Różnica między kimś a kimkolwiek - Aly Martinez - ebook + książka

Różnica między kimś a kimkolwiek ebook

Aly Martinez

4,6

Opis

Świat nic ci nie jest winien.

Dopiero utrata kobiety, którą kochałem, i zmierzenie się z obezwładniającym zadaniem, jakim było życie bez niej, sprawiły, że naprawdę to zrozumiałem.

Trawiony żalem i bolesnymi wspomnieniami pogodziłem się z samotnością, dopóki nie wtargnęła w mój świat dziewczyna ocalała z tej samej katastrofy lotniczej, która zabrała mi narzeczoną.

Remi Grey była ucieleśnieniem chaosu, słońcem, ogniem i wolnością. Z nią w swoich ramionach zacząłem wierzyć, że los ma wobec mnie inne plany.

Jednak gdy zaczęły wychodzić na jaw tajemnice przeszłości, nabrałem przekonania, że już na samym początku pisane było mi ją stracić.

Świat nic ci nie jest winien.

Ale dla Remi zaryzykowałbym wszystko. Bez względu na koszty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 270

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (143 oceny)
103
26
11
0
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
justa87

Nie oderwiesz się od lektury

Znowu to samo... Czemu to nie mogla byc jednotomowka?! I teraz znowu trzeba czekac niewiadomo ile na drugą część.😭. Ale polecam z calego serducha, ksiazka mega wciagajaca, wciagnelam w 4 godziny a takiego zakonczenia sie nie spodziewalam.
30
Ellza1505

Nie oderwiesz się od lektury

Jak dla mnie super! Dobrze się czytało i szybko, wątek ciekawy, no a to zakończenie?😱🙆‍♀️ To był poprostu sztos Tego się nie spodziewałam 🙈
10
AGAORZECH

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała. Gorąco polecam.
10
2323aga

Całkiem niezła

Nie wiem jak ją ocenić. Takiej książki nie ocenia się w kategoriach podobało mi się lub nie. Nie przewidziałam zakończenia, a ono było zbyt zaskakujące. Pozostawiło mnie z pytaniem: a co się stanie gdy ona... Nie będę pisać żeby nie było spojlerów. Ale nie wiem czy chcę poznać odpowiedź.
10
aswitalska

Dobrze spędzony czas

Trochę zagmatwana historia i nie bardzo lubię ksiazki gdzie czas jest tu i wtedy- można się czasami zapletlic i tutaj przez kilka rozdziałów tak miałam.Dla mnie książka napisana bez większego polotu jednak historia ciekawa. Myślę, że dobrze spędziłam z nią czas ale czy sięgnę po kolejna część...chyba nie
00

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU The Difference Between Somebody And Someone
Copyright © 2022. The Difference Between Somebody And Someone by Aly Martinez
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2023
Copyright © by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2023Redaktor prowadząca: Beata BamberRedakcja: Marzena SzymanowskaKorekta: Patrycja Siedlecka S.Opracowanie graficzne okładki: Justyna SieprawskaProjekt typograficzny, skład i łamanie: Beata BamberWydanie 1 Gołuski 2023ISBN 978-83-67303-37-8Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber Sowia 7, 62-070 Gołuski www.papierowka.com.pl
PRZEŁOŻYŁA Iga Wiśniewska

SPIS TREŚCI

1 - Bowen

2 - Bowen

3 - Remi

4 - Remi

5 - Bowen

6 - Remi

7 - Remi

8 - Bowen

9 - Remi

10 - Bowen

11 - Remi

12 - Bowen

13 - Remi

14 - Bowen

15 - Remi

16 - Bowen

17 - Remi

18 - Remi

19 - Bowen

20 - Bowen

21 - Remi

22 -Remi

23 - Remi

24 - Bowen

25 - Bowen

SERIA RÓŻNICA

tom 1 - Różnica między kimś a kimkolwiek

Dla Toma i Pat

Oficjalnie przeczytaliście więcej napisanych przeze mnie książek niż moi rodzice.

Tak trzymać!

1 - Bowen

Świat nic ci nie jest winien.

Wreszcie powiedziałem te słowa. I, na Boga, mam nadzieję, że naprawdę wzięliście je sobie do serca, ponieważ to najlepsza rada, jaką kiedykolwiek otrzymacie. Żeby to zrozumieć, potrzebowałem ponad trzydziestu lat, w tym pięciu dni, w czasie których musiałem przetrwać niewyobrażalne, doświadczyć utraty kobiety, którą kochałem – i to nie raz, ale dwukrotnie – a następnie stawić czoła przerażającemu, paraliżującemu i całkowicie niemożliwemu zadaniu, jakim było życie dalej bez niej.

Świat nic ci nie jest winien. Nawet ostatecznego pożegnania.

Kiedy się oświadczyłem, wyobrażałem sobie, że razem się zestarzejemy. Jeśli odziedziczyłbym geny po rodzinie mojej matki, straciłbym swoje gęste brązowe włosy, podczas gdy te ukochanej zblakłyby do ponadczasowego srebra. Trzymalibyśmy się za ręce, kołysząc się na huśtawce na werandzie, a futrzana kulka mniej więcej wielkości piłki nożnej bawiłaby się w aportowanie z naszymi wnukami. Pewnej nocy poszlibyśmy spać, ona wtuliłaby się we mnie i szepnęła „kocham cię”, potem wspólnie odpłynęlibyśmy w zaświaty.

Nie żebym zaplanował naszą śmierć czy coś w tym rodzaju, ale oboje mieliśmy romantyczne wyobrażenie dotyczące tego, jak odejdziemy.

To nie tak powinno wyglądać. Nigdy. Choć w zawirowaniach naszego związku niewiele rzeczy poszło zgodnie z planem.

Świat nic ci nie jest winien.

Nam dał nawet jeszcze mniej.

Aby właściwie oddać moją podróż przez piekło, muszę zacząć od końca.

Od samego końca.

Kiedy po raz ostatni widziałem moją Sally.

– Zamierzasz po prostu tam siedzieć i użalać się nad sobą przez cały lot? – docięła mi.

Zacisnąłem zęby i bezskutecznie spróbowałem skrzyżować nogi w ciasnej przestrzeni środkowego siedzenia. Mam sto dziewięćdziesiąt trzy centymetry wzrostu, a ona zaledwie sto pięćdziesiąt dwa, mimo to usadowiła się w fotelu sąsiadującym z przejściem, gdy tylko znaleźliśmy miejsca.

Takie było życie z Sally.

Wymamrotawszy przeprosiny za szturchnięcie do chrapiącego mężczyzny po mojej drugiej stronie, spojrzałem na Krwawą Mary w jej dłoni.

– Czy mój nastrój psuje ci humor?

– Właściwie to tak.

Niebieskie oczy Sally lśniły w blasku lampki do czytania.

Pokręciłem głową i wróciłem do bezmyślnego przerzucania stron magazynu, który kupiłem na lotnisku w Kolorado. Wziąłem go z nadzieją, że w drodze powrotnej do Atlanty odwróci moją uwagę od szalejącego we mnie cyklonu. W chwili, gdy Sally zamówiła tego drinka, wiedziałem, że to przegrana sprawa.

Zsunęła rękę z podłokietnika na moje udo.

– Bowen, przestań. To nic wielkiego.

Miała rację. W porównaniu ze wszystkim, przez co przeszliśmy, nasz dom mógł zapaść się pod ziemię i nie uznano by tego za nic wielkiego.

Byłem szczęściarzem, że w ogóle jesteśmy razem. Od naszego pierwszego spotkania minęło zaledwie dziewięć miesięcy, ale przeżyliśmy w tym czasie tysiąc żyć. Niestety oznaczało to również, że doświadczyliśmy prawie tyle samo śmierci.

Przerażających, będących torturą, pełnych agonii śmierci.

Znaleźliśmy też miłość – niezmierzoną ilość miłości.

Spojrzałem na pierścionek zaręczynowy Sally. Opróżniłem ogromną część konta oszczędnościowego i mimo to musiałem otworzyć linię kredytową u jubilera, żeby kupić ten trzykaratowy diament. Opłaty opiewały mniej więcej na tyle samo, ile zapłaciłem za mojego pick-upa, ale łzy w oczach Sally, gdy siedziała w szpitalnym łóżku, przyciskając go do piersi w dniu, w którym się oświadczyłem, sprawiły, że było to tego warte.

Ona była tego warta.

Każdy pochmurny dzień, każda łza, każda pełna zmartwień minuta zostały wymazane z mojego życia.

Zrobiłbym to wszystko jeszcze raz.

Gdyby tylko nie cholerna bezradność, kiedy nie mogłem jej uratować. Kochałem tę kobietę. Całym sercem i duszą. Złamcie mnie, rozwalcie, rozerwijcie na pół, a wszędzie byście ją tam znaleźli. Bez względu na to, jak źle się działo, zawsze stanowiła część mnie.

Miałem już jednak wątpliwości, czy ona może powiedzieć to samo.

– Bowen – wyszeptała, tak jak robiła to wiele razy wcześniej. Wiedziała, że ​​odpowiem na tę prośbę bez względu na sytuację. Nieważne, jak bardzo się złościłem. Nieważne, jak bardzo się bałem, że znowu ją stracę.

Instynktownie podniosłem na nią wzrok.

Uśmiechnęła się i ten widok wywołał ból w mojej klatce piersiowej. To nie było szczere.

Kurwa. Brakowało mi jej uśmiechu.

– Kochanie, wszystko w porządku. – Wskazała głową na swojego drinka. – Po prostu nienawidzę latania.

To też nie było szczere.

Opadły mi ramiona i głośny oddech wyrwał się z płonących płuc, lecz pozwoliłem sobie na udawanie, cofając się myślami do czasów, kiedy to mogło być prawdą.

Pomyślałem o nocach, kiedy wypijaliśmy razem kilka butelek wina i kochaliśmy się, chichocząc i jęcząc pod kołdrą, dopóki słońce nie wychynęło zza horyzontu. Odpoczywała spokojnie tuż obok mnie. Żadnych koszmarów. Żadnego płaczu we śnie. Żadnej bezsenności. Tylko równy oddech, jej głowa na moim ramieniu i ciało owinięte wokół tak ciasno, że sprawiało wrażenie drugiej skóry.

Ale to była przeszłość.

Nieosiągalna, nieprzezwyciężona przeszłość.

Samolot szarpnął, zmuszając mnie do powrotu do teraźniejszości.

– Cholera.

Zdjęła rękę z mojego uda, by wytrzeć z ubrania napój, którym się pochlapała.

– Cholera, cholera, cholera – skandowała, osuszając serwetką plamę soku pomidorowego na swoich białych spodniach.

Siedziałem tam i biernie obserwowałem te zmagania. Nie była to może najbardziej rycerska rzecz, ale nie mam skłonności do wielkich gestów.

Odpiąwszy pas bezpieczeństwa, zerwała się na nogi, a jej telefon wraz z garścią kostek lodu wylądowały na podłodze.

– Szlag, zostanie ogromna plama.

Samolot znów szarpnął i Sally poleciała na oparcie siedzenia przed nią, zanim zdążyłem ją złapać.

– Usiądź, do diabła, bo zaraz zrobisz sobie krzywdę.

Ignorując mnie, pochyliła się, żeby wyciągnąć telefon spod fotela.

– Naciśnij przycisk, by wezwać stewardesę. Potrzebuję trochę wody sodowej i cytryny, natychmiast.

– Nie, jedyne, czego potrzebujesz, to usiąść.

Chwyciłem ją za ramię i pociągnąłem na siedzenie. Czubkiem buta podsunąłem jej telefon.

Pomijając wspomniany brak rycerskości, nie byłem człowiekiem gumą, więc pochylanie się, by go podnieść, nie wchodziło w rachubę.

Oparła górną część tułowia na moich kolanach i na ślepo macała podłogę. Zwalczyłem chęć przeczesania palcami włosów narzeczonej. Wcześniej byłoby to oczywiste – skłoniłbym się i sugestywnie szepnąłbym jej do ucha: „Skoro już tam jesteś…”.

Uśmiechnęłaby się do mnie, posłałaby figlarne spojrzenie, przesuwając palcem po rozporku i ignorując każdego, kto odważyłby się na nią zerknąć, po czym odpowiedziałaby: „To masz na myśli?”.

Złapałbym ją za rękę i powstrzymał, chociaż ja to zacząłem. Sally nie miała żadnych zahamowań. Zawsze robiła o jeden krok za daleko. Kiedy się poznaliśmy, uwielbiałem to w niej. Takie zachowanie było świeże i ekscytujące, coś zupełnie odmiennego od zasadniczych kobiet, z którymi się spotykałem w przeszłości.

Ale teraz ona też należała do przeszłości.

My należeliśmy do przeszłości.

Chociaż za niesprawiedliwe uznałbym stwierdzenie, że tylko ona się zmieniła. Ja też stałem się inną osobą. Trauma spowodowana myśleniem o tym, że ​​straciłeś swoją bratnią duszę, zmieniłaby każdego.

Martwiłem się o nią. Nie więcej niż powinienem, ale i tak nie było to zdrowe. Moja siostra od miesięcy namawiała mnie, żebym z kimś porozmawiał, lecz czułbym się jak hipokryta, biegając do terapeutów i lekarzy, podczas gdy Sally siedziałaby w domu, bawiąc się z naszymi psami i testując nowe przepisy.

Mimo to jedno z nas powinno poprosić o pomoc. Ktoś musiał stać się lepszą połową w tym związku. Obecnie byliśmy tylko dwojgiem ludzi – bardzo złamanych ludzi.

I zakochanych.

Bez pamięci.

I przerażonych.

Bez przerwy.

Mój żołądek skręcał się na myśl o tym, co się stanie po naszym powrocie do domu.

Przypuszczam, że Sally wróciłaby do ciągłego uśmiechania się i dotykania mnie przy każdej nadarzającej się okazji. Aż któregoś dnia obudziłbym się, a ona już by nie spała. Na początku nie byłbym pewien, czy to dlatego, że wstała wcześnie, czy że wcale nie położyła się spać. W miarę upływu dni odpowiedzi stawałyby się jasne, a ona powoli znikałaby w bezdennej otchłani nicości tuż przed moimi oczami.

Upierałaby się, że nic jej nie dolega.

Doświadczyłbym załamania nerwowego, czekając, aż się rozpadnie.

A potem, dwa miesiące później, bylibyśmy w tym samym samolocie, w drodze do tego samego ośrodka leczenia stresu pourazowego, który opuściła stanowczo zbyt wcześnie.

To nie była jej wina. Nic z tych rzeczy.

Niestety w ciągu ostatnich kilku miesięcy dowiedziałem się, że częstym objawem mojego poczucia bezradności jest frustracja. Chciałem pomóc Sally. Pragnąłem nas naprawić. Ale wszystko, co mogłem zrobić, to usiąść w środkowym fotelu obok niej jako zwykły pasażer w tej podróży.

Stewardesa podeszła do nas ze stosem serwetek i workiem na śmieci. Patrzyłem odrętwiały i pozbawiony emocji, jak żartowały, że pilot powinien postawić Sally nowego drinka.

Odbyła się cała chaotyczna ceremonia, podczas której stewardesa wyciągnęła butelkę wody sodowej, potem cytrynę, a później kobieta za nami wtrąciła, że ​​limonka działa lepiej.

Mężczyzna przed nami droczył się, że zaraz z tego wszystkiego wyjdzie nam sałatka owocowa. Potem podszedł steward z ręcznikiem i poinformował nas, że jeśli do całej tej sody i limonki dodamy trochę dżinu, możemy zapomnieć o spodniach.

Rozmawiali, śmiali się i żartowali, jakby wszystko było tak cholernie normalne.

Z tym że nie było.

Nie mieli pojęcia, że ​​za tymi pięknymi oczami i uroczym uśmiechem kryje się pierdolony dramat.

I nie mogłem uczynić absolutnie nic, żeby to naprawić – dla żadnego z nas.

Samolot znów się zatelepał i tym razem poczułem, jak mój żołądek ciągnie w dół. W następnej chwili pilot poinformował przez głośnik, że rozpoczynamy podchodzenie do lądowania w Atlancie i przez resztę lotu może trochę trząść. Ogarnęły mnie zarówno ulga, jak i strach.

Już prawie byliśmy w domu.

Odchylając głowę, zamknąłem oczy. Nie mogłem tego znieść. Nie mogłem dłużej patrzeć, jak Sally udaje.

Jednak robiłbym to.

Dzień po dniu.

Do mojego ostatniego tchu. Życie bez niej nie wchodziło w grę. Byłoby do dupy. Sprawiałoby cierpienie. Ale zrobiłbym to. Trwałbym przy niej, kurwa, do ostatniej chwili.

Przynajmniej tak myślałem, zanim do mnie dotarło, że świat nic mi nie jest winien.

W ciągu ostatnich kilku miesięcy wiele razy powtarzałem sobie, że znaleźliśmy się na samym dnie. Gorzej być nie mogło. Jednak fakt, że już raz pochłonęły cię płomienie piekła, wcale nie oznacza, że w przyszłości nie mogą pochłonąć cię ponownie. Szanse na to, że piorun uderzy dwa razy w to samo miejsce, są tak nikłe, aż zdaje się to niemożliwością. Ale przynajmniej raz taka sytuacja musiała się zdarzyć, żeby w ogóle istniały jakiekolwiek założenia.

Słuchając, jak Sally klika pasami bezpieczeństwa, a stewardesa zbiera śmieci wzdłuż przejścia, nie zdawałem sobie sprawy, że to się znowu powtórzy.

Gdybym wiedział… Gdybym tylko, kurwa, wiedział…

Ująłbym jej twarz i wyznał, że pomimo wszystkiego, przez co przeszliśmy, kochanie jej było najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiłem.

Upadłbym na kolana i błagał ją o wybaczenie, że nie miałem więcej cierpliwości, kiedy mnie potrzebowała.

Pocałowałbym ją i upewnił się, że wie, że bez względu na to, co się wydarzy, nigdy nie nastanie dzień, w którym nie kochałbym jej całym sercem.

Wziąłbym ją w ramiona. Zadbał o to, by się nie bała. Upewnił się, że moja Sally odejdzie z tego świata otulona taką samą bezwarunkową miłością, jaką zawsze mi ofiarowywała.

Nie mieliśmy stu lat i nie przeżyliśmy razem większej części stulecia. Nie doczekaliśmy się dzieci, a tym bardziej wnuków. Nie było huśtawki na werandzie. Nie było wczołgiwania się razem do łóżka po wyszeptaniu do siebie „kocham cię”. Ale, do cholery, jeślibym tylko wiedział, że to koniec, poszedłbym razem z nią. Gdziekolwiek by to się znajdowało, jakkolwiek by to wyglądało. Po prostu chciałem trwać przy niej.

Jednak nie wiedziałem niczego.

Zapach alkoholu owionął mój policzek, kiedy pochyliła się ku mnie bliżej i wyszeptała:

– Nie udawaj, Bowenie. Przecież nie zasnąłeś tak szybko.

Odtrąciłem ją. Nawet nie otworzyłem pierdolonych oczu, żeby ukraść ostatnie spojrzenie.

– Zostaw mnie, kurwa, w spokoju, Sally.

Tak. To właśnie powiedziałem. Ostatnie słowa, jakie skierowałem do kobiety, którą kochałem ponad wszystko, brzmiały: „Zostaw mnie, kurwa, w spokoju, Sally”.

A jakie były jej ostatnie słowa?

Westchnęła, pocałowała mnie w policzek, przycisnęła dłoń do mojego uda i wymamrotała:

– W porządku. Też cię kocham, palancie.

Świat nic ci nie jest winien.

Wiem o tym, bo niecałe dziesięć minut później skradł mi całe życie.

2 - Bowen

Moje ręce spoczywały bez ruchu na klawiaturze. Na monitorze wyświetlał się otwarty arkusz kalkulacyjny, ale oczy miałem skierowane na biurko. Siedziałem tak od wielu godzin, wpatrując się w nie niewidzącym wzrokiem. Milion myśli wirowało mi w głowie, zderzając się i odbijając od siebie. Czułem się zbyt otępiały, żeby cokolwiek zrozumieć.

Wszystko było takie kurewsko puste.

Moje życie. Moje serce. Moja zdolność do postawienia jednej stopy przed drugą bez poczucia, że ​​ugnę się pod naciskiem tego gówna.

Ale przyszedłem do pracy, założyłem swoją najlepszą maskę, aby ukryć agonię, kiedy jedyne, czego naprawdę chciałem, to zniknąć.

– Bowen? – odezwała się przez interkom Emily, moja nowa sekretarka.

Zaskoczony poprawiłem krawat, po czym odchrząknąłem, by odpowiedzieć:

– Tak. Co tam?

– Twoja mama jest na pierwszej linii.

Żadne zaskoczenie. To cud, że udało mi się dotrwać do południa, nie będąc bombardowanym przez nią telefonami.

Z westchnieniem potarłem dłonią brodę. Chociaż zapuszczałem to cholerstwo od ponad miesiąca, po trzydziestu dwóch latach golenia się na gładko wciąż wydawało mi się to obce. Prawdę mówiąc, nienawidziłem tego, lecz desperacko potrzebowałem zmiany. Czegoś, czegokolwiek, co mogłoby sprawić, że na zewnątrz byłbym tak samo zmieniony jak wewnątrz.

Sally też by nienawidziła tej brody.

Zamknąłem oczy i wydałem z siebie głośny jęk.

„Zostaw mnie, kurwa, w spokoju, Sally”.

Samo myślenie o niej przeszywa mnie na wskroś cierpieniem. Minęło sześć miesięcy od katastrofy lotniczej, ale piekący ból powodował, że odnosiłem wrażenie, jakbym ją stracił zaledwie wczoraj. Ten ból nigdy się nie zmienił ani nie zniknął. Nawet nie osłabł wraz z upływem czasu, jak wszyscy obiecywali.

Bez ustanku. Jedno wielkie cierpienie.

Do pewnego stopnia przyzwyczaiłem się do życia z bólem. Jednak w takie dni jak ten nie można było go zignorować.

Podniosłem słuchawkę i wcisnąłem migające światełko.

– Cześć, mamo.

– Hej – wyszeptała. – Jak się masz, kochanie?

Odchyliłem się na krześle i spojrzałem w sufit.

– W porządku.

– Jest aż tak źle?

– Powiedziałem, że w porządku.

– Tak, ale kłamiesz, więc zakładam przeciwieństwo tego, co mówisz.

– No dobrze. W takim razie czuję się okropnie.

– Wiedziałam! Cholera. Powiedziałam twojemu tacie, że powinnam dzisiaj z tobą pojechać.

Zaśmiałem się cicho i – ponieważ rozmawiałem z mamą – niemal szczerze.

– Nie. Nie powinnaś. Nie chcę, żeby zrobił się z tego jakiś wielki cyrk.

To już był wielki, pieprzony cyrk, ale bagatelizowanie stopnia zaawansowania złamania mojego serca uważałem za coś w rodzaju pracy na pełen etat.

– Wemknę się, usiądę z tyłu i podpiszę wszystko, czego potrzebuje mój prawnik. Potem pójdę do domu, wypiję butelkę jacka i porzucam piłkę do Clyde’a i Sugara, dopóki nie odpadnie mi ręka lub któryś z nas nie odpłynie. W zależności od tego, co nastąpi wcześniej.

– Hmm, może obyłbyś się bez jacka?

– Mamo, jack to najlepsza część. To tak, jakbym cię prosił, żebyś nie przeklinała taty, kiedy czyścisz koszulę z atramentu po kolejnym zepsutym piórze.

Zdarzało się to w domu moich rodziców z dziwną regularnością, ponieważ tata reprezentował staromodny typ faceta, który przez cały czas nosił wieczne pióro w kieszeni koszuli.

– Jeszcze raz – mruknęła pod nosem – i ten sukinsyn wylatuje. Tym razem dotrzymam słowa.

Zaśmiałem się całkowicie autentycznie.

Rodzice byli zabawni. Kochali się bezgranicznie, ale także uwielbiali urządzać sobie nawzajem absolutne piekło. Domyślałem się, że właśnie to czeka każdego po trzydziestu dziewięciu latach małżeństwa.

Mieli to, czego zawsze pragnąłem: kogoś, kto potrafi ci niebywale dogryźć i śmiać się histerycznie, kiedy natychmiast odwdzięczasz mu się tym samym.

Przez jakiś czas to miałem.

A potem wszystko straciłem.

– Nic mi nie jest. Naprawdę – powiedziałem z gulą wiecznie zatykającą mi gardło.

– Pewnie, pewnie.

Co oznaczało: „Jesteś kłamliwym gnojkiem. Ale ponieważ dzisiaj będzie ciężko, nie zamierzam cię z tym konfrontować”.

Byłem wdzięczny za tę taryfę ulgową.

Zerknąłem na wysoki na kilometr stos teczek piętrzący się przede mną. Gdy tylko ciężar mojego żalu zelżał na tyle, że mogłem znowu wyjść z domu, rzuciłem się w wir pracy i założyłem własne biuro rachunkowe. Przyjmowałem zbyt wielu klientów. Harowałem do późna w nocy. Wszystko, aby uniknąć wspomnień czających się w domu spowitym w ciemnościach.

– Chyba powinienem już wrócić do roboty.

– Och, cicho, jesteś tu szefem. Emily może przejąć liczenie na kalkulatorze, podczas gdy ty rozmawiasz ze swoją biedną, zaniedbaną matką.

O tak. Liczenie na kalkulatorze – mama dokładnie tak wyobrażała sobie moje zarabianie na życie. Do momentu, kiedy trzeba było rozliczyć podatki. Wtedy szybko stawałem się jej ulubionym dzieckiem.

– Zaniedbaną? – Przewróciłem oczami. – Co się stało? Czyżby Tyson w końcu nauczył się robić swoje własne pranie?

– Daj spokój. Nie bądź śmieszny.

– Mamo, on ma dwadzieścia dziewięć lat. Myślę, że poradzi sobie z oddzieleniem białych ubrań od ciemnych.

– Co? I ma zniszczyć swój manicure? Phhh-roszę.

Opierając się na krześle, wyciągnąłem nogi przed siebie.

– Wiesz, że on pewnego dnia wyjdzie za mąż, a jego facet będzie cię nienawidził za to, że niańczyłaś go przez lata?

– To bluźnierstwo. Jego ślub będzie czymś w rodzaju ceremonii przekazania pochodni. Poza tym Jared mnie uwielbia.

– Tak, ale… Czekaj. Jared? Wrócili do siebie?

Rozległ się pisk, a potem w słuchawce zrobiło się cicho na kilka sekund.

– Mamo?

– Ja… Hm… Nie powinnam była o tym wspominać.

Oczywiście, że nie. Od wypadku cała rodzina obchodziła się ze mną jak z jajkiem i chociaż przez większość czasu to doceniałem, kurewsko mi się nie podobało, że jeszcze nie zostałem powiadomiony przez brata o tak ważnej sprawie jak jego powrót do narzeczonego. Do diabła, przecież zorganizowałem ich pierwsze spotkanie. To z pewnością musiało dać mi jakiś priorytet w łańcuchu rodzinnych połączeń telefonicznych.

– Kiedy to się stało?

– Och, kochanie, przepraszam. Nie powinniśmy o tym rozmawiać. Dużo się dzisiaj dzieje.

– Za późno. Nie możesz zrzucić takiej bomby, a potem oczekiwać…

Dalsza rozmowa zamarła, gdy drzwi do biura otworzyły się na oścież i do środka wparowała moja siostra z designerską torebką kołyszącą się na ramieniu.

– Co, do cholery? – wymamrotałem, kiedy okrążała biurko. Jej mocne perfumy wypełniły pokój niczym ciągnąca się za nią ścieżka z kwiatów.

Dla osoby z zewnątrz rodzina Michaelsów wyglądałaby mniej więcej tak:

Cassidy Michaels-Harrington: najstarsze dziecko, snobka, projektantka wnętrz, matka dwóch wcielonych diabląt, które bardzo kochałem, i żona prawnika, który – jeśli to możliwe – był jeszcze większym snobem.

Tyson Michaels: wieczny dzieciak, snob, który skończył ostatni rok swojego stażu na chirurgii plastycznej i najwyraźniej ponownie się związał z chirurgiem ortopedą, który nie był snobem, ale przez ten ich związek pod wieloma względami stał się jednym z nich, ponieważ znosił i często wspierał zachowanie mojego brata.

I wreszcie ja, Bowen Michaels: rozkosznie normalny księgowy, środkowe dziecko zastanawiające się, jak, u diabła, moi zajebiści rodzice spłodzili zarówno mnie, jak i współburmistrzów Miasta Snobów.

O dziwo, pomimo dzielących nas różnic byłem blisko ze swoim rodzeństwem. Nie wiem, czy przeżyłbym utratę Sally, gdyby nie Cassidy, która rzuciła wszystko i wprowadziła się do mnie na pierwszy miesiąc. A potem zastąpił ją Tyson. Spędził niezliczone noce, siedząc ze mną na podłodze w łazience, gdy niewyobrażalny szloch wyrywał mi się z duszy.

Znacznie się różniliśmy, ale tworzyliśmy rodzinę i czułem wdzięczność za to, że ich miałem, bardziej, niż mogły wyrazić to słowa.

Tylko nie dzisiaj.

– Co ty, do diabła, wyprawiasz? – Zerwałem się na nogi.

– Ciebie też dobrze widzieć, braciszku.

Cassidy wykrzywiła usta.

– Czy to Cassie? – spytała pogodnie mama. – Powiedz jej, że się spóźnia.

Fantastycznie. Spiskowały przeciwko mnie. Naprawdę nie powinienem być tym zszokowany, ale mimo to byłem.

Podstawa telefonu przesunęła się za mną po biurku, strącając kubek z długopisami, gdy szedłem w kierunku siostry.

– Sama jej powiedz. Jedzie teraz do ciebie.

– Nie, nie jadę – prychnęła Cassidy.

– Jedziesz. Nie będziesz dzisiaj mi towarzyszyć. Już wam wszystkim wielokrotnie mówiłem, że chcę to zrobić sam.

– Cóż, nie zgadzamy się z tym. – Nieznacznie wzruszyła ramionami.

– To nie podlega dyskusji – warknąłem. – Jezu Chryste. Co się z wami dzieje? Odkąd się obudziłem dziś rano, nie mogę oddychać. Myślicie, że potrzebna mi do tego widownia? Zamierzam tam pójść, mieć to za sobą, wrócić do domu i, kurwa, zapomnieć.

Ruchem nadgarstka odgarnęła swoje gęste brązowe włosy. Był to w stu procentach kolor włosów naszego ojca, który wszyscy odziedziczyliśmy, ale poza nimi Cassidy stanowiła dokładną replikę mamy. Wysoka i szczupła. Zielone oczy. Wysokie kości policzkowe. Wredne zachowanie, które zarezerwowała tylko dla mnie. No, czasami też dla Tysona.

– Nie przyszłam tutaj po to, żeby zapewnić ci widownię, Bowenie. Jesteś moim bratem i cię kocham. Nie muszę nawet wchodzić do środka. Zostanę w samochodzie. Obojętnie. – Położyła dłoń na moim ramieniu. – I zanim zaczniesz walić się w pierś jak jaskiniowiec, pomyśl o tym. Ona nie chciałaby, żebyś był sam.

Skrzywiłem się. Nie. Ona nie chciałaby tego. Ale w momencie, gdy samolot uderzył w pas startowy, straciliśmy w tej sprawie wybór.

– Zbierz się do kupy. – Ścisnęła mój biceps. – Pozwól, że zabiorę cię na obiad, a potem powalczmy o sprawiedliwość dla stu pięćdziesięciu dwóch osób, które zginęły podczas tego lotu. Ale przede wszystkim dla Sally.

Zrobiło mi się niedobrze. Boże, co za cholerny pierdolnik.

Nie chciałem sprawiedliwości. Chciałem tylko odzyskać narzeczoną.

Zamiast tego musiałem udać się do sądu i wysłuchać adwokata Sky High Airways, twierdzącego, że katastrofa lotu 672, w której zginęły ponad trzy czwarte pasażerów, gdy samolot zsunął się z pasa startowego, przełamał na pół, a następnie przewrócił, zanim eksplodował silnik, to nie ich wina.

Zapisy czarnej skrzynki mówiły co innego.

Badacze wypadków lotniczych mówili co innego.

I fakt, że co noc kładłem się samotnie do łóżka, również świadczył o czymś innym.

Ale chociaż nie mogłem znieść swojej obecności na rozprawie, Cassidy miała rację. Z faktem, że ocalało zaledwie dwudziestu siedmiu pasażerów, coś należało zrobić. Wielomilionowy pozew zbiorowy nie był dokładnie tym, co nazwałbym sprawiedliwością. Alternatywę stanowiło pozwolenie wartej miliardy dolarów firmie na wywinięcie się od odpowiedzialności za śmierć stu pięćdziesięciu dwóch osób za niewiele więcej niż milionową grzywnę nałożoną przez Federalną Administrację Lotnictwa.

Roszczenia większości rodzin ofiar zostały zaspokojone poza sądem, ale ci, co przeżyli, zaczęli składać pozwy, które ostatecznie przyjęły postać pozwu zbiorowego. Poza podpisaniem się na papierach unikałem czegokolwiek, co miałoby związek z tą cholerną sprawą. Ale dzisiaj Sky High wystąpiło z ugodą, aby w końcu nazwa ich firmy zniknęła z prasy, i po raz pierwszy od początku tego koszmaru wszyscy zostaliśmy poproszeni o obecność.

Każdy dzień ostatniego tygodnia spędziłem, obawiając się tego momentu, odwodząc się od niego i ostatecznie poddając niewyobrażalnemu bólowi.

Nie potrzebowałem przypomnień o tamtym dniu. Nigdy go nie zapomnę.

Nie zapomnę, kiedy ocknąłem się, zdezorientowany i spanikowany, w środku płonącego wraku.

Nie zapomnę rozdzierających uszy krzyków ludzi błagających o pomoc ani przerażającej ciszy unoszącej się wokół ciał rozrzuconych po pasie startowym.

Nie zapomnę, kiedy znalazłem Sally bez oznak życia i tak zakrwawioną, że ledwo można ją było rozpoznać.

Nie zapomnę, jak chrzęściły jej żebra, gdy ze złamaną ręką i przebitym płucem bez ustanku wykonywałem sztuczne oddychanie.

Nie zapomnę, kiedy mnie od niej odciągano.

Nie zapomnę, kiedy wykrzykiwałem jej imię, dopóki nie zacząłem krztusić się dymem.

Nie zapomnę też piekielnej rzeczywistości, kiedy się dowiedziałem, że Sally nigdy do mnie nie wróci, co tylko gwarantowało, że ​​też utknę w tym czyśćcu do końca życia.

Nie. W ogóle nie potrzebowałem przypomnień.

Ale kiedy wpatrywałem się w siostrę rozmawiającą przez telefon z moją wścibską matką, byłem bardziej wkurzony tym, że ​​jednak naprawdę przyda mi się jej towarzystwo, a mniej faktem, jak zaskoczyły mnie tym wszystkim w ostatniej chwili. Miałem dość tego, że rodzina sprawdzała każdy mój krok, aby upewnić się, że nie stoję na skraju samozniszczenia. A co gorsza, miałem dość tego, że się nie mylili.

Lecz dzisiaj nadszedł tego kres.

Za kilka godzin wszystko się skończy. Walka. Pozew. Nieustanny ryk słów „co by było, gdyby…” rozbrzmiewający w mojej głowie.

Poddając się, wrzasnąłem:

– W porządku! Ale siedzisz w samochodzie i stawiasz obiad!

– Akceptuję te warunki. – Twarz Cassidy wykrzywiła się w szelmowskim uśmiechu.

– Dzięki Bogu – rzuciła mama na głośnomówiącym.

Ściskając grzbiet nosa, zamknąłem oczy i burknąłem do niej:

– Nie odzywam się do ciebie przez tydzień.

– Będzie niezręcznie, kiedy przyjadę dziś z kolacją, ale w porządku, jasne.

– Mamo, nie potrzebuję kolacji. Nie słyszałaś, że mam w planach jacka oraz rzucanie Clyde’owi i Sugarowi piłki, dopóki nie odpadnie mi ramię? Coś źle zrozumiałaś?

– Najwyraźniej to, że robisz sobie przerwę od niszczenia perfekcyjnie zdrowej wątroby, w którą wyposażyłam cię w moim łonie, i od bawienia się w aportowanie z moimi wnukami na rzecz kolacji z twoimi rodzicami. Do zobaczenia o szóstej. Buziaki. – Odłożyła słuchawkę.

Wykurwiście.

Jakby tego było mało, drzwi mojego biura ponownie się otworzyły i do środka wpadł Tyson.

– Przepraszam za spóźnienie. – Jego pierś falowała, gdy położył ręce na biodrach. – Cóż, to nie do końca prawda. Planowałem się spóźnić, bo pomyślałem, że Cass też się spóźni. – Popatrzył krzywo na siostrę. – Dzięki za sprawienie, że wyszedłem na dupka. Przewróciła oczami.

– Bo jesteś dupkiem. Teraz i na zawsze. To nic nowego.

Zaczęli się sprzeczać, jak tylko rodzeństwo Michaelsów to potrafiło, nie zważając na mój żal.

Ale z drugiej strony świat nic mi nie był winien.

Nawet ciszy i spokoju, gdy czekałem, aż kosmos pochłonie mnie w całości.

3 - Remi

Moje bose stopy stąpały po drewnianej podłodze, gdy skręciłam za róg, kierując się do kuchni. Zamrugałam. Raz. Drugi. I trzeci na dokładkę, kiedy Mark nie zniknął ani nie stanął w płomieniach.

– Chyba sobie jaja robisz?!

– Co? – Zamarł z łyżką w połowie drogi do ust.

Pomrukując, podeszłam i zgarnęłam pudełko płatków Frosted Flakes ze stołu.

– Cholera, Mark, przestań wyżerać moje płatki! Dosłownie wczoraj o tym rozmawialiśmy.

– Wcale nie. – Uniósł brew. – Mówiliśmy o tym, żebyś nie włączała dziesięciu nawilżaczy dla swoich czterech milionów roślin na taką moc, że budzę się zdezorientowany, nie wiedząc, czy jestem w łóżku, czy może zabłądziłem gdzieś w Amazonii. Potem wściekłaś się, nadąsałaś i zamówiłaś u Chińczyka kurczaka tylko po to, by wstawić go do lodówki i powiedzieć, żebym go nie ruszał. Nie wspomniałaś nic o płatkach.

Większość z tego to prawda, choć nie miałam czterech milionów roślin. Nie dotarłam jeszcze nawet do potrójnej cyfry. I włączyłam tylko dziewięć nawilżaczy, więc tak naprawdę jego argumentacja miała luki.

– Wyluzuj się. Kupię ci więcej. – Wsunął łyżkę do ust i się uśmiechnął.

– Nie kupisz. – Potrząsnęłam pudełkiem i nie usłyszałam nic poza pylistymi resztkami mojego ulubionego śniadania. – Poza tym co, u diabła, mi to teraz da? Muszę wyjść za dziesięć minut.

Przesunął wzrokiem od ręcznika owiniętego ciasno wokół mojego ciała do mniejszego zawiązanego na włosach.

– W takim razie myślę, że masz większe problemy niż płatki kukurydziane.

Teoretycznie mieszkanie z dwójką najlepszych przyjaciół brzmiało jak marzenie, gdy zrealizowaliśmy ten pomysł cztery lata wcześniej. Wszyscy byliśmy dwudziestopięciolatkami pełnymi entuzjazmu i energii, życie stało przed nami otworem. Mark zbierał pieniądze na otwarcie własnego baru, Aaron wspinał się po szczeblach kariery korporacyjnej, natomiast ja wciąż rozważałam dominację nad światem (czytaj: byłam bezrobotna). Szczerze więc mówiąc, mieszkanie z dwoma najlepszymi przyjaciółmi i dzielenie rachunków na trzy osoby okazało się dla mnie wybawieniem.

Chociaż współlokatorstwo z mężczyznami uczulonymi na robienie zakupów spożywczych, rozładowywanie zmywarki i opuszczanie deski sedesowej pozostawiało wiele do życzenia.

Nie zrozumcie mnie źle. Kochałam chłopaków. Wspólne życie czasem po prostu dawało się we znaki.

Nasza trójka różniła się od siebie praktycznie pod każdym względem, ale kiedy poznaliśmy się w liceum, właśnie tych różnic wtedy potrzebowaliśmy.

Pierwsza klasa rozpoczęła się dla nas wszystkich fantastycznie. Byłam jedną z popularnych dziewczyn, współkapitanką drużyny cheerleaderek, znaną z uprzejmości i hojności. Nigdy nie myślałam wyłącznie o sobie. Mój ojciec posiadał restaurację The Wave, która serwowała najbardziej niesamowite porcje frytek z serem. A jeśli ktoś mi towarzyszył, dostawał je gratis.

Idealne, skromne życie legło w gruzach, gdy pojawiły się wieści o romansie mojej mamy z żonatym nauczycielem hiszpańskiego. Nie sądziłam, żeby kogoś tak naprawdę obchodziło to, że mama sypia z panem Ruizem, ale nic tak nie poruszyło liceum jak skandal. Z nieznanych mi powodów zostałam oceniona przez wybory innych ludzi, które nie miały ze mną absolutnie nic wspólnego. Przyjaciele odsunęli się ode mnie, rodzice się rozwiedli, a mama i pan Ruiz przeprowadzili się do Teksasu. Ponieważ miałam piętnaście lat i mój świat się rozpadał, postanowiłam zostać w jedynym miejscu, w którym czułam się jak w domu: z tatą i jego darmowymi frytkami z serem.

Zostałam też z powodu Aarona Laniera.

Liceum miało stanowić dla niego nowy początek, na który czekał po rozczarowującym gimnazjum. Jego wielkie nadzieje trwały około dwunastu sekund, nim został znów zaszufladkowany jako gej. W tamtych czasach Aaron był typem faceta, który nie wydawał się czuć komfortowo we własnej skórze. Nie pomagało mu to, że wolał spodnie w kolorze khaki od szortów do koszykówki i każdego ranka pieczołowicie układał włosy, podczas gdy szczyt osiągnięć reszty chłopców z pierwszej klasy stanowiło wzięcie prysznica i spryskanie się dezodorantem.

Jak przekonałam się o tym wcześniej tamtego roku, nie trzeba było wiele, by znaleźć się na szkolnych językach. Ale temat biednego, słodkiego Aarona nie schodził ludziom z ust. Jego szafkę regularnie dekorowano prezerwatywami i ulotkami zachęcającymi do wykonania testu na HIV i tyle razy zamykano go w składzikach, że personel sprzątający dał mu na własność zestaw kluczy, żeby mógł samodzielnie się wydostawać. Za uśmiech losu można by więc uznać fakt, że David Scott, czołowy defensywny zawodnik drużyny piłkarskiej, zaprosił go przed całą szkołą na bal.

Dajcie spokój. Tym właśnie karmią się licealne romanse.

Istniał jednak pewien problem. Mimo miliona plotek Aaron nie był gejem.

Kiedy słowa „przepraszam, ale jestem hetero” ledwo wybrzmiały z jego ust, obiegły szkołę w tempie błyskawicy, robiąc z dzielnego Davida ofiarę, a z Aarona – superzłoczyńcę.

Na jego krwistoczerwonej twarzy malowało się przerażenie. Doskonale zaznajomiona z tym, jak szybko ponad tysiąc uczniów może się od ciebie odwrócić, wyciągnęłam go ze stołówki. Nie znał mnie, ale dobrze jest mieć wsparcie kogoś, kto rozumie, przez co przechodzisz.

Potem staliśmy się nierozłączni. Zawsze szedł ze mną pod klasę, codziennie jedliśmy razem lunch za salą gimnastyczną i każdego popołudnia odrabialiśmy pracę domową w The Wave. Nie minęło wiele czasu, zanim cała szkoła pomyślała, że ​​jesteśmy parą. Aaron był tak wdzięczny za potwierdzenie jego seksualności, że nigdy nie sprostowaliśmy tych założeń.

W dniu rozpoczęcia trzeciej klasy w nasze życie wkroczył Mark Friedman i zasilił grupę odmieńców. Był nowy w szkole i niemal dostałam ataku serca, kiedy zobaczyłam go, mierzącego sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, w stylówie na Unabombera1, siedzącego na miejscu Aarona za salą gimnastyczną. Znaczy się… To nie tak, że mieliśmy jakieś roszczenia do tej miejscówki – po prostu po dwóch latach wysiadywania i wycierania trawy do gołej ziemi myśleliśmy, że należała do nas.

Zaryzykowałam więc i zapytałam tego wielkoluda, czy się zgubił.

Kazał mi się odpieprzyć.

Odparłam, że nie musi być takim dupkiem.

Znowu kazał mi się odpieprzyć.

Aaron wkroczył do akcji i powiedział mu, żeby się lepiej, kurwa, zamknął, ale w prawdziwie swoim stylu, na końcu dołączając „proszę”.

Przez chwilę bałam się o życie Aarona, jednak na usta Marka wypłynął szeroki uśmiech. Chłopak uniósł ręce w geście poddania się i wymamrotał:

– Spokojnie, zabójco.

A potem przesunął się kawałek.

I w taki sposób Mark dołączył do naszej grupy.

W porównaniu z bogatymi i pretensjonalnymi rodzicami Aarona i moim samotnym, łagodnym tatą rodzice Marka wypadali fatalnie. Jego ojciec pijak nigdy nie opuszczał kanapy, a uzależniona od środków przeciwbólowych matka rzadko zwlekała się z łóżka. Żyli chaosem, kłótniami i trzymaniem się z dala od opieki społecznej. Jako nastolatek z żołądkiem tak przepastnym jak jego serce Mark nie mógł dać sobie rady z pustą lodówką oraz gołymi szafkami. Za to ja miałam darmowe frytki, które mój ojciec szybko wzbogacił o hamburgery, paluszki z kurczaka i wszystko inne, co było dostępne w menu, a Aaron dysponował pokojem gościnnym, w którym Mark mieszkał częściej niż we własnym domu.

Po ukończeniu szkoły średniej wszyscy poszliśmy na inne uczelnie, lecz kiedy przyjeżdżaliśmy do domu na święta i wakacje, było tak, jakby nic się nie zmieniło. Gdy wróciłam do Atlanty, nawet nie szukałam lokum – zamieszkanie z moimi chłopakami uważałam za oczywiste rozwiązanie. Co prawda przeklinałam pod nosem wybór współlokatorów więcej razy, niż mogłam zliczyć, ale nigdy tego nie żałowałam.

Nasza sytuacja finansowa zmieniła się na przestrzeni lat. Bar Marka, The Rusty Nail, przynosił zyski. Aaron zajmował się inżynierią komputerową w dużej firmie w centrum miasta, a ja niedawno zdobyłam licencję pośrednika w obrocie nieruchomościami i zaczęłam prowadzić działalność z tym związaną. Mieliśmy dość pieniędzy na własne mieszkanie, a każde z nich mogłoby być większe niż wynajmowane przez nas sto sześćdziesiąt siedem metrów kwadratowych. Ale było coś niewiarygodnie wygodnego w naszym układzie, co sprawiało, że wciąż w nim tkwiliśmy.

Cóż, to, o czym wspominałam powyżej, i wieczny status Marka jako kawalera, strach Aarona przed zaangażowaniem się i moja niemożność poznania mężczyzny, który choćby w najmniejszym stopniu wzbudził we mnie zainteresowanie.

No dobrze, może słowa „wygodny” i „smutny” byłyby lepszym opisem naszego układu. Lecz nam to pasowało.

Przez większość czasu.

Wyrwałam miskę z rąk Marka i podeszłam z nią do szuflady, z której wyciągnąłem łyżkę. Opierając się o blat, posłałam kumplowi znaczący uśmiech, po czym załadowałam do ust górę płatków.

Skrzyżował ręce na piersi, opadł na krzesło i rzucił mi gniewne spojrzenie, w którym jednak nie było złości.

– Dzikuska.

Wzruszyłam ramionami, przeżuwając tak głośno, jak tylko mogłam – aż nadto świadoma tego, jak bardzo go to irytowało. Kęs za kęsem nie spuszczaliśmy z siebie wzroku, dopóki Aaron nagle nie zepsuł nam śniadania.

– Remi!

Podskoczyłam, wylewając na podłogę resztkę płatków. Mark głośno się zaśmiał.

– Co, do cholery? Czemu krzyczysz? – ofuknęłam Aarona.

Wyciągnął rękę w powietrze i udał, że mnie dusi, a jego granatowa marynarka rozchyliła się, ukazując kamizelkę.

– Mam lepsze pytanie: co, do jasnej cholery, nadal robisz w ręczniku?

Spojrzałam na pobrudzoną podłogę.

– Cóż, jadłam. A teraz wygląda na to, że będę sprzątać.

– Nie będziesz. – Przemaszerował, ostrożnie omijając kałużę mleka, na której widok Tygrys Tony2 mógłby się rozpłakać. Wyrwał mi miskę z rąk i bezceremonialnie wrzucił ją do zlewu. – Musimy wyjść za pięć minut, a ty nawet nie jesteś jeszcze ubrana. Nie możemy się dzisiaj spóźnić, Remi. – Prychnął i chciał odgarnąć blond włosy z czoła, ale chyba przypomniał sobie, że jego niesforne loki były już przylizane niewiarygodną ilością żelu. Zamiast tego ścisnął grzbiet nosa. – Po prostu… nie możemy.

Mark i ja wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia.

Sześć miesięcy wcześniej Aaron i ja lecieliśmy do domu z Kolorado, kiedy z powodu niewłaściwego wyważenia i awarii podwozia nasz samolot, który nigdy nie powinien być dopuszczony do startu, rozpadł się podczas lądowania. Przeżyło dwadzieścia siedem osób, ale choć rany się zagoiły, to trauma odcisnęła swoje piętno na każdej z nich.

Aaron nie był już dzieciakiem o łagodnym głosie, którego prześladowano w liceum. Miał sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i przez cztery poranki w tygodniu spędzał czas na siłowni, ćwicząc z Markiem. Kiedy przechodził obok, kobiety stawały jak wryte na chodniku, a w jego biurze wszystkie się na niego otwarcie gapiły. Był jednym z najsilniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek znałam, ale od wypadku zmagał się sam ze sobą.

Miał koszmary, wiele koszmarów.

Czuł duży niepokój, który podkradał się do niego nie wiadomo skąd.

A czasami po prostu przytłaczało go życie.

Przeniosłam wzrok na Marka i cały nasz humor śniadaniowych przepychanek gdzieś wyparował.

– Trzymasz się, człowieku? – Wstając z krzesła, Mark spojrzał na naszego najlepszego przyjaciela.

– Odpuść sobie. Wiesz, jak nienawidzę się spóźniać. – Aaron przetarł oczy kciukiem i palcem wskazującym.

Zmarszczyłam brwi. Ten facet miał fioła na punkcie punktualności, ale to nie dlatego znajdował się teraz na skraju ataku paniki. Ze ściśniętym żołądkiem patrzyłam, jak przygryza dolną wargę. Nie potrafiłam mu ulżyć, ponieważ każdy z pasażerów doświadczył katastrofy inaczej. W chwili, gdy koła uderzyły o ziemię, nasze życia zostały rozerwane na strzępy. Wróciliśmy do tego samego domu. Spaliśmy w przeciwległych pokojach. Co ranka spokojnie jedliśmy śniadanie przy tym samym stole.

Ale – tak jak w kabinie tego samolotu – coś się zepsuło.

Niech Bóg błogosławi Marka. Nie miałam pojęcia, co byśmy bez niego poczęli, bo chociaż Aaron i ja staraliśmy okazywać sobie wsparcie, zepsute nie mogło naprawić zepsutego.

Mark nie wiedział, co powiedzieć lub zrobić, ale próbował. Kiedy budziłam się zdezorientowana lub przestraszona, był pierwszym, który pojawiał się w mojej sypialni z szeroko otwartymi ramionami. A kiedy nadchodziła kolej Aarona, by wariować, Mark godzinami siedział w nogach łóżka i z nim rozmawiał.

Te myśli sprawiły, że poczułam się winna, że ​​nie pozwoliłam mu zjeść moich Frosted Flakes. Zasłużył na całą cholerną sklepową alejkę z płatkami kukurydzianymi.

Mark pochylił się nad nami, spoglądając to na mnie, to na Aarona.

– Chcecie, żebym wam towarzyszył? Eric może mnie zastąpić na spotkaniu z dystrybutorem piwa. Ubranie się zajmie mi dosłownie minutę.

– Nie – odpowiedział natychmiast Aaron. – Wszystko w porządku. Ze mną wszystko w porządku. Z nami wszystkimi po prostu jest zajebiście w porządku.

Uścisnęłam jego ramię i przytrzymałam je dłuższą chwilę.

– Będę gotowa za pięć minut. Obiecuję.

Wyraz twarzy Aarona złagodniał, a barki się pochyliły.

– Przykro mi. Ja…

Potrząsnęłam głową.

– Hej, nie musisz niczego wyjaśniać. Pozwól mi się ubrać. Ty będziesz prowadził, a ja po drodze zrobię makijaż. Dobrze?

Skinął lekko i posłał mi napięty uśmiech.

– Dobrze.

Wychodząc z kuchni, zahaczyłam ramieniem o Marka. Ze wzrostem trochę ponad sto pięćdziesiąt centymetrów ledwo sięgałam mu do klatki piersiowej, więc tak naprawdę uderzyłam się w ramię jego łokciem. Mrugnął do mnie i kiwnął głową w kierunku mojego pokoju, niemo mówiąc: „Zmykaj. Zajmę się tym”.

Poczułam ciepło w piersi. Pomijając wygodę i smutek, to był powód, dla którego wszyscy nadal mieszkaliśmy razem, choć mieliśmy po dwadzieścia dziewięć lat i odnieśliśmy sukces. Tuż przed wejściem do pokoju zaśmiałam się, kiedy usłyszałam, jak Mark zabiera się za Aarona. Pamiętacie, jak wcześniej wspomniałam, że Mark nigdy nie wie, co powiedzieć lub zrobić? Oto dowód:

– Tak więc, Panie Trzyczęściowy Gajerku, przygotowałeś przemówienie, aby odebrać swojego Oscara, czy po prostu zamierzasz zdać się na ślepy los?

– Zamknij się, do cholery – odburknął Aaron, ale w jego głosie pobrzmiewał cień humoru.

1. Theodore John Kaczynski, znany jako Ted Kaczynski lub Unabomber – amerykański matematyk polskiego pochodzenia, anarchista i terrorysta. Uważał, że postęp technologiczny niesie za sobą zagrożenie dla społeczeństwa, i w ramach walki z nim przez siedemnaście lat wysyłał listy-bomby, w wyniku eksplozji których trzy osoby straciły życie, a dwadzieścia dziewięć zostało rannych (przyp. tłum.).
2. Tony the Tiger to maskotka pojawiająca się na opakowaniach i w reklamach płatków śniadaniowych Frosted Flakes firmy Kellogg’s (przyp. tłum.).
4 - Remi

Powinnam była lepiej wiedzieć i nie zakładać tej czarnej sukienki maxi. Osobiście nie wierzyłam w czarownice i magię, ale ta kiecka była przeklęta. Nie istniało inne wytłumaczenie. W niej przeżyłam dwie najgorsze randki życia i złamałam obcas, gdy szłam pokazać potencjalnym nabywcom dom za milion dolarów. Miałam ją na sobie również w dniu, w którym na godzinę przed największą sprzedażą mojego życia dowiedziałem się, że kupiec został aresztowany pod zarzutem defraudacji.

Kiedy więc powiedziałam, że sukienka ma w sobie naprawdę złe wibracje, nie przesadzałam.

Zastanawiałam się, jakim cudem jeszcze tego cholerstwa nie spaliłam, ale po tym, jak obiecałam Aaronowi, że będę gotowa za pięć minut, okazała się moim zbawieniem. Znalazłam ją wciśniętą w mroczne głębiny szafy, w torbie z pralni chemicznej. Ponieważ stanowiła jedyny element mojej garderoby, który nie wymagał prasowania, zaryzykowałam.

A teraz ponosiłam tego konsekwencje.

Podczas jazdy autem splotłam niesforne blond włosy w luźny warkocz, zwisający teraz na jednym ramieniu, i pomimo dziur, w które – przysięgam – Aaron celowo wjeżdżał, mój makijaż był prawie idealny. Choć bałam się tego dnia, kiedy szliśmy do sądu, czułam się całkiem dobrze. Przed wejściem do budynku utworzyła się kolejka do przejścia przez zabezpieczenia, więc stanąwszy w niej, zabijaliśmy czas rozmową. O zwykłych rzeczach: pracy, rachunkach, brunetce przed nami, która tak przerzucała włosami, żeby zwrócić uwagę Aarona, że mało co nie skręciła karku.

I właśnie wtedy sukienka z piekła rodem zemściła się za to, że wybudziłam ją ze spokojnego, owiniętego plastikiem snu.

Nie zwróciłam uwagi na sznureczek, kiedy zobaczyłam, jak trzepocze na wietrze. Na pierwszy rzut oka w ogóle nie wyglądał, jakby był częścią kiecki. Sprawiał wrażenie luźnego włókna, które przypadkowo się do niej przyczepiło.

Och, jak bardzo się myliłam.

Ten cholerny sznurek okazał się cieniutkim ramiączkiem, które bezceremonialnie puściło. A to sprawiło, że lewa górna strona sukienki opadła, jak u Janet Jackson na koncercie podczas Super Bowl. Aaron rzucił się, próbując mnie zasłonić, ale przynajmniej dziesięć osób zdążyło dobrze przyjrzeć się mojemu stanikowi.

Na szczęście znalazłam w torebce powykrzywianą agrafkę, którą udało się nam spiąć zdradziecką sukienkę, zanim dotarliśmy do bramki z wykrywaczem metalu.

Niestety zapomniałam wyjąć z torebki gaz pieprzowy, więc nas cofnięto, ale Aaron – będąc najlepszym przyjacielem, prawdopodobnie już na całe życie straumatyzowanym bliskim widokiem mojego cycka wylewającego się ze stanika – zgodził się odnieść tę przypadkową kontrabandę do samochodu, żebym nie musiała jej wyrzucać. Potem – ponieważ czarna sukienka maxi z piekła rodem nie skończyła jeszcze z rządami terroru – ledwo zniknął za rogiem, agrafka postanowiła popełnić samobójstwo i odskoczyła.

Dziesięcioro kolejnych zgorszonych ludzi, siedemdziesięciokilkuletni ochroniarz, który później puścił do mnie oko, i ja, na kolanach, jedną ręką trzymająca sukienkę przy piersi i używająca dwóch gałązek oderwanych od krzaka, żeby wykopać samobójczynię ze szczeliny, jak w jakiejś grze zręcznościowej, tłoczyło się na schodach. To był z pewnością zabawny widok. I bezcelowy wysiłek. Cholerna agrafka mogłaby równie dobrze przystąpić do programu ochrony świadków, aby nigdy więcej nie ujrzeć światła dziennego.

Dobra. Plan B.

Kiedy Aaron wróci, poproszę go o marynarkę. Założę ją, zapnę guziki i będę wyglądać kompletnie absurdalnie, ale przynajmniej się nie spóźnimy.

Uważając, by nie dać kolejnego przedstawienia kurczącej się kolejce widzów, skrzyżowałam ręce na piersi i wstałam. Jedyne pozostałe ramiączko zsunęło mi się, więc podniosłam łokieć, żeby całkiem nie spadło.

Nic nowego w tej przeklętej sukience.

Z wyjątkiem tego, że poczułam ból eksplodujący w ręce.

– Aua! – wykrzyknęłam w tym samym momencie, gdy usłyszałam, jak ktoś grzmi: „Cholera!”.

Chwytając się za łokieć, odwróciłam się i zobaczyłam mężczyznę stojącego na schodach poniżej, który obiema rękami zakrywał nos. A ponieważ miałam poważne problemy z przestrzeganiem osobistych granic, rzuciłam się ku niemu i położyłam dłoń na jego dłoniach, jakby trzy dłonie zakrywające kontuzję były zalecane przez lekarza.

– O Boże, tak mi przykro.

– Kurrr… – syknął i urwał, spoglądając na mnie.

Jasny gwint. Najwspanialsze złotobrązowe oczy, jakie kiedykolwiek widziałam w życiu, spotkały się z moimi. I nie chodzi mi o to, że tak po prostu się spotkały – totalnie się na nich zawiesiłam, zakochałam się od pierwszego wejrzenia.

Po prostu super. Koleś wyglądał olśniewająco, a ja zapewne złamałam mu nos, psując jego idealny profil.

– Nic panu nie jest? – zapytałam.

Był wysoki, ale stałam stopień wyżej, więc prawie zrównaliśmy się wzrostem i dzieliło nas zaledwie kilka centymetrów – idealna pozycja do wzajemnego pożerania się wzrokiem. Jednak biorąc pod uwagę zmarszczone brwi mężczyzny, musiał mieć na ten temat inne zdanie.

– Cholera – powtórzył, odchrząkując i cofając się o krok, poza mój zasięg.

Kiedy opuścił ręce, wstrzymałam oddech. Miał pełne usta i ostry zarys szczęki, którą mogłam dostrzec schowaną pod starannie przystrzyżoną brodą. Jednak jego nos…

– Pan krwawi.

– Co? – Natychmiast potarł górną wargę, skutecznie rozmazując kropelkę szkarłatu na policzku.

Pisnęłam i przygryzłam wnętrze policzka.

– Pan, hmm… Teraz wszystko rozsmarował. Proszę poczekać. Zaraz podam panu chusteczkę higieni… – Słowa ucichły mi na języku, kiedy Pan Wysoki, Ciemny i Przystojny sięgnął do kieszeni na piersi i wyciągnął prawdziwą chusteczkę.

Serio. Chusteczkę z materiału.

Otarł nos i przeklął, gdy zobaczył jaskrawą czerwień na czystej białej tkaninie.

Nie mając pewności, jakie są reguły postępowania po przypadkowej napaści na mężczyznę, zdecydowałam się na serię przeprosin. – Tak mi przykro. Chciał pan wejść do środka? Może znajdę trochę lodu?

Wykrzywiłam usta i powiodłam spojrzeniem wokół, zastanawiając się, czy mój ochroniarz wielbiciel ma dostęp do pokoju socjalnego. – Nic mi nie jest – burknął. – Jezu. – Wpatrywał się w moje ramię. – Pani sukienka… Coś z nią nie tak.

Chwyciłam zapomniane ramiączko i zrobiłam, co mogłam, aby zakryć klatkę piersiową.

– Tak na marginesie, powinien pan wiedzieć, że ta sukienka przynosi pecha. Być może nieumyślnie dotknął jej pan, kiedy pana uderzyłam, więc zalecam użycie dużej ilości środka do dezynfekcji rąk i ewentualne okadzanie szałwią w najbliższym możliwym terminie.

Przez kilka chwil mrugał w pustkę za moimi plecami, a długie ciemne rzęsy muskały jego policzki. I kiedy zaczęłam się martwić, że mogłam spowodować u niego wstrząśnienie mózgu, wymamrotał:

– Szałwia. W porządku.

Bezceremonialnie wepchnął zakrwawioną chusteczkę do kieszeni, po czym wyjął skórzany składany portfel. Pogrzebał smukłym palcem w kieszonce na jego przedzie i wyciągnął w moją stronę srebrną agrafkę. Z gatunku tych mocnych i porządnych, w przeciwieństwie do tej chowającej się w szczelinach schodów u naszych stóp.

Uśmiechnęłam się.

– Czyż nie jest pan przygotowany na wszystko? Najpierw chusteczka, teraz sekretna agrafka? Co jeszcze chowa pan w tym garniturze? Tak. Flirtowałam z nim. Może i wydawał się oschły, stoicko spokojny i zupełnie niezainteresowany. Ale był zachwycający, miał około trzydziestki i nie nosił obrączki. W moim przypadku to święta trójca.

Ściągnął brwi, lecz nie popatrzył znów na mnie.

Nie popatrzył, gdy kiwnął głową w niemym pożegnaniu.

Nie popatrzył, nim obrócił się na pięcie i pokonał resztę schodów po dwa stopnie naraz.

Nie popatrzył nawet wtedy, gdy krzyknęłam za nim:

– Dziękuję! Jeszcze raz przepraszam za pański nos!

Naprawdę ogromna szkoda, bo jego tyłek prezentował się tak samo wspaniale jak twarz.

* * *

– Jasna cholera – wymamrotałam.

W tym samym czasie usłyszałam szept Aarona:

– O kurwa, ja pierdolę.

Sala była pełna. Ludzie siedzieli stłoczeni na drewnianych ławkach, a w przejściu zgromadziły się tłumy. Ciche rozmowy rozbrzmiewały tak, jakbyśmy wcale nie znajdowali się w sądzie.

– Oddychaj – przypomniałam mu, biorąc go pod ramię i przywierając do jego boku. Wmawiałam sobie, że pocieszam Aarona, ale gdy przedzieraliśmy się przez to kłębowisko, żołądek ściskał mi się z nerwów.

– Skąd tu aż tyle ludzi? – zapytał.

– No nie? Jest tu bar z darmowymi drinkami, o którym nikt nam nie powiedział?

– Dobry pomysł. Chodźmy się upić, a potem wróćmy.

– Och, ani mi się waż. – Posłałam mu kuksańca. – Możemy się napić dziś wieczorem, kiedy to wszystko się skończy. Mam nadzieję, że do tego czasu będziesz mógł kupić całą butelkę tequili na rachunek Sky High.

Jego twarz stężała.

– Nie chcę ich pieniędzy, Remi. Ty też nie powinnaś.

– Też ich nie chcę, ale nie ma nic złego w świętowaniu faktu, że oni je stracą.

Zwęziłam oczy w szparki.

– Dlaczego musimy tu być? – westchnął nerwowo.

Otworzyłam usta, licząc na to, że zdołam zaimprowizować podnoszącą na duchu przemowę, ale przerwano mi, zanim zdążyłam się o tym przekonać.

– Remi!

Przykleiwszy uśmiech na twarz, odwróciłam się i zobaczyłam piękną kobietę z wytwornym czarnym bobem, toczącą się na wózku inwalidzkim w naszą stronę.

Katherine Gates.

Każdy inaczej radzi sobie z tragedią.

Niektórzy wpadają w złość, wściekają się na świat i próbują znaleźć kogoś, kogo można pociągnąć do odpowiedzialności, w nadziei, że uwolni ich to od przytłaczającego ciężaru winy.

Niektórzy zamykają się w sobie i gubią w emocjach, spędzając dnie na walce z demonami i usiłując zapomnieć.

Niektórzy starają się zrozumieć, dlaczego zostali jednymi z nielicznych wybrańców, którzy przetrwali, a następnie poświęcają swoje życie, odwdzięczając się za ten dar od losu.

A niektórzy, jak Katherine, tworzą listę mailingową dla ocalałych z katastrofy, aby dzielić się przepisami na mieszanki olejków eterycznych i kocimi memami oraz planować comiesięczne spotkania, w których nikt nie uczestniczy.

– Hej, Katherine – przywitałam się, puszczając ramię Aarona, by się pochylić i ją przytulić. – Wspaniale dziś wyglądasz.

– Dziękuję. Ty też. – Uśmiechnęła się do mnie promiennie.

– Aaron, to jest Katherine Gates. Katherine, to jest…

– Aaron Lanier. – Wyciągnęła rękę. – Tak miło cię wreszcie poznać. Jesteś moim dwudziestym szóstym numerem. Jeszcze tylko jeden i poznam wszystkich ocalałych. A ilu ty poznałeś?

– Włączając ciebie? Dwie osoby. – Zachichotał nieswojo, ściskając jej dłoń.

– Och, skarbie. Nie zapomnij policzyć siebie. Ty też ocalałeś.

Zaśmiał się.

– Nie byłbym taki pewien. Daję sobie radę. Nie wiem, czy na tym etapie już można nazwać mnie ocalałym.

Pociągnęła w dół ich złączone dłonie.

– Poradzisz sobie z tym. Wszyscy sobie poradzimy. Po prostu musimy się trzymać razem.

– Jasne – wyszeptał, delikatnie uwalniając rękę z jej uścisku. Ostatnio optymizm nie był mocną stroną Aarona.

Obserwowała go przez kilka chwil spod półprzymkniętych powiek i zanim zadusiło nas poczucie totalnego skrępowania, spojrzała na mnie.

– Jak twoje ramiona?

Nie miała nic złego na myśli, lecz i tak wciąż walczyłam z poczuciem winy. Szczęście dopisało mi bardziej niż większości pozostałych.

Katherine nie jeździła na wózku w dniu, w którym weszła na pokład lotu 672. Nigdy nie zdobyłam się na odwagę, by zapytać o szczegóły jej obrażeń, ale były rozległe. Gdy zaczęła wysyłać do wszystkich swoje e-maile, na początku robiła to ze szpitalnego łóżka. Następnie z ośrodka rehabilitacyjnego. Niedawno wysłała zdjęcia remontu domu, który przystosowywała do potrzeb wózka inwalidzkiego. Wiadomości od niej zawsze były optymistyczne, pełne pozytywnego nastawienia, jednak w takich chwilach zastanawiałam się, jakim cudem nie zmieniła się w wulkan goryczy.

– Jak nowe. – Posłałam jej napięty uśmiech.

– Cieszę się, że to słyszę. – I cieszyła się. Szczerze. Świat potrzebował więcej ludzi takich jak Katherine Gates.

Ukradkiem podszedł do niej mąż i położył rękę między jej łopatkami.

– Remi, tak dobrze cię znowu widzieć.

Aaron drgnął, po czym rzucił mi oskarżycielskie spojrzenie.

Cholera.

Już dobrze, w porządku. Byłam na kilku spotkaniach Katherine. Źle się czułam z tym, że nikt na nie nigdy nie przychodził. Nie wspomniałam o tym Aaronowi, ponieważ wolałby zostać wystrzelony z armaty do basenu pełnego głodnych rekinów niż wziąć udział w spotkaniu ocalałych. Ale równocześnie poszedłby ze mną, żebym nie musiała tam siedzieć sama. Mieliśmy naprawdę zabawną relację, w której na zmianę wyciągaliśmy się z dołów. To było superzdrowe.

Zignorowałam jego reakcję.

– Ciebie też, Tim. Nadal co wieczór rozpieszczasz naszą Katie swoim kulinarnym geniuszem?