Rzeczy zdarzające się w podróży - Krzysztof Środa - ebook

Rzeczy zdarzające się w podróży ebook

Krzysztof Środa

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 109

Data ważności licencji: 9/10/2032

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Krzysztof Środa

Copyright © by Krzysztof Środa, 2025

Redakcja Magdalena Budzińska

Korekta Monika Paduch / d2d.pl, Alicja Binik / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-192-7

Zdziwiła mnie ta książka. Tym, że ją napisałem. Choć tak naprawdę napisałem tylko połowę. Reszta ułożyła się sama. Jak to się stało?

Najpierw przypomniałem sobie tekst kiedyś już opublikowany. Siedem lat temu. Ten pierwszy – Bang Bang. I pomyślałem, że mogę coś do niego dopisać. Coś, a właściwie kilka rzeczy na podobny temat. Nie zastanawiałem się długo, bo zaczęły mi się przypominać inne teksty, też napisane dawno temu, tyle że bez żadnego celu, w trybie zbyt obszernych notatek – wciąż były w zakamarkach mojego laptopa. A także teksty, których nie napisałem, chociaż należało to zrobić.

Trudno uwierzyć, ale jednych i drugich – pasujących do niezaczętej jeszcze książki – było całkiem sporo. To znaczy po kilka. Wszystkie właściwie na temat. Dotyczyły tego, co dzieje się, gdy człowiek pisze o rzeczach zdarzających się… No właśnie nie, nie w podróży, to tylko taka literacka figura – w życiu po prostu. Ale też tego, co dzieje się, bądź nie dzieje, gdy o nich nie pisze. Tego, co wydarza się między światem a pisaniem o nim. Albo odwrotnie – między pisaniem a światem.

Im bardziej się to układało, zmierzając jednocześnie w nieoczekiwanym dla mnie kierunku, tym częściej przypominał mi się jeszcze jeden tekst, który ukazał się drukiem. Mniej więcej w tym samym czasie co ten pierwszy. Chociaż – tak mi się wtedy zdawało – nie było między nimi żadnego związku. Teraz dopiero, dzięki kawałkom, które dopisywałem do zaczętej już książki, dostrzegłem go. Zacząłem więc podejrzewać, że ów tekst powinien zamykać książkę – tak jak tamten ją otwierał. Długo jednak nie byłem tego pewien. Nie wiedziałem, czy wypada. Zbyt wiele tam śmierci. Radziłem się przyjaciół. Aż w końcu uznałem, że w tej nieplanowanej przecież klamrze jest jakaś okrutna logika.

Przepraszam, sam nie lubię wstępów, ale musiałem się z tego wszystkiego jakoś wytłumaczyć.

Bang Bang

Nigdy nie udało mi się zrobić w ten sposób żadnej literatury – zapisując na bieżąco rzeczy zdarzające się w podróży. Dlatego od lat nawet nie próbuję. Tym razem jednak jechałem tak dziwną trasą, przez Tajlandię, Iran, Armenię, Gruzję, że postanowiłem notować wszystko, nawet drobiazgi. Spodziewałem się zobaczyć więcej, niż można spamiętać.

O czterech problematycznych dniach spędzonych w Iranie pisałem już gdzie indziej. Teraz więc mogę opowiedzieć tylko o tym, jak szedłem w wiosennym słońcu przez ziemię niczyją oddzielającą graniczne posterunki Iranu i Armenii. Prawie kilometr. Szedłem i cieszyłem się, że już za chwilę, najdalej za godzinę, będę w Meghri. Po dziesięciu latach. Że od razu każę się zawieźć do Miszy i Mariett, wynajmę u nich pokój, najlepiej ten sam co wtedy, z błękitnym romboidalnym wzorem na suficie, a potem spotkam się z Aszotem i Nward. I będzie tak, jakby tych dziesięciu lat nie było.

Młody żołnierz, który sprawdzał mój paszport, spytał, z ciekawości raczej niż z obowiązku, czy jadę do Erywania.

– Nie – odpowiedziałem. – Zostaję w Meghri.

– W hotelu?

– Nie, znam tu człowieka, który wynajmuje pokoje. Po drugiej stronie rzeki, koło cmentarza. Misza.

– Miszy już nie ma – powiedział żołnierz.

– Jak to nie ma?

– Umarł. Cztery lata temu.

Obok wyjścia z budynku stała ławka. Usiadłem, wyjąłem z torby notes i zapisałem: „Żołnierz. Miszy już nie ma. Klątwa”.

Napisałem „Klątwa”, bo dziesięć lat temu pojechałem do Armenii właściwie tylko po to, żeby spotkać trzech ludzi, których poznałem, kiedy byłem tam po raz pierwszy, półtora roku wcześniej. Warudżana, Gagika i Sarmena. Sarmena polubiłem najbardziej – mądrego doktora Sarmena, który wywarzał najlepszy destylat z owoców morwy, jaki piłem w tym kraju. Chociaż Misza też robił wspaniałe destylaty, tyle że z winogron.

O tym, że Sarmen nie żyje, dowiedziałem się w autobusie z Erywania do Goris. Któryś z pasażerów spytał mnie, dokąd jadę, a ja odpowiedziałem, że do Tatew, do znajomego, u którego mieszkałem zeszłego lata. Do Sarmena.

– On umarł. Trzy miesiące temu – usłyszałem.

Dlatego tym razem, siedząc na tamtej ławce przy przejściu granicznym, pomyślałem, że to musi być jakaś klątwa i że może lepiej będzie nie jeździć więcej do Armenii. Póki co jednak już w niej byłem. Podniosłem plecak i poszedłem do trzydziestoletniej łady udającej taksówkę.

– Do Meghri – poprosiłem.

Kierowca, starszy ode mnie, ale chyba niewiele, przyjrzał mi się i spytał:

– Wódki się napijesz?

Pomysł był dziwny, jednak w tych okolicznościach – wciąż myślałem o Miszy – wydał mi się dobry. Kierowca sięgnął za moje siedzenie, wyjął butelkę, szklankę, nalał i odpalił silnik. Pojechaliśmy.

Wypiłem i zdziwiłem się raz jeszcze.

– To nie wódka. To wino.

– Pomyliłem butelki – wytłumaczył się kierowca i nie zatrzymując samochodu, znów sięgnął do tyłu. – Masz, nalej sobie.

Było mniej więcej południe.

Nie trzeba było się niczemu dziwić. Wtedy nie rozumiałem tego poczęstunku. A wystarczyło trochę pomyśleć. Dopiero teraz, po kilku latach, dotarła do mnie banalna oczywistość. To przecież jasne, że Ormianin powracający z udręczonego przez ajatollahów Iranu, podobnie jak każdy inny normalny człowiek, potrzebuje po przekroczeniu granicy dwóch rzeczy: podwózki do miasta i szklaneczki alkoholu. Czasem nawet w odwrotnej kolejności.

Żołnierz na granicy powiedział wprawdzie, że Miszy już nie ma, ale dodał, że Mariett z Erikiem, ich synem, wciąż prowadzą swoje skromne B&B. Kierowca wiedział, jak jechać. W Meghri wszyscy się znają. To maleńkie miasto. Wszedłem na podwórko i zapukałem do drzwi. Mariett poznała mnie – to było miłe – i opowiadając o tym, jak umierał Misza, zaprowadziła na górę do pokoju z błękitnymi rombami na suficie.

Zostałem w nim chwilę. Odpocząłem, wyjąłem z torby notes i zapisałem kilka innych rzeczy, które zdarzyły się tego dnia. A potem włożyłem go do kieszeni i poszedłem na spacer. Nie było innej drogi – musiałem przejść koło cmentarza, na którym pochowana jest matka Mariett. Wiem o tym, ponieważ dziesięć lat wcześniej, w rocznicę jej śmierci, byłem z nimi wszystkimi na jej grobie. Dziś pewnie leży tam również Misza – niewiele ponad sto metrów od domu.

Musiałem przejść, więc przeszedłem. Nie zatrzymałem się jednak. Gdybym się zatrzymał, nie zobaczyłbym pewnie kilka minut później przelatującego nad drogą żółtego motyla. I chwilę później drugiego. Ten miał skrzydła ozdobione odcieniami brązu. „Cytrynek, inny motyl” – teraz nie pamiętam, czy zapisałem te słowa od razu, tam na drodze, czy dopiero wieczorem, w pokoju. Tak czy inaczej, zapisałem je. Gdybym tego nie zrobił, zapomniałbym najprawdopodobniej o żółtym motylu.

A motyl jest ważny, bo od chwili, gdy go zobaczyłem, świat zaczął się pokazywać od swojej lepszej strony. Nie od razu, nie tak zupełnie, ale zaczął. Smutek ustępował drobnym radościom. Pierwszą z nich – jeśli nie liczyć samego cytrynka – był widok ściany, którą sfotografowałem dziesięć lat wcześniej. Nic się nie zmieniła. Przecinające ją metalowe rury nadal tworzyły frapujący geometryczny wzór.

Godzinę później siedziałem na kamieniu przy drodze, tam gdzie miasto się kończy, i patrzyłem na góry po irańskiej stronie granicy. Psa najpierw usłyszałem – był za moimi plecami – a dopiero potem zobaczyłem, jak idzie w moją stronę. Patrzył tak, jakby nie wiedział jeszcze, co chce zrobić. Był duży, czarny i groźny. Kiedy wyciągnąłem rękę, z dłonią odwróconą do góry, w geście podawania jedzenia, zawahał się tylko chwilę i położył na niej pysk. Suka. Przesunąłem dłoń za jej ucho.

– Dżina!

Ktoś ją wołał. Na tarasie domu naprzeciwko na piętrze siedział mężczyzna. Nie zauważyłem go wcześniej.

– Dżina! – krzyknął raz jeszcze i wstał.

Suka znów wyglądała na niezdecydowaną. W końcu jednak odwróciła się i poszła w jego stronę. Mężczyzna, zamiast usiąść, podszedł do barierki i zawołał znowu. Tym razem mnie. Zapraszał na kawę.

Tak poznałem Siergieja. Ale ta znajomość nie ma póki co – nigdy przecież nie wiadomo, czy wbrew tym wszystkim znakom nie pojadę do Armenii raz jeszcze – dalszego ciągu.

Mam z tego pierwszego dnia sporo innych notatek. Nie wszystkie okazały się ważne. Muszę się jednak przyznać, że nie zapisałem czegoś, co należało zapisać. Jadłem coś w małym barze przy drodze wjazdowej do miasta. „Szoarma, sok pomidorowy, kawa, łyk koniaku”. Notatka, choć krótka, jest dość szczegółowa. Dlaczego więc brak w niej jeszcze jednego elementu, dużo ważniejszego niż sok pomidorowy i kawa? Może nawet ważniejszego niż koniak? Gdybym następnego dnia nie poszedł tam znowu, dziś już bym o nim nie pamiętał.

Poszedłem jednak. Zamówiłem potrawę, nie pamiętam jaką. Za barem grało radio, nie pamiętam co. Byle co. Ale słuchając tego byle czego – bez żadnej przyjemności – przypomniałem sobie, że kiedy wszedłem tu wczoraj po raz pierwszy, w radiu śpiewała Nancy Sinatra. Bang Bang. Nie wystarczy powiedzieć, że było mi wtedy przyjemnie. To nie była nawet radość. To było prawie szczęście.

Wystarczyłyby dwa słowa: Bang Bang. A ja wolałem pisać o soku pomidorowym. Więc bardzo dobrze, że poszedłem tam znowu. Tym razem bez zwłoki zrobiłem odpowiednią notatkę.

Po kolei jednak. Ten dzień drugi zaczął się przecież inaczej. „Chłodny ranek, pojawia się Erik. Śniadanie. Kawa w ogrodzie na kanapie. Apteka. Plaster i okulary. Bankomat – 60 tys. dram”.

Kawiarnia Lord, ta nad rzeką, w której kiedyś obserwowałem krążące nad kwiatami fruczaki gołąbki – rzadko już widywane w Polsce motyle z rodziny zawisakowatych – była jeszcze nieczynna. Wiedziałem jednak, że jeśli pójdę do sklepu przy postoju taksówek, sprzedawczyni zrobi mi kawę, a jeśli sobie zażyczę, doda do niej szklaneczkę koniaku. Zażyczyłem sobie. A potem poszedłem powoli pod górę, do starego kościoła zbudowanego kiedyś wysoko nad miastem, które dopiero później wspięło się do jego stóp.

Nie od razu wszedłem na ogrodzony murem dziedziniec. Obszedłem go po lewej stronie i znalazłem wystającą z trawy skałę, na której siedziałem dziesięć lat wcześniej. Tak, usiadłem na niej. Można stąd było patrzeć z góry na dach kościoła, na wieżyczkę dzwonnicy niewiele większą od zwykłego komina i na zamknięte między górami miasto.

Dziesięć lat wcześniej przyprowadził mnie spotkany po drodze chłopiec. Potem chyba odszedł. Ale nie zostałem sam – na dachu kościoła siedziały dwie dziewczyny oparte o krótką wieżyczkę dzwonnicy. Były tak blisko, że słyszałem ich głosy. Teraz dach był pusty.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I