Rozważnie i romantycznie. Poradnik dla podrózujących kobiet - Marzena Filipczak - ebook

Rozważnie i romantycznie. Poradnik dla podrózujących kobiet ebook

Marzena Filipczak

4,3

Opis

Chciałabyś wyjechać w podróż marzeń, ale nie wiesz od czego zacząć?

Ta książka pomoże ci oswoić strachy i straszki. Dowiesz się jak:

• podróżować solo,

• dobrze się spakować (i czy 20 dkg robi wielką różnicę),

• poradzić sobie w miejscach, w których kwitnie seksturystyka,

• nie zostać w drodze bez dachu nad głową i szukać taniego noclegu w drogich miejscach,

• zapewnić sobie bezpieczeństwo (i dlaczego kobieta nie popada w tarapaty tak szybko jak mężczyzna).

Marzena Filipczak, doświadczona podróżniczka, zdradza także, dlaczego nie wyjeżdża z domu bez piłeczki pingpongowej i wachlarza, czy zawsze warto ufać intuicji oraz jak wrócić z podróży bez męża. Rozważnie i romantycznie to inspirujący, a jednocześnie praktyczny poradnik, który obok portfela i paszportu powinien znaleźć się w bagażu każdej podróżującej kobiety. Czytaj, odważ się i… jedź!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (47 ocen)
26
14
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gradej

Nie oderwiesz się od lektury

interesująco napisana.
00

Popularność




Re­dak­cja: Do­ro­ta Bo­rusz­kow­ska

Ko­rek­ta: Alek­san­dra Ty­kar­ska

Skład i opra­co­wa­nie ma­kie­ty: Ilo­na i Do­mi­nik Trze­biń­scy Du Châte­aux

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Mał­go­rza­ta Cho­jec­ka

Zdję­cia na okład­ce: Fo­to­lia (lzf); Dre­am­sti­me (Da­vid M. Schra­der); Edy­ta Gri­giel

Po­zo­sta­łe zdję­cia: Ma­rze­na Fi­lip­czak

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Agniesz­ka Gó­rec­ka

Re­dak­tor pro­jek­tu: Agniesz­ka Fi­las

Re­dak­tor na­czel­na: Agniesz­ka Het­nał

© Co­py­ri­ght by Ma­rze­na Fi­lip­czak

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, za wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2017

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl

www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-090-8

Przygotowanie eBooka: Jarosław Jabłoński

Nie ma już miejsc nie­opi­sa­nych w prze­wod­ni­kach. Ale wciąż są nie­opi­sa­ne po­my­sły

Wstęp

Pani­ka ogar­nę­ła mnie dzień przed wy­jaz­dem. Po­dró­żo­wa­łam wte­dy w po­je­dyn­kę od wie­lu lat: mia­łam za sobą kil­ku­mie­sięcz­ne wy­pa­dy bez pla­nu, prze­szłam w po­przek Is­lan­dię, bi­wa­ko­wa­łam w zi­mo­wym la­poń­skim le­sie w śnie­gu po pa­chy, po­ra­dzi­łam so­bie z na­chal­ny­mi pa­na­mi w In­diach i – po wy­słu­cha­niu rad, któ­rę­dy naj­rza­dziej cha­dza­ją sło­nie – roz­bi­łam na­miot w afry­kań­skim bu­szu. Mia­łam opa­no­wa­ne wszyst­kie naj­więk­sze oba­wy, któ­re to­wa­rzy­szy­ły mi przed pierw­szy­mi wy­jaz­da­mi: że za­cho­ru­ję, okrad­ną mnie, zo­sta­nę sama bez do­ku­men­tów i pie­nię­dzy gdzieś da­le­ko od domu zda­na na ob­cych lu­dzi. Że nie znaj­dę ho­te­lu i utknę na ciem­nej uli­cy, a noc­ny au­to­bus, z któ­re­go wyj­dę na po­sto­ju, żeby ku­pić coś do pi­cia, od­je­dzie w siną dal wraz z moim ba­ga­żem. Że spo­tkam niedź­wie­dzia, za­ata­ku­je mnie sta­do bez­dom­nych psów, będę mu­sia­ła dać ła­pów­kę albo wy­mie­nić do­la­ry na czar­nym ryn­ku. Te wszyst­kie stra­chy już oswo­iłam.

Ale te­raz je­cha­łam do Ira­nu. Dzia­ło się to w cza­sach, kie­dy na tu­ry­stycz­nej ma­pie świa­ta do­pie­ro racz­ko­wał, i nikt nie śmiał przy­pusz­czać, że za chwi­lę po­ja­dą tam wszy­scy. Ha­san Ro­uha­ni, któ­ry po­lu­zo­wał po­li­ty­kę wjaz­do­wą i za­czął otwie­rać Iran na świat, do­pie­ro wy­grał wy­bo­ry pre­zy­denc­kie (zresz­tą z ich po­wo­du nie uda­ło mi się po­je­chać tam kil­ka mie­się­cy wcze­śniej, bo na wszel­ki wy­pa­dek, by nie wśli­zgnę­li się dzien­ni­ka­rze, wiz nie wy­da­wa­no w ogó­le). Szło ku lep­sze­mu, a po­nie­waż wie­dzia­łam o tym kra­ju wie­le, nie ba­łam się re­żi­mu, muł­łów, ter­ro­ru ani in­nych ste­reo­ty­pów, z ja­ki­mi Iran był wów­czas ko­ja­rzo­ny. Po prze­szu­ka­niu szaf swo­ich i zna­jo­mych, wy­ło­ży­łam stro­je, któ­re mo­gły­by mi słu­żyć za hi­dżab. Zgod­nie z pra­wem w Ira­nie wszyst­kie ko­bie­ty i dziew­czyn­ki od dzie­wią­te­go roku ży­cia, prze­by­wa­jąc w miej­scach pu­blicz­nych, mu­szą się no­sić tak, by ubra­nie za­kry­ło całe cia­ło z wy­jąt­kiem twa­rzy i dło­ni, i ukry­wa­ło przy tym jego kształ­ty. Odło­ży­łam dłu­gą spód­ni­cę, któ­ra spraw­dza­ła się w in­nych kra­jach pa­triar­chal­nych, bo wie­dzia­łam już, że na wie­trze mogę po­ka­zać ka­wa­łek nogi nad kost­ką. Za­miast niej w ple­ca­ku wy­lą­do­wa­ły luź­ne spodnie, czar­na tu­ni­ka, któ­rą spraw­dzi­łam, pod­no­sząc rękę, czy aby rę­kaw nie od­sła­nia za dużo, oraz dłu­ga, za­pi­na­na pod szy­ję ko­szu­la. Przez chwi­lę za­sta­na­wia­łam się nad san­da­ła­mi, bo czy jako tu­ryst­ka będę jed­nak mo­gła od­sło­nić sto­py? Na wszel­ki wy­pa­dek za­pa­ko­wa­łam więc skar­pet­ki. Po­tem przy­szła ko­lej na chu­s­tę: moja ulu­bio­na, wście­kle fio­le­to­wa, przy wszech­obec­nych czer­niach i gra­na­tach, wy­da­wa­ła się ob­ra­zo­bur­cza. Trzy­ma­jąc ją w ręku, za­sta­na­wia­łam się, czy nie po­win­nam wziąć jed­nak in­nej, kie­dy uświa­do­mi­łam so­bie, że waż­niej­sze od ko­lo­ru jest to, jak ja będę ją no­sić. Co zro­bić, żeby mi nie spa­dła na wie­trze, w bie­gu, w noc­nym au­to­bu­sie, i jak o tym cią­gle nie my­śleć? W po­szu­ki­wa­niu rad prze­cze­sa­łam za­so­by in­ter­ne­tu: dziew­czy­ny pi­sa­ły o wsuw­kach, gum­kach, wią­za­niach pod szy­ją i za­rzu­ca­niu chust na wy­so­ko upię­ty kok. Po­nie­waż ten ostat­ni spo­sób wy­dał mi się naj­lep­szym roz­wią­za­niem, ru­szy­łam na po­szu­ki­wa­nie od­po­wied­niej spin­ki. Kie­dy pani w skle­pie usły­sza­ła, do cze­go jej po­trze­bu­ję, za­mil­kła, spo­waż­nia­ła i zni­kła na za­ple­czu, by wró­cić z to­por­nym czar­nym przed­mio­tem, któ­ry na tle bły­sko­tek z wy­sta­wy wy­glą­dał jak dla ża­łob­ni­cy.

Dwa ty­go­dnie póź­niej.

Po prze­pra­wie przez Kur­dy­stan w gra­ni­cach Tur­cji i Ira­ku sie­dzę z mło­dy­mi Iran­ka­mi na per­skim dy­wa­nie w par­ku, prze­są­cza­jąc her­ba­tę przez trzy­ma­ną w zę­bach kost­kę cu­kru. W piąt­ko­we świą­tecz­ne po­po­łu­dnie są tu wszy­scy. Dziew­czy­ny są mło­de, wy­kształ­co­ne i spra­gnio­ne kon­tak­tów ze świa­tem ze­wnętrz­nym, cią­gle więc lą­du­ję na pik­ni­kach i gosz­czę w ich do­mach. Śmie­ją się z opo­wie­ści o mo­ich przed­wy­jaz­do­wych oba­wach, a ja – wi­dząc jak to wy­glą­da „na żywo” – śmie­ję się wraz z nimi. Bo w tra­dy­cyj­nych ro­dzi­nach i re­jo­nach co praw­da kró­lu­ją skrom­na czerń i cza­do­ry, ale Iran­ki miej­skie no­szą „za­ka­za­ne” san­da­ły, na któ­re nikt nie zwra­ca uwa­gi, ob­ci­słe spodnie, prze­wią­za­ne w pa­sie płasz­czy­ki man­to, wy­glą­da­ją­ce z da­le­ka jak su­kien­ki, i ko­lo­ro­we chu­s­ty, któ­re wię­cej od­sła­nia­ją, niż za­sła­nia­ją. Ujarz­mia­ją je wpi­na­ną w tył gło­wy spin­ką grze­by­kiem, kon­struk­cją w kształ­cie do­rod­ne­go ka­la­fio­ra. Klik – i ka­la­fior tkwi sta­bil­nie na naj­krót­szych wło­sach, klik – i po przyj­ściu do domu zdej­mu­ję go jed­nym ru­chem jak czap­kę. Za­rzu­co­na niby w nie­ła­dzie chu­s­ta na owym „ka­la­fio­rze” trzy­ma się ide­al­nie. Ten przed­miot po­żą­da­nia moż­na ku­pić bez pro­ble­mu na­wet na naj­mniej­szym ba­za­rze – w koń­cu to pro­dukt pierw­szej po­trze­by wszyst­kich dam w wie­ku od lat dzie­wię­ciu wzwyż. Co praw­da prze­szka­dza w cza­sie jaz­dy wspól­ny­mi tak­sów­ka­mi, bo nie moż­na oprzeć gło­wy o sie­dze­nie, ale szyb­ko – spo­so­bem Ira­nek – uczę się go zdej­mo­wać pod chu­s­tą, by przed wyj­ściem na ze­wnątrz rów­nie spraw­nie za­ło­żyć. Klik, klik – za­ła­twio­ne. Jak po­ra­dzić so­bie z chu­s­tą na dłuż­szych dy­stan­sach, po­wie­dzia­ły mi ko­bie­ty, któ­re przy­je­cha­ły do świę­te­go mia­sta Ka­szan znad Mo­rza Ka­spij­skie­go: do noc­ne­go au­to­bu­su naj­le­piej za­wią­zać ją pod szy­ją.

Szko­da, że nie wie­dzia­łam tego wszyst­kie­go wcze­śniej.

Tyl­ko skąd? Au­to­rzy prze­wod­ni­ków o tym nie pi­szą, bo ta­kie dro­bia­zgi ich nie do­ty­czą. Co praw­da w każ­dym sza­nu­ją­cym się wy­daw­nic­twie jest roz­dzia­lik de­dy­ko­wa­ny po­dró­żu­ją­cym (zwy­kle sa­mot­nie) ko­bie­tom, lecz naj­czę­ściej spro­wa­dza się do uwag na te­mat kon­tak­tów z męż­czy­zna­mi i uni­ka­nia ich za­cze­pek albo do ogól­ne­go zda­nia na te­mat „od­po­wied­nie­go ubio­ru”. Tyl­ko co to tak na­praw­dę zna­czy? Czy spód­ni­ca do po­ło­wy łyd­ki speł­nia ten wa­ru­nek, czy rę­kaw do łok­cia jest OK, a na pla­ży moż­na wy­stą­pić w bi­ki­ni? Czy ry­bacz­ki to strój wy­star­cza­ją­co skrom­ny, czy ko­bie­ta w spodniach może wejść do cer­kwi, czy też wy­star­czy omo­tać na bio­drach „spód­ni­cę” ze swe­tra? Kie­dy wy­jeż­dża­łam po raz pierw­szy, naj­wię­cej wąt­pli­wo­ści bu­dzi­ły oczy­wi­ście bez­pie­czeń­stwo i zdro­wie, ale z cza­sem po­ja­wi­ły się bar­dziej przy­ziem­ne py­ta­nia, np. o pra­nie, ko­sme­ty­ki, pod­pa­ski. Od­po­wie­dzi na nie zna­la­złam do­pie­ro w prak­ty­ce. Jak inni mu­szel­ki albo zdję­cia, ko­lek­cjo­no­wa­łam spo­strze­że­nia: nie­win­ne przy­tu­le­nie na po­że­gna­nie miej­sco­wy pan może ode­brać jako znak mi­ło­ści do koń­ca ży­cia. Le­piej nie zdej­mo­wać na uli­cy blu­zy przez gło­wę, bo moż­na od­sło­nić nie­chcą­cy ka­wa­łek cia­ła. Acha, w kra­jach pa­triar­chal­nych nie po­win­nam po­da­wać sprze­daw­cy mo­net do ręki, bo od­sko­czy jak opa­rzo­ny. A je­śli ob­słu­ga ho­te­lu bę­dzie trak­to­wać mnie jak po­wie­trze – bo w imie­niu ko­bie­ty tra­dy­cyj­nie mówi to­wa­rzy­szą­cy jej męż­czy­zna, trze­ba spo­koj­nie po­cze­kać, aż prze­tra­wi moją obec­ność. Rada, żeby w au­to­bu­sie sia­dać z dala od gło­śni­ków – a fil­my pusz­cza­ne nocą na­praw­dę po­tra­fią dać w kość – jest do­sko­na­ła, pod wa­run­kiem że sa­mot­ne ko­bie­ty zwy­cza­jo­wo nie po­win­ny jed­nak sie­dzieć z przo­du. Wy­bie­ra­nie w ta­kim przy­pad­ku miej­sca z tyłu jest szu­ka­niem kło­po­tów.

– Ni­g­dy nie po­dró­żuj sama au­to­sto­pem – po­wta­rza­no mi. – A je­śli jed­nak się zde­cy­du­jesz, to uwa­żaj.

Ale co to zna­czy? Jak mam uwa­żać, jak nie dać się okraść i czy ho­tel, w któ­rym no­cu­ją sami męż­czyź­ni, bę­dzie dla mnie bez­piecz­ny? Wsty­dli­we: jak się wy­si­kać, kie­dy do­oko­ła nie ma ani jed­ne­go krzacz­ka, jest za to dzie­siąt­ka tu­ry­stów z wy­ciecz­ki zor­ga­ni­zo­wa­nej (py­ta­nie to de­dy­ku­ję pa­niom na trzy­dnio­wych wy­jaz­dach dżi­pem po po­łu­dnio­wo-za­chod­nim pust­ko­wiu Bo­li­wii) ?

Wła­ści­wie ze wszyst­kie­go, cze­go tknę­łam, wy­ra­sta­ły ta­kie kwiat­ki. Na przy­kład ręcz­nik szyb­ko­sch­ną­cy: chłon­ny, lek­ki, bły­ska­wicz­nie schnie, ide­ał. Ale spró­buj­cie wy­trzeć nim dłu­gie wło­sy! Moż­na je przed wy­jaz­dem przy­ciąć – co dla wy­go­dy ro­bię za­wsze, ale ob­cię­te na cał­kiem krót­ko w kul­tu­rach pa­triar­chal­nych wska­zu­ją na ko­bie­tę wy­zwo­lo­ną. A ko­bie­ta wy­zwo­lo­na, wia­do­mo, na pew­no łak­nie mę­skich za­lo­tów. W kwe­stii wło­sów nic nie prze­bi­je jed­nak py­ta­nia: jak umyć dłu­gie w cza­sie wie­lo­dnio­wej wę­drów­ki, gdy wo­kół tyl­ko zim­na woda i hu­la­ją­cy wiatr? O mało przez to nie zre­zy­gno­wa­łam z dłu­gich wę­dró­wek po Skan­dy­na­wii. Gdy szłam przez Is­lan­dię, nio­słam ze sobą za­pas je­dze­nia i pa­li­wo na trzy ty­go­dnie, bo we wnę­trzu wy­spy są tyl­ko lawa, lo­dow­ce i rze­ki, któ­re prze­cho­dzi się wpław. Mój skru­pu­lat­nie za­pla­no­wa­ny, wy­peł­nio­ny ka­sza­mi, płat­ka­mi, su­szo­ny­mi wa­rzy­wa­mi i chał­wą ple­cak, na star­cie wa­żył 22 kg. Śli­zga­łam się w bło­cie, a cię­żar przy­gnia­tał mnie do zie­mi, ale nie mo­głam go zdjąć, bo wie­dzia­łam, że je­śli to zro­bię, ze śli­skiej na­wierzch­ni z po­wro­tem go nie za­rzu­cę. A w księ­ży­co­wym kra­jo­bra­zie nie było słu­żą­cych za pod­po­rę mur­ków, ka­mie­ni czy drzew.

– Phi – stwier­dził ko­le­ga, któ­re­mu opo­wia­da­łam tę hi­sto­ryj­kę po po­wro­cie. – 22 kg? Tyle co nic.

Dla po­tęż­ne­go chło­pa może i tak, dla mnie pra­wie po­ło­wa mo­jej wagi.

Agniesz­ka Siej­ka w „cy­wi­lu” jest bio­lo­giem na Uni­wer­sy­te­cie To­ruń­skim. Po go­dzi­nach po­dró­żu­je po Kur­dy­sta­nie, Da­ge­sta­nie czy Cze­cze­nii, a w to­wa­rzy­stwie dwóch ko­le­ża­nek we­szły jako pierw­sza pol­ska ko­bie­ca eki­pa na naj­wyż­szy szczyt Spits­ber­ge­nu. Opo­wia­da­ła mi, że wzię­ły na tę wy­pra­wę zde­cy­do­wa­nie za dużo pro­wian­tu. Ra­cje za­pro­po­no­wa­ne przez ko­le­gów eks­per­tów zo­sta­ły wy­li­czo­ne wła­śnie dla męż­czyzn i ni­ko­mu do gło­wy nie przy­szło, że ko­bie­ty po­trze­bu­ją ich mniej.

Pa­no­wie nie­ste­ty cza­sem ra­dzą nam źle; nie dla­te­go, że mają złą wolę, ale dla­te­go, że pew­ne spra­wy ich nie do­ty­czą. Przy­kła­dem mogą być po­le­ca­ne na wy­jaz­dy kra­je. Kie­dy pada py­ta­nie o kie­ru­nek na pierw­szą po­dróż, jed­ną z od­po­wie­dzi bę­dzie pra­wie na pew­no Ma­ro­ko. Rze­czy­wi­ście jest tego war­te: eg­zo­tycz­ne, ko­lo­ro­we, ta­nie, ła­two do­stęp­ne – ale nie­ko­niecz­nie dla roz­po­czy­na­ją­cej przy­go­dę z po­dró­ża­mi ko­bie­ty, bo może nie po­ra­dzić so­bie z za­cho­wa­niem miej­sco­wych męż­czyzn. Pa­no­wie roz­pły­wa­ją się w za­chwy­tach nad Gam­bią: Afry­ka praw­dzi­wie „czar­na” i go­rą­ca, sto­sun­ko­wo bli­ska i bez­piecz­na, pla­że cud­ne, a lu­dzie przy­jaź­ni. To wszyst­ko praw­da, pod wa­run­kiem że masz u boku mę­skie to­wa­rzy­stwo, bo je­śli ci go brak, na pew­no zo­sta­niesz po­trak­to­wa­na jako sek­stu­ryst­ka, któ­ra przy­je­cha­ła szu­kać go­rą­ce­go mło­dzień­ca. I nie ma zna­cze­nia, że go wca­le nie chcesz, bo do­kąd­kol­wiek pój­dziesz, nie opę­dzisz się od tzw. be­ach­boy­sów i ich pro­po­zy­cji.

Z Milą Ła­kom­ską spo­tka­łam się tuż po jej po­wro­cie z dwu­ipół­let­niej po­dró­ży do­oko­ła świa­ta. Za­nim w nią wy­ru­szy­ła, za­mknę­ła po­przed­nie ży­cie i ka­wiar­nię w Pod­ko­wie Le­śnej, któ­rą pro­wa­dzi­ła przez dzie­sięć lat. Jak zwy­kle w ta­kich roz­mo­wach ze­szło na fa­ce­tów w po­dró­ży i to, jak in­nym trud­no zro­zu­mieć, na co się skar­ży­my. Mila przez chwi­lę po­dró­żo­wa­ła po Fi­li­pi­nach w to­wa­rzy­stwie dwóch ko­le­gów z Pol­ski. Kie­dy pew­ne­go dnia gdzieś w par­ku zo­sta­ła na chwi­lę za nimi, pod­biegł ja­kiś męż­czy­zna, chwy­cił wul­gar­nie za pupę i zwiał.

– Wmu­ro­wa­ło mnie w zie­mię – mó­wi­ła. – Po­bie­głam i opo­wie­dzia­łam o tym ko­le­gom, a oni ro­zej­rze­li się i stwier­dzi­li, że ni­ko­go tam nie ma i nikt mnie nie na­padł. Nie wiem, co mnie za­bo­la­ło bar­dziej: to cham­skie za­cho­wa­nie, czy to, że oni mi nie uwie­rzy­li.

Nie szukaj guza, muzungu

Na szczę­ście trud­no­ści i nie­przy­jem­no­ści to tyl­ko nie­wiel­ki wy­ci­nek po­dró­ży. Dużo więk­szym są do­bre hi­sto­rie. Jest ich na pęcz­ki, bo ta­kim dzi­wa­dłem jak ko­bie­ta/ko­bie­ty same w da­le­kim świe­cie trze­ba się za­opie­ko­wać i mu po­móc, na­wet je­śli nie po­trze­bu­je żad­nej po­mo­cy. Dla nas, lu­dzi wy­cho­wa­nych na zim­nym Za­cho­dzie, cza­sem ta tro­skli­wość i ser­decz­ność są cał­kiem nie­po­ję­te.

Swo­ją przy­go­dę z po­dró­ża­mi w po­je­dyn­kę za­czy­na­łam nie­śmia­ło – od Azji Po­łu­dnio­wo-Wschod­niej, jak ro­bią to nie­mal wszy­scy. Dzia­ło się to de­ka­dę temu, kie­dy sa­mo­dziel­ne wy­jaz­dy do­pie­ro wcho­dzi­ły na sa­lo­ny i do in­ter­ne­tu, więc do­pó­ki nie wsia­dłam do sa­mo­lo­tu, nie wie­rzy­łam, że to zro­bię. Przez ko­lej­ne mie­sią­ce spa­łam pod gwiaz­da­mi na pu­sty­ni Thar, wcho­dzi­łam po­nad mgłę na her­ba­cia­ne wzgó­rza wo­kół Dar­dży­lin­gu, jeź­dzi­łam ro­we­rem mię­dzy świą­ty­nia­mi Ang­ko­ru, a na Bor­neo (rany Ju­lek, jak to brzmi, czy mie­siąc temu uwie­rzy­ła­bym ko­muś, gdy­by mi po­wie­dział, że będę na Bor­neo???) za­miesz­ka­łam z miej­sco­wy­mi w lon­gho­usie, czy­li dłu­gim domu ze wspól­ną prze­strze­nią dla wszyst­kich. Rzecz była nie­co na­cią­ga­na, bo za­wiózł mnie do nie­go za nie­wiel­ką opła­tą spo­tka­ny w ostat­ni­mi mie­ście, do któ­re­go do­pły­wa­ła łódź, biz­nes­men, zięć jed­nej z miesz­ka­nek. Ale i tak była cie­kaw­sza od zor­ga­ni­zo­wa­nych wy­cie­czek. Spa­łam z tymi ludź­mi, pi­łam wino do­mo­wej ro­bo­ty, a kie­dy o go­dzi­nie 18 włą­cza­no ge­ne­ra­tor, za­sia­da­łam przed wspól­nym te­le­wi­zo­rem, by obej­rzeć se­rial. Nie­waż­ne, że nic z nie­go nie ro­zu­mia­łam. Kie­dy kil­ka dni póź­niej zięć biz­nes­men po­ko­nał błot­ni­stą dro­gę mo­tor­kiem, by mnie ode­brać, ze zdzi­wie­niem stwier­dził: – Cho­dzi­łaś do dżun­gli, nikt (z go­ści) wcze­śniej tego nie ro­bił.

Ano cho­dzi­łam na spa­ce­ry, bo ile moż­na pić ry­żo­we wino i cze­kać na se­rial? Było jak w le­sie, tyl­ko wil­got­niej.

W cza­sie ko­lej­nych wy­jaz­dów na­bie­ra­łam śmia­ło­ści. Prze­sta­łam bać się lu­dzi i za­czę­łam przyj­mo­wać nie tyl­ko ich po­moc, lecz tak­że za­pro­sze­nia. Uz­be­cy za­bra­li mnie na trzy­dnio­we we­se­le, Kir­gi­zi na uro­czy­sty wie­czor­ny po­si­łek w pierw­szy dzień ra­ma­da­nu (to mniej wię­cej tak, jak­by u nas ktoś za­pro­sił przy­god­nie spo­tka­ne­go Ku­bań­czy­ka na ro­dzin­ną wi­gi­lię), a turk­meń­scy prze­myt­ni­cy go­ści­li mnie czte­ry dni pod Asz­cha­ba­dem. Wy­ko­rzy­sta­łam na ten po­byt pra­wie cały czas z mo­jej tran­zy­to­wej wizy – do tego za­mknię­te­go kra­ju trud­no jest wje­chać ina­czej, ale nie ża­łu­ję ani chwi­li. Spa­łam w jur­tach, ja­ski­niach i klasz­to­rach, jeź­dzi­łam gru­za­wi­ka­mi i na ba­gaż­ni­kach ro­we­ro­wych tak­só­wek, wę­dro­wa­łam przez trzy ty­go­dnie bez prze­wod­ni­ka czy tra­ga­rza wo­kół An­na­pur­ny, po­ko­nu­jąc prze­łęcz Tho­rong La (5416 m n.p.m.). Zo­rze po­lar­ne upo­lo­wa­łam w la­poń­skim le­sie, śpiąc w na­mio­cie przy mi­nus 20 st. C. Co praw­da na tym dzi­kim kem­pin­gu nie było ni­ko­go wię­cej, za to była ło­pa­ta do oko­pa­nia na­mio­tu i dre­wut­nia z za­pa­sem bier­wion na ogni­sko, a kie­dy wra­ca­jąc, za­ko­pa­łam się w śnie­gu, za­brał mnie na sto­pa Sep­po śmi­ga­ją­cy swo­im sku­te­rem śnież­nym. Le­cie­li­śmy w dół, a po twa­rzach sma­ga­ły nas ga­łąz­ki.

Za­czę­łam jeź­dzić z na­mio­tem do Afry­ki, któ­ra ostat­nio sta­ła się moim ulu­bio­nym kie­run­kiem. Go­to­wa­łam ka­szę na ka­mien­nych pa­le­ni­skach na kem­pin­gach w bu­szu, rano przy­glą­da­łam się spa­ce­ru­ją­cym przed na­mio­tem ze­brom, wie­czo­rem – ży­ra­fom, a nad Je­zio­rem Edwar­da słu­cha­łam – nie­co ze stra­chem, bo bi­wa­ko­wa­łam sama – że­ru­ją­cych do­oko­ła hi­po­po­ta­mów. Po­de­szły tak bli­sko, że wi­dzia­łam ich cie­nie. Kie­dy kil­ka dni póź­niej wy­lą­do­wa­łam na kem­pin­gu miej­skim, pod­szedł do mnie star­szy pan cie­ka­wy spo­so­bu, w jaki po­dró­żu­ję. Na­stęp­ne­go ran­ka, że­gna­jąc się, opo­wie­dział mi, że na­pi­sał o mnie w ma­ilu swo­jej żo­nie, a ta na­tych­miast od­pi­sa­ła, że ona chce tak samo!

W ten spo­sób hi­sto­ria za­to­czy­ła koło. Kil­ka­na­ście lat wcze­śniej w to­wa­rzy­stwie ko­le­żan­ki za­mie­rza­łam prze­je­chać z na­mio­tem Ke­nię, ale przy­go­da skoń­czy­ła się na sa­mym po­cząt­ku fa­tal­nym na­pa­dem w Na­iro­bi. Na uli­cy po­de­szło do nas kil­ku męż­czyzn z no­ża­mi, żą­da­jąc od­da­nia im wszyst­kie­go, co mamy. In­cy­dent afry­kań­ski – jak go na­zwa­łam – od­stra­szył mnie sku­tecz­nie i na wie­le lat od po­dró­ży poza Eu­ro­pę, a na dużo dłu­żej – od po­wro­tu do Afry­ki. Czy więc tak się zmie­ni­ła, że te­raz czu­łam się w niej bez­piecz­nie? Nie, to zmie­ni­łam się ja. Wte­dy nie po­słu­cha­łam miej­sco­wych, ka­żą­cych mi zo­stać na dwor­cu, póki się nie roz­ja­śni. Te­raz chło­nę­łam ich rady i do­py­ty­wa­łam, czy to, co chcę zro­bić, jest na pew­no bez­piecz­ne. „Nie szu­kaj guza, mu­zun­gu” – po­wta­rza­łam so­bie. Mu­zun­gu w wie­lu afry­kań­skich ję­zy­kach ozna­cza bia­łe­go czło­wie­ka.

Do dro­gie­go par­ku na­ro­do­we­go wje­cha­łam sto­pem, wy­je­cha­łam – mo­to­ro­wą tak­sów­ką. Zna­jo­me­go kie­row­cę we­zwa­ła ku­char­ka. Kie­dy pły­nę­łam ło­dzią po Nilu wpa­da­ją­cym do Je­zio­ra Al­ber­ta, prze­wod­nik po­zwo­lił mi po­dró­żo­wać na da­chu, skąd mia­łam jak na dło­ni wi­dok na sło­nie, hi­po­po­ta­my i wy­le­gu­ją­ce się bez ru­chu kro­ko­dy­le. Choć mó­wio­no mi, że tak się nie da i że na sa­fa­ri mogę po­je­chać je­dy­nie w spo­sób zor­ga­ni­zo­wa­ny, po­szło mi ła­twiej, niż się spo­dzie­wa­łam.

I o tym wła­śnie jest ta książ­ka: jak po­dró­żo­wać bez­piecz­nie, na co zwra­cać uwa­gę, bę­dąc ko­bie­tą, i jak czer­pać z tych wy­jaz­dów ra­dość. Nie po­wta­rzam in­for­ma­cji z in­ter­ne­tu i prze­wod­ni­ków, tyl­ko pi­szę o tym, cze­go na­uczy­ło mnie do­świad­cze­nie. Nie po­da­ję ad­re­sów ho­te­li ani roz­kła­dów au­to­bu­sów, bo co zro­bisz, je­śli po­le­ca­ny ho­tel za­mkną? Nie roz­bie­ram na czę­ści wie­dzy o co­uch­sur­fin­gu, airbnb czy bo­okin­gu, bo jest ona ogól­nie zna­na; zresz­tą naj­bar­dziej na świe­cie nie lu­bię re­zer­wo­wać i pla­no­wać, bo pla­ny za­my­ka­ją spon­ta­nicz­ność.

Ja za­pra­szam na su­pry nad stru­mie­niem, pod­wóz­ki z miej­sco­wy­mi ro­dzi­na­mi, ma­ni­cu­re w lo­kal­nych sa­lo­nach (nic nie po­pra­wia hu­mo­ru le­piej niż po­ma­lo­wa­ne pa­znok­cie), a na noc­leg – do jurt, ja­ski­ni i świą­tyń.

Je­dziesz? ■

Część I

Przed podróżą, czyli jak oswoić strachy i straszki

Rozdział 1

Ale czy ty się nie bo­isz?

Hello, bon­jo­ur, bu­enos días, bom dia, sa­lam alej­kum, jam­bo, pri­wiet dzie­wusz­ka, kak dz’ieła? Tak się zwy­kle wi­ta­ją lu­dzie na świe­cie. Z wy­jąt­kiem mnie i pew­nie in­nych po­dró­żu­ją­cych ko­biet, bo nas za­miast „dzień do­bry” cze­ka stan zdu­mie­nia i wy­gło­szo­ne po wyj­ściu z nie­go sa­kra­men­tal­ne: „Czy ty się nie bo­isz?”.

Żeby nie było, że zmy­ślam, zo­sta­ło to po­twier­dzo­ne nie­mal na­uko­wo. Ani­ta De­mia­no­wicz, au­tor­ka blo­ga ba­ni­ta.tra­vel.pl i or­ga­ni­za­tor­ka Tram­pek, czy­li je­dy­nych w Pol­sce spo­tkań dla po­dró­żu­ją­cych ko­biet, po kil­ku edy­cjach zli­czy­ła naj­czę­ściej za­da­wa­ne na nich py­ta­nia. W czo­łów­ce, na dłu­go przed ja­ki­mi­kol­wiek in­ny­mi, zna­la­zły się dwa: „Czy się nie ba­łaś?” oraz „Czy sa­mej jest bez­piecz­nie?”.

Oso­bi­ście uwa­żam, że po­dróż – na­wet naj­trud­niej­sza – jest prost­sza od co­dzien­ne­go ży­cia, bo nie trze­ba się zaj­mo­wać przy­ziem­ny­mi pro­ble­ma­mi ta­ki­mi jak ra­chun­ki, a szu­ka­nie noc­le­gu, w po­rów­na­niu z szu­ka­niem no­we­go kon­ta w ban­ku, oraz pla­no­wa­nie „do­kąd po­ja­dę ju­tro?”, za­miast pla­no­wa­nia re­mon­tu, to czy­ste przy­jem­ność i przy­go­da. Je­śli cho­dzi o samo bez­pie­czeń­stwo, to za­cho­wu­jąc zdro­wy roz­są­dek i pod­sta­wo­we za­sa­dy, w po­dró­ży ni­g­dy nie czu­łam się bar­dziej nie­bez­piecz­nie niż w Pol­sce. Oczy­wi­ście, że mogę zna­leźć się w nie­wła­ści­wym cza­sie i nie­wła­ści­wym miej­scu, mieć pe­cha i dać na­bić so­bie guza, ale to może się zda­rzyć wszę­dzie. Kie­dyś w ja­kiejś au­dy­cji wy­stę­pu­ją­ca ze mną dziew­czy­na opo­wia­da­ła o pró­bie „po­rwa­nia” jej w cza­sie po­dró­ży. Pro­wa­dzą­cy za­mar­li, do­py­tu­jąc, co w ta­kiej sy­tu­acji ro­bić, a na mnie pa­trzy­li z wy­rzu­tem: „i co te­raz po­wiesz o bez­pie­czeń­stwie?”. Cała hi­sto­ria wy­da­rzy­ła się w dość po­pu­lar­nym wśród po­dró­żu­ją­cych kra­ju, a jej świad­ka­mi było kil­ka osób. W ta­kiej sy­tu­acji na „po­rwa­nie” zde­cy­do­wał­by się tyl­ko wa­riat i na ta­kie­go mu­sia­ła tra­fić dziew­czy­na. Rów­nie do­brze mo­gła­by go spo­tkać w Pol­sce.

Oczy­wi­ście są miej­sca bar­dziej i mniej bez­piecz­ne, ale w tych dru­gich po pro­stu mam wzmo­żo­ną uwa­gę. Zresz­tą obiek­tyw­nie czę­sto oce­nić się tego nie da; wie­le „stra­chów” to za­sły­sza­ne opo­wie­ści, któ­re prze­ka­zu­je­my da­lej, kar­miąc po­two­ra. Ja mogę opo­wie­dzieć ta­kie:

Zna­jo­mi mie­li ko­le­żan­kę Nor­weż­kę, któ­ra przy­je­cha­ła pra­co­wać w Pol­sce. Za­miesz­ka­ła w Lu­bli­nie, a po kil­ku mie­sią­cach przy­le­cie­li jej ro­dzi­ce, by zo­ba­czyć, jak jej w tej Pol­sce jest. W su­mie nie spo­dzie­wa­li się ni­cze­go szcze­gól­ne­go: Unia Eu­ro­pej­ska, pra­wie po są­siedz­ku, na­wet kli­mat po­dob­ny. Rze­czy­wi­ście: wy­lą­do­wa­li na no­wo­cze­snym lot­ni­sku, ode­bra­li z wy­po­ży­czal­ni za­mó­wio­ne auto i ru­szy­li w kie­run­ku Lu­bli­na, po­dzi­wia­jąc z Mo­stu Sie­kier­kow­skie­go pa­no­ra­mę war­szaw­skie­go city. Sie­lan­ka trwa­ła do szo­sy lu­bel­skiej; dla nie­zo­rien­to­wa­nych – to tra­sa w kie­run­ku Lu­bli­na, od­bi­ja­ją­ca z sze­ro­kiej dro­gi na Brześć. Mat­ka się roz­pła­ka­ła, a oj­ciec zje­chał na po­bo­cze, dzwo­niąc do cór­ki, żeby przy­je­cha­ła; on da­lej nie po­je­dzie, bo boi się o ży­cie. Prze­ra­że­nie u do­świad­czo­ne­go kie­row­cy wy­wo­ła­ły wy­prze­dza­ją­ce się na jed­no­pa­smo­wej ru­chli­wej dro­dze sa­mo­cho­dy. W Nor­we­gii, w któ­rej w ta­kich wa­run­kach je­dzie kar­nie auto za au­tem, a je­śli ktoś prze­kra­cza do­zwo­lo­ną pręd­kość, inni na­tych­miast dzwo­nią po po­li­cję, jest to nie do po­my­śle­nia. W ob­co­ję­zycz­nych prze­wod­ni­kach po Pol­sce roz­dział „za­gro­że­nia” zwy­kle otwie­ra­ją ruch ulicz­ny i dane o licz­bie wy­pad­ków. Je­den Au­stra­lij­czyk, któ­re­go spo­tka­łam w Kam­bo­dży i któ­ry miał w pla­nach po­dróż do Eu­ro­py, za­py­tał na­wet, czy to praw­da. I czy kie­row­cy nie boją się wsia­dać do sa­mo­cho­dów, a pie­si – prze­cho­dzić przez uli­ce. Za­mu­ro­wa­ło mnie, bo prze­cież ani ja, ani nikt, kogo znam, ni­g­dy o tych nie­bez­pie­czeń­stwach nie my­ślał. Tym­cza­sem mój nowy zna­jo­my za­cy­to­wał sta­ty­sty­ki, pa­te­tycz­nie koń­cząc: – Gdy­by w Au­stra­lii w ja­kieś świę­to zgi­nę­ło na dro­gach tylu lu­dzi, co w Pol­sce (cho­dzi­ło mu o wy­jaz­dy na dłu­gie week­en­dy), ogło­szo­no by ża­ło­bę na­ro­do­wą.

Wte­dy się tyl­ko za­śmia­łam, my­śląc, że mam do czy­nie­nia z eg­zal­to­wa­nym wa­ria­tem, ale z cza­sem po­dob­nych opo­wieś­ci przy­by­wa­ło. Chy­ba naj­bar­dziej za­pa­mię­tam roz­mo­wę z Kur­dem z Ira­ku, spo­tka­nym przy li­czą­cej so­bie 5000 lat cy­ta­de­li w Er­bi­lu, oto­czo­nej jak pę­pek świa­ta ko­lej­ny­mi pier­ście­nia­mi ulic. Były sze­ro­kie, gład­kie jak lu­stro i mknę­ły nimi lśnią­ce bie­lą te­re­nów­ki, obie­ra­jąc kie­ru­nek na Kir­kuk, Mo­sul albo Bag­dad. Do­oko­ła ryły mło­ty pneu­ma­tycz­ne i uno­sił się kurz z ko­lej­nych bu­do­wa­nych biu­row­ców i cen­trów han­dlo­wych, bo Kur­do­wie chcie­li zro­bić ze swo­je­go skraw­ka atrak­cję tu­ry­stycz­ną na kształt Du­ba­ju. Jako jed­na z nie­wie­lu tu­ry­stek wzbu­dzi­łam za­cie­ka­wie­nie i kie­dy tyl­ko przy­sia­dłam, żeby ochło­dzić się przy fon­tan­nach, wo­kół po­ja­wi­ło się kil­ka osób. Za­da­li mi mnó­stwo py­tań o Pol­skę: ile za­ra­bia­my, co pro­du­ku­je­my, czy trud­no nam wy­je­chać do Nie­miec, sa­kra­men­tal­ne – dla­cze­go je­stem sama i co na to moja ro­dzi­na; wresz­cie ze­szło na po­go­dę, a kon­kret­nie – na eg­zo­tycz­ną dla nich zimę. Kie­dy opo­wie­dzia­łam o śnie­gu, mro­zie i o tym, że cza­sem na ze­wnątrz za­ma­rza­ją lu­dzie, pa­no­wie za­mil­kli, wy­mie­ni­li mię­dzy sobą kil­ka uwag, a po­tem ten, któ­ry słu­żył za tłu­ma­cza, prze­ka­zał, że nie chcą je­chać do Pol­ski, bo… się boją. Tego po­po­łu­dnia zy­ska­li­śmy w Ira­ku opi­nię nie­bez­piecz­ne­go kra­ju, w któ­rym na uli­cach za­ma­rza­ją lu­dzie.

Kwe­stia zimy była zresz­tą po­ru­sza­na wie­lo­krot­nie, naj­czę­ściej w Afry­ce. Ke­nij­skie sio­stry za­kon­ne pro­wa­dzą­ce w Ugan­dzie szko­łę dla dzie­ci z ubo­gich ro­dzin po py­ta­niu o bez­dom­nych i ich los w cza­sie mro­zów orze­kły, że Pol­ska – tak jak Ugan­da – po­trze­bu­je po­mo­cy.

Czy te­raz też na kwe­stię bez­pie­czeń­stwa pa­trzy­cie ina­czej?

Bo ja od dłuż­sze­go już cza­su, py­ta­na o to, czy nie boję się po­dró­żo­wać, od­po­wia­dam:

– Rów­nie do­brze mógł­byś mnie za­py­tać, czy nie boję się żyć w Pol­sce.

Na to wy­zna­nie usły­sza­łam kie­dyś (z ust męż­czy­zny):

– No ale prze­cież w Pol­sce drży­my, kie­dy na­sze ko­bie­ty wy­cho­dzą wie­czo­ra­mi same na ciem­ne uli­ce.

Dla­te­go po nich nie cho­dzę. Ot i cała ta­jem­ni­ca. Te­raz tyl­ko wy­star­czy roz­po­znać, co jest taką „ciem­ną uli­cą” gdzieś w świe­cie.

Po nie­szczę­snym na­pa­dzie w Na­iro­bi, do któ­re­go do­szło, bo „się nie ba­łam”, przez lata nie ru­sza­łam się poza oswo­jo­ną Eu­ro­pę Za­chod­nią. W koń­cu od­wa­ży­łam się na krót­ki wy­pad w kil­ku­oso­bo­wej gru­pie do Mar­ra­ke­szu. Dziś na jego wspo­mnie­nie ogar­nia mnie śmiech: ba­ły­śmy się ja­dać w lo­kal­nych ja­dło­daj­niach, pro­ste zda­nie z prze­wod­ni­ka o tym, żeby za­cho­wać ostroż­ność, prze­ra­zi­ło nas tak, że naj­pierw ucie­kłyś­my z me­dy­ny do no­wej czę­ści mia­sta, a po­tem za­miesz­ka­ły­śmy w luk­su­so­wym ria­dzie, ukry­tym za gru­bym mu­rem. Ba­ły­śmy się z nie­go ru­szyć tak bar­dzo, że trze­cie­go dnia jego wła­ści­ciel­ka za­py­ta­ła: – Na hen­nę nie chce­cie iść, bo­icie się je­chać do do­li­ny, na ko­la­cję na pla­cu [Je­maa el Fna, za­mie­nia­ją­cym się wie­czo­rem w naj­więk­szą na świe­cie re­stau­ra­cję pod go­łym nie­bem] też. To po co wła­ści­wie przy­je­cha­ły­ście?

No wła­śnie – py­tam się dzi­siaj. Wte­dy spę­dza­ły­śmy całe dnie przy fon­tan­nie na dzie­dziń­cu na­sze­go eg­zo­tycz­ne­go ria­du, wy­cho­dząc głów­nie na dach. Roz­cią­gał się z nie­go wi­dok na mia­sto, a wie­czo­rem go­spo­da­rze ser­wo­wa­li pa­ru­ją­cy ta­dżin. Za­nim wy­szłam na pierw­szy spa­cer po ko­lo­ro­wym suku, go­dzi­na­mi my­śla­łam, jak nie dać się na nim okraść. Do­ku­men­ty i kar­ty zo­sta­wi­łam w ria­dzie, a zwi­tek bank­no­tów na za­ku­py za­wią­za­łam w róg chu­s­ty, któ­rą okry­łam gło­wę. Przy­trzy­my­wa­łam su­pe­łek, uda­jąc, że ro­bię to, by mi nie spa­dła. By­łam cie­ka­wa lu­dzi wo­kół, ale strach przed odzia­nym w dże­la­bi­je tłu­mem o eg­zo­tycz­nych twa­rzach (dla­cze­go nie ma tu w ogó­le sa­mot­nych ko­biet?) nie po­zwa­lał mi odejść na­wet na kil­ka me­trów od resz­ty. Na pu­sty­nię zaś nie po­je­cha­ły­śmy, uzna­jąc to za zbyt dro­gą wy­ciecz­kę, choć prze­cież wy­star­czy­ła­by na nią opła­ta za dwie ko­la­cje w na­szym ria­dzie.

Dziś z tego wszyst­kie­go cza­sem się śmie­ję, a cza­sem wsty­dzę, wo­ląc za­po­mnieć. Na ko­la­cję na pla­cu od­wa­ży­ły­śmy się pójść do­pie­ro ostat­nie­go wie­czo­ru. Pro­wa­dził nas za­pach z dzie­sią­tek gar­kuch­ni, któ­re wraz z za­cho­dem słoń­ca wcis­nęły się mię­dzy fa­ki­rów gra­ją­cych na fle­tach dla tań­czą­cych węży, tre­se­rów małp, wróż­bi­tów i in­nych ma­gi­ków. W kłę­bach dymu i ryt­mie bęb­nów ku­cha­rze na­kła­da­li na ta­le­rze gę­stą zupę z so­cze­wi­cy, ta­dżin, szasz­ły­ki, sa­łat­ki i góry prze­ką­sek. Pa­trzy­łam onie­mia­ła – bo po raz pierw­szy – na ser­wo­wa­ne w mi­secz­kach śli­ma­ki i ba­ra­nie oczy. Zja­dły­śmy ko­la­cję przy wspól­nym dłu­gim sto­le z Ma­ro­kań­czy­ka­mi, a ci na de­ser wy­sła­li nas do pana z sa­mo­wa­rem i ko­rzen­ny­mi cia­stecz­ka­mi. Wbrew wła­snym stra­chom i ostrze­że­niom nie­do­wiar­ków, wró­ci­ły­śmy ciem­ny­mi wą­ski­mi ulicz­ka­mi, w któ­rych gu­bi­łyś­my się na­wet za dnia, bez tru­du i jak po sznur­ku znaj­du­jąc nie­po­zor­ne drzwi na­sze­go ria­du w mu­rze. Jak? Nor­mal­nie: py­ta­jąc o dro­gę miej­sco­wych wę­dru­ją­cych z pla­cu i na plac do pół­no­cy. Do paź­dzier­ni­ko­wej War­sza­wy wró­ci­łam, ma­jąc w gło­wie ob­ra­zy z tego ostat­nie­go wie­czo­ru. Jak­że ża­ło­wa­łam, że nie od­wa­ży­ły­śmy się opu­ścić na­sze­go bez­piecz­ne­go azy­lu wcze­śniej.

Kil­ka mie­się­cy póź­niej roz­sta­łam się z moją bez­piecz­ną pra­cą, któ­ra da­wa­ła mi kom­fort fi­nan­so­wy i po­zwa­la­ła na co­mie­sięcz­ne wy­pa­dy w ja­kieś ład­ne miej­sce, ale zaj­mo­wa­ła więk­szą część ży­cia. Sza­lę de­cy­zji na „tak” prze­chy­li­ła chęć da­le­kie­go wy­jaz­du, ta­kie­go, o ja­kim z wy­pie­ka­mi na twa­rzy czy­ta­łam w re­la­cjach in­nych. Wte­dy wy­da­wał mi się po­my­słem tak ab­sur­dal­nym jak to, że kie­dyś po­le­cę na Księ­życ. Ze stre­su nie spa­łam wie­le nocy, ale kie­dy już zde­cy­do­wa­łam, wszyst­ko sta­ło się prost­sze, bo za­miast my­śleć, trze­ba było za­cząć dzia­łać. Do stra­chów po­de­szłam ra­cjo­nal­nie – wzię­łam kart­kę i wy­pi­sa­łam punkt po punk­cie wszyst­kie: że mogą mnie okraść, mogę za­cho­ro­wać, mieć dość, chcieć wró­cić wcze­śniej, stra­cić kon­takt z ro­dzi­ną i tak da­lej. A po­tem prze­cze­sa­łam in­ter­net, prze­py­ta­łam zna­jo­mych, za­dzwo­ni­łam do ban­ków i ubez­pie­czy­cie­li, po­szłam do le­ka­rza i przy każ­dym z punk­tów do­pi­sa­łam: „Co ro­bić?”.

Na ko­niec ku­pi­łam bi­let; był nie­co droż­szy, ale po­zwa­lał mi w ra­zie cze­go wró­cić w każ­dej chwi­li, i odło­ży­łam za­skór­nia­ki na bu­dżet więk­szy o 20 proc., niż rze­czy­wi­ście był mi po­trzeb­ny. Aku­rat tej za­sa­dy trzy­mam się do dziś, bo po­zwa­la mi ku­pić bez­pie­czeń­stwo: śpię w ta­nich ho­te­lach i jeż­dżę naj­bar­dziej lo­kal­nym trans­por­tem, ale je­śli czu­ję, że coś jest nie tak, bez wa­ha­nia wy­da­ję wię­cej na luk­su­so­wy po­ciąg. Do tej pory ta­kich awa­ryj­nych sy­tu­acji mia­łam naj­wy­żej kil­ka.

Choć przez lata wy­jaz­dów na­uczy­łam się wie­le, a przede wszyst­kim wiem, że są one dużo ła­twiej­sze i bez­piecz­niej­sze, niż się wy­da­je, przed każ­dym ko­lej­nym sia­dam z kart­ką, za­sta­na­wia­jąc się, czy nie ma no­we­go „stra­cha”, któ­ry trze­ba oswo­ić. Czę­sto jest.

Na przy­kład:

Iran. Jak się ko­mu­ni­ko­wać z kra­jem – za­wsze je­stem w usta­lo­nym kon­tak­cie z ro­dzi­ną – sko­ro wie­le stron in­ter­ne­to­wych jest za­blo­ko­wa­nych? Tu aku­rat oka­za­ło się to pro­ste jak au­to­stra­da przez Sta­ny, bo w każ­dej ka­fej­ce i ho­te­lu ma­gicz­nie je od­blo­ko­wy­wa­no. Ale już w Uz­be­ki­sta­nie w wie­lu miej­scach moż­na było wejść je­dy­nie na Sky­pe i Vkon­tak­te, czy­li ro­syj­sko­ję­zycz­ny od­po­wied­nik Fa­ce­bo­oka, a kie­dy spró­bo­wa­łam od­pa­lić Gma­ila, sys­tem odłą­czył wszyst­kie kom­pu­te­ry w ka­fej­ce. Pol­ska kar­ta w te­le­fo­nie stra­ci­ła za­sięg, a z uz­bec­kiej nie do­cho­dzi­ły SMS-y do kra­ju, do mnie przy­cho­dzi­ły za to nie­po­ko­ją­ce z py­ta­niem: „Co się dzie­je?”. Uda­ło mi się od­pi­sać w przed­dzień uru­cho­mie­nia alar­mu.

Rok po trzę­sie­niu zie­mi w Ne­pa­lu jego wła­dze, w celu ścią­gnię­cia z po­wro­tem tu­ry­stów, fun­do­wa­ły wszyst­kim lą­du­ją­cym w Kat­man­du kar­ty lo­kal­ne­go ope­ra­to­ra. Tro­chę trwa­ło, za­nim zo­rien­to­wa­łam się, że wy­sy­ła­ne z nich SMS-y do­cho­dzą je­dy­nie do nie­któ­rych sie­ci. W do­dat­ku w gó­rach po więk­szym desz­czu za­sięg zni­kał na amen – na dzień albo na kil­ka dni. Na szczę­ście w miej­sco­wo­ściach roz­rzu­co­nych na tra­sie byli przed­się­bior­czy pa­no­wie z te­le­fo­na­mi sta­cjo­nar­ny­mi, z któ­rych moż­na się było (zwy­kle) do­dzwo­nić do każ­de­go za­kąt­ka świa­ta.

Kwe­stii spraw­ne­go kon­tak­tu na sto pro­cent nie roz­wią­za­łam do dziś. Zwy­kle mam co naj­mniej dwie kar­ty: pol­ską i jed­ną miej­sco­wą, a co ja­kiś czas szu­kam in­ter­ne­tu. Tak, tak – szu­kam. Smart­fo­na na czas po­dró­ży zo­sta­wiam w domu, bo mnie iry­tu­je jego wy­gląd (jest co kraść), a przede wszyst­kim – zże­ra­nie ba­te­rii. Po­nie­waż czę­sto by­wam w miej­scach, w któ­rych do­stęp do prą­du jest ogra­ni­czo­ny albo re­gu­lar­nie go wy­łą­cza­ją – dzie­je się tak wła­ści­wie wszę­dzie poza świa­tem Za­cho­du, wolę za­brać sta­rą no­kię, któ­rej ba­te­ria wy­trzy­mu­je na­wet pół­to­ra ty­go­dnia. W sy­tu­acjach awa­ryj­nych włą­czam ją tyl­ko wie­czo­rem, by spraw­dzić, czy nikt mnie nie szu­kał, i dać znać, że żyję. Apa­rat jest pan­cer­ny, prze­trwał kil­ka upad­ków i bu­dzi śmiech po­łą­czo­ny z po­li­to­wa­niem u po­ten­cjal­nych zło­dziei. Z ro­dzi­ną zwy­kle uma­wiam się na kon­takt przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu, ale wie­dząc, że wjeż­dżam gdzieś, gdzie mogę mieć trud­no­ści z ko­mu­ni­ka­cją, pi­szę: „Jadę tu i tu… mogę mieć pro­blem z za­się­giem i nie od­zy­wać się przez dwa ty­go­dnie”. Wiem, że nie jest to naj­roz­sąd­niej­sze, bo w ra­zie wy­pad­ku nikt o nim nie bę­dzie wie­dział, ale na ra­zie ni­cze­go mą­drzej­sze­go nie wy­my­śli­łam.

Is­lan­dia. Jak nie dać się po­rwać wo­dzie, prze­cho­dząc przez rze­kę? Otóż naj­pierw trze­ba przejść bez ple­ca­ka, i tyl­ko wte­dy, kie­dy czu­jesz się w wart­kim nur­cie pew­nie, ru­szyć z nim. Co zro­bić z bu­ta­mi? Mieć w ze­wnętrz­nej kie­sze­ni ple­ca­ka san­da­ły, za­ło­żyć je na czas przej­ścia, po­tem szyb­ko zdjąć, wy­jąć z tej sa­mej kie­sze­ni pod­ręcz­ną ścier­kę z mi­kro­fi­bry – taki za­pa­so­wy ręcz­ni­czek to ge­nial­ny wy­na­la­zek, mi­giem wy­trzeć i wsko­czyć zmar­z­nię­ty­mi sto­pa­mi w skar­pet­ki i buty.

Ne­pal. Czy ubez­pie­cze­nie ze stan­dar­do­wą kwo­tą na ra­tow­nic­two (zwy­kle 5000 do­la­rów) wy­star­czy na spro­wa­dze­nie he­li­kop­te­ra w ra­zie wy­pad­ku na trek­kin­gu? W wie­le wy­żej po­ło­żo­nych miejsc, na­wet na po­pu­lar­nych tra­sach, ra­tow­ni­cy mogą się do­stać tyl­ko nim. Od­po­wiedź: wy­star­czy na­wet na dwa he­li­kop­te­ry, ale miej­sco­we służ­by mogą za­żą­dać za­bez­pie­cze­nia – zwy­kle w po­sta­ci blo­ka­dy na kar­cie kre­dy­to­wej. Dla­te­go trze­ba mieć na niej od­po­wied­nio wy­so­ki li­mit. Blo­ka­da zo­sta­je zdję­ta, gdy ra­tow­ni­cy upew­nią się, że two­je ubez­pie­cze­nie po­kry­je ich ak­cję. To dość stan­dar­do­wa pro­ce­du­ra.

Bo­li­wia. El Alto w La Paz to jed­no z naj­wy­żej po­ło­żo­nych lot­nisk świa­ta (po­nad 4000 m n.p.m.). Lą­do­wa­łam tam w środ­ku nocy i – jak zwy­kle w ta­kim wy­pad­ku – po­sta­no­wi­łam prze­cze­kać na nim do rana za­miast pchać się po ciem­ku do ni­żej po­ło­żo­ne­go, ale ob­ce­go mia­sta. Ale czy nie do­pad­nie mnie cho­ro­ba wy­so­ko­ścio­wa, sko­ro prze­nio­sę się tam na kil­ka go­dzin wprost z ma­zo­wiec­kich rów­nin? Może po­win­nam łyk­nąć ja­kieś leki? W tym wy­pad­ku roz­wią­za­nie było pro­ste, bo i tak przed każ­dym wy­jaz­dem w tro­pi­ki cho­dzę do le­ka­rza, np. po leki an­ty­ma­la­rycz­ne albo żeby prze­dłu­żyć ja­kieś szcze­pie­nie. Le­karz ka­te­go­rycz­nie stwier­dził, że ni­cze­go ły­kać nie trze­ba, bo w tak krót­kim cza­sie gro­zi mi naj­wy­żej ból gło­wy. I tak się rze­czy­wi­ście sta­ło. Pa­pież Fran­ci­szek, któ­ry lą­do­wał na El Alto kil­ka mie­się­cy póź­niej, miał mniej szczę­ścia. Ob­ja­wy cho­ro­by wy­so­ko­ścio­wej le­czo­no mu spraw­dzo­nym miej­sco­wym spe­cy­fi­kiem – her­bat­ką z li­ści koki. To do­sko­na­łe re­me­dium na wy­so­kość jest le­gal­ne w kil­ku an­dyj­skich kra­jach; po­bu­dza­ją­cą her­bat­kę moż­na ku­pić na każ­dym kro­ku, a jej li­ście znaj­do­wa­łam w każ­dej ho­ste­lo­wej kuch­ni, tak jak gdzie in­dziej na świe­cie olej albo cu­kier.

Czar­na Afry­ka (tak się na­zy­wa „praw­dzi­wą”, po­ło­żo­ną po­ni­żej Sa­ha­ry część tego kon­ty­nen­tu). Jak nie zban­kru­to­wać i nie dać się roz­dep­tać sło­niom? To nie żart. Afry­ka to mało po­pu­lar­ny, bo dość trud­ny kon­ty­nent do po­dró­żo­wa­nia, choć gdy już się ją oswoi, gro­zi uza­leż­nie­niem. Ma opi­nię nie­bez­piecz­nej: ma­la­ria i inne mi­kro­by hu­la­ją sta­da­mi, zdo­by­cie nie­któ­rych wiz gra­ni­czy z cu­dem, a do tego jest dro­go. Kon­kret­nie – bar­dzo dro­go, bo tu­ry­sty­ka do­pie­ro racz­ku­je i w wie­lu kra­jach bra­ku­je in­fra­struk­tu­ry kla­sy śred­niej. Do wy­bo­ru mamy bur­de­le nad ba­ra­mi, przy któ­rych naj­więk­sze in­dyj­skie nory są luk­su­sem, albo ele­ganc­kie ho­te­le z ce­na­mi 100 do­la­rów za po­kój. Jesz­cze droż­sze są tzw. atrak­cje, co w wy­pad­ku Afry­ki spro­wa­dza się do dzi­kich zwie­rząt – ja­dąc na zor­ga­ni­zo­wa­ne sa­fa­ri, trze­ba się li­czyć z wy­dat­kiem 200 do­la­rów za dobę. Dla­te­go każ­dy, kto za­czy­na my­śleć o wy­jeź­dzie do Afry­ki, dość szyb­ko spo­tka się z radą: weź na­miot. – Co??? – po­my­śla­łam, gdy o tym usły­sza­łam, i nie by­łam w tym my­śle­niu od­osob­nio­na. – W bu­szu się roz­bi­ję???

Na miej­scu oka­za­ło się, że na tu­ry­stów cze­ka­ją kem­pin­gi w par­kach, nad je­zio­ra­mi, na­wet w mia­stach, a tam, gdzie ich nie ma, moż­na roz­bić się w każ­dym ho­te­lu z ka­wał­kiem traw­ni­ka. O bez­pie­czeń­stwo nie ma się co mar­twić. Po­nie­waż Afry­ka to nie­bez­piecz­ny kon­ty­nent, każ­dy ho­tel jest oto­czo­ny mu­rem zwień­czo­nym dru­tem kol­cza­stym i po­tłu­czo­nym szkłem, a w bra­mie sie­dzi stróż. Na więk­szym te­re­nie, np. przy­le­ga­ją­cym do je­zio­ra, stróż brał krze­seł­ko i sia­dał na całą noc przy moim na­mio­cie. Pro­te­sty były na nic. – To moja pra­ca, ma­da­me – mó­wił grzecz­nie, acz sta­now­czo.

Na kem­pin­gach w par­kach jego rolę przej­mo­wał me­ne­dżer: ra­zem z po­ka­za­niem, gdzie jest prysz­nic, a gdzie moż­na po­ży­czyć garn­ki, in­stru­ował, jak się za­cho­wać w ze­tknię­ciu z dzi­ką zwie­rzy­ną, któ­ra cza­sem przy­cho­dzi na kam­py, któ­re miej­sce wy­brać, żeby nie roz­bić się na ulu­bio­nej dro­dze sło­ni (naj­lep­sze będą za­cisz­ne miej­sca wśród krza­ków, na nie­któ­rych kem­pin­gach po­sa­dzo­no na­wet sztucz­ne „za­tocz­ki” na je­den na­miot) i gdzie wy­nieść na noc je­dze­nie, żeby na­mio­tu nie zde­mo­lo­wa­ły wraż­li­we na jego za­pach guź­ce. – Je­śli usły­szysz że­ru­ją­ce hi­po­po­ta­my, za­cho­waj spo­kój i nie wy­chodź na ze­wnątrz – mó­wił, a tembr gło­su nie zmie­nił mu się na­wet o ton. – One re­spek­tu­ją na­mio­ty i nie ata­ku­ją nie­pro­wo­ko­wa­ne. Po zmro­ku po­ru­szaj się tyl­ko z do­brą la­tar­ką.

Cho­dzi o to, żeby nie­chcą­cy nie wejść ol­brzy­mo­wi w dro­gę. Hip­cie są po­ciesz­ne tyl­ko z na­zwy; w rze­czy­wi­sto­ści to one, a nie zło­wro­go brzmią­ce lwy, ty­gry­sy czy kro­ko­dy­le od­po­wia­da­ją w Afry­ce za naj­więk­szą licz­bę ofiar śmier­tel­nych. Z na­tu­ry są ła­god­ne i nie ata­ku­ją, ale je­śli wpad­ną w pa­ni­kę, nie ma z nimi szans. Dzień spę­dza­ją w wo­dzie, chło­dząc swo­je po­tęż­ne ciel­ska, na żer wy­cho­dzą nocą – na­wet 15 km od brze­gu. Mnie w moim na­mio­ci­ku dzie­li od nie­go naj­wy­żej ki­lo­metr: z jed­nej stro­ny mam ogrom­ne Je­zio­ro Edwar­da, z dru­giej sol­ni­ska je­zio­ra Ka­twe, a tuż za kem­pin­giem płyt­ką la­gu­nę, w któ­rej bro­dzą sta­da ró­żo­wych fla­min­gów. Po­nie­waż nie ma tu ni­ko­go poza mną, ob­słu­ga każe mi roz­bić się nie na od­osob­nio­nym kem­pin­gu, lecz tuż za ja­dal­nią, przy dro­dze do na­mio­tów ku­chen­nych, gdzie za­wsze ktoś ma się krę­cić. Za­wsze, czy­li do wie­czo­ra. Chło­piec ku­chen­ny li­to­ści­wie roz­pa­lił mi ogni­sko, wło­żył w nie po­tęż­ny pień i do­rzu­cił obok stos ga­łę­zi. – Jak się obu­dzisz, do­rzuć jed­ną, bę­dzie się pa­lić do rana – po­wie­dział, a wi­dząc moją minę, do­dał: – Nie martw się, ja też śpię w na­mio­cie i sły­szę je cza­sem za ścian­ką.

„Ryku” hi­po­po­ta­ma nie da się po­my­lić z ni­czym in­nym. Jest jak chrząk­nię­cie, któ­re wy­do­by­wa się z trze­wiów po­tęż­nej ro­pu­chy. Sły­sza­łam je wcze­śniej wie­le razy i wie­dzia­łam, że kie­dy nie­sie się nad wodą, trud­no oce­nić, czy zwie­rzę jest kil­ka czy kil­ka­set me­trów da­lej. – Kil­ka­set – uspa­ka­ja­łam się, bo kie­dy tyl­ko zga­sło afry­kań­skie słoń­ce, a nad rów­ni­kiem za­cho­dzi tak szyb­ko, jak­by ktoś wy­łą­czył ża­rów­kę, do­oko­ła sły­sza­łam co naj­mniej kil­ka mla­ska­ją­cych osob­ni­ków. Gdy od­wa­ży­łam się otwo­rzyć oczy, w świe­tle lam­py po­ja­wił się cień. Jak na sta­rym ani­mo­wa­nym fil­mie zbli­żał się, ro­snąc nie­pro­por­cjo­nal­nie z każ­dą se­kun­dą – nie, to nie dzie­je się na­praw­dę – i wte­dy jego pysk do­tknął tro­pi­ku. Dzie­li­ło nas naj­wy­żej pół me­tra, a przez gło­wę bie­gła ka­no­na­da my­śli: „Nie ru­szaj się, siedź ci­cho, nie od­dy­chaj, on so­bie za­raz pój­dzie. Prze­cież ci mó­wi­li, że hi­po­po­ta­my same z sie­bie nie ata­ku­ją. No do­brze, ale sko­ro wśród lu­dzi są idio­ci, któ­rzy za­bi­ja­ją in­nych, to skąd mam wie­dzieć, czy wśród hi­po­po­ta­mów nie ma po­dob­nych wa­ria­tów???”. Tym­cza­sem ol­brzym wziął głę­bo­ki wdech, jak­by wą­chał, co jest w środ­ku albo za­sta­na­wiał się, co da­lej, po­wtó­rzył go dwu­krot­nie i… od­szedł. Przez ko­lej­ne dwie go­dzi­ny do­oko­ła że­ro­wa­ło całe stad­ko – sły­sza­łam dźwięk roz­dep­ty­wa­nej pla­sti­ko­wej bu­tel­ki i gnie­cio­nych ga­łę­zi przy moim ogni­sku, któ­re daw­no zga­sło – ale ba­łam się mniej, bo na wła­snej skó­rze do­świad­czy­łam, że zwie­rzę­ta rze­czy­wi­ście mnie nie skrzyw­dzą. My­śla­łam już ra­cjo­nal­nie, że je­dy­nym za­gro­że­niem jest lin­ka od na­mio­tu, w któ­rą mogą się za­plą­tać, dla­te­go gdy cie­nie na chwi­lę się od­da­li­ły, jed­nym ci­chym ru­chem zdję­łam ją ze szpil­ki i wcią­gnę­łam do środ­ka.

Przy­go­da z hi­po­po­ta­ma­mi po­zio­mem prze­ra­że­nia może się rów­nać je­dy­nie wie­czo­ro­wi w Ne­pa­lu. Za­po­wia­dał się pięk­nie: w Bhak­ta­pu­rze, jed­nej ze sta­rych kró­lew­skich sie­dzib, trwa­ły ob­cho­dy no­we­go roku i ty­sią­ce miej­sco­wych ob­sia­dło scho­dy sta­rych świą­tyń jak pta­ki ga­łę­zie, by po­dzi­wiać prze­jazd ude­ko­ro­wa­nych wo­zów, a w cia­snych uli­cach ha­sa­ły ukry­te za ko­lo­ro­wy­mi ma­ska­mi „złe du­chy”. To jed­no z pięk­niej­szych miast w Ne­pa­lu z trzę­sie­nia zie­mi wy­szło moc­no po­ha­ra­ta­ne: rzeź­bio­ne domy z pod­cie­nia­mi pod­pie­ra­ły bel­ki za­bez­pie­cza­ją­ce, a kil­ka kró­lew­skich bu­dow­li ury­wa­ło się w po­ło­wie jak buł­ki prze­cię­te no­żem. Na­prze­ciw­ko mo­je­go ho­te­li­ku, któ­re­go bu­do­wa za­trzy­ma­ła się na dru­gim pię­trze, bo po ka­ta­kli­zmie za­czę­ło bra­ko­wać go­ści i fun­du­szy, wid­nia­ła dziw­na dziu­ra wy­cię­ta w tkan­ce mia­sta. Dłu­go się jej przy­glą­da­łam, za­nim zro­zu­mia­łam, że je­den z do­mów po pro­stu się za­padł jak we­nec­ka ka­mie­ni­ca w bon­dow­skim „Ca­si­no Roy­ale”. Na do­bra­noc je­den z przy­god­nie spo­tka­nych miej­sco­wych opo­wie­dział mi, jak ucie­kał z pią­te­go pię­tra, na któ­rym za­sta­ło go trzę­sie­nie, prze­ska­ku­jąc po kil­ka scho­dów. Ja na szczę­ście sie­dzia­łam w swo­im bez­piecz­nym łóż­ku. I wte­dy za­czę­ło się coś, cze­go nie po­tra­fi­łam przy­po­rząd­ko­wać do żad­ne­go zna­ne­go mi zja­wi­ska ani do­świad­cze­nia. Su­fit fa­lo­wał, po­kój trząsł się jak auto na wy­bo­jach, a z dołu do­bie­gał dziw­ny war­kot. Przy­tom­nie chwy­ci­łam sa­szet­kę z pasz­por­tem i pie­niędz­mi, i ska­cząc po kil­ka scho­dów, zbie­głam na uli­cę. Lu­dzie cho­dzi­li po niej, jak­by nic się nie sta­ło. Za­czy­na­łam się za­sta­na­wiać, czy to mi się nie przy­śni­ło, kie­dy wła­ści­ciel, wi­dząc mnie w pi­ża­mie, uspo­ka­ja­ją­co po­wie­dział: – Nie bój się, to tyl­ko mi­kro­trzę­sie­nie. Tu, na dole, na­wet go nie od­czu­li­śmy.

W rok po ka­ta­kli­zmie ta­kie wstrzą­sy od­by­wa­ły się nie­mal co­dzien­nie, a lu­dzie się cie­szy­li, że to dla nich do­brze, bo siła ży­wio­łu roz­mie­nia się na drob­ne.

Hi­sto­rie te po­ka­zu­ją, że stra­chów w po­dró­ży nie da się unik­nąć, ale są to stra­chy ra­cjo­nal­ne – przed nie­zna­nym, no­wym albo ta­kim, na któ­re nie mamy wpły­wu. Peł­ne­go bez­pie­czeń­stwa nie za­pew­ni mi ni­g­dzie nikt. Je­śli jed­nak będę prze­strze­gać za­sad, wy­jazd nie bę­dzie bar­dziej nie­bez­piecz­ny od co­dzien­ne­go ży­cia, a dla ko­biet na­wet ła­twiej­szy. W oba­wie przed złym za­cho­wu­je­my się ostroż­niej i mamy oczy do­oko­ła gło­wy. Ła­twiej niż męż­czy­znom przy­cho­dzi nam pro­sze­nie o po­moc. Lu­dzie wo­kół o nas dba­ją i mają za punkt ho­no­ru, żeby nic nam się nie sta­ło, a je­dy­ną trud­no­ścią bywa opę­dze­nie się od nad­mia­ru życz­li­wych i do­brych rad. Ła­twiej przy­zna­je­my się do błę­dów, ostroż­niej wy­zna­cza­my cele i nie wsty­dzi­my się z cze­goś zre­zy­gno­wać, gdy czu­je­my, że to nam za­gra­ża. Dla mnie taką gra­ni­cą było zro­zu­mie­nie, że ni­cze­go nie mu­szę. Gdy wy­jeż­dża­łam w kil­ku­mie­sięcz­ną po­dróż po Bli­skim Wscho­dzie i Azji Środ­ko­wej, mia­łam na tra­sie Kur­dy­stan w gra­ni­cach Ira­ku. Po­nie­waż z da­le­ka nie po­tra­fi­łam oce­nić, czy to na pew­no bez­piecz­ne – roz­są­dek i opo­wie­ści tych, któ­rzy tam byli, mó­wi­ły „tak”, wuj­ko­wie do­bra rada „nie” – stwier­dzi­łam, że zde­cy­du­ję na miej­scu, a je­śli będę mia­ła choć cień wąt­pli­wo­ści, pro­sto ze wschod­niej Tur­cji po­ja­dę do Ira­nu. Ale „tam” po­ra­dzo­no mi je­dy­nie omi­jać Mo­sul, co też zro­bi­łam, szu­ka­jąc od­po­wied­nie­go trans­por­tu. Kil­ka dni w Ira­ku wśród ser­decz­nych Kur­dów jest jed­nym z mo­ich naj­lep­szych po­dróż­ni­czych do­świad­czeń.

Złym chłop­com z Na­iro­bi, któ­rzy wy­stra­szy­li mnie jak nikt ni­g­dy przed­tem i uzie­mi­li na kil­ka lat w Eu­ro­pie, dziś je­stem w su­mie wdzięcz­na. Na­uczy­li mnie, że je­śli będę słu­chać miej­sco­wych i za­cho­wy­wać się roz­sąd­nie, nie sta­nie mi się nic złe­go. Nie boją się tyl­ko głup­cy.

Dlaczego najbardziej na świecie lubię podróżować w pojedynkę

Ktoś mnie nie­daw­no za­py­tał, czy po­dróż jest ko­bie­tą. Mu­sia­łam się chwi­lę za­sta­no­wić, bo rze­czy­wi­ście – gdzie nie spoj­rzę i kogo nie za­gad­nę, tra­fiam na po­dró­żu­ją­ce solo ko­bie­ty. Opo­wia­da­my, że wy­jaz­dy bez to­wa­rzy­stwa są ta­kie ła­twe, wzbu­dza­jąc zdzi­wie­nie, że da­je­my radę. Czy więc na­praw­dę jest nas tak dużo i czy prze­mie­rza­jąc świat, wciąż na sie­bie tra­fia­my? Nie. Zna­ko­mi­ta więk­szość lu­dzi po­dró­żu­je w pa­rach albo trzy-, czte­ro­oso­bo­wych grup­kach. O nich jed­nak tyle się nie mówi, nie pro­si o wy­wia­dy i nie po­ka­zu­je tak czę­sto, trak­tu­jąc to, że wy­jeż­dża­ją, jak coś nor­mal­ne­go. Ko­bie­ta po­zna­ją­ca świat solo z nie­wia­do­mych po­wo­dów wciąż bu­dzi zdzi­wie­nie. Przy­naj­mniej w Pol­sce, bo w wie­lu za­kąt­kach świa­ta nie jest już ni­czym nie­zwy­kłym. Kie­dy prze­mie­rza­łam zimą mroź­ny bez­kres La­po­nii, spo­tka­łam mło­dą Nor­weż­kę. Roz­bi­ły­śmy swo­je na­mio­ty przy schro­ni­sku za za­mar­z­nię­tym je­zio­rem. Ja po­ko­na­łam lo­do­wą ta­flę pie­szo, ona – na bie­gów­kach z dwo­ma psa­mi hu­sky u boku. Zwie­rza­ki, przy­cze­pio­ne do niej na uprzę­ży, po­ma­ga­ły jej biec i cią­gnąć cięż­kie sa­nie. Dziew­czy­na prze­mie­rza­ła Nor­we­gię z jej naj­bar­dziej wy­su­nię­te­go skraw­ka na pół­no­cy na naj­dal­sze po­łu­dnie – to ja­kieś 3000 km i pół roku mar­szu, naj­pierw na bie­gów­kach, a po­ni­żej Tron­dhe­im pie­szo. Tak jak inni mię­dzy stu­dia­mi a pierw­szą pra­cą wy­jeż­dża­ją na tzw. gap year, by włó­czyć się z ple­ca­kiem po świe­cie, tak mło­da Nor­weż­ka po skoń­cze­niu szko­ły po­sta­no­wi­ła prze­wę­dro­wać wzdłuż swój kraj. Miał jej to­wa­rzy­szyć ko­le­ga, ale w dru­gim ty­go­dniu skrę­cił pa­skud­nie nogę, dziew­czy­na po­sta­no­wi­ła więc iść po bez­dro­żach sama; w naj­zim­niej­szą noc, w któ­rą roz­bi­ła na­miot, na ze­wnątrz było mi­nus 43 st. C. Kie­dy pa­trzy­łam na nią jak na ko­goś nie­zwy­kłe­go, ona dzi­wi­ła się, dla­cze­go ja się jej tak dzi­wię. Nie pi­sa­ła blo­ga, nie udzie­la­ła wy­wia­dów ani nie in­for­mo­wa­ła świa­ta o swo­jej wę­drów­ce w ża­den inny spo­sób. – U nas ta­kie po­dró­że to coś nor­mal­ne­go – po­wie­dzia­ła.

Po­dró­żu­ję w po­je­dyn­kę. Nie uży­wam sło­wa „sa­mot­nie” ani na­wet „sama”, bo aku­rat sa­mot­ność jest ostat­nim, cze­go mi bra­ku­je. Je­śli jest nas kil­ka czy na­wet dwie oso­by, two­rzy­my gru­pę, a gru­pa za­my­ka się na so­bie: spę­dza czas ze sobą, ze sobą roz­ma­wia i się bawi. Jak bar­dzo, zro­zu­mia­łam w Kam­bo­dży, kie­dy ze szczy­tu scho­dów za­po­mnia­ne­go ho­te­lu na pro­win­cji, gdzie tu­ry­stów moż­na było po­li­czyć na pal­cach jed­nej ręki, usły­sza­łam dwie dziew­czy­ny roz­ma­wia­ją­ce po pol­sku. Za­trzy­ma­łam się ucie­szo­na: – O, dzień do­bry – po­wie­dzia­łam z uśmie­chem, kie­dy mnie mi­ja­ły. – Dzień do­bry – od­po­wie­dzia­ły one. I so­bie po­szły. Wte­dy zro­bi­ło mi się strasz­nie żal, bo od trzech mie­się­cy nie roz­ma­wia­łam z ni­kim po pol­sku. Po­tem po­my­śla­łam jed­nak, że jesz­cze nie­daw­no, kie­dy jeź­dzi­łam z kimś, naj­pew­niej za­cho­wa­ła­bym się tak samo.

Kie­dy jeż­dżę solo, mu­szę wyjść do miej­sco­wych, a i im ła­twiej do mnie po­dejść, bo się nie wsty­dzą. To zu­peł­nie inna ja­kość po­dró­żo­wa­nia. Cza­sem trud­no je na­zwać choć­by sa­mo­dziel­nym, bo po tra­dy­cyj­nej wy­mia­nie uprzej­mo­ści zo­sta­ję usa­dzo­na z ko­bie­ta­mi nad her­ba­tą, że­by­śmy mo­gły od­po­cząć i po­plot­ko­wać, a pa­no­wie obok kłó­cą się, co ze mną zro­bić. Jest to oczy­wi­ście kłót­nia w sen­sie po­zy­tyw­nym, bo de­ba­tu­ją nad tym, któ­ry ho­tel bę­dzie dla mnie naj­bar­dziej od­po­wied­ni, kto za­pro­si mnie do domu, do­kąd po­win­nam po­je­chać, a na­wet – co zo­ba­czyć za ty­dzień. Od­da­nie się w opie­kę miej­sco­wym czę­sto ozna­cza, że to oni de­cy­du­ją, co dla mnie lep­sze, i nie ma co z tym dys­ku­to­wać. W Uz­be­ki­sta­nie pew­na ro­dzi­na obie­ca­ła ob­wieźć mnie po hi­sto­rycz­nych twier­dzach. Po dro­dze uzna­li jed­nak za mo­imi ple­ca­mi, że le­piej mi zro­bi od­po­czy­nek i w ten spo­sób wy­lą­do­wa­łam z nimi na ca­ło­dnio­wym pik­ni­ku, nad rze­ką Amu-da­ria. Spę­dzi­li­śmy tam cały dzień, po­le­gu­jąc le­ni­wie w cie­niu mar­nych krza­ków i mo­cząc się w cie­płej jak zupa wo­dzie.

Zda­ję so­bie jed­nak spra­wę, że po­dró­że w po­je­dyn­kę nie są dla każ­de­go, a na pew­no nie dla każ­dej. Je­śli ktoś czu­je się źle z sa­mym sobą, nie lubi sam cho­dzić do kina, nie po­tra­fi sam zjeść obia­du w re­stau­ra­cji, jed­nym sło­wem – je­śli woli spę­dzać czas z kimś, a nie po coś, nie od­naj­dzie się na pew­no tak­że w ta­kiej po­dró­ży.

Ja­dąc sama, nie czu­ję się bar­dziej nie­bez­piecz­nie niż gdy­bym je­cha­ła z kimś, bo je­stem ostroż­na jesz­cze bar­dziej, a lu­dzie jesz­cze bar­dziej o mnie dba­ją. Kie­dy wę­dru­ję po gó­rach w gru­pie i się po­tknę, naj­wy­żej prze­klnę pod no­sem i po­bie­gnę do­go­nić resz­tę. Kie­dy coś ta­kie­go zda­rzy się, gdy je­stem sama, za­trzy­mu­ję się i mó­wię do sie­bie: „Uwa­żaj, nie mo­żesz tak ro­bić”. Od­po­czy­wam i idę wol­niej.

Mó­wię do sie­bie czę­sto, to moja me­to­da na oswo­je­nie stra­chu i na­bra­nie pew­no­ści, że za­raz bę­dzie do­brze. Kie­dy prze­cho­dzi­łam przez is­landz­kie rze­ki, po­wta­rza­łam so­bie: „Zdej­mij buty, uwa­żaj, tam jest głę­biej, weź kij­ki; je­śli nie przej­dziesz, nic się nie sta­nie, wró­cisz i pój­dziesz inną dro­gą”. Bi­wa­ku­jąc na mroź­nym skan­dy­naw­skim od­lu­dziu, na któ­rym pacz­ka wil­got­nych chu­s­te­czek za­mar­z­ła tak, że moż­na jej było użyć jako młot­ka, a krem roz­war­stwił się i wy­pły­nął, spa­li­łam rę­kaw kurt­ki pu­cho­wej. Tyl­ko za­fur­czał, gdy nie­ostroż­nie za­cze­pi­łam nim o wciąż roz­grza­ny pal­nik. Puch ma nie­ste­ty to do sie­bie, że nie­za­kle­jo­ny ucie­ka, a ja, głu­pia, nie mia­łam srebr­nej ta­śmy. W do­dat­ku sta­ło się to na po­cząt­ku wy­jaz­du i była to moja ulu­bio­na kurt­ka. I co ja te­raz zro­bię na mro­zie? „Uspo­kój się, ju­tro pój­dziesz do schro­ni­ska, na pew­no będą mie­li ja­kąś ta­śmę. Te­raz za­klej kurt­kę kro­pel­ką – a fuj, znisz­czy­łam ka­wał rę­ka­wa, naj­waż­niej­sze, żeby się nie roz­pa­dła, a po po­wro­cie ją na­pra­wisz”. Tak się też sta­ło.

Fak­tycz­nie jed­nak są to tyl­ko za­klę­cia, bo w ra­zie wy­pad­ku le­piej być z kimś. Na­wet lo­ka­li­za­tor sa­te­li­tar­ny (dość dro­gie i za­awan­so­wa­ne urzą­dze­nie) czy pro­sta i bez­płat­na apli­ka­cja Ra­tu­nek, dzię­ki któ­rej służ­by ra­tow­ni­cze mogą do­kład­nie usta­lić two­je po­ło­że­nie, są na nic, je­śli ze­mdle­jesz, spad­niesz, po­ła­miesz się i nie bę­dziesz mia­ła jak ich uru­cho­mić.

Jeti Ögüz to je­den z naj­bar­dziej pocz­tów­ko­wych re­jo­nów Kir­gi­sta­nu, z sied­mio­ma czer­wo­ny­mi ska­ła­mi przy­po­mi­na­ją­cy­mi byki, rów­nie im­po­nu­ją­cą for­ma­cją, któ­ra uda­je pęk­nię­te ser­ce, oraz do­li­ną pro­wa­dzą­cą w góry śnież­ne. Za­trzy­ma­łam się w jur­cie nad rze­ką z miej­sco­wy­mi, któ­rzy przy­je­cha­li tu koić du­szę szu­mem wody i poić cia­ło ku­my­sem, a po po­łu­dniu wy­bra­łam się na krót­ką wę­drów­kę do wo­do­spa­du. W zie­lo­nej do­li­nie nie było ni­ko­go i do­pie­ro po – ja wiem? – pół­go­dzi­nie, spo­śród drzew wy­ło­ni­ła się ja­kaś po­stać. Była ubło­co­na, więc wzię­łam ją za pa­stu­cha, ale po chwi­li za­uwa­ży­łam, że lek­ko ku­le­je, a do tego ma spodnie z go­re­tek­su. Dziew­czy­na. Tu­ryst­ka z Au­stra­lii, któ­ra wy­bra­ła się sama na trek­king. Po­śli­zgnę­ła się i upa­dła na wą­skiej ścież­ce. Za­pew­nia­ła, że nic jej się nie sta­ło, ale aku­rat! – wi­dzia­łam w jej oczach prze­ra­że­nie. Ple­cak cią­gnął ją w dół, od­pię­ła go w ostat­niej chwi­li, a on ru­nął w prze­paść – ze sprzę­tem, do­ku­men­ta­mi, pie­niędz­mi. Po­mo­głam jej zna­leźć trans­port do ho­ste­lu w nie­da­le­kim mia­stecz­ku (nie mó­wi­ła po ro­syj­sku), w któ­rym zo­sta­wi­ła część rze­czy, a kie­dy pa­stu­cho­wie usły­sze­li o za­gi­nio­nym ple­ca­ku, za­świe­ci­ły im się oczy. – Wy­cią­gnie­my go, zna­my tu każ­dy ka­wa­łek – prze­ko­ny­wa­li. Ale spadł w ta­kim miej­scu, że ko­niec koń­ców i mimo pie­nię­dzy we­wnątrz nie od­wa­żył się po nie­go pójść ża­den śmia­łek. Gdy­by po­cią­gnął za sobą dziew­czy­nę, naj­pew­niej szu­ka­li­by jej do dziś.

Ta­kie sy­tu­acje w po­dró­ży zda­rza­ją się jed­nak bar­dzo rzad­ko, a oso­bom nie­prze­pa­da­ją­cym za wę­drów­ka­mi naj­pew­niej nie przy­da­rzą się wca­le. Dla mnie z po­dró­ża­mi w po­je­dyn­kę wią­żą się tyl­ko dwa mi­nu­sy: kosz­ty (droż­sze po­ko­je jed­no­oso­bo­we, tak­sów­ki i prze­wod­ni­cy, za któ­rych mu­szę za­pła­cić sama) oraz ple­cak. Mu­szę nie­źle kom­bi­no­wać, jak się go po­zbyć, żeby wejść do to­a­le­ty. Wie­le osób mówi, że nie po­tra­fi­ło­by po­dró­żo­wać i cie­szyć się z po­dró­ży w po­je­dyn­kę, nie ma­jąc się z kim dzie­lić wra­że­nia­mi. Aku­rat tego ar­gu­men­tu ni­g­dy nie ro­zu­mia­łam i nie zna­la­złam ni­ko­go, kto by mi wy­tłu­ma­czył, o co na­praw­dę cho­dzi. Być może wy­ni­ka to z tego, że „dzie­le­nie się wra­że­nia­mi” dla mnie spro­wa­dza się do opo­wia­da­nia o tym, co się wi­dzi, a ja ni­g­dy nie mia­łam ta­kiej po­trze­by. Wolę po­dzi­wiać rze­kę i słu­chać, jak śpie­wa­ją pta­ki, za­miast sły­szeć: „O, zo­bacz, jaka pięk­na rze­ka! I jak cud­nie śpie­wa­ją pta­ki!”.

Po la­tach wę­dro­wa­nia stwier­dzam, że ko­bie­cie w po­je­dyn­kę jest jed­nak w po­dró­ży ła­twiej. W Ro­sji na przy­kład do­tar­łam bez urzę­do­we­go po­zwo­le­nia w stre­fę przy­gra­nicz­ną. Ale wpa­dłam, bo po­li­cja po­zna­ła mnie po ple­ca­ku. Funk­cjo­na­riu­sze prze­pro­si­li, że mu­szą we­zwać ofi­ce­ra na prze­słu­cha­nie, a kie­dy do­szło do po­bie­ra­nia od­ci­sków pal­ców i ro­bie­nia zdjęć, sły­sza­łam z ko­ry­ta­rza śmie­chy, że ża­den nie chce mi tego zro­bić. In­nym ra­zem za brak po­zwo­le­nia wle­pi­li mi man­dat. Był naj­niż­szy w obo­wią­zu­ją­cych wi­deł­kach. – Ja ci go mu­sia­łem wy­sta­wić – wes­tchnął mun­du­ro­wy. – Ale ty masz pra­wo go nie pła­cić. Zro­bisz to, czy nie – two­ja spra­wa.

Nad je­zio­rem Is­syk Kul nie mo­głam zna­leźć noc­le­gu. Eks­pe­dient­ka w skle­pie, w któ­rym py­ta­łam o ja­kieś moż­li­wo­ści, za­czę­ła wier­cić dziu­rę w brzu­chu je­dy­ne­mu klien­to­wi.

– Prze­cież masz wol­ny po­kój i żonę na tu­ry­sty­ce. Cze­mu go nie wy­naj­miesz? – prze­ko­ny­wa­ła. Pa­trzy­łam z nie­po­ko­jem, bo on wca­le nie miał na to ocho­ty, ale osta­tecz­nie kiw­nął gło­wą i ka­zał mi iść za sobą. Spę­dzi­łam u nich kil­ka dni, jeż­dżąc sto­pem z miej­sco­wy­mi tu­ry­sta­mi po oko­li­cy, kar­mio­na przez są­siad­kę – rów­nież adept­kę tu­ry­sty­ki – na­le­śni­ka­mi. Po ty­go­dniach w kra­inie ba­ra­na była to dla mnie wiel­ka ulga. Ostat­nie­go dnia moi go­spo­da­rze za­rzą­dzi­li żni­wa czosn­ku, a po­nie­waż ze­bra­li go dużo, wie­czo­rem po­sta­no­wi­li to uczcić, za­pra­sza­jąc są­sia­dów. Przy wód­ce pan domu wy­znał: – Wca­le nie chcia­łem cię za­bie­rać. Ale zro­bi­ło mi się żal, że co ty sama zro­bisz.

Lu­dziom trud­no jest od­mó­wić po­mo­cy sa­mot­nej ko­bie­cie. Osta­tecz­nie moż­na usiąść i się roz­pła­kać. Do tej pory nie zda­rzy­ło się jed­nak, by sy­tu­acja była aż tak kry­tycz­na. ■

Wy­kuj i po­wta­rzaj na „dzień do­bry”: klu­czem do bez­pie­czeń­stwa jest przy­go­to­wa­nie przed po­dró­żą i zdro­wy roz­są­dek na miej­scu. Po­zwo­lą unik­nąć 99,5 proc. praw­dzi­wych czy wy­du­ma­nych nie­bez­pie­czeństw.

A poza tym

Z kil­ko­ma dziew­czy­na­mi stwo­rzy­ły­śmy dla cza­so­pi­sma „Na­tio­nal Geo­gra­phic Tra­ve­ler” (NG Tra­ve­ler, nr 04 {80}, kwie­cień 2015) de­ka­log po­dró­żu­ją­cej ko­bie­ty. Szcze­gól­nie spraw­dza się on tam, gdzie kul­tu­ro­wo po­zy­cja ko­bie­ty jest inna niż na Za­cho­dzie (mó­wiąc krót­ko – nie ma za dużo do po­wie­dze­nia i nie­mal za­wsze u jej boku wy­stę­pu­je męż­czy­zna). Oto on:

•ubrać się skrom­nie, ra­czej luź­no niż ob­ci­śle, mieć za­kry­te ko­la­na, ra­mio­na i de­kolt;

•nie ma­lo­wać się, dłu­gie wło­sy no­sić zwią­za­ne;

•w sto­sun­ku do męż­czyzn za­cho­wy­wać się chłod­no;

•trzy­mać się bli­sko ko­biet i ro­dzin, osta­tecz­nie – star­szych męż­czyzn;

•ob­ser­wo­wać miej­sco­we ko­bie­ty i za­cho­wy­wać się tak jak one, np. je­śli nie roz­bie­ra­ją się na pla­ży, też tego nie ro­bić;

•ko­rzy­stać z prze­strze­ni prze­zna­czo­nej dla ko­biet albo ro­dzin (wa­go­ny, po­cze­kal­nie, ja­dło­daj­nie, ho­te­le);

•w kra­jach mu­zuł­mań­skich i In­diach n i g d y nie do­pu­ścić do sy­tu­acji, by zo­stać sam na sam z mło­dym męż­czy­zną/męż­czy­zna­mi;

•w ra­zie po­trze­by pro­sić o po­moc, a nie ko­rzy­stać z po­mo­cy za­ofe­ro­wa­nej;

•ko­sme­ty­ki i środ­ki hi­gie­nicz­ne są wszę­dzie, jed­nak cza­sem trze­ba uwa­żać na miej­sco­we kre­my (mają sil­ne skład­ni­ki wy­bie­la­ją­ce;

•słu­chać miej­sco­wych, bo nikt inny nie zna le­piej ota­cza­ją­cej rze­czy­wi­sto­ści. Je­śli mó­wią, żeby cze­goś nie ro­bić – nie ro­bić tego.

Rozdział 2

Wi­tek na wia­duk­cie, czy­li czy ja to na pew­no po­lu­bię

Droga sto­pem z lot­ni­ska we Frank­fur­cie, na któ­re przy­le­cia­łam z Afry­ki, prze­bie­ga­ła jak zwy­kle – przy­go­do­wo, cie­ka­wie i faj­nie. Sta­nę­li na niej sami ser­decz­ni lu­dzie. Z le­śne­go par­kin­gu przy au­to­stra­dzie, na któ­ry tro­chę pod­je­cha­łam ko­lej­ką, a tro­chę przy­szłam, za­ja­da­jąc w dro­dze wiel­kie i nie­zbie­ra­ne tu przez ni­ko­go je­ży­ny, za­bra­ła mnie Niem­ka roz­wie­dzio­na z Po­la­kiem. Ona mó­wi­ła do mnie po nie­miec­ku, ja do niej po pol­sku, bo na­wza­jem ro­zu­mia­ły­śmy te ję­zy­ki, ale za­po­mnia­ły­śmy już, jak w nich mó­wić – i tak opo­wie­dzia­ła mi pół ży­cia. Od­sta­wi­ła mnie na wiel­ki par­king przy au­to­stra­dzie w kie­run­ku Po­zna­nia. Cho­dzi­łam mię­dzy rzę­da­mi ti­rów, wy­pa­tru­jąc pol­skich ta­blic, a kie­row­cy szyb­ko po­ka­za­li ten, któ­ry je­chał aż do Po­zna­nia. Co praw­da do­pie­ro nad ra­nem, bo miał wła­śnie obo­wiąz­ko­wy po­stój, ale z kom­for­to­wym noc­le­giem w pa­kie­cie – w jed­nej z ka­bin ti­rów, któ­re prze­wo­ził na na­cze­pie. Na ra­zie jed­nak trwa­ło sło­necz­ne po­po­łu­dnie. Usia­dłam przy drew­nia­nym sto­le na po­bo­czu, by zro­bić po­rzą­dek w ple­ca­ku. Z port­fe­la i kie­sze­ni wy­sy­pa­łam garść mo­net: ma­la­wij­skich, za­mbij­skich, eu­ro­cen­tów, zło­tó­wek, za­wie­ru­szo­ne­go do­la­ra i kil­ka ko­ron nor­we­skich, któ­re mu­sia­ły po­dró­żo­wać ze mną ze dwa lata. Se­gre­go­wa­łam je na kup­ki, kie­dy po­czu­łam, że ktoś mnie puka w ple­cy – z tyłu uśmie­cha­ły się dwie dziew­czy­ny, a jed­na z nich po­da­wa­ła mi ka­nap­kę. Po­my­śla­ły, że je­stem głod­na i li­czę pie­nią­dze, żeby spraw­dzić, czy na coś mnie stać! Były to dwie Ko­lum­bij­ki na wa­ka­cjach w Eu­ro­pie, któ­re wła­śnie je­cha­ły wy­po­ży­czo­nym au­tem z Pa­ry­ża do Włoch. Po­tem przy­sia­dła się jesz­cze ro­dzi­na tu­rec­ka, któ­ra po­czę­sto­wa­ła nas wszyst­kie je­dze­niem – a za­trzy­mu­ją­ca się na obiad ro­dzi­na tu­rec­ka ma go na­praw­dę dużo, oraz ro­dzi­na serb­ska. Ja mó­wi­łam do nich po pol­sku, oni do mnie po serb­sku, i tak so­bie wy­ja­śni­li­śmy, że miesz­ka­ją w Am­ster­da­mie, jadą od­wie­dzić ro­dzin­ny kraj, zaś za­tro­ska­na pani domu („i tak sama je­desz?”) na po­że­gna­nie wci­snę­ła mi furę pro­wian­tu.

Noc była krót­ka, dro­ga mo­no­ton­na, ale tuż przed Po­zna­niem kie­row­ca oży­wił się, krzy­cząc: „Wi­tek na wia­duk­cie!”. Zo­ba­czył tira ko­le­gi, na­tych­miast go wy­wo­łał przez ra­dio, a kie­dy usły­szał, że tam­ten je­dzie do War­sza­wy, umó­wi­li się na naj­bliż­szym par­kin­gu, żeby mnie do nie­go prze­sa­dzić. Ale były kor­ki i Wi­tek utknął za Ło­dzią na obo­wiąz­ko­wy po­stój. Ze sta­cji, na któ­rej się za­trzy­mał, za­brał mnie pierw­szy za­gad­nię­ty kie­row­ca bu­si­ka, któ­ry je­chał zresz­tą spod Frank­fur­tu.

Tak wła­śnie za­pa­mię­ta­łam tę hi­sto­rię.

Oprócz pa­mię­ci był jed­nak jesz­cze no­te­sik; za­wsze za­bie­ram go w po­dróż, żeby za­pi­sać wy­da­rze­nia z po­szcze­gól­nych dni. Kie­dy kil­ka mie­się­cy po­tem szu­ka­łam no­ta­tek do ja­kie­goś ar­ty­ku­łu, przy­pad­kiem otwo­rzy­łam go na opi­sie tam­te­go po­wro­tu i z pew­nym zdu­mie­niem prze­czy­ta­łam: „…Pierw­szy bu­sik za­brał mnie na Ma­ry­mont (część War­sza­wy, przez któ­rą prze­bie­ga­ją prze­dłu­że­nie ob­wod­ni­cy i me­tro). Je­stem zmę­czo­na tak, że nie mam siły dojść do me­tra, chce mi się wy­mio­to­wać. Ko­niec”.

Przy­tło­czo­na do­bry­mi wspo­mnie­nia­mi, za­po­mnia­łam, że w re­alu tak to wy­glą­da­ło.

Dla­cze­go o tym pi­szę, i to w jed­nej z pierw­szych czę­ści książ­ki, któ­ra ma prze­cież za­chę­cać do po­dró­żo­wa­nia i udo­wod­nić, ja­kie to jest pro­ste, „och, ach, zo­ba­czysz sama, ja­kie to cu­dow­ne i nie ma ni­cze­go lep­sze­go na świe­cie!”? Kie­dy wszy­scy wo­kół po­wta­rza­ją, żeby zna­leźć wła­sną ścież­kę, opuś­cić bez­piecz­ną przy­stań i zła­pać wiatr w ża­gle (to aku­rat z Mar­ka Twa­ina), chcieć to zna­czy móc, a je­śli o czymś ma­rzysz na­praw­dę, to cały wszech­świat po­mo­że ci to speł­nić (prze­kaz mniej wię­cej z Pau­la Co­el­ho) ? Że je­śli mnie się uda­ło, uda się i to­bie, a sko­ro ja odło­ży­łam na po­dróż, ty też to po­tra­fisz?

Otóż za­pew­niam, że nie. Je­śli ktoś za­czął po­dró­żo­wać i zmie­nił swo­je ży­cie, to – choć bar­dzo się sta­rał i ry­zy­ko­wał – zna­czy to tyl­ko tyle, że uda­ło się jemu. Gdy ktoś mówi, że po­dró­że to naj­lep­sza rzecz w ży­ciu, ozna­cza to tyle, że on tak uwa­ża. Są lu­dzie, któ­rzy po­dró­ży na wła­sną rękę, czę­sto bez pla­no­wa­nia, za to z ogra­ni­czo­nym bu­dże­tem, zwy­czaj­nie nie po­lu­bią, bo wolą spę­dzać czas wol­ny ina­czej. Moje bli­skie oto­cze­nie do­brym tego przy­kła­dem. Lata po pa­mięt­nej wy­ciecz­ce do Mar­ra­ke­szu, kie­dy z wy­pie­ka­mi opo­wia­da­łam o me­dy­nie i o tym, jak bar­dzo chcia­ła­bym tam wró­cić, jed­na z jej uczest­ni­czek nie­śmia­ło wy­zna­ła: – A ja nie. Bo ci wszy­scy męż­czyź­ni tak się na nas ga­pi­li i po­że­ra­li wzro­kiem.

Oka­za­ło się, że po­dob­nie my­ślą po­zo­sta­łe, ale nie mó­wi­ły mi, żeby nie zro­bić przy­kro­ści (or­ga­ni­zo­wa­łam tam­ten wy­jazd). Dla­te­go kie­dy wresz­cie zde­cy­do­wa­łam się po­je­chać w pierw­szą dłu­gą po­dróż, wie­dzia­łam, że po­ja­dę sama. Nie mia­łam z kim, a na­ma­wia­nie ko­goś na siłę nie ma sen­su, bo obo­je wró­ci­my roz­cza­ro­wa­ni.

Żeby się do­wie­dzieć, czy po­lu­bisz po­dró­że, trze­ba ich zwy­czaj­nie spró­bo­wać. Są oczy­wi­ście ja­kieś wska­zu­ją­ce na to prze­słan­ki, ale zbyt róż­ne, by usta­lić al­go­rytm. Ja na przy­kład, ku zdzi­wie­niu cie­kaw­skich, któ­rzy mają w ze­sta­wie dy­żur­ne py­ta­nie, czy jako dziec­ko ma­rzy­łam o po­dró­żach, chcia­łam zo­stać od­kryw­cą i czy­ta­łam książ­ki po­dróż­ni­cze, bez wa­ha­nia od­po­wia­dam: „Nie”. Bo tak było. W wie­ku li­ce­al­nym jeź­dzi­łam co praw­da po Pol­sce, ale bar­dziej po to, żeby urwać się z domu. Kie­dy za­czę­łam mieć wła­sne pie­nią­dze, wo­la­łam wy­dać je jed­nak na kino czy im­pre­zy, a gdy mia­łam ich wię­cej – ru­sza­łam ze zna­jo­my­mi na wy­god­ne sa­mo­cho­do­we wo­ja­że po Skan­dy­na­wii. By­li­śmy tam la­tem co roku.

Choć bar­dzo sta­ram się so­bie przy­po­mnieć, sama nie po­tra­fię po­wie­dzieć, kie­dy za­czę­łam my­śleć, że chcia­ła­bym wy­je­chać w „praw­dzi­wą” – dłu­gą i eg­zo­tycz­ną – po­dróż. Pa­mię­tam za to, co było za­cząt­kiem – trze­cio­rzęd­ne dziś fo­rum z wąt­kiem „sa­mot­ne ko­bie­ty w po­dró­ży”. Pa­nie, któ­re mia­ły ta­kie wy­jaz­dy za sobą, oraz cio­cie do­bra rada pi­szą­ce, że to głu­pie, dzie­li­ły się swo­imi uwa­ga­mi i wspo­mnie­nia­mi. Czy­ta­łam je z wy­pie­ka­mi na twa­rzy, my­śląc: „Ja też tak chcę”.

Po­je­cha­łam i wsią­kłam.

Ale czy wsiąk­niesz tak­że ty?

Nie wiem. Oczy­wi­ście są pew­ne ce­chy, któ­re uła­twia­ją po­dró­żo­wa­nie: cier­pli­wość, od­por­ność na nie­wy­go­dy, umie­jęt­ność za­sy­pia­nia w każ­dej sy­tu­acji, upór, wy­trzy­ma­łość, kon­dy­cja, otwar­tość na lu­dzi – ale prze­cież ja o wie­le z nich na po­cząt­ku się na­wet nie po­dej­rze­wa­łam, a z cza­sem zmie­ni­łam się i je na­by­łam. Prak­ty­ki zaś moż­na się na­uczyć. ■

Rozdział 3

Jak wy­brać kie­ru­nek na pierw­szy wy­jazd

To pro­ste, Taj­lan­dia – za­krzyk­ną ci, któ­rzy li­znę­li już po­dró­ży i po­dob­ne dy­le­ma­ty mają za sobą. W na­stęp­nej ko­lej­no­ści pad­ną pew­nie Ma­le­zja i Ma­ro­ko, a może też Gru­zja.

Sama po­wta­rzam, że po­dróż do Taj­lan­dii jest dziś ła­twiej­sza niż wy­jazd do Ma­dry­tu albo na Sy­cy­lię. To ta­kie po­dróż­ni­cze przed­szko­le: wizy znie­sio­no, loty są ta­nie, an­giel­ski po­wszech­ny, a in­fra­struk­tu­ra po­dróż­ni­cza – świet­na. Peł­no tu ta­nich ho­te­li i gu­estho­use’ów, agen­cji tu­ry­stycz­nych, któ­re za­ła­twią wszyst­ko, oraz rik­sza­rzy, któ­rzy za­wio­zą wszę­dzie. Kraj jest tani, bez­piecz­ny i ko­lo­ro­wo eg­zo­tycz­ny, kuch­nia wy­śmie­ni­ta, a Ta­jo­wie przy­jaź­ni. Zero za­cze­pek, dwu­znacz­nych pro­po­zy­cji (co cie­ka­we – zda­rza­ją się one pa­nom, bo w pew­nych dziel­ni­cach kwit­nie pro­sty­tu­cja) czy roz­bie­ra­nia wzro­kiem. Je­dy­ne, o czym po­win­ny­śmy pa­mię­tać, to in­te­rak­cja z mni­cha­mi bud­dyj­ski­mi, któ­rych spo­ty­ka się tu na każ­dym kro­ku. Zgod­nie z za­sa­da­mi, ko­bie­ta nie po­win­na ich do­ty­kać, a je­śli chce im coś po­dać, po­win­na to po­ło­żyć np. na ław­ce. Tę wie­dzę moż­na uzy­skać z każ­de­go prze­wod­ni­ka, poza tym sami mni­si pod­cho­dzą do zwy­cza­jów w spo­sób dość no­wo­cze­sny. Gdy je­cha­łam na pace cię­ża­rów­ki, je­den z nich za­dał tra­dy­cyj­ny ze­staw py­tań o to, cze­mu je­stem sama, jaką wy­zna­je­my re­li­gię i co upra­wia­my na po­lach; ro­ze­śmiał się, gdy za­wa­ha­łam się, po­da­jąc mu prze­wod­nik, żeby zo­ba­czył moją tra­sę, a na po­że­gna­nie po­dał mi rękę. Wy­da­wa­ło mi się na­wet, że pu­ścił do mnie oczko.

Ow­szem, w Taj­lan­dii – po­dob­nie jak w ca­łej peł­nej tu­ry­stów z ple­ca­ka­mi Azji Po­łu­dnio­wo-Wschod­niej – zda­rza­ją się kan­ty i oszu­stwa, i to do­syć czę­sto. Jest to ry­zy­ko wpi­sa­ne w każ­de po­pu­lar­ne tu­ry­stycz­nie miej­sce; iry­tu­ją­ce, ale do prze­ży­cia.

Uwa­ga: kra­ina uśmie­chu ma bar­dzo re­stryk­cyj­ne pra­wo an­ty­nar­ko­ty­ko­we. Ni­g­dy i pod żad­nym po­zo­rem nie przyj­muj od nie­zna­jo­mych ni­cze­go do prze­wie­zie­nia ani nie wda­waj się w po­dej­rza­ne za­ku­py na uli­cy (mogą to być pod­sta­wie­ni agen­ci). Po­dob­nie po­stę­pu­je­my w są­sied­niej Ma­le­zji, któ­ra jest rów­nież nie­złym wy­bo­rem na pierw­szy wy­jazd. Bar­dziej upo­rząd­ko­wa­na, nie­co droż­sza, ale bez prze­sa­dy, no­wo­cze­sna, z po­wszech­nym an­giel­skim, czę­sto jest uwa­ża­na za naj­bar­dziej „eu­ro­pej­ski” kraj Azji Po­łu­dnio­wo-Wschod­niej. Jest dość re­stryk­cyj­nie mu­zuł­mań­ska, ale na tu­ryst­ki to się nie prze­kła­da, bo wszę­dzie żyją duże spo­łecz­no­ści hin­du­skie i chiń­skie, od­sło­nię­te gło­wy i łyd­ki nie ro­bią więc na ni­kim wra­że­nia. Luź­na chu­s­ta, któ­rą no­si­łam bar­dziej dla ochro­ny przed słoń­cem, wzbu­dza­ła ra­czej żar­ty miej­sco­wych: „Je­steś mu­zuł­man­ką?”. Moż­na zro­bić nie­złe za­ku­py odzie­żo­we w tu­tej­szych gi­gan­tycz­nych ga­le­riach han­dlo­wych, zwłasz­cza pod­czas wy­prze­da­ży. Ład­ne i pro­ste T-shir­ty, z któ­rych każ­dy kosz­to­wał rów­no­war­tość 15 zł, wy­trzy­ma­ły de­ka­dę.

To wszyst­ko, by przy­znać ra­cję po­le­ca­ją­cym oba te kie­run­ki. Oso­bi­ście uwa­żam, że są one bar­dzo do­bre dla tych, któ­rzy… chcą tam je­chać. Bo nie każ­dy tę­sk­ni za eg­zo­ty­ką, czu­je się na si­łach, żeby od razu do­trzeć tak da­le­ko – boi się zbyt du­żych róż­nic i in­no­ści.

Eg­zo­ty­ki bliż­szej – za­rów­no od­le­gło­ścio­wo, jak i kul­tu­ro­wo – trze­ba szu­kać na obrze­żach Eu­ro­py. Wie­le osób czu­je się tu bez­piecz­niej, ma­jąc w tyle gło­wy, że może szyb­ko wró­cić. Jako pro­po­zy­cje na pierw­szy raz za­pew­ne pad­ną Kau­kaz i Bli­ski Wschód, a kon­kret­nie – po­pu­lar­ne Gru­zja i Ma­ro­ko. Ale dla ko­biet to nie­ko­niecz­nie do­bry po­mysł, zwłasz­cza je­śli chcą ru­szyć poza tzw. utar­ty szlak. Koń­skie za­lo­ty miej­sco­wych męż­czyzn mogą – choć oczy­wi­ście nie mu­szą – oka­zać się zbyt uciąż­li­we i zra­zić do ko­lej­nych wy­jaz­dów.

Gdy­bym mia­ła po­le­cić coś eg­zo­tycz­ne­go nie­da­le­ko, ce­lo­wa­ła­bym w je­den z trzech kie­run­ków, zde­cy­do­wa­nie zbyt mało do­ce­nia­nych:

Ar­me­nia. Za­po­mnia­na sio­stra Gru­zji. W tej dru­giej, by zna­leźć Po­la­ka kom­pa­na do cza­czy, czy­li moc­nej jak pio­run miej­sco­wej wód­ki z wi­no­gro­no­wych wy­tło­czyn, wy­star­czy gło­śno ode­zwać się po pol­sku na uli­cy. W Ar­me­nii tak na oko tu­ry­stów jest 20 razy mniej. Zwłasz­cza tu­ry­stów za­gra­nicz­nych, bo miej­sco­wi – a w kra­jach post­so­wiec­kich za ta­kich uwa­ża się czę­sto wszyst­kich oby­wa­te­li by­łe­go ZSRR – la­tem tłum­nie oku­pu­ją ku­ror­ty na brze­gach je­zio­ra Se­wan, na­zy­wa­ne­go ar­meń­skim mo­rzem. Kie­dyś był to sy­no­nim od­po­czyn­ku, taki sam jak Ba­tu­mi. Do Gru­zji za­czę­łam jeź­dzić jesz­cze za­nim za­czę­ło się sza­leń­stwo na nią, lu­bię jej wa­riac­kość, za­pa­chy i ży­cie in­ten­syw­ne tak, jak­by ju­tro miał się skoń­czyć świat. W Ar­me­nii jest pew­na no­stal­gia, wiel­ka życz­li­wość i pra­gnie­nie kon­tak­tów, a na łą­kach od­by­wa­ją się pik­ni­ki, na któ­rych męż­czyź­ni wy­gła­sza­ją słyn­ne dłu­gie to­a­sty (za przy­jaźń pol­sko-or­miań­ską wy­pi­li­śmy tyle, że nie wy­obra­żam so­bie, by na­sze kra­je mo­gły się kie­dy­kol­wiek zwa­śnić). Ra­czej nie ma sen­su przy­jeż­dżać tu bez zna­jo­mo­ści ro­syj­skie­go: raz – żeby usły­szeć hi­sto­rie, bo to one two­rzą kli­mat kra­ju, dwa – zna­leźć noc­leg i do­jazd (in­fra­struk­tu­ra tu­ry­stycz­na nie jest jesz­cze do­brze roz­wi­nię­ta);

Ma­ce­do­nia. Dla mnie naj­bar­dziej eg­zo­tycz­ny kraj Eu­ro­py, gdzie po są­siedz­ku z ty­siąc­let­ni­mi mo­na­sty­ra­mi, w któ­rych w do­dat­ku moż­na no­co­wać, sto­ją me­cze­ty, a kie­dy ran­kiem otwie­ram oczy obu­dzo­na śpie­wem mu­ez­zi­na, wi­dzę pięk­ną iko­nę. Na pół­noc­no-za­chod­nim krań­cu Ma­ce­do­nii wi­dzia­łam ob­raz­ki jak z fil­mu: z gór­skich wsi do mia­sta zjeż­dża­ła błysz­czą­ca te­re­no­wa to­yo­ta, wy­sia­da­ła z niej ko­bie­ta w tra­dy­cyj­nym ko­lo­ro­wym stro­ju, a dwaj sy­no­wie osił­ko­wie nie­śli za nią po­tul­nie siat­ki z za­ku­pa­mi. Te robi się w cen­trach han­dlo­wych albo na uli­cy – u pa­nów w cha­rak­te­ry­stycz­nych bia­łych cza­pecz­kach.

Kraj jest dość kom­pak­to­wy i ła­twy w po­ru­sza­niu się, a tam, gdzie bra­ku­je ho­te­li, bez pro­ble­mu moż­na zna­leźć kwa­te­rę pry­wat­ną – w po­pu­lar­nej Ochry­dzie, na­pa­ko­wa­nej ko­ścio­ła­mi jak keks ba­ka­lia­mi, wy­na­ję­łam apar­ta­ment w cu­dow­nie sta­rej i pach­ną­cej do­mem ka­mie­ni­cy. Miał dwa po­ko­je (je­den go­spo­dy­ni mu­sia­ła szyb­ko przy­go­to­wać, bo su­szy­ła w nim do­mo­wy ma­ka­ron) i bal­kon z wi­do­kiem na je­zio­ro, z któ­re­go zwi­sa­ły ko­ra­le z pa­pry­ki. Kosz­to­wał mnie 8 euro (po se­zo­nie);

Por­tu­ga­lia, czy­li przy­go­da na dru­gim krań­cu Eu­ro­py. To z ko­lei kraj naj­bar­dziej eg­zo­tycz­ny w za­chod­niej, „cy­wi­li­zo­wa­nej”, czę­ści kon­ty­nen­tu. Li­zbo­na i Por­to znaj­du­ją się gdzieś na gó­rze mo­je­go to­p10 ulu­bio­nych miast – są świa­to­we, ale swoj­skie. O słyn­nych li­zboń­skich tram­wa­jach z od­kry­ty­mi okna­mi, któ­re wspi­na­ją się ulicz­ka­mi tak wą­ski­mi, że kie­dy cię mi­ja­ją, trze­ba się przy­ci­snąć do ścia­ny, czy o sta­rej dziel­ni­cy Al­ham­bra i płyt­kach azu­le­jos sły­sze­li pew­nie wszy­scy, któ­rzy in­te­re­su­ją się tro­chę po­dró­ża­mi. Ale to tyl­ko cza­pa i trze­ba pod nią zaj­rzeć, żeby zo­ba­czyć Por­tu­ga­lię w wy­da­niu me­lan­cho­lij­nym. Spo­śród ob­raz­ków, któ­re w niej uzbie­ra­łam, na pew­no za­pa­mię­tam dwie star­sze pa­nie w czer­ni, któ­re szły uli­cą Li­zbo­ny i, nie zwa­ża­jąc na in­nych, śpie­wa­ły ja­kąś no­stal­gicz­ną pieśń, oraz im­pre­zę z miej­sco­wy­mi z oka­zji dnia św. An­to­nie­go – śpie­wa­li­śmy i pi­li­śmy lek­kie wino na scho­dach ko­ścio­ła, a w oczy gryzł dym z prze­no­śnych gril­lów, na któ­rych do­cho­dzi­ły oko­licz­no­ścio­we sar­dyn­ki.

Tanio jak w Norwegii

Je­śli ko­chasz na­tu­rę, wę­drów­ki i na­miot, wo­lisz las od mia­sta, a zda­nie za­miast krop­ką koń­czysz sło­wem „przy­go­da”, pro­po­nu­ję ru­szyć na pół­noc.

Nor­we­gia