Saga Kaszubska. Tom 2. Zemsta - Daria Kaszubowska - ebook + audiobook

Saga Kaszubska. Tom 2. Zemsta ebook i audiobook

Kaszubowska Daria

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Pierwsza wojna światowa dobiegła końca. Polska odzyskuje niepodległość, ale Kaszuby wciąż znajdują się pod władzą Niemiec. Każdy z bohaterów na własny sposób przeciwstawia się germanizacji: Anton przyłącza się do powstania wielkopolskiego, Piotr wikła się w politykę, Bruno próbuje ratować gospodarstwo, Anna jest rozdarta między miłością do ojczyzny a miłością do męża Niemca, a Monika zakochuje się w pewnym przystojnym żołnierzu. Ponadto Stoltmanowie muszą połączyć siły, by wyjaśnić zagadkę śmierci ojca.

Daria Kaszubowska snuje swoją sagę w rytmie muskanych powiewem wiatru łanów zboża. Odmalowuje wielobarwny niczym ukwiecona łąka obraz krainy, w której sielska sceneria staje się tłem wielu dramatów. Jej słowa zapisują się w sercach czytelników niczym kaszubski haft, budząc uznanie i szacunek wobec ludzi, którzy z miłości do swojej małej ojczyzny gotowi byli dokonać wielkich czynów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 282

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 33 min

Lektor: Diana Giurow

Oceny
4,7 (153 oceny)
121
22
7
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Niunia81

Nie oderwiesz się od lektury

Jak tak można skończyć książkę... czekałam cały tom! Całe szczęście, że kolejny już jest na wyciągnięcie ręki i zaraz będzie można czytać dalej... Książka to naprawdę kawał historii i nie tylko Kaszub, ale i Polski. Ja najbardziej lubię te codzienne życie bohaterów. Ich problemy i to jak sobie z nimi radzą. Różnorodne temperamenty, tylko urozmaicają całą przygodę z sagą. Czekam na więcej ...
20
Pasjaczytania

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna i fascynująca powieść a Diana Giurow lektorka idealna. Jestem zauroczona, polecam. 💙💙💙👌
10
Matoszek123

Nie oderwiesz się od lektury

jak poprzednio czekam na następne
00
BOOKIETMARZEN

Nie oderwiesz się od lektury

Drugi tom jest jeszcze lepszy od pierwszego! Czytajcie!
00
srebrnastrona

Nie oderwiesz się od lektury

Ocena nie może być inna. Książkę bardzo dobrze się czyta autorka zaskakuje i nie pozwala na nudę. Po części przenosi mnie też w rodzinne strony a charakter bohaterów bardzo autentyczny tacy właśnie są kaszubi.
00

Popularność




Na cykl Saga kaszubska składają się:

Tom 1: Sztorm

Tom 2: Zemsta

Tom 3: Krew

Tom 4: Walka

Tom 5: Ogień

Tom 6: Mgła

Tom 7: Nadzieja

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Slotorsz

Ilustracje na okładce

© Magdalena Russocka | Trevillion Images

© American Kaszuby | adobestock.com

© felicytka | adobestock.com

Redakcja

Anna Seweryn

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Anna Jeziorska

Wydanie I, Chorzów 2023

tekst © Daria Kaszubowska, 2023

© Wydawnictwo FLOW

ISBN 978-83-8364-026-6

Wydawnictwo FLOW

Lofty Kościuszko

ul. Metalowców 13/B1/104

41-500 Chorzów

[email protected]

+48 538 281 367

Zemia Rodnô, pëszny kaszëbsczi kraju,

Òd Gduńska tu jaż do Roztoczi bróm!

Të jes snôżô, jak kwiat rozkwitłi w maju.

Ce, Tatczëznã, jô lubòtną tu móm.

Sambòrów miecz i Swiãtopôłka biôtczi

W spòsobie Ce dlô nas ùchòwałë.

Twòje jô w przódk bëlné pòcyskóm kwiôtczi.

Òdrodë cél Kaszëbóm znôw brënie.

Tu jô dali mdã starżã zemi trzimôł,

Skądka zôczątk rodnô naj rózga mô.

Tu mdã dali domôcëznë sã jimôł,

Jaż zajasni i nama brzôd swój dô.

Jón Trepczik, Zemia Rodnô

Ziemio Ojczysta, piękny kaszubski kraju,

Od Gdańska tu, aż do Roztoki bram!

Tyś jest piękna jak kwiat rozkwitły w maju.

Ciebie, kochaną Ojczyznę, tutaj mam.

Sambora miecz i Świętopełka bitwy

Chroniły i zachowały dla nas Ciebie.

Do przodu więc Twe piękne rzucam kwiatki.

Idea odrodzenia Kaszubom znów dojrzewa.

Tutaj dalej straż nad ziemią będę trzymał,

Gdzie naszych korzeni początek jest.

Tutaj dalej będę naszą kulturę wzbogacał.

Aż rozbłyśnie i owoc swój nam da.

Jan Trepczyk, Ziemia Ojczysta

Rozdział pierwszy. Winny

Bernard Stoltman leżał na zmarzniętej ziemi. Twarz miał zwróconą w dół, ręce rozciągnięte, a przydługie szpakowate włosy w nieładzie. Mogłoby się zdawać, że to sznaps poplątał mu nogi i uniemożliwił powrót do domu. A jednak wystarczyło spojrzeć na plecy leżącego, zobaczyć dziurę w kożuchu, zaschniętą krew i jamę w ciele, przez którą wyzierały wnętrzności, by zrozumieć, że winy nie można upatrywać w alkoholu.

Bernard Stoltman był martwy.

Ukochany ojciec, troskliwy dziadek, czuły mąż… odszedł. I to w takich przerażających okolicznościach. Nie zmarł ze starości w swoim łóżku, nie dopadła go też choroba. Zginął na własnym podwórku, kilka kroków przed swoim domem. Był w sile wieku, mocny jak dąb, pogodny jak niebo w maju. A teraz niebo zasłoniła nagła burza, powaliła dąb, urodziła zamęt. Nikt nie wiedział, co robić. Pelagia Stoltmanka, od ponad trzydziestu dwóch lat żona i wierna towarzyszka Bernarda, klęczała przy jego ciele i zawodziła głośno, żałośnie jak zranione zwierzę. Towarzyszyło jej wycie kundelka Pimpka, który przez całą noc czuwał przy zmarłym panu. Monika, najmłodsza córka, wciąż stała na kamiennym stopniu przed domem, szeroko rozwartymi oczyma wpatrzona w ojca. Powietrze wibrowało od jej krzyku. Bruno zastygł obok i miał nadzieję, że wszystko to tylko koszmarny pijacki sen, efekt wzburzonych emocji po wczorajszym spotkaniu w karczmie. Z nadzieją spoglądał na Piotra, jakby czekał, aż ten powie: „To nie je prôwda!”1.

1 kaszub. To nie jest prawda.

Jednak Piotr czuwał przy ojcu i nie mówił nic, patrzył tylko swoimi wielkimi niebieskimi oczami i wyglądał, jakby sam miał zaraz umrzeć. Przed chwilą sprawdzał puls i po dotknięciu szyi, zimnej i twardej jak kamień, był już pewien, że ojciec nie żył co najmniej od kilku godzin. Jak mogli dzisiaj spać spokojnie, podczas gdy on za ścianą być może walczył o ostatni oddech? Czuł wzbierające wyrzuty sumienia, palące i gorzkie jak wczorajsza wódka. A przy płocie czekał Anton, zarośnięty, wymięty, skacowany, podobny do kaszubskiego demona. Blizna na policzku pociemniała mu z gniewu.

– Zemsta… – mamrotał.

Nikt nie wiedział, co teraz. Śmierć na wsi była oswojona: dzieciaki umierały na zapalenie płuc, kobiety w połogu, starcy zasypiali i się nie budzili… Taki był naturalny porządek rzeczy. Na wojnie śmierci było jeszcze więcej: od kuli wroga lub artyleryjskiego odłamka, na polu bitwy lub od ran w szpitalu. Wtedy było wiadomo, co robić; kogo się dało – ratować, a kogo nie dało – życzyć szybkiej, litościwej śmierci. Ale teraz stanęli w obliczu czegoś, co było nie do objęcia ludzkim rozumem. Oto na własnym podwórzu uderzony znienacka w plecy ostrym narzędziem, jak szabla lub siekiera, został zamordowany ich ojciec. Kto to zrobił, dlaczego, kiedy? I co teraz? Pytania huczały im w głowach, ale pozostawały bez odpowiedzi. Każdy wiedział, że trzeba wreszcie coś zdziałać, a jednak stali nieruchomo, jakby listopadowy ziąb zmienił ich w kamienie. Tylko Pelagia szlochała coraz głośniej.

Trwało to może kilka minut, a może całą wieczność. Pierwszy z marazmu ocknął się Piotr.

– P-pojadę po szandarów2 – wydukał drżącym głosem.

2 kaszub. policjanci, tutaj: żandarmi

W pośpiechu się ubrał, osiodłał konia, wyprowadził go i odjechał galopem w kierunku Przodkowa, gdzie się znajdowała placówka żandarmerii. Pęd rozwiewał mu jasne włosy. W każdy inny dzień Pelagia załamałaby ręce i zaczęła biadolić, że synek się zaziębi, bo jakże to tak, jechać w tym zimnie bez nakrycia głowy, bez wełnianego szalika, bez wysokich butów? Dziś nawet się za nim nie obejrzała.

– Weźmy tatka dodóm – odezwał się Bruno, bo nie mógł już dłużej znieść widoku rodziciela leżącego na kamieniach.

Z trudem zdołali go z Antonem podnieść. Ciało zdążyło już zastygnąć i przymarznąć do ziemi. Ojciec zdawał się znacznie cięższy niż za życia. Przy akompaniamencie zawodzenia matki przytaszczyli go do sypialni, rozebrali z kożucha i dopiero wtedy dostrzegli, że rana przeszła na wylot, od pleców po pierś.

– Boże święty… – szepnął Bruno. – Kto to zrobił?

Anton milczał, z zaciśniętymi pięściami i szczękami. Gdyby teraz spotkał mordercę – rozszarpałby go gołymi rękoma. Potrzeba zemsty paliła go od środka. Pelagia usiadła na łóżku i wyła: „Bernat! Bernat! Nie ostawiaj mnie, Bernat!”, kołysząc się w przód i w tył i głaszcząc męża po zmienionej, posiniałej twarzy, która na zawsze zastygła z grymasem bólu i zdziwienia.

Monika, drżąc jak osika, pobiegła prosto do szkoły. Musiała zobaczyć się z Anną. Może i nie przepadała za swoją zbyt idealną starszą siostrą, ale w tym momencie pragnęła być blisko innej kobiety. Takiej, która wszystko zrozumie, a może nawet poukłada. Bo w głowie piętnastolatki panowały wyłącznie chaos i przerażenie. Zgubiła w pędzie chodaki i do mieszkania siostry dotarła w samych wełnianych pończochach, z chustą w nieładzie, zwisającą aż do ziemi. Zaczęła walić pięściami do drzwi. Otworzył Marcus, ubrany w swój najlepszy garnitur i śnieżnobiałą koszulę, wiążąc szary krawat. Była niedziela, więc nie pracował, lecz szykowali się całą rodziną do wyjazdu na nabożeństwo do kościoła ewangelickiego w Kartuzach.

– Monika? – zdziwił się na widok młodej szwagierki. – Co się stało? – spytał po niemiecku.

– Tatk… on… stało się coś strasznego… – wykrztusiła dziewczyna po kaszubsku, nie siląc się nawet na mówienie po niemiecku. Wiedziała, że szwagier rozumiał język kaszubski.

– Monia? – W sieni pojawiła się Anna. Miała na sobie wyjściową suknię w kolorze ciemnej zieleni, która podkreślała zielonkawy odcień jej oczu. Przestraszył ją widok siostry, fioletowej na twarzy, z obłędem w oczach, bez butów, drżącej na całym ciele. – Co się dzieje? W domu coś nie tak?

– Tatk… tatk…

– Co z tatkiem? – Zaniepokoiła się. – Źle się czuje? Zasłabł?

– Tatk nie żyje! – zawołała i nagle zaczęła płakać, jakby puściła niewidzialna tama. – Ktoś go zabił! Ktoooś gooo zaaabiiił! – szlochała na wydechu pomiędzy łkaniem.

– Co?! – Anna się zachwiała i złapała wieszaka na płaszcze, by nie upaść.

– Opa Bernhard?! – pisnął Otto.

Marcus przemówił do dzieci w kilku krótkich, uspokajających słowach, a potem zamknął drzwi ich pokoju. W sieni Anna bezskutecznie próbowała dowiedzieć się czegoś więcej od siostry.

– Idę do domu – poinformowała męża po niemiecku i zaczęła wciągać botki. – Monia, weź moje buty – zwróciła się do siostry po kaszubsku i podała drugą parę bosej siostrze.

Monika zawsze zazdrościła jej standardu życia, tych trzech par butów, każde na inną okazję, tych pięknych sukienek, półek z książkami… Ale teraz nawet o tym nie myślała.

– Nie pójdziesz sama. – Marcus sięgnął po swój płaszcz.

– Kto zostanie z dziećmi?

– Nic im nie będzie. Pozwoliłem im poczytać Twaina.

Anna spojrzała na męża z wdzięcznością. W niedzielę ich dzieciom wolno było czytać tylko Pismo Święte lub Wędrówki małego pielgrzyma i po raz pierwszy Marcus poszedł na ustępstwo.

Dom rodzinny Stoltmanów znajdował się w najbliższym sąsiedztwie szkoły, nie zdążyli się więc nawet zmęczyć marszem. Monika wciąż łkała, ale mocny uścisk siostrzanej dłoni dodawał jej otuchy. A Anna czerpała siłę ze spokoju męża, z jego dotyku. Jak dobrze mieć w nieszczęściu dłoń, którą można uścisnąć – to jak łańcuch życia, bo choć ból pozostaje ten sam, jest ktoś, kto nie pozwoli w nim utonąć.

– Tatk leżał tutaj – szepnęła Monika, gdy wchodzili przez furtkę na podwórze. Wskazała brunatnoczerwony ślad krwi na zmarzniętych kamieniach i jeszcze mocniej zacisnęła swoje drobne palce na dłoni starszej siostry.

Weszli do domu. Już od progu usłyszeli płacz Pelagii i powtarzane bez ustanku: „Bernat! Bernat!”.

– To nie jest prawda… – jęknęła Anna i poczuła, że nie postawi ani kroku więcej, bo w przeciwnym razie sama runie jak kłoda.

Marcus otoczył ją ramieniem.

– Mam przeczucie, że zrobił to Polak – mruknął.

– Co ty mówisz?!

– Jakiś Polak skorzystał z okazji, że wina spadnie na Niemca.

– To zrobił człowiek! – zaprzeczyła z irytacją. Rozgniewała się na męża, że nawet w takie sprawy wplątywał politykę.

Po kuchni jak wilk zamknięty w klatce miotał się Anton. Monika skoczyła do niego jednym susem. Przytulił ją do siebie. Znad siostrzanej złotawobrązowej czupryny spojrzał na Marcusa i Annę, a w przepełnionych bólem niebieskich oczach odczytali odpowiedź na to najważniejsze pytanie, które ich tutaj przygnało: ojciec nie żył. Bruno stał nieruchomo w progu sypialni, boso, w wymiętej koszuli i z byle jak naciągniętymi spodniami. Spojrzał z rozpaczą na wchodzących, ale nawet nie odpowiedział na ich ciche „Niech bãdze pòchwôlóny…”3. Pelagia trwała przy mężu. Nie widziała nikogo i niczego, lecz zalana łzami, ubrudzona krwią, kołysała się nad ciałem zmarłego.

3 kaszub. Niech będzie pochwalony… – katolickie pozdrowienie

– Mëmkò4…

4 kaszub. mamo

Anna dotknęła jej ramienia, próbowała ją przytulić, ale Pelagia zdawała się tego nie czuć. Nie czuła nic poza swoją rozpaczą. Córka przeniosła spojrzenie na ojca i wydała z siebie głuchy jęk. Ten przerażający, przeorany przez pierś denat o sinej twarzy i szeroko rozwartych martwych oczach… to nie mógł być Bernard Stoltman, ojciec, teść, dziadek, dobry człowiek!

– Boże! – Cofnęła się o krok, jakby dostrzegła upiora, i schowała twarz na piersi męża.

Marcus skubał jasne wąsy, sam przerażony tym, co zastali.

– Jak to się stało? – zapytał cicho.

– Nie wiemy. – Głos Brunona był zachrypnięty. – Znaleźliśmy ojca rano.

– Ktoś musi jechać po żandarmów! Trzeba wszcząć śledztwo!

– Pioter już pojechał.

– Ale kto to mógł zrobić? – wymamrotała Anna. Jak zwykle w rozmowie, w której uczestniczył również mąż, używała języka niemieckiego, nawet jeśli sam na sam z bratem zazwyczaj rozmawiała po kaszubsku.

– Nie wiem – powiedział Bruno bezradnie.

– Nie chcę w to wierzyć… – jęknęła, a łzy spływały same, jedna za drugą, prosto na śnieżnobiałą koszulę męża. On troskliwie głaskał ją po plecach. – Trzeba by różaniec zmówić… za zmarłego… – dodała.

Bruno skinął głową. Sam na to nie wpadł – dawno już nie brał udziału w pogrzebie, a na froncie mało kto miał czas odmawiać różańce za zmarłych, tylu ich przecież ginęło każdego dnia i tyle się wokół działo. Uklęknął przy łóżku, Anna obok niego, a Marcus stanął pod ścianą. Jako ewangelik nie uznawał różańca, mierziła go forma każdej modlitwy, która nie opierała się na Piśmie Świętym: „A modląc się, nie bądźcie wielomówni jak poganie…”5.

5 Mt 6,7

– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego… – zaczęła Anna, siłą woli powstrzymując płacz.

Z kuchni niczym cienie wyłonili się Anton i Monika. Monika uklęknęła obok siostry, Anton stanął obok szwagra, pod ścianą. Nie był wierzący i nie zamierzał oszukiwać, że było inaczej, choć podczas słuchania kolejnych Zdrowaś Maryjo wyciszał się, a usta same układały się do znanej modlitwy. Ileż on tych zdrowasiek w życiu odmówił. Ileż razy z powodu dziecięcych wybryków musiał klepać pacierze, klęcząc na twardej podłodze. Na samo wspomnienie cierpły mu nogi. Nawet tragicznie owdowiała żona na chwilę przestała rozpaczać i teraz tylko kołysała się, mamrocząc modlitwy.

Zaczęli gromadzić się gapie. Ktoś słyszał krzyki. Ktoś widział, jak Piotr galopował przez wieś. Ktoś inny zauważył biegnącą jak wicher Monikę, gubiącą w pędzie chodaki. Szeptanki szły prędzej niż listopadowa mgła przez pola. Taka banalna sprawa jak plotki sprawiała, że wieś stawała się silniejsza. Na kogo uważać, kto potrzebuje pomocy, kto umarł, a kto się będzie żenił – wiadomości i wzajemne zależności jak pajęczyna splatały gospodarstwa, nawet te odległe na pustkach.

Na wieść, że Bernard umarł, sąsiedzi schodzili się z całej okolicy, pchali się do domu, pierwsi stawali jeszcze w sypialni, kolejni już w kuchni i sieni, ostatni na podwórzu i tylko pytali szeptem tych z przodu: „Je to prôwda? Bernat nie żëje? Chtos mô gò zabité?6”. Co jakiś czas ktoś wzdychał: „Kuńc swiata!7”, a ktoś bardziej wrażliwy zachlipał. Przyszedł też Leo Weber z córkami, przecisnęli się do sypialni i klęknęli przy Brunonie, pieczętując swoją pozycję najbliższej rodziny, którą staną się w Boże Narodzenie, po ślubie syna Stoltmanów z Norą. Byli ewangelikami, ale w tej chwili nie miało to dla nich znaczenia.

6 kaszub. Czy to prawda? Bernard nie żyje? Ktoś go zabił?

7 kaszub. koniec świata

Różaniec trwał w najlepsze, gdy nastrój modlitwy został zburzony przez tupot ciężkich butów i gniewne okrzyki: „Abtreten! Schnell! Raus!”8. Chłopi się rozstępowali, wycofywali na podwórze, urywali modlitwę w pół słowa. Do domu wtargnęło dwóch żandarmów w pikielhaubach i zielonkawych mundurach o błyszczących guzikach. Rozpychali się kolbami karabinów, aż wreszcie wdarli się do świątyni zmarłego. Piotr stanął nieopodal. Bruno poderwał się z klęczek i pociągnął za sobą Norę, jakby chciał ją uchronić przed tym, co się wydarzy. Monika schowała się za Antonem. Z drugiej strony w ramię Antona wtuliła się Liesel Weberówna, ale jej ojciec był tak zaaferowany sytuacją, że nawet tego nie zauważył, w przeciwnym razie byłby ją odciągnął. Nawet Pelagia zastygła i wielkimi jak u sarny oczami, w których wciąż można było się zakochać, mimo że ich właścicielka miała już pięćdziesiąt dwa lata, wpatrywała się w przybyszów jak w demony. Bo któż nie czuł strachu przez pruską władzą? Żandarmi byli dla chłopów ucieleśnieniem zła wszelakiego. Kaszubi czuli do nich to samo co do Purtków – śmierdzących, skudłaconych, kulawych diabłów – bali się ich, ale też gardzili nimi i naśmiewali się z nich.

8 niem. Rozstąpić się! Szybko! Na zewnątrz!

Anna Schüttowa jako ostatnia trwała na posterunku przed łóżkiem rodziców i wciąż odmawiała różaniec. Sprawy Boże były dla niej ważniejsze niż ludzkie. Jeden z żandarmów popchnął ją kolbą karabinu, aż straciła równowagę.

– Raus! – warknął.

Anna spojrzała na niego z przyganą, zupełnie tak, jak ksiądz patrzy na grzesznika, po czym poprawiła się na klęczkach i kontynuowałaby modlitwę, gdyby Marcus nie przyciągnął jej do siebie. Żandarm, rozpoznając w nim pomieczyńskiego nauczyciela, zrozumiał, że popchnął jego żonę. Nie poczuł się winny – był przecież przedstawicielem władzy i miał prawo bić kogo zechce – jednak dobrodusznie poklepał kobietę po plecach, jakby w przeprosinach. Jego towarzysz zwrócił się do Pelagii Stoltmanki.

– Co tu się stało?! – huknął.

Pelagia nie była w stanie odpowiedzieć. Bruno postąpił o krok.

– Mój ojciec został zamordowany – powiedział po niemiecku.

– Kto to zrobił? – pytał dalej żandarm.

– Nie wiemy. Ojciec żył ze wszystkimi w przyjaźni. Może zabójca się pomylił, może chciał zabić kogoś innego… – zgadywał.

– Po wczorajszym spotkaniu w karczmie nie miał już wielu przyjaciół – zauważył Leo Weber.

Wówczas wydarzyło się coś niesłychanego. Do przodu wyskoczył Anton i wycelował palec prosto w pierś Leo.

– To on! To Leo Weber zabił naszego ojca! – wrzasnął.

Po jego słowach wpierw zapadła głucha cisza, później zaś wrzawa jak w ulu. Ludzie ponieśli plotkę dalej. „Weber zabił Stoltmana!” – szło z ust do ust. Leo poczerwieniał, wytrzeszczył oczy, a żyły mu nabrzmiały. Był wysoki, barczysty i groźny. Usta miał otwarte, jakby chciał coś krzyczeć, ale najwidoczniej nie potrafił znaleźć słów.

– Anton, proszę… – Liesel błagalnie złożyła dłonie. Bolało ją, że obaj mężczyźni, których kochała nad życie, walczyli ze sobą, zamiast zawrzeć rozejm po to, by ona mogła być szczęśliwa.

– Jak śmiesz?! Kłamca! – wykrzyknęła Nora.

Była wzburzona. Nigdy nie należała do piękności, ale ze zmarszczonymi brwiami i ściągniętymi gniewnie ustami jeszcze bardziej przypominała mężczyznę.

– Anton, co ty gadasz?! – zdenerwował się Bruno. – Doch9 to nie je prawda!

9 kaszub. przecież

Anton zignorował wszystkich i w języku niemieckim zwrócił się bezpośrednio do żandarmów:

– Jeśli to nie jest prawda, to niech mnie Smętk do piekła weźmie! Wszyscy w karczmie słyszeli, jak Weber mu groził. „Pożałujesz! Będziesz mieć wojnę!” – tak powiedział. Czy nie mam racji?

Wielu obecnych potwierdziło. Żandarmi spojrzeli po sobie. Nie w smak im było występować przeciwko rodakowi.

– Widziałeś, jak go zabijał? – zapytał jeden z nich Antona. Patrzył przy tym groźnie, jakby samym wyrazem twarzy chciał dać znać, co grozi za składanie fałszywych zeznań.

Ale Anton nie dał się złamać.

– Ja! – potwierdził.

Krew huczała mu w żyłach, prawie tak samo jak na froncie, gdy rozpoczynał się ostrzał. Dlaczego brnął w te kłamstwa? Przecież Leo Weber i Bernard Stoltman żyli w dobrych relacjach, należeli do grona najbogatszych gbùrów10 w Pomieczynie, nie rywalizowali ze sobą na żadnej płaszczyźnie – przeciwnie, zawsze się wspierali. Gdy na przednówku czegoś brakowało, jeden drugiemu darował. Gdy koń dostawał ochwat albo kolkę, jeden drugiemu użyczał swojego. Owocem tej przyjaźni był związek Nory i Brunona, który został przypieczętowany przy wódce dwadzieścia osiem lat temu, tuż po narodzinach najstarszej Weberówny. A jednak potrzeba znalezienia winnego była u Antona silniejsza niż rozsądne argumenty. Leo Weber idealnie pasował do portretu mordercy. Zagorzały Niemiec, hakatysta, na tyle silny, by rozpłatać człowieka na pół. Poza tym Anton nigdy za nim nie przepadał, zresztą z wzajemnością. Weber miał Antona za próżniaka i awanturnika, a jego niechęć się wzmogła, gdy się zorientował, że Liesel, ukochana córeczka, ma słabość do pierworodnego Stoltmanów. O ich romansie huczało całe Pomieczyno. Żaden inny porządny adorator nie chciał przez to spojrzeć na dziewczynę. Leo najchętniej wysłałby córkę do krewnych do Niemiec, ale zagroziła, że się tam powiesi.

10 kaszub. gospodarzy

– Marija Józef! Bernat miał cię za przyjaciela! On ci ufał! Ty morderco! – wrzasnęła piskliwie Pelagia Stoltmanka, patrząc z nienawiścią na Webera.

– Frau Pelagia, co pani mówi?! Papa tego nie zrobił! – krzyknęła Nora.

– Idziesz z nami! – zażądał jeden z żandarmów, podchodząc do oskarżonego.

– Ja nic nie zrobiłem! – sprzeciwił się. – Stoltman to Polak! Kaszuba! Der Trottel!11 Jak możecie mu wierzyć?!

11 niem. dureń, głupek

– Bruno, zrób coś! – Nora spojrzała przynaglająco na narzeczonego.

Jednak Bruno czuł się bezradny. Doskonale wiedział, że na ekscesy Antona nie pomoże żadna siła niebiańska ani piekielna. Szarpnął brata za ramię, pod palcami czuł stalowe mięśnie i szorstki materiał wełnianej marynarki. Spojrzał prosto w jego oczy, błękitne, oszalałe żądzą zemsty.

– Anton, powiedz im, że to nie jest prawda – poprosił.

– Mój brat Polak zwraca się do mnie po niemiecku? – zadrwił.

– Jestem Kaszubą.

– Ale nie Niemcem.

– Anton! To nie czas na politykę!

– To jest najwyższy czas na politykę! Przez politykę zginął nasz ojciec! Przez nienawiść Niemców do Kaszubów! Bringe ihn raus!12 – Ostatnie polecenie wykrzyknął do żandarmów, a zrobił to z taką mocą, przyzwyczajony do wydawania rozkazów na froncie, że żandarmi nawet się nie zawahali, tylko wzięli opierającego się Leo Webera pod ręce i zaczęli go prowadzić w stronę wyjścia.

12 niem. Wyprowadzić go!

Weber był purpurowy na twarzy z gniewu, bezsilności i wstydu. Pelagia wyła: „Morderca! Morderca!”. Obecni rozstępowali się przed wychodzącymi, jakby byli trójką trędowatych. Weber znał życie na tyle dobrze, by wiedzieć, że to się już nie zmieni, nawet gdy zostanie ogłoszony niewinnym. Wiedział, że człowiek, by przetrwać, musi nauczyć się pamiętać, co stwarza zagrożenie, dlatego zawsze mocniej i na dłużej zapamiętuje się złe rzeczy, a nie dobre. Dobrą opinię budowaną latami potrafi zburzyć jeden moment.

– Herr Weber… – Bruno dotknął jego ramienia. Chciał zapewnić o swojej lojalności i obiecać, że wyciągnie go z więzienia, ale przyszły teść strząsnął z siebie jego dłoń.

– Zapomnij, że kiedykolwiek będziemy rodziną! Jesteście wszyscy tacy sami! Polnische Schweine!13 – wybuchł, tryskając wokół śliną. – Nora! – zwrócił się do córki. – Zabierz Liesel do domu! Zadbaj o wszystko pod moją nieobecność! I zabraniam ci spotykać się z tym… z tym zdrajcą! Żadnego ślubu nie będzie! – Spojrzał z nienawiścią na Brunona.

13 niem. Polskie świnie!

– Ale… – zaczął Bruno.

– Ale… – jęknęła Nora.

– Zostawisz go albo nie jesteś moją córką! Rozumiesz?! – wrzasnął jeszcze, zanim żandarmi wyprowadzili go z domu.

Nora spojrzała na Brunona, a w jej brązowych oczach po raz pierwszy pojawił się strach. Jednak jak zawsze prędko wzięła się w garść. Chwyciła Liesel za rękę jak małą dziewczynkę i wyprowadziła ją z domu Stoltmanów, ani razu nie oglądając się na narzeczonego. Gdy Bruno za nią pobiegł, odezwała się z taką nienawiścią, jakby był jej wrogiem, a nie ukochanym:

– Zostaw mnie! Moim obowiązkiem jest słuchać ojca!

I odeszła. Bruno stał nieruchomo. Zupełnie nie wiedział, co robić. Ostatnio zbyt często zawalał mu się świat: wojna, śmierć brata, romans z Sophie, śmierć ojca, utrata narzeczonej… Jak to wszystko poukładać? Od nadmiaru spraw zdawało mu się, że czuje w głowie bolesny ucisk. Wpatrywał się w podłogę, w czubki palców u stóp i krańce nogawek spodni, sam niepewny, czy jeszcze w ogóle oddycha. Obecni wytrzeszczali na niego oczy, ale nikt nie odważył się odezwać. Po chwili Anna i Monika próbowały dotknąć brata, pocieszyć, łagodnie przemówić, ale odsunął się; był tak zraniony własnym cierpieniem, że cudzy dotyk go bolał, jak boli grzebanie w otwartej ranie.

– Në i fejn14. Mamy winnego – stwierdził Anton triumfalnie.

14 kaszub. No i dobrze.

Udawał, że wszystko jest w porządku, lecz wciąż czuł się podle. Spodziewał się, że zemsta ukoi ból i poczucie winy, a tak się nie stało. Nadal paliło go w piersiach, a to cierpienie było nie do wytrzymania. Dawno temu jako dzieciak sparzył się u wuja Józwy, kowala, gdy dotknął rozżarzonej podkowy. Mama, opatrując jego dłoń, utyskiwała, że najstarszy, a najgłupszy i zawsze musi pchać łapy tam, gdzie nie trzeba. A teraz wepchnął duszę tam, gdzie nie wolno. I zapiekło jak cholera.

– Ty dolemónie15! – krzyknął nagle Bruno i wymierzył bratu cios tak mocny, że ten zatoczył się na ścianę.

15 kaszub. Ty idioto!

Z rozbitego nosa polała się krew. Anton nie pozostał dłużny i po chwili mocowali się jak wściekłe basiory. Każdy z nich wyładowywał w tej walce nie tylko złość do siebie, ale też wszystkie inne emocje. To było jak nadejście dwóch burz po skwarnym dniu.

Monika piszczała przerażona. Piotr cofnął się między ciżbę – nigdy nie lubił walk, tej całej kotłowaniny, krwi, potu, a ponadto bał się, że jako trzeci z braci powinien coś zrobić, zareagować, rozdzielić ich, a wiedział, że nie miałby tyle siły, nie zdołałby powstrzymać mocnych chłopów, zaprawionych w ciężkiej pracy. Zgromadzeni wokół sąsiedzi i przyjaciele obserwowali widowisko, komentując głośno między sobą. Anna wołała: „Przestańta!”, lecz nikt jej nie słuchał. Marcus próbował rozdzielić braci, ale sam oberwał w szczękę, aż upadł na ołtarzyk, który małżonkowie przygotowali w rogu sypialni, i runął na podłogę razem z krzyżem, świętymi obrazkami i świeczkami. Rozbite szkło skaleczyło mu dłonie. Anna skoczyła, by pomóc mężowi. Do akcji wkroczyło kilku zgromadzonych mężczyzn i odciągało walczących od siebie. Zrobiła się potworna kotłowanina. Ktoś odepchnięty przez Antona padł na łóżko, prosto na nieboszczyka, popychając Pelagię Stoltmankę. Ta straciła równowagę i zaryła nosem w zimną jak kamień twarz męża.

– Achtnijta16 pamięć ojca! – wrzasnęła wreszcie Jadwiga Konkol, kuzynka Pelagii, zwana cotką Kònkólką, bo była spokrewniona z połową Pomieczyna.

16 kaszub. uszanujcie

Bruno był tak skoncentrowany na walce, że jeszcze raz uderzył najstarszego brata w zęby, ale Anton już mu nie oddał. Krzyk ciotki zrobił na nim wrażenie. Rozluźnił pięści, odsunął się o krok. Dyszał ciężko. Bruno w amoku może i jeszcze by do niego doskoczył, ale trzech rosłych mężczyzn złapało go z każdej strony. Szarpał się dziko, ale wreszcie wpółprzytomnie się rozejrzał, jak wybudzony ze snu. Gdy napotkał pełen bólu wzrok matki, oprzytomniał całkowicie, padł na kolana przy łóżku i schował twarz w dłoniach, pogrążając się w modlitwie lub w rozpaczy.

A Anton przepchnął się przez ciżbę i wyszedł z domu. Zamierzał udać się do karczmy, by zapić cierpienie.

– Pogrzeb już umówiony? Nié? To na co wy czekacie? Do księdza nót17 jechać! – Ciotka Konkolka pokręciła głową.

17 kaszub. trzeba

– Ja pojadę – zaoferował Piotr. Już raz był dziś w Przodkowie, po żandarmów, ale wolałby pojechać nawet dziesięć razy, mógłby nawet jeździć bez celu przez cały dzień, byleby tylko nie tkwić w domu. Martwy ojciec, zrozpaczona do szaleństwa matka, atmosfera żałoby i strasznej tajemnicy morderstwa, rodzinne awantury – to było za dużo na jego nerwy.

Sąsiedzi współczuli Stoltmanom. Mężczyźni gnietli w dłoniach swoje czapy, kobiety wzdychały. Wszystkim tłukło się po głowie pytanie: „Kto to zrobił?” i nasuwające się od razu złorzeczenie: „Ktokolwiek to zrobił, niech go dopadnie Boża sprawiedliwość i sam zginie w męczarniach”. Takie zbrodnie nie powinny się zdarzać w porządnych wioskach. A Pomieczyno było przecież porządną wioską. Dlatego każdy chciał jakoś pomóc rodzinie dotkniętej tragedią. Trepczyk, który zajmował się stolarką, zaoferował, że zrobi trumnę za „Bóg zapłac”18. Józwa Stoltman zaproponował, że pokryje połowę kosztów za wyprawienie kuzynowi stypy w swojej karczmie, a że był z natury chciwy i zawsze dwa razy obracał w palcach każdego feninga, nim zdecydował się go wydać, oferta była naprawdę hojna. Stara Sypionka, znana z najlepszych wypieków i zawsze angażowana jako kucharka podczas wesel i innych dużych uroczystości, zadeklarowała, że upiecze chleb i kùcha19 na obrzęd pustej nocy przed pogrzebem.

18 kaszub. dziękuję

19 kaszub. ciasto

Stoltmanów wzruszyło wsparcie sąsiadów. Dziękowali, ściskali dłonie. Tylko Pelagia wciąż siedziała nieruchomo, popłakując, a na każdy dotyk i złożone kondolencje – wybuchała głośnym szlochem. Tłum powoli zaczynał się przerzedzać. Mieli tutaj przyjść ponownie na wieczorny różaniec za zmarłego. Stach Bach stanął u wezgłowia łóżka niczym anioł śmierci, co jakiś czas łypał na martwego przyjaciela, ale zaraz odwracał wzrok, a gdy Pelagia zaczynała głośniej zawodzić, głaskał jej ramię swoją długą, chudą dłonią. Trochę był w tym niezgrabny, skrępowany, a gdy napotkał wzrok Brunona, natychmiast cofnął rękę.

– Wùja to chyba czas dodóm – powiedział Bruno. Doceniał dobre intencje sąsiada, ale uważał, że nikt nie powinien teraz przeszkadzać wdowie w przeżywaniu żałoby, nawet przyjaciel.

Piotr zaprzągł dwukołówkę i bez większego pośpiechu – bo teraz już nie było potrzeby się spieszyć – odjechał w stronę Przodkowa, do proboszcza Antoniego Karpińskiego. Jako ostatnia pozostała ciotka Konkolka, by pomóc umyć nieboszczyka i przebrać go w ubranie, w którym miał być pochowany. Anna długo szukała stroju w szafie malowanej w kaszubskie wzory, co chwilę prosząc matkę, by jej pomogła, ale Pelagia nie przejawiała oznak jakiegokolwiek zainteresowania. Wreszcie Anna wyciągnęła kamizelkę na guziki, ciemną marynarkę, spodnie i koszulę, które ojciec zakładał do kościoła.

– Tatk nigdy nie lubił tego garnituru – zauważyła Monika.

– Nie jiscë sã tim20. Nie takich ja już ubierałam do trumny. Każdy jeden wyglądał szykownie. A Bernat to był sposobny chłop, zobaczycie, jak ja go fejn uszykuję – gadała ciotka Konkolka, przeglądając ubrania przygotowane przez dwie siostry.

20 kaszub. Nie martw się tym.

Marcus dociskał chusteczkę do swoich pokrwawionych przez szkło dłoni. Materiał prędko nasiąkł krwią.

– Musimy to opatrzyć! – oznajmiła Anna.

Zostawiła ciotkę Konkolkę z Moniką i zaprowadziła męża do kuchni, gdzie mama w kredensie trzymała czyste lniane ściereczki i spirytus w zielonej butelce. Marcus syknął z bólu, gdy polała ranę. Anna delikatnie za pomocą igły powyciągała drobne szklane odłamki, które dostały się pod skórę. Miała nadzieję, że usunęła wszystko i rana nie zacznie się jątrzyć. Przedramiona Marcusa były szczupłe, pokryte jasnymi włoskami, nadgarstki wiotkie jak u kobiety, wnętrze dłoni nieomal miękkie, bo choć nie unikał pracy fizycznej, do cięższych robót mieli parobka, zawsze też chętnie pomagali rodzice uczniów. Palce miał długie i smukłe, poplamione atramentem.

– Wracam do domu, nim dzieci zrobią z nudów coś głupiego – oznajmił Marcus, przyglądając się, jak żona wiąże opatrunek. Jej ruchy były pewne, ale i troskliwie. Gdy zacisnęła supełek, uniósł jej drobne, spracowane dłonie do ust i złożył na nich pocałunek. Uśmiechnęła się.

– Ja jeszcze zostanę.

– Zostań – potwierdził.

– Na piecu stoi rosół. Kurczaka wyjmijcie z zupy i usmażcie.

– Damy sobie radę. Przyjdź, gdy zgłodniejesz, potrzymam dla ciebie mięso w piecu.

– Dziękuję, mein Schatz21. – Uśmiechnęła się do męża z wdzięcznością.

21 niem. kochanie

Czułe gesty i ciepłe słowa – pozornie nic, a przecież tak wiele znaczyły dla małżonków. Świat mógł być przytłaczający i niebezpieczny jak piekło, ale oni stworzyli „małe niebo” w swojej rodzinie. Dając sobie wsparcie, troskę, miłość, stawali się silniejsi, bo nie szli już walczyć w pojedynkę, lecz zawsze byli we dwoje. Anna czuła to teraz całą sobą. Kochała i była kochana, czy może być coś piękniejszego, szczególnie w czasach, gdy nikt nie wierzył w miłość, a małżeństwa zawierano z rozsądku?

Kiedy Marcus zniknął za drzwiami, do kuchni wpadła Monika. Była zielona na twarzy i drżała na całym ciele.

– Cotka Kònkòlka chce, bym ja pomogła przy tatku. Ja nie mogę, Ana, słyszysz? Nie mogę na to zdrzec22! – Monika się rozpłakała.

22 kaszub. patrzeć

Anna pogłaskała siostrę po głowie. Monika była bardziej wrażliwa, niż im wszystkim się wydawało. Poza tym była jeszcze dzieckiem. Nie była gotowa na takie widoki jak zmasakrowane zwłoki… nikt z nich nie był.

– Ja to zrobię – oznajmiła, choć również nie była pewna, czy sobie poradzi.

Widok nieboszczyka nie był wprawdzie dla Anny niczym nowym, bo nieraz czuwała przy otwartej trumnie zmarłego sąsiada lub krewnego. Jako dwunastoletnia dziewczynka widziała agonię ukochanej babci, a później pomagała przygotować ciało nieboszczki do trumny. Ale teraz… to było coś zupełnie innego. To, co się stało, nie tylko nie było naturalne, było makabryczne.

Ciotka uwijała się sprawnie i zdążyła już rozebrać ojca. Gdy żył, był przystojny, miał szeroką owłosioną pierś i skórę o ciepłej karnacji, ale teraz zupełnie nie przypominał samego siebie. Nagie ciało miało dziwną barwę, żółtawą, jakby ulepione zostało z wosku, miejscami posiadało sine plamy. Po bokach i na całej klatce piersiowej widniały zaschnięte bordowe plamy krwi i skrzepy. Najgorsza jednak była ta okropna rana, ciągnąca się od piersi aż po miednicę, tak że w środku widać było wnętrzności. Anna się wzdrygnęła. Jako córka gospodarzy i pani domu potrafiła wypatroszyć martwą kurę, robiła kiełbasy w osłonkach ze świńskiego jelita, wytapiała słoninę, nieraz miała w rękach jeszcze gorącą świńską wątrobę. Lecz ubój na wsi zawsze odbywał się z należytym szacunkiem i w taki sposób, by zadać jak najmniej cierpienia. Gospodarze przemawiali do zwierzęcia ze spokojem, niemal czule, by ukoić strach przed śmiercią. Co innego natomiast zadać śmierć bez potrzeby…

Kiedy w latach szkolnych koledzy złapali mysz polną i zamierzali ją wypatroszyć, by zobaczyć, co miała w środku, Anna z płaczem pobiegła na skargę do Herr Strasburgera. Skończyło się tak, że nauczyciel za skarżenie uderzył ją kantem linijki w grzbiet dłoni, a chłopców pochwalił za ciekawość świata. Na widok wnętrzności ojca: szarych jelit podobnych do pęt kiełbasy, żółtych płatów tłuszczu niczym wieprzowa słonina, fioletowej wątroby, białych żeber sterczących niczym szpony nad kawałkami mięsa, poczuła się tak, jakby tym kantem linijki ktoś obił ją całą. Dzisiejsze śniadanie podeszło jej do gardła. W czasach szkolnych widziała ilustrację przedstawiającą wnętrzności ludzkie, ale to był tylko papier. Teraz widziała konsystencję i strukturę organów, czuła uderzający brzydki zapach wnętrzności, silniejszy, gdy zmarznięte ciało stajało w cieple. Za dzień lub dwa dojdzie do tego mdły odór rozkładających się zwłok.

– Pomóż mi. Trzeba to jakoś zaszyć – mruknęła Konkolka, walcząc z igłą i nitką.

Anna wstrzymała oddech, przełknęła pchające się do przełyka wymiociny i na nogach jak z waty podeszła do ciotki. Wkrótce Bernard Stoltman leżał zszyty grubą czarną nicią niczym stary but lub nadziewana kaczka. Kiedy został ubrany, uczesany i przystrzyżony, z rękoma złożonymi na piersi i oplecionymi różańcem, wyglądał jak zwyczajny nieboszczyk. Tylko wyraz twarzy miał dziwny, zaskoczony, jakby zobaczył lub usłyszał przed śmiercią coś, czego się nie spodziewał.