółdzielnię mleczarską. Gwałt, angielskojęzyczny, zostaje ciągle jeszcze w sferze marzeń polskich ekspedientek.

Ciotka naszego szwagra, po przejściu (po czterdziestu dwóch latach pracy) na zasłużoną emeryturę, została etatowym staczem. Kolejkowym. Zaraziła się kurcgalopem tą socjalistyczną, jakże polską, nową świecką tradycją i płynnie dostosowała do rodzimych potrzeb gospodarczych.

Za zmianę profesji otrzymała w pakiecie:

Primo:pobudkę w środku nocy, by zdążyć przed sklep mięsny lub z artykułami gospodarstwa domowego. Wepchać się na czoło peletonu ogonkowego, gwarantującego w prawie stu procentach zakup atrakcyjniejszej części towaru rzuconego na półki sześć do ośmiu godzin później. Jedynie skromną część z tych ekskluzywnych dóbr wykładano na haki i na ladę, a reszta szła pod. Powszechnie było wiadomo, że towar spod lady był o wiele cenniejszy i bardziej pożądany. Ociupinę droższy też mógł być. Bo przecież spod lady!

Secundo: wdzięczność krewnych, powinowatych oraz mnóstwa znajomych. Szacunek w środowiskach wszelakich. Za wytrwałość oraz determinację. Za operatywność oraz inicjatywę godną socjalistycznej Polki. (To znaczy powojennego produktu rozwiniętego oraz mającego się względnie dobrze polskiego socjalizmu).

Głośno dzwoniący budzik pani ciocia miała w domu. Ciepłe wojłokowe walonki załatwiła sobie u znajomej, dziwnym trafem żony radzieckiego oficera wojsk chemicznych, stacjonujących na obrzeżach miasta. Oficer zaprzyjaźnionej armii był dowódcą wyższej rangi, małżonka jego mogła zatem względnie swobodnie poruszać się po obcym terenie, to znaczy bez ogona albo asysty honorowej. Przy okazji dostała tym samym szansę, by dorabiać do bardzo skromnego żołdu pana męża, realizować zapał do międzynarodowego handlu, i jeszcze poznawać kulturę oraz sztukę narodu, w którym przyszło jej kilka lat funkcjonować. Prosperować. Żyć i mieć się dobrze. Niewykluczone, że także zbierała przy tym zawsze przydatne rożnym służbom informacje, bo ciocia emerytka jakieś informacje na pewno posiadała. Nazwijmy je gospodarczymi. Na przykład takie, że polscy lekarze lubią otrzymywać koniaczki. Nie pogardzą radzieckimi.

A czy dla kogoś oprócz samej cioci, i ewentualnie jej bratanka, wzmiankowane informacje były użyteczne, to inna kwestia.

Ponadto ciocia wyspecjalizowała się w łapaniu okazji. Stąd także owa bomboniera, jakże przydatna bratankowi.

W każdym razie szwagier parokrotnie słyszał, że zagraniczne wczasy nie tylko mogą „się zwrócić”, ale nawet można zarobić na następne. Jeżeli interesy się udadzą, rzecz jasna.

To znaczy: kupi się tutaj, sprzeda tam i przywiezie do Polski coś. TO COŚ, co pozwoli w dostatku funkcjonować przez czas nieokreślony. Warunek był jeden: za wszelką cenę do tej legendarnej, złotodajnej Bułgarii musiał wyjechać. Do socjalistycznego eldorado. Do krainy międzynarodowego biznesu, płynącej wartko obcą walutą.

Wieści gospodarcze pochodziły od cioci, od własnej teściowej szwagra, od pani z kiosku za rogiem, jeszcze od kilku kolegów z pracy. Były zatem prawdziwe i potwierdzone. Aktualne też były. Tym bardziej że nie pochodziły z prasy codziennej.

***

Kolejny biznesowy proceder z epoki późnego Gierka (Edwarda) polegał na przywożeniu do kraju tak zwanej twardej waluty.

Po sprzedaniu polskiego towaru komu się dało – ichniejszym kelnerom, sprzątaczkom, robotnikom i chłopom na lokalnym targowisku, względnie zagranicznym powinowatym lub znajomym, po uprzednim tak zwanym zamówieniu albo też do dalszej dystrybucji – operatywny turysta z Polski szukał kogoś, kto na miejscu wymieniłby socjalistyczne walory pieniężne na dolary, oczywiście amerykańskie, lub zachodnie marki niemieckie. Znaczy, poszukiwał innego lokalnego biznesmena. Wymieniał, oczywista, po kursie uznanym u nas za korzystny. Bo inaczej się nie opłacało.

Waluta zachodnia uchodziła powszechnie za fantastyczną lokatę kapitału. Wszyscy posiadacze „twardych” – aktualni i potencjalni – kalkulowali tak zwaną przebitkę, chowali zielone w skarpecie na czarną godzinę, trzymali na zakupy w pewexie, względnie robili kolejny interes życia z zaprzyjaźnionym polskim cinkciarzem. Ryzykując tym samym zainteresowanie swoją osobą Milicji Obywatelskiej, która akurat, przypadkiem, zainteresowana była przestępczym procederem uprawianym przez rzeczonego cinkciarza. Cynk był.

Poza tym obywatele PRL-u gromadzili środki dewizowe na ewentualne podróże na przysłowiowy i bliżej niesprecyzowany Zachód, leżący poza pilnie strzeżonymi granicami europejskich demoludów i Układu Warszawskiego. Na kontach walutowych je gromadzili, ale to jedynie ci szczęśliwcy, którzy w walutach jakoś legalnie zarobili i wwieźli.

Ludzie podobni szwagrowi ukrywali dewizy w domowych „pewnych” schowkach, a to w bieliźnie pościelowej i osobistej, a to pod okafelkowaną wanną w łazience, w pudełku z kawą lub herbatą liściastą Yunnan, przyklejone plastrem z tyłu meblościanki à la Kowalski, w doniczce z paprotką. Jeżeli obywatel miał w domu książki, bo przypadkiem umiał czytać i zdarzał mu się ten kulturalny proceder, to wysokogatunkowe, papierowe waszyngtony udawały zakładki. Najczęściej tkwiły spokojnie w narodowej poezji patriotycznej, po którą i tak żaden domownik latami nie sięgał.

 

Dolary i RFN-owskie marki ważyły tyle co nic. Podatne były na składanie, rolowanie, zgniatanie oraz miętolenie. Można je było nawet powąchać, wówczas czuło się zapach imperializmu. Nasze papierowe pieniądze pachniały jakoś inaczej…

Nowe banknoty budziły u każdego Polaka po podstawówce uzasadnione podejrzenia. Chociaż, nietknięte ludzkim paluchem, pojawiały się wszędzie. Na bazarach i innych spontanicznych targowiskach zwłaszcza. Nawet w warzywniakach i maglach.

Można je było zatem fajnie ukryć. To znaczy bezpiecznie.

Przed kim?

To proste. Wiadomo było powszechnie, że największe zagrożenie zrabowania tych dóbr pochodziło nie od złodziei, których wszędzie było (jest i będzie) mnóstwo, bo od wieków żadna forma ustrojowa nie miała dla profesjonalistów większego znaczenia, a proceder złodziejstwa jest przecież tak stary jak prostytucja. Zwłaszcza w kurortach KDL-ów*.

Realne niebezpieczeństwo stwarzane było przez czujnych, wszechwiedzących, wyspecjalizowanych w swoim fachu polskich celników. A także obcych, niepolskich, znających się i na rzeczy, na walutach wszelakich i na polskich turystach. Wszystko, oczywiście, w majestacie socjalistycznego prawa i bardzo skomplikowanych przepisów celnych, zmieniających się przynajmniej kilka razy do roku. Widocznie imperialistyczna waluta, jak mnóstwo innych dóbr materialnych pierwszej potrzeby, uznawana była za towar niebezpieczny, tudzież zgoła wywrotowy. Kryjówki i skrytki były zatem wielce wyszukane. Pieczołowicie przygotowywane jeszcze w kraju, przed wyjazdem na wycieczkę.

Gdzie?

No, wszędzie. Małe rzeczy chowało się mechanicznie, organicznie, nawet kulinarnie. Łatwiej chyba byłoby wymienić miejsca, gdzie się ich nie wtykało… Co do dużych, to liczyło się na cud, względnie na pomór wśród wopistów i celników. Albo też urodziny ich dowódcy, co znaczyło bal na granicy.

Wszak Polak potrafi i jest słowiańsko kreatywny.

Niektórzy polscy podróżnicy wyspecjalizowali się w nabywaniu i wwożeniu do Polski nie twardych walut, a cennych, szlachetnych kruszców.

Te, w postaci na przykład elementów biżuterii, także trafiały albo do skarpety w domowych pieleszach, albo na rozwinięty wówczas niemal do perfekcji czarny rynek. Czasem też były przerabiane na rodzinne pierścionki zaręczynowe oraz obrączki ślubne. Polscy jubilerzy już za PRL-u potrafili wytwarzać cudeńka. Nawet z tombaku udającego po zewnętrznym liftingu wysokogatunkowy kruszec w kolorze złotym.

 

Potoczny, umowny szwagier naszego polskiego turysty – biznesmena lub, jak kto woli, tylko turysty (czytaj: zapalnego wczasowicza) – nie ma jeszcze za bardzo innych możliwości wyjazdu za granicę.

Te firmowe wczasy w Bułgarii, dofinansowane, co oczywiste, przez zakładowy fundusz świadczeń socjalnych, i to znacznie, spadną szwagrowi i jego rodzince jak manna z nieba. Jeżeli w ogóle pojedzie, bo w ostatniej chwili mogą go, mówiąc kolokwialnie, wy… kiszkować.

Przeciętnego Polaka, normalnie pracującego na etacie, nie stać było na coroczne zagraniczne wczasy. Chyba że rok wcześniej poczynił intratny biznes na wycieczce zakładowej, w Czechosłowacji na przykład.

Nasz szwagier był zwykłym magistrem inżynierem w dużym, produkcyjnym przedsiębiorstwie państwowym, czyli skromnym przedstawicielem określonej przepisami grupy społecznej pod mądrą nazwą „polska inteligencja pracująca”.

Zarabiał przeciętnie, według latami niezmienianej siatki (płac, bo te do noszenia zakupów często produkowało się samemu, a zmieniało dużo częściej). W PZPR nie udzielał się za bardzo, choć się zapisał dla tak zwanego świętego spokoju. Bo za nim chodzili. Namawiali, obiecywali, straszyli, szantażowali. Inteligentów w partii potrzebowali na gwałt, bo proporcje się nie zgadzały. Reprezentacje różnych środowisk też nie. (Teraz to się nazywa parytet).

Rzec by można, że w aktach osobowych napisano mu po wstąpieniu, że jest ideowo poprawny. Lub coś w tym stylu. Spokój szwagra nie był wprawdzie tym samym sensu stricto świętym, tylko bardziej materialistyczno-partyjnym, ale ewidentnie oraz wymiernie jakiś był.

Za długo też po politechnicznych studiach nie pracował dla Polski Ludowej, bo jedynie kilka lat, zatem nie miał czasu ani specjalnie się przysłużyć, ani też władzom narazić. Okazji także ku temu nie miał. Medalu ani nawet głupiego branżowego czy zakładowego odznaczenia jeszcze nie otrzymał, bo wybitnych zasług nie stwierdzono.

Co z tego, że był sympatyczny i uprzejmy? W porywach błyskotliwy oraz towarzyski? Ale trochę, jak na te wesołe, bo między innymi zaopatrzeniowo siermiężne czasy, mało operatywny. Dla żony i dla teściowej – w ogóle nie był. Nawet kochana mamusia (żony mamusia, by w zawiłych rodzinnych proweniencjach jasność była) wykrzyczała mu we wspólnym mieszkaniu, spółdzielczym M-4 w bloku – jamniku z siedemdziesiątego drugiego roku, że jest niedojdą i pierdołą, bo niczego nie potrafi załatwić.

– Inżynierek zakichany!

Padło nawet określenie wielce dla każdego chłopa obraźliwe, albowiem i odzwierzęce, i rodzaju żeńskiego:

– Dupa wołowa!

Zebrał się zatem chłopina w sobie, po czym doświadczonej cokolwiek cioci Jasi (tej od czekoladek) się poradziwszy, na zakładowe wczasy w Bułgarii się zapisał. Potem, ośmielony obietnicą zastępcy dyrektora: „Oby tak dalej, towarzyszu! Tak trzymać!”, popartą czynem w postaci dynamicznego klepnięcia po plecach, jak też szczerym uśmiechem pani Krysi z socjalnego, w ostatniej chwili wystąpił o tę Ustkę. Tak profilaktycznie.

***

Przeciętny Polak wczasował rokrocznie z rodziną nad jeziorkiem w okolicach Sławy. W jednoizbowym domku kempingowym z płyty paździerzowej, wymagającym wielogodzinnego wietrzenia, bo zatęchłym po sezonie zimowym. Bez toalety, ale z werandą! Też zakładową. Twarz mył w plastikowej misce, a nogi moczył w jeziorku. Zdrowo i ekologicznie. Bądź też bawił nad Bałtykiem na polu namiotowym i stopy przemywał w naturalnej morskiej solance.

Raz na kilka lat jeździł w sezonie zimowym do słynnych i modnych Bierutowic, do ośrodka FWP. Raz był tam nawet niespodziewanie w listopadzie, bo kierownik po prostu musiał pojechać na jego miejsce w styczniu. I w ramach tego przymusu pojeździć sobie na nartach.

W grę wchodziły także polskie, sielsko-anielskie „wczasy pod gruszą”. W skrócie po prostu grusza.

Na życzenie. Z założenia miało to być urlopowanie rodzinne, w dalszej kolejności indywidualne. Zakład pracy zwracał ryczałtem pieniążki za ten szalony, co do zasady czynny, a praktycznie bezczynny wypoczynek.

Grusza, jabłoń i śliwa (i zielone bujne chwasty też) znajdowały się na terenie Pracowniczych Ogródków Działkowych „Jutrzenka”, do których przeciętny Polak miejski jeździł z domu dwoma tramwajami i autobusem. Ponieważ szkoda mu było paliwa do stojącej pod blokiem ukochanej syrenki, bo też przecież reglamentowane było. Co prawda, syrenki nieco przechodzonej, ale rześkiej. Paliwo, trzymane z pewną pieczołowitością w piwnicy bloku z wielkiej płyty w metalowych kanistrach, przeznaczone było na dalsze rodzinne eskapady. Na czarną godzinę, jak też „w razie Niemca”.

U niektórych ta grusza owocowała nawet na balkonie, u usłużnego sąsiada albo fermentowała sobie spokojnie w ciepłej piwnicy. Dozorowana z należną atencją przez Polaka przebywającego na urlopie wypoczynkowym.

***

Szwagier o bardzo męskim imieniu Rysiek nie posiadał nawet syrenki.

Miał rower. Wigry dwa. Składaka. Prawie nówkę. W kolorze czerwonym. No i zbierał w PKO pieniążki na samochód. Właściwie nie do końca, bo tylko (albo aż) na przedmiot marzeń przeciętnego Polaka oraz wschodnioniemieckich gospodyń domowych: Fiata 126 p.

Zamiar częściowo nawet wprowadził w czyn i zrobił ten zasadniczy pierwszy krok, w zakładzie pracy zapisał się bowiem również do kolejki po talon. Na to autko. Inżynier swoje prawa w wielkim zakładzie ma. Nawet młody i zupełnie przeciętny, nie bardzo zasłużony. No i czasami budzi u niektórych jakieś uczucia: coś na kształt szacunku. Niemalże respekt.

Na liście rezerwowej się znalazł, a to już było coś. Nawet nie mówił o tym wiekopomnym wydarzeniu żonie, bo ta od razu wypaplałaby teściowej. To babsko z kolei (jak zwykle z właściwą sobie dyskrecją) sąsiadkom i innym kumom, no i w efekcie jeszcze kolejka utworzyłaby się na wycieczki za miasto. Tym jego upragnionym maluchem. Gdyby z przyznania tego talonu wyszły nici, małżonka z pewnością wywierciłaby Ryśkowi kolejną dziurę w brzuchu. Tym razem na wylot!

 

Rysiek pochwalił się, przedwcześnie jakby, niepewnymi jeszcze, choć planowanymi, wczasami w ciepłej Bułgarii i od tej chwili miał przechlapane.

Baby już zaczęły się pakować. Oraz, pod kątem egzotycznego wywczasu, robić zakupy.

Małżonka zainwestowała krocie w modny kostium plażowo-kąpielowy. Zdobyty po znajomości w prestiżowej naonczas Modzie Polskiej. Kuzynka pani Ryśkowej pracowała w centrum wielkiego miasta, w perfumerii usytuowanej tuż przy firmowym sklepie Mody Polskiej, i po otrzymaniu (z pierwszej ręki) tak zwanego cynku, strój spod lady nabyła. Z najnowszej, ubiegłorocznej kolekcji znanego polskiego projektanta. Jedynego, który odważył się robić dla Polek kąpielówki. Na sklepowej ladzie dla normalnych klientek z ulicy zostało kilka sztuk z kolekcji sprzed trzech lat. Rozeszły się na pniu.

Kostium pani Ryszardowej był prawie taki sam jak te, które sprzedawano w pewexie i o jakim marzyła co druga przeciętna Polka. Cena sześciu amerykańskich dolarów i dwudziestu centów, także amerykańskich, przekraczała jednak możliwości rodziny Ryśka. Samego Ryśka na pewno, jego żony niekoniecznie, a gdy chodziło o modny ciuch dla pani inżynierowej, zwykle nie przekraczała.

(Za te pieniądze można było przeżyć w miarę dostatnio tydzień, bo przeciętna krajowa pensja, po kursie czarnorynkowym, opiewała wówczas na jakieś trzydzieści do czterdziestu w porywach. Baksów oczywiście).

Rysiek, ponieważ jeszcze się nie pakował, jakoś nie odnotował ewidentnych braków w swojej letniej garderobie. To znaczy w koszulach i kąpielówkach. Mógł się pluskać i pływać nawet w bawełnianych gatkach z topornym rozporkiem, pierwotnie białych. Pokaźna część jego bielizny osobistej wyprana została bowiem z czerwonym moherowym sweterkiem żony, ślicznym, bo zagranicznym, i zafarbowała na uroczy majtkowy róż.

Zanim do tego doszło, ciocia Jasia załatwiła, czy osobiście wystała, proszek do prania, w którym chyba troszkę brakowało detergentu, i jakby nie prał za efektywnie. Jednak teściowa Ryśka przyniosła ten detergent osobno, bo miała koleżankę w kadrach fabryki Pollena. Przypominał konsystencją i wyglądem żelatynę spożywczą, tylko granulat był bardziej okrągły.

W cudowny sposób detergent znikał z tekturowych pudełek z proszkiem i pojawiał się w kieszeniach oraz torbach wszystkich pracowników fabryki. Cud tego rodzaju dotyczył znakomitej większości zakładów produkcyjnych w PRL-u, w zasadzie wszystkich prawie demoludów. W każdym razie proporcje służącej do prania mieszanki zostały przez panie lekko zachwiane, niechcący oczywista, i Rysiek, nie wychodząc z domu, dorobił się: kolorowej bielizny, koszuli wizytowej w nieregularny i równie piękny rzucik pinki oraz deficytu w skarpetkach, bo kilka sztuk w tym praniu po prostu się rozlazło. Nie wytrzymały eksperymentu chemicznego dwóch przedsiębiorczych gospodyń. Skarpetki. Nawet nie było już czego cerować, co notabene musiało być ulubionym zajęciem Ryśka.

– Chcesz mieć całe skarpetki? – zapytała żona. Retorycznie.

– To niech sobie sam na piętach zaceruje albo poprosi ciocię o załatwienie nowych! – zawtórowała teściowa.

– Ja nie będę stała w kolejce po twoje zakichane skarpetki! Po gatki tym bardziej! Sam se kup!

– Niech ci ciocia kupi nowe w NRD! Albo w Czechosłowacji. Emerytka przecież, ma czas, ma pieniądze, i jeszcze paszport na pewno dostanie!

Panie (te przedsiębiorcze, Ryśkowe), uprzednio praktyczną wiedzę fachową u fryzjerki i u światowych znajomych zdobywszy, zaczęły jeszcze nabywać towary na handel. Potencjalne wczasowiczki miały ochotę zasięgnąć informacji o tym, co na pewno intratnie się sprzeda, u trochę młodszego, jednak z racji uprawianej działalności, czyli dodatkowej profesji, najlepiej poinformowanego kuzyna żony, tym samym bratanka teściowej. Chwilowo jednak człowiek ów był nieosiągalny fizycznie, telefonicznie oraz jakby nie za bardzo w kursie dzieła. Wyjechał był na trochę, takie dłuższe trochę, gdzieś na północny wschód kraju i bawił tam na koszt socjalistycznej ojczyzny, niechcący dzielnie ją wspierając. Też udał się, można powiedzieć, na bardzo długie wczasy.

A towary na ten międzynarodowy handel to było konkretnie to, co na pewno im w Bułgarii „zejdzie” (albo „pójdzie”), na czym na pewno się dorobią. Panie od Ryśka ponadto dobrze wiedziały, że do tych Złotych Piasków czy innego słonecznego, czarnomorskiego kurortu będą jechać przez Rumunię, gdzie także można poczynić kolejny interes życia. Nie były jednak pewne, którędy pojadą i czym. Przez radziecką Ukrainę czy może przez Czechosłowację i Węgry? Część środków przeznaczyły zatem na dobra krajowej produkcji, które pragnęli z kolei posiadać obywatele Rumunii. Podczas tematycznej dyskusji uznały, że po drodze na pewno pohandlują sobie do syta, o obłowieniu się na kolejne lata nie wspominając. W zasadzie było im wsio rawno, czy to będzie interes robiony z okien pociągu, czy spod bagażnika autokaru. Były przekonane, że pojadą, i to jedynie się liczyło. Nie jakieś dziury w skarpetkach męża i zięcia.

Rysiek wolał na razie nie myśleć, co stałoby się z nim samym albo z jego męskością, gdyby ta Bułgaria nie wypaliła. Oba warianty uważał za straszne oraz okrutne. Jeszcze zapewne pozbawiono by go tych męskich członków bez znieczulenia, bo nie miałby nawet czasu, by się w odpowiednie środki łagodzące bolesną dolegliwość zaopatrzyć. Nie miał za co kupić, no i kartki na procenty wymieniał na inne dobra. Wprawdzie posiadał w domowej łazience ledwie napoczętą buteleczkę przemysławki, ale do uśmierzenia jakiegokolwiek bólu tego znieczulacza byłoby zdecydowanie za mało.

Na wszelki wypadek, również za namową cioci, Rysiek gromadził zaskórniaki.

Nie mylić z zaskórnikami – mało efektownymi wykwitami na skórze twarzy, przypominającymi trądzik młodzieńczy, które często pojawiały się u dorosłych Polaków także z powodu braku mydła w sklepach oraz niespodziewanych reglamentacji bieżącej ciepłej wody. Wągry po prostu. Pospolite.

Zaskórniakami nazywały się dobra pieniężne, o których nie wiedzieli małżonkowie. Biedak ciułał w tajemnicy przed domownikami, oczywista. I przed kolegami z pracy, bo żony czasami mogły się przypadkowo spotkać, a przy tym wiadome strategiczne informacje wymienić. Niebezpieczeństwo ujawnienia tajemnego procederu groziło naszemu szwagrowi z każdej strony. Prywatnej i służbowej. A dodatkowe środki w złotówkach czerpał głównie z niespodziewanych premii za wykonanie (lub niewykonanie) planu, z trzynastek i czternastek. Oszczędzał na obiadach w stołówce pracowniczej i na prasie codziennej. Palił tylko cudzesy. No bo przecież jedynie głupi by odmówił, gdy papieroskiem częstują. Gdyby tylko nieopatrznie przyniósł nadprogramową gotówkę do domu, jego trzy kobiety momentalnie odkryłyby haniebny proceder i pozbawiły go dóbr. Córeczka, żoneczka i teściowa. Jeszcze Rysiowi kazałyby stanąć na rękach, by z kieszeni spodni drobniaki wyleciały.

Za odłożone oraz mozolnie uciułane ludwiki (waryńskie) i dąbrowskie (jarosławy) sukcesywnie nabywał dolary. Po korzystnym przeliczniku. U znajomego szatniarza w jednym z lokalnych hoteli. Szatniarzowi oddawał swoje kartki na papierosy, bo sam niby nie palił. To znaczy, przydziałowych kartek nie realizował. Już nawet stać go było na dżinsy z pewexu lub z baltony, choć tego sklepu od środka na oczy nie widział, bo okazji nie miał. Rifle sprzedawano za jedenaście dwadzieścia $ (zielonych). Wranglery były trochę droższe. Ziarnko do ziarnka… i amerykańskie, eleganckie, ponadczasowe, kultowe dżinsy, koniecznie z oryginalną naszywką, jeszcze kupi żonie pod choinkę. Kiedyś. Wkrótce. Aż jej… koleżankom w biurze szczęki pospadają. Oraz pękną z zazdrości. Koleżanki, bo dżinsy pękną na pewno po kilku latach intensywnej eksploatacji na wydatnej pupie małżonki, z zazdrości najmniej. Pod warunkiem wszakże, że modnisia nie wymyśli wyprania tych jeszcze nowych spodni w pralce, z kostką pumeksu do stwardniałych pięt, by nadać galotom jeszcze bardziej nowoczesny i arcymodny dyzajn. Według ostatniego wrzasku mody. Albo razem z metką powyrywa nitki z okolic kolan. Wówczas nawet najmocniejszy materiał dżinsowy wytrzyma tylko do pierwszego prania w proszku dostępnym na krajowym rynku.

***

By wyjechać za granicę, Polak musiał posiadać paszport.

Na samiuteńki dowód osobisty byłoby ciężko. Wyjechać. Dokądkolwiek. Parę razy, w porywach, na polski dokument tożsamości wypuścili zwyczajny lud, polski demolud, jedynie do dobrosąsiedzkiego NRD i Czechosłowacji, niby w strefach przygranicznych. Dalej nie. Nasi sąsiedzi nie wytrzymali biznesowego exodusu i galopem paszporty dla dzielnych Polaków przywrócili.

Paszporty podróżne władza ludowa dawała swoim obywatelom w jednym z trzech kolorów: niebieskim, zielonym i czerwonym.

Najpopularniejszym był ten niebieski, a dokładniej – granatowoszary. Po odwołaniu stanu wojennego wydawany był raz na pięć lat. To znaczy, produkowany był raz na pięć, z określonym terminem ważności, bo obywatelowi wydawano dokument do łapki jedynie na czas wyjazdu za granicę. Po powrocie musiał go w określonym terminie zwrócić, by z mrocznej i tajemnej czeluści przepastnej szafy pancernej urzędu (spraw wewnętrznych) odzyskać dowód osobisty, złożony uprzednio jakby w zastaw. Do depozytu. Na sam paszport i tak niewiele można było w PRL-u załatwić, nadto wzbudzał u bliźnich nienaturalne zainteresowanie posiadaczem. Zatem znakomita większość obywateli do przepisów się stosowała. Spóźnienie trzeba było porządnie uzasadnić pisemnie, a przeciągająca się w nieskończoność zwłoka groziła nawet sankcjami karnymi.

Czymś jednakowoż obywatela trzeba było dla fasonu postraszyć. To znaczy, dla dobra jego samego i socjalistycznej ojczyzny, zdyscyplinować.

Samo otrzymanie uprawniającego do wyjazdu paszportu nie było takie proste.

Jeżeli zakład pracy (także instytucja naukowa bądź uczelnia, urząd, komitet, itepe) nie wystąpił instytucjonalnie o paszport służbowy (w ładnym kolorze nadziei – zielonym), nie odwalił za obywatela połowy czarnej roboty, to znaczy wstępnych formalności paszportowych, oraz tym samym za lojalność pracownika nie poręczył, ów obywatel musiał udać się do wydziału paszportowego właściwego miejscowo WUSW i o paszport wystąpić osobiście.

Najpierw wypełnić z należytą starannością kilkanaście stron formularza paszportowego. Formatu A4. Niczego nie ukrywając i nie zatajając. Za podawanie fałszywych informacji groziła kara pozbawienia wolności do lat pięciu. Przy tym obywatel PRL-u miał powinność wykazania się dobrą pamięcią do imion, nazwisk oraz dat, dat zwłaszcza, jak też doskonałą wręcz znajomością stosunków rodzinnych. Swoich i małżonki, jeżeli takową posiadał. Sióstr i braci, w tym rodzeństwa przyrodniego.

Kawalerowie, względnie młodzi mężczyźni w wieku produkcyjnym, którym zamarzył się wyjazd do innego, bardziej kolorowego świata, mieli na wydanie paszportu znacznie mniejsze szanse. Natomiast ci z tak zwanym nieuregulowanym stosunkiem (do służby wojskowej, bo inne stosunki nie mieściły się w zainteresowaniu władzy ludowej) – nawet nikłe.

Widocznie w każdym ustroju kawalerowie wydają się na wagę złota, zatem są instytucjonalnie pielęgnowani i hołubieni niczym skarby narodu.

Na pierwszą wizytę w urzędzie pracujący obywatel musiał wziąć dzień urlopu, zwolnienie lekarskie, delegację służbową. Albo urwać się z roboty „dosłownie na momencik”. Każdy pracodawca w tym kraju rozumiał potrzebę absencji typu paszportowego. Ponadto z jednej strony współczuł, z drugiej zazdrościł. Wyjazdu, to oczywiste. Ponieważ po wypełnieniu formularza obywatel musiał go złożyć oraz przy urzędniku podpisać, a to trwało. Starannie wypełniony i sygnowany dokument nabierał potem tak zwanej mocy urzędowej.

Jak długo nabierał?

Tego nie wiedzieli nawet pracownicy wydziału paszportowego. Wszystko bowiem zależało od tego, co udało się ustalić na temat obywatela podczas sprawdzania i weryfikowania jego danych ze złożonego formularza. Jak też od tego, kto tymczasem obywatelem się zainteresował. Realnie lub potencjalnie. Jeżeli dla kogoś był w ogóle jakkolwiek interesujący.

Na całym świecie tak jest. Tak było i tak będzie. Myli się ten, kto uważa, że jest inaczej i że w PRL-u było pod tym względem gorzej. Było w zasadzie tak samo jak w innych ustrojach. Procedery, procedury, wytyczne, tezy do czegoś, kolejne Zjazdy (naówczas PZPR), egzekutywy czy jak im tam nie zmieniają się zasadniczo. Zmieniają się jedynie ludzie i narzędzia. Narzędzia procesy przyspieszają, ludzie nie do końca. Czasami z należytą starannością opóźniają i utrudniają. Środki przekazu ewoluują. Władza się zmienia, ale to też ludzie. I władza zmienia ludzi. Zjawisko, rzekłabym, stare jak świat.

W ostatniej dekadzie starego ustroju najbardziej popularnym narzędziem było w dalszym ciągu „mędrca szkiełko i oko”. W grę wchodził jeszcze telegraf, telefon, dalekopis oraz, dla wtajemniczonych, nowoczesny komputer Odra made in wrocławskie ELWRO, do którego to urządzenia większość polskich urzędników i tak nie miała dostępu.

Się słyszało, się czytało w prasie codziennej, w „Słowie Polskim”, w „Trybunie Ludu”. I tyle.

***

Magister inżynier Rysiek zamierzał jechać na wczasy. Tylko tyle. Bez podtekstów, bez niedomówień. Bez kręcenia, mataczenia urzędnikom w biurze paszportowym. Na urlopie odpocząć, cokolwiek rzeczony odpoczynek w przypadku Ryśka znaczył.

Znajomości nie miał, rodziny w Milicji Obywatelskiej, w Wojsku Polskim i WOP-ie także nie miał. Osobiście nigdzie nie miał. Nieszczęśnik.

Właściwie to jakieś znajomości, coś na kształt wtyki w Wojsku Polskim, rodzina miała. To byli krewni nie Ryśka, tylko jego żony i teściowej. Powinowaci bardziej. Te koneksje były jednak w momencie starań o paszport i zeznawania na okoliczność w biurze mało przydatne, a powoływanie się na nie mogłoby operacji o kryptonimie „Słoneczny Brzeg” nawet ewidentnie zaszkodzić. W najlepszym wypadku w nieokreśloną i mglistą przyszłość upragniony wyjazd odwlec.

Kuzyn pani Bożenki Ryśkowej, Ireneusz K., był właśnie w wojsku. Żołnierzem nawet tam był.

Odbywał zasadniczą służbę wojskową gdzieś na dalekim zadupiu w miejscowości na Be. Po tym, jak baby zmusiły Ryśka, by towarzyszył rodzinie żony w wycieczce na przysięgę tegoż dzielnego polskiego wojaka, on sam, to znaczy Rysiek, doszedł do wniosku, że to na Be to są jakieś cholerne Białe Niedźwiedzie. Inna nazwa, ta prawidłowa, jakoś nie chciała go się trzymać. Jechali tamże półtorej doby. Wlekli się dwoma pociągami i autobusem, który do celu, pod jednostkę WP w tym Be, jeździł jedynie dwa razy na dobę. W niedziele i święta państwowe raz. W Wielkanoc, w Boże Narodzenie i w Nowy Rok nie kursował w ogóle. Wołami zapewne byłoby jeszcze dłużej, ale za to stabilniej i bez przesiadek.

Potem, tuż po efektownej żołnierskiej przysiędze, na której dzielny wojak Irek prezentował się nad wyraz dostojnie, oraz po poczęstunku składającym się z nawet pysznej grochówki z prawdziwą mięsną wkładką przedsiębiorczy żołnierzyk wyciągnął był od Ryśka ostatnie pieniądze. Znaczy do szczętu go złupił, bo już zdążył narobić długów. Wszyscy szeregowi adepci po przysiędze dostali kilkudniowe przepustki, a Iruś, w nagrodę za liczne zasługi, aż kilkugodzinną. Mama Irusia u dowódcy wybłagała to aż. Tak już zdążył się wybitnie zasłużyć ludowej ojczyźnie.

Nasz kochający żonę inżynier od dawna nie lubił gówniarza, ponieważ porównywano go nagminnie do tego okropnego gościa, teściowa miała do niego dziwną oraz niepojętą słabość, a żona na dodatek podziwiała go za operatywność, bo mimo młodego wieku parszywiec jeden od dziecka kombinował, mataczył i intratne biznesy robił. Łgał na dodatek jak z nut. Nagminnie. Umiejętność ćwiczył na najbliższych. W przeciwieństwie do poczciwego, szczerego i z gruntu uczciwego Rysia. Irek chodził modnie ubrany, grał na gitarze, dziewczyny za rozrywkowym oraz przedsiębiorczym przystojniachą szalały. Fakt, że rzucił studia uniwersyteckie na drugim roku i zajął się międzynarodowym handlem, przygranicznym wprawdzie, ale zawszeć to biznes, przydawał mu jedynie wielbicielek. W rodzinie zwłaszcza.

Tę błyskotliwą karierę młodego biznesmena niechcący przerwała na dwa lata bez mała mieszkająca z nim jego rodzona babcia (tym samym także bezpośrednia babcia pani Ryśkowej – tej samej, która szczyciła się mianem najbliższej kuzynki Irusia), bo mimo wyraźnych instrukcji wpuściła była do domu listonosza i własnoręcznie, jako główna lokatorka lokalu pod konkretnym wskazanym na kopercie adresem, podpisała odbiór powołania do wojska. Nie dla siebie, tylko dla wnusia Irusia. O babcię nikt się nie upominał. Poleconym do ukochanego wnusia urzędowe pismo przyszło, na kopercie był stempel z orzełkiem, to podpisała z poczuciem dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku. Po co listonosz ma chodzić dwa razy, skoro można odebrać? Po co wnusio ukochany, susełek malutki, ma stać w ogonku na poczcie, skoro ona, osoba jak najbardziej upoważniona i praw publicznych niepozbawiona, może się tym zająć? Te jakieś kiedyś rzucone naprędce niby instrukcje dotyczyły przecież kołatających we wrota przybyszów w całkiem innych mundurkach – zielonych, a nie listonosza w granatowym. O bilecie z WKU też nic w instruktarzu nie było. Odbierając, babcia i tak bez okularów nie dojrzała, skąd to. Pani starsza jednak wyraźnie wszystko słyszała, bo głucha i ślepa jeszcze nie jest. Ani tępa.

Chłopak miał na najbliższą przyszłość zupełnie inne plany. Właśnie wybierał się na trochę dłużej do kumpla z metą nad granicą z Czechosłowacją. W celach oczywistych. To znaczy po to, by się zadekować przed wojskiem, bo jakoś w tym cholernym WKU dowiedzieli się, że nie studiuje, że z hukiem człowieka – kolejnego kawalera w wieku poborowym – z uczelni wylali. No i przy okazji zamierzał trochę pohandlować ze słowiańskimi sąsiadami, by z wprawy nie wyjść.

W związku z tym podpisem babcia stała się dla rodzinki czarną owcą. Niemalże okrzyknięto biedaczkę persona non grata. Odsądzono nieszczęsną staruszkę od czci i wiary, wysłano za karę na kilka tygodni do dalszych krewnych na polską sielską wiochę. Taką z kurami i świnkami, gnojówką i jesienną kampanią buraczaną. Znaczy do momentu, aż w rodzinie się uspokoi, kobiety przestaną ryczeć, mężczyźni pić, Iruś z losem się pogodzi i odbywać służbę w wojsku pojedzie. W kamasze pójdzie na dwie zimy, niestety. Albo też, cudem jakimś, ktoś znajdzie gdzieś kogoś, kto biedne dzieciątko od tej zsyłki uchroni. Rodzina gromadziła nawet środki na posmarowanie cudotwórcy kremikiem z bardzo kosztownego zagranicznego prezentu.

Rok później okazało się, że kochany Iruś („cholera by go wzięła, a nie Wojsko Polskie!”) w tych jego kamaszach znów solidnie narozrabiał.

Kontynuując chwalebną pasję robienia interesów na czym, na kim i gdzie się da, wdał się w biznesy z kompanami z kompanii. Słusznie skądinąd mniemając, że ma do czynienia z niekumatymi, niedouczonymi wieśniakami, cepami oraz burakami, oddał się także namiętności gry w karty z nadzieją oskubania tychże. Na pieniądze grali, i to niemałe. Całkiem spore nawet. Jedno rozdanie – jeden miesięczny żołd. Do stolikowej puli szły złotówki, ruble, marki (każde niemieckie dobre) i dolary. Inklinację odkrył był w sobie tak dużą, że jeszcze trochę i miastowy inteligent – doświadczony biznesmen – przegrałby do tych buraków kolekcję cennych znaczków po dziadku i mieszkanie babci. Tej od listonosza i pozdrowień z armii.

Oczywiście, by z wprawy nie wyjść i te kamasze mimo wszystko przekuć na sukces finansowy, tuż po unitarce szeregowy Iruś uszczęśliwiał kolegów i dowódców dobrami materialnymi, które w wolnej chwili sprytnie i sprawnie organizował. Różnymi sposobami. O różnych porach dnia i nocy. W różnorakich okolicznościach. Na poligonie i pierwszych letnich manewrach międzynarodowych z dzielnymi wojakami zaprzyjaźnionych ościennych armii jeszcze przybyło mu klientów i kontrahentów. Żołnierska brać chciała wejść w posiadanie wszystkiego: od pysznych wojskowych konserw z tuszonką i ciepłych barchanowych kalesonów począwszy, poprzez wielosezonowe rzeczone kamasze właśnie, wysokie, sznurowane, skórzane, na wielkogabarytowym towarze skończywszy. Część zysków szła wprawdzie na prezenty dla dowódców różnego szczebla i na piwko dla wtajemniczonych w proceder kumpli, ale i tak Irusiowi opłacało się ryzykować.

Do czasu mu się opłacało. Gdy to postanowił zarobić trochę więcej. Wyręczyć w mozole lokalnego kwatermistrza. Apetyt rośnie w miarę jedzenia przecież. I w miarę hazardowych długów także. Coś kiedyś słyszał lub przeczytał o tym, że na wojnie, broni i amunicji można zrobić interes życia. W armii co do tego się upewnił i osobiście postanowił spróbować.

Zaczął od naboi kaliber siedem sześćdziesiąt dwa. Kilka sztuk granatów bojowych udało mu się także intratnie spieniężyć, pożyczonego z magazynu karabinku AK-47 już nie bardzo. A chętni na chłopięcą zabawkę byli. Nie wiadomo dlaczego dowództwo się wściekło, intratną transakcję handlową zdemaskowało, w końcowym stadium przerwało i poza innymi szykanami natury wojskowej przedsiębiorczego żołnierzyka pozbawiono możliwości wychodzenia na przepustki do końca służby.

Od czasu do czasu, gdy Rysiek słuchał pień pochwalnych na temat wspaniałości oraz operatywności żoninego kuzyna i jeszcze o tym, jaki to teraz z niego biedny, mały, zgnębiony miś, dochodził do wniosku, że bardzo właściwie szkoda, że ten cały Irek nie wylądował w Marynarce Wojennej. Na całe trzy lata. W Ustce znaczy. Albo w zaprzyjaźnionym, partnerskim Nowosybirsku. Byłyby z tej marynarki na bank same korzyści. Gówniarz nauczyłby się przynajmniej jakiegoś normalnego zawodu, na przykład trudnej sztuki obsługi sonaru albo sprawiania i przyrządzania morskich ryb. Pooddychałby sobie świeżym powietrzem, nałykałby się zbawiennego jodu, co wyszłoby mu tylko na zdrowie. Im dłużej karmiłaby go ludowa ojczyzna, tym krócej utrzymywałaby go i kretyńsko hołubiła rodzina żony, zatem pośrednio także Ryszard. No i, co istotne, na przysięgę pojechaliby nad Bałtyk, a nie na jakieś cholerne zadupie na Be.

Przećwiczyliby gnojka solidnie, przeczołgali po fregatach i pontonach, to od razu stałby się prawdziwym facetem i może w końcu nabrał rozumu. Po prostu stwardniałby, dojrzał i wydoroślał.

Rysiek wiedział od kumpla, który przed studiami zaliczył po technikum służbę zasadniczą w WP, że podstawowym zadaniem żołnierza socjalistycznej armii (polskiej oraz innych w ramach Układu) jest zapierdol na rzecz gospodarki narodowej, w tym czyny chwalebne z łopatą w ręku na budowach socjalizmu. Na dwa lata służby stricte szkolenia wojskowego było około czterdziestu do pięćdziesięciu procent, a reszta to dbałość żołnierza o rozwój socjalistycznej ojczyzny i fizyczne pielęgnowanie fundamentów tejże.

Rysiek bardzo ubolewał, że i ten przywilej jakoś ominął był kuzynka, albo szmaciarz po prostu znowu czymś od czynów chwalebnych się wymiksował: pęcherzem na pięcie, nagniotkiem od kamasza, źle zawiniętą onucą albo bólem wyrzynającego się zęba mądrości.

Podczas tego nieszczęsnego wyjazdu na przysięgę pociotka, niekończącej się podróży do i z miejsca, gdzie już tylko ptaki zawracają, psy dupami szczekają i diabeł mówi dobranoc, Rysiek nie tylko pomyślał, że nie dobranoc, a dla Irusia zdecydowanie: dzień dobry, ale i doszedł do wniosku, że gnojek powinien był za młodu po prostu kilka razy dostać od swoich rodziców solidnie na cztery litery. Nawet profilaktycznie. Ręką, pasem, linijką lub inną dyscypliną. Nie dostawał nawet za czynienie kompletnych idiotyzmów ani za krnąbrność, bo babcia nie pozwoliła bić dziecka. Jakkolwiek wnusia tykać. Skoro wtedy nie pozwoliła, to teraz ma. Wiochę i rodzinną ekskomunikę. Sama sobie winna, że żmiję, gadzinę wredną pod kloszem chowała. Gdyby wiedziała, do jakiego stanu dzieciątko rychło rodzinkę doprowadzi, sama najpewniej zastosowałaby środki przymusu bezpośredniego, kazała klęczeć godzinami na grochu, a krnąbrne dupsko smarować cebulą.

Jeszcze wówczas, w ostatniej dekadzie PRL-u, za stosowanie skutecznych i tanich, aczkolwiek radykalnych metod wychowawczych nie szło się do więzienia, nie siedziało się godzinami na milicji bądź w prokuraturze. Rodzice dyscyplinowali odręcznie, a gówniarze po tym szybkim kursie z szacunku do starszych nabierali rozumu i w efekcie wychodzili na ludzi. Jeżeli rozmowa profilaktyczno-ostrzegawcza nie wystarczyła.

Sama kilka razy dostałam solidnie od tatusia, to wiem.

Tak po prawdzie to mi się chyba trochę należało, bo nastolatką byłam natenczas niepokorną. A czy wyszłam na ludzi, to nie wiem. Ocenią potomni. Na pewno kilka razy w dorosłym życiu wyszłam na głupka. W starciu z wredną rzeczywistością oraz równie wrednymi ludźmi produkcji krajowej kilkakrotnie wyszłam z siebie. No i, nad czym ubolewam okropnie, na paru poczynionych jednak interesach wyszłam jak Zabłocki na mydle.

Teraz nie wolno. Krzyczeć, bić w dupsko, znęcać się werbalnie i lżyć. Wyzywać od gówniarzy, gnojków, bęcwałów i tępaków także. Nawet gdy się należy jak psu micha. Mało tego: uprzejmie zwrócić uwagę nawet się nie za bardzo opłaca. Role się odwróciły. Młodym wolno wszystko, starym nic. Rozwydrzone gnojki prowadzane są na kosztowne terapie, rodzice zżerają tony leków psychotropowych i w nagrodę, zapewne za pożądane efekty tej psychologicznej katorgi, częstują dzieciątka nowymi komputerami, iPadami i konsolami. Znam takich, którzy swojej nastoletniej latorośli sprawili śliczną czarną beemkę, aby miała wygodny środek transportu do trzeciej z rzędu szkoły średniej, tym razem prywatnej, z czesnym kosmicznej wielkości. Poprzednie dwie były publiczne, przeto okropne i obrzydliwe. Nie dość, że wrażliwemu maleństwu kazały uczęszczać na nudne lekcje i pisać klasówki, zatyranych rodziców wzywały co rusz na dywanik, to jeszcze kategorycznie zabroniły uprawiania intratnej, aczkolwiek niezarejestrowanej działalności gospodarczej, polegającej na handlu i dystrybucji. Nie pozwoliły dziecku realizować się twórczo oraz rozwijać! Przedsiębiorczość należy instytucjonalnie wspierać, a nie potępiać! Skandal!

To znaczy, zatroskani rodzice zastosowali jedynie skuteczny w tym momencie środek wychowawczy. Dzieciątko schodziło im z oczu. Zjeżdżało raczej tym skromnym autkiem, czasami nawet do prywatnej placówki naukowej, a znajomi mogli się w tym czasie spokojniej oddawać kłótniom we dwoje i terapiom pojedynczo.

Wiem! Znalazłam! Wydumałam! A jednak starzy coś mogą!

Mogą sobie bezkarnie wyjeżdżać. Nawet na antypody. To znaczy państwo im pozwala i jeszcze daje paszporty do domku na dziesięć lat. Jeżeli łaskawie pozwolą im z kolei dzieciątka, wnusiątka, dalsi krewni i sąsiedzi. No i jeżeli starzy wezmą kredyt lub inną wysoko oprocentowaną pożyczkę. Wówczas rzeczywiście mogą coś obcego sobie pozwiedzać. Hotelowe getto z drinkami i basenem.

Kredyt także wolno im wziąć, a jakże, najlepiej we frankach szwajcarskich. Zwłaszcza pod zastaw już dawno przepisanego na wnusia domu lub mieszkania w centrum wielkiego miasta.

 

Wracając do tematu wywczasu w Bułgarii, to miał jednak coś ważnego. Ryszard, oczywiście. Ten nasz młody inżynier. Na jego szczęście posiadał z miejsca swojej pracy zaświadczenie, że ubiega się o zorganizowane zakładowe wczasy za granicą. Bez niego czekałby dodatkowo w innej kolejce. Był zatem szczęśliwym posiadaczem zaświadczenia upoważniającego do otrzymania kolejnego zaświadczenia z ważną pieczęcią, że państwo ludowe zaświadcza, że towarzysz (względnie obywatel) Ryszard Z. ma spore szanse na wyjazd za granicę. Do demoluda jedynie, ale zawszeć to za granicę.

A tak to miał chwilowego farta. Zaopatrzony w fotografie z obnażonym uchem lewym (obnażanie prawego było chyba niepoprawne ustrojowo) oraz w znaczki opłaty skarbowej odsiedział na korytarzu tylko swoje cztery i pół godziny.

Następnie za podwójnymi drzwiami obitymi od wewnątrz cudną burą dermą porozmawiał z miłą panią w ciąży, która w trakcie nawet sympatycznej pogawędki trzy razy wychodziła do toalety. Odpowiedział urzędniczce na kilkanaście pytań, uzupełnił zapisy na formularzu, parafował z mozołem wszystkie strony, całość podpisał czytelnie i nieczytelnie, opatrzył miejscowością i datą. Wreszcie dostał to zaświadczenie o złożeniu dokumentu oraz ustną instrukcję, że zostanie powiadomiony o terminie rozmowy i o ewentualnym wydaniu kolejnego zaświadczenia.

Po tym wszystkim zdążył jeszcze odebrać dziecko z przedszkola.

W drodze do domu inżynier miał o czym myśleć, ponieważ brzemienna urzędniczka poinformowała go uprzejmie, że dziecko może mieć paszport osobno lub razem z małżonką Ryśka. O teściowej nie rozmawiał, bo nie wiedział jeszcze, czy do tej Bułgarii uda się ją zabrać. Bardziej, czy będzie na tyle odważny, by ją tam wziąć w ogóle, oraz czy wystarczy mu determinacji, by skierowanie na wywczas również dla kochanej mamusi wyprosić.

 

Lajcik. Socjalistyczna normalka. Można było przywyknąć, bo i tak nie było wyjścia. Alternatywa jakaś zawsze była: albo przywyknąć, albo siedzieć w kraju na dupie. Teoretycznie.

Bo w tej kolejce w wydziale paszportowym miejscowego WUSW Rysiek poczuł się jakoś dziwnie. Niepewnie. Siedział sobie tam pokornie na twardym krzesełku, czytał porzuconą przez kogoś mocno nieświeżą, jednak od tygodnia aktualną „Trybunę Ludu” i obserwował bliźnich. Wszyscy czekający wyglądali tak, jakby popełnili jakieś przestępstwo, a za zamkniętymi drzwiami czekał na nich przynajmniej stryczek. No, może zsyłka na piętnaście lat ciężkich robót w sowieckim gułagu, a nie miła pani w garsonce zamiast munduru, czyli funkcjonariuszka czegoś tam po cywilnemu. Co rusz kolejkowicze wychodzili poza urząd na papierosa, ocierali pot z czoła, nawet łazili po mrocznym korytarzu tam i nazad, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Do tego biedak nasłuchał się od kolejkowych sąsiadów opowieści o tym, ile razy wygarniturowany pan dostał odmowę, ile razy jedna wyfiokowana pani była przesłuchiwana na okoliczność potencjalnego wyjazdu na zaproszenie rodziny do USA oraz, co najważniejsze, że sam ma iść w zaparte na temat celu podróży. Choćby go siekali, przypiekali i wyrywali paznokcie. Pan (ten wykrawatowany elegancik od kolejnej odmowy) nie chciał uwierzyć, że Rysiek chce jechać tylko na wczasy do Bułgarii, zakładowe, z własną żoną na dodatek, bez zamiaru przewożenia przez socjalistyczne granice jakiejkolwiek kontrabandy. (No, chyba że pojechałaby z nimi teściowa. Ta urocza niewiasta była dla Ryśka i „kontra”, i „banda”). Doświadczonemu i okrzepłemu w bojach o paszport petentowi prawość i uczciwość Ryśka nie chciała się po prostu pomieścić w głowie.

***

Paszport koloru czerwonego należny był jedynie polskim dyplomatom i im podobnym. Różnym takim towarzyszom oraz działaczom na kilku, nawet kilkunastu szczeblach. Na przykład drabiny partyjnej. Wytwarzany i wydawany był w stolicy. Zarówno czerwony paszport, jak i czerwona drabina.

 

Każdemu obywatelowi PRL-u wolno było wyjechać za granicę.

Obywatele byli przecież wolni i sami decydowali, kiedy i dokąd jechać. Gwarantowała im to konstytucja, na przykład ta najnowsza z 1976 roku, zwłaszcza zapisem w Artykule 69:

1. Obywatele Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej mają prawo do wypoczynku.

oraz:

3. Organizacja wczasów, rozwój turystyki, uzdrowisk, urządzeń sportowych, domów kultury, klubów, świetlic, parków i innych urządzeń wypoczynkowych stwarzają możliwość zdrowego i kulturalnego wypoczynku dla coraz szerszych rzesz ludu pracującego miast i wsi.

Obywatele decydowali także, w jakim celu jadą. No i za co.

Przynajmniej teoretycznie. W ostatniej dekadzie rodzimego demoluda możliwość ta została ociupinę jakby ograniczona przez wprowadzony w bardzo mroźną noc, około czwartej nad ranem trzynastego grudnia 1981 roku na całym obszarze kraju stan wojenny, ale tylko na niecałe dwa lata. Nic nieznaczący historyczny epizodzik, nie wart wzmianki nawet.

Różnica ustrojowa polegała chyba jedynie na kluczowym, sakramentalnym wręcz pytaniu:

– PO CO???

Względnie:

– W jakim celu Pan/Pani wyjeżdża???

Odpowiedzi, jakie w „paszportach” padały, było mnóstwo.

Najczęściej wyjeżdżało się:

– Oczywiście, że w celach turystycznych!

Bo przeciętnego przedstawiciela polskiej klasy pracującej miast i wsi ciągnęło za granicę, by wypoczywać i zwiedzać. Albo coś go pchało. Wsio rawno.

Obywatel pracował, zarabiał, miał przecież za co jechać, to chciał kulturalnie oraz turystycznie się rozwijać. Nie tylko nad polskim jeziorem w rodzimych urządzeniach wypoczynkowych, ale nad zagranicznym także. A że turystyczną podróż zaczynał nad braterskim Balatonem, a kończył nad Bodensee, znad którego już nie wracał, bo tam mu się bardziej wypoczywanie podobało niż nad Bajorkiem w Ełku, to zupełnie inna sprawa. Taki wybór także przecież teoretycznie gwarantowała mu konstytucja.

***

Co miał na myśli Rysiek, ubiegając się o paszport na wyjazd na wczasy do Bułgarii? Oczywiście tylko pobyt turystyczny. To znaczy: interesującą podróż, zwiedzanie egzotycznej Warny i leżenie martwym bykiem na bułgarskiej, czarnomorskiej, szerokiej, gorącej, piaszczystej plaży. Pławienie się z parzącymi meduzami w Morzu Czarnym. Pęcherze, potem płatami złażącą skórę na plecach. Szopską sałatę. Słodkie brzoskwinie. Nic innego.

Powszechnie było bowiem wiadomo, że ani Ryśkowi, ani żadnemu innemu przeciętnemu obywatelowi nic innego nie można było w tych paszportach powiedzieć. Ani pomyśleć. Inaczej paszportu by nie otrzymał.

To zupełnie tak, jak niegdyś i teraz z wizą turystyczną do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Jeżeli amerykańscy urzędnicy nabiorą wątpliwości co do deklarowanego „turystycznego” celu wyjazdu, wizy nie dadzą. Jeżeli dadzą, to jeszcze mogą polskiego turystę, artystę albo naukowca zatrzymać na amerykańskim lotnisku. Kosztów poniesionych na wizę i przelot oczywiście nie zwracają.

W PRL-u przynajmniej turysta bez paszportu w ogóle i nigdzie za granicę nie wyjechał. Nie zainwestował, nie zapożyczył się, i jeżeli rzewnymi łzami płakał, to bynajmniej nie z powodu strat materialnych. Najwyżej z powodu utraconych potencjalnych korzyści. A kupioną spod lady na prezent kiełbasę suchą krakowską zżarł, zanim się zepsuła i białym nalotem pokryła. Do tego było na otarcie łez pół litra wódeczki „Bałtyk” na kartki. (Co z tego, że leciutko trąciła ropą naftową? Na tego rodzaju frasunek dobry był każdy trunek).

Urzędnicy wydziału paszportów WUSW (czytaj: pracujący bądź oddelegowani tamże funkcjonariusze MO i SB w czynnej służbie) mieli konkretne wytyczne, rozkazy, polecenia.

Zadawali polskim turystom pytania potwierdzające zapisy z wypełnionego formularza i dodatkowe. Na przykład o znajomość języków obcych.

Nie wypuszczali za granicę osób, co do których nabierali podejrzeń, że zza tej granicy nie wrócą. Niektórych nawet wpuszczali. W maliny, czytaj: w kłopoty. Diabli wiedzą dlaczego. To znaczy, wszyscy wiedzieli, dlaczego obywatelowi PRL-u bardziej podoba się na zgniłym, imperialistycznym Zachodzie, ale nikt, nawet rzeczeni funkcjonariusze, nie bardzo pojmował, dlaczego władze chcą mieć tego upartego obywatela – z dziwnymi upodobaniami i skłonnościami na dodatek – z powrotem. Tutaj, w kraju.

Sado-maso? Czy jak?

 

Za granicą czyhały na obywatela PRL-u obce służby specjalne.

Za każdym, nie tylko zachodnim i zgniłym, krzakiem. Jakby te służby nie wiedziały, co się u nas dzieje. Mogły przecież czyhać w Polsce, ale jakoś tam – hen daleko, wszystkim zaangażowanym w wyjazdy wydawały się pod wieloma względami dużo atrakcyjniejsze.

Po przekroczeniu imperialistycznych granic wszelakie posiadane informacje nabierały kolorytu. Zwłaszcza dla tych, którzy musieli zostać w kraju i szans nie mieli na zostanie potencjalnymi agentami tych służb. No i za przekazywanie wiedzy tajemnej służby płaciły podobno w dewizach. Nie nasze. Tamte.

Rysiek znał język obcy. Rosyjski. Nieźle nawet. Uczył się go w szkołach, jak każdy w tym kraju, oraz, co najistotniejsze, gaworzył po ichniemu jak stary na praktyce studenckiej w Mińsku. Mógł się zatem swobodnie dogadać ze szpionami na całym świecie, w Bułgarii też. Jednak natenczas władzy ludowej chyba nie o szpiegów rosyjskojęzycznych chodziło.

A powinno było.

W swoim przedsiębiorstwie inżynier Ryszard