Rodziny himalaistów - Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin, Joanna Sokolińska - ebook
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy himalaiście wolno mieć dzieci? A męża? Żonę? Czy realizacja marzeń o najwyższych górach jest przejawem egoizmu wspinaczy, czy ich prawem do życia na własnych zasadach?

Jerzy Kołakowski doskonale pamięta, jak jego matka odebrała telefon z wiadomością o śmierci ojca. Ryszard Kołakowski zginął na Makalu. Jerzy rozumie, dlaczego ojciec kochał góry, idzie jego śladami, żyje wspinaniem. Nie ma w planach zakładania rodziny, bo nie chce, żeby coś stawało pomiędzy nim a szczytami.
Joanna Kondracka, psycholog, chroni swoje dzieci przed tym, co media piszą o ich tacie i jej byłym mężu, Tomku „Czapkinsie” Mackiewiczu, który na zawsze został w górach, spełniając swoje marzenie o Nanga Parbat.
Marcin Latałło, reżyser, syn operatora fimowego Stanisława Latałły, dorastał bez ojca, który nie wrócił z Lhotse w 1974 roku. Nie był himalaistą, pojechał na tę wyprawę jako fimowiec. Syn nakręcił fim, w którym próbuje zmierzyć się
z traumą po jego śmierci.
Jak powiedział jeden z naszych bohaterów – to książka o skutkach ubocznych himalaizmu. O tym, jak wielka pasja partnera albo rodzica kształtuje życie całej rodziny.

Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin dziennikarka od dwudziestu sześciu lat, pracowała m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Dzienniku Polska Europa Świat”, tygodnikach „Newsweek” i „Wprost”. Autorka tekstów i książek o tematyce społecznej. Kocha Tatry, rozumie, że można zaniemówić na widok góry.
Joanna Sokolińska socjolożka z wykształcenia, reporterka z zawodu. Przez dwadzieścia lat jako dziennikarka, redaktorka i reporterka związana z „Gazetą Wyborczą”. Dla „Wysokich Obcasów” tworzyła portrety kobiet zmagających się z codziennością i felietony o rodzicielstwie. Jej książkowym debiutem była powieść kryminalna Trzewiczki Matki Boskiej.

To nie jest książka o górach. Ani o wspinaczach. Ani o wyprawach i przygodach wojowników walczących o przetrwanie na zabójczych wysokościach w wichurze, śnieżycy i morderczym mrozie.
Ta książka jest o ich rodzinach, które zostają w domach, także często walcząc o przetrwanie. O żonach, które przez większą część roku w pojedynkę zajmują się codziennymi sprawami, utrzymaniem dzieci, odrabianiem lekcji, gotowaniem, czytaniem bajek. A jak coś pójdzie nie tak, to zostają z tym same już na zawsze.
(ze wstępu)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 224

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Katarzyna Skrzydłowska-KalukinJoanna Sokolińska

RODZINY HIMALAISTÓW

Copyright © Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin, MMXX

Copyright © Joanna Sokolińska, MMXX

Wydanie I

Warszawa, MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Od autorek

Na wystawie małej księgarni na warszawskiej Saskiej Kępie stoją na jednej półce, równo, jak czekany wbite w zmarznięty śnieg: Siła marzeń, czyli jak zdobyłam Everest Miłki Raulin, Krzysztof Wielicki. Piekło mnie nie chciało Dariusza Kortki i Marcina Pietraszewskiego, tych samych autorów Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście, Reinholda Messnera O życiu i Rozmowy o Evereście Jacka Żakowskiego, Leszka Cichego i Krzysztofa Wielickiego. A to tylko wystawa, tylko mała lokalna księgarnia!

W Polsce wydaje się rocznie kilkanaście książek górskich – biografie wybitnych wspinaczy, biografie gór wciąż i wciąż królują na listach bestsellerów Empiku. Próba bycia na bieżąco przypomina walkę z wielogłowym smokiem: przeczytasz trzy książki, a już z okładek uśmiecha się do ciebie sześciu kolejnych bohaterów.

Kochamy naszych himalaistów i górskie opowieści. „My” autorki i „my” Polacy.

Czy dlatego napisałyśmy tę książkę? Tak. Nie.

Tak, bo kto by nie chciał trafić na listę bestsellerów Empiku? Nie, bo to nie jest książka o górach. Ani o wspinaczach. Ani o wyprawach i przygodach wojowników walczących o przetrwanie na zabójczych wysokościach w wichurze, śnieżycy i morderczym mrozie. Ta książka jest o ich rodzinach, które zostają w domach, także często walcząc o przetrwanie. O żonach, które przez większą część roku w pojedynkę zajmują się codziennymi sprawami, utrzymaniem dzieci, odrabianiem lekcji, gotowaniem, czytaniem bajek. A jak coś pójdzie nie tak, to zostają z tym same już na zawsze. To także książka o dorosłych już dzieciach, które straciły ojców nie dlatego, że ktoś wysłał ich na wojnę, zginęli w wypadku drogowym, przesiedzieli pół życia w więzieniu, bo działali w opozycji demokratycznej w czasach PRL, czy zachorowali. Ale dlatego, że z własnej woli, ciągnięci potrzebą przeżycia ekstremalnej przygody, pojechali w najwyższe góry świata i już nie wrócili. Kiedy ma się męża albo ojca himalaistę (matkę i żonę również), nietrudno zostać wdową/wdowcem czy półsierotą.

To książka o ludziach, którzy podobnie jak bohaterscy, tak przez nas kochani himalaiści płacą najwyższą cenę za wędrówkę na szczyt. Płacą za piękną pasję, tyle że nie swoją.

To żony, czasem, choć wciąż rzadziej, mężowie i zawsze dzieci „lodowych wojowników”. Czekający, podziwiający, tęskniący, dumni, pogrążeni w żałobie. Zawsze na drugim planie.

Oczywiście, w każdej biografii „wojownika” czy „wojowniczki” można przeczytać o tych drugoplanowych bohaterach. Parę słów: że kiedy Piotr Pustelnik zdobywał Pinnacle Peak, jego żona opiekowała się synkiem, który miał zapalenie opon mózgowych. Że Celina Kukuczka, leżąc w szpitalu w zagrożonej ciąży, dziergała wełniane skarpetki dla męża zdobywającego dla Polski – i dla siebie – kolejny szczyt.

Robiąc burzę mózgów, by znaleźć tytuł dla naszej książki, myślałyśmy o kontrowersyjnym pytaniu: czy alpinista może mieć dzieci?

Czy człowiek, który tak ryzykuje, powinien zakładać rodzinę?

Eliza Kubarska, alpinistka i reżyserka, zadała sobie to pytanie w filmie, który nakręciła u stóp K2. Zabrała tam dorosłe już dzieci zmarłych w górach himalaistów, sama spodziewając się dziecka. Film jest wstrząsający, historie bohaterów trudne, wydaje się, że odpowiedź jest oczywista. Jednak Kubarska nie odpowiada „nie”, nawet w ostatniej scenie, trzymając już na rękach niemowlę.

„Nikt z nas nie szedł w góry, żeby zginąć” – stwierdza z kolei Krzysztof Wielicki, i zdanie to powtarza wielu wspinaczy. Pewnie, że nie! A jednak tak wielu zginęło. Wielu więcej niż narciarzy.

To prawda, co mówią i ludzie gór, i wielu naszych nizinnych bohaterów – każdy z nas dzień po dniu ryzykuje życie, wsiadając do samochodu, przechodząc przez pasy. Ryzykują górnicy, ratownicy – zarówno górscy, jak i medyczni, ryzykują policjantki. O niewielu z nich czytamy książki.

Wydawane przez Polski Związek Alpinizmu pismo „Taternik” w drugim numerze z 1988 roku publikuje tekst doc. dr. med. Jana Serafina zatytułowany Polskie wyprawy himalajskie – wypadki, zachorowania i zgony.

Otóż „w latach 1977–88 odbyły się 122 polskie wyprawy w Himalaje i Karakorum, z których 50 (41 proc.) miało za cel szczyty ośmiotysięczne. W wyprawach tych wzięło udział 1051 alpinistów, w tej liczbie kilkunastu cudzoziemców. W trakcie realizacji zadań wyprawowych wydarzyło się 39 wypadków śmiertelnych (3,71 proc.). Następne 99 osób, czyli 9,41 proc. sumy uczestników, przeszło poważne choroby ogólne, które w warunkach wypraw stanowiły duże zagrożenie dla ich zdrowia lub życia. Można więc stwierdzić, że w sumie co najmniej 13 proc. alpinistów polskich działających w górach najwyższych bądź utraciło życie, bądź też było poważnie zagrożonych z powodów medycznych. Z konfrontacji liczby wypraw z liczbą wypadków śmiertelnych wynika, iż na utratę uczestnika narażonych jest niemal 30 proc. ekspedycji, to znaczy co trzecia z nich”.

Nie trzeba nawet znać tych danych, żeby wiedzieć, że wyprawa w najwyższe góry świata jest śmiertelnie niebezpieczna. Co więc czują żona, córka, syn, kiedy ich najbliższa osoba pojedzie realizować pasję i nie wróci? A jeśli wróci, to zaraz znowu wyjedzie, bo pasja ciągnie, pozwala uciec od codzienności, a to jest niezwykle kuszące.

Można się domyślać, że zostawione w domu rodziny mają żal. Z pewnością inaczej przeżywają to jednak dzieci, a inaczej partnerzy/partnerki górskich pasjonatów.

Dorosłe już dzieci, z którymi rozmawiałyśmy, deklarują, że nie mają pretensji. Pasja ojca (bo za każdym razem był to ojciec) staje się również ich pasją. Chcą iść jego śladami, jeśli nie na szczyty ośmiotysięczników, to chociaż tam, skąd można je zobaczyć, albo w te same skały, po których się wspinał. O swoich motywacjach opowiadają w tej książce sami, nie są one jednakowe i proste. Raz jest to rozpacz po stracie ukochanego ojca połączona z podziwem, innym razem czysta fascynacja tym samym, co tego ojca odciągało od codzienności. Za każdym razem jest zrozumienie. Dorosłe dzieci ludzi, którzy zginęli w Himalajach, rozumieją, co ciągnęło ich rodziców i dlaczego tam pojechali, zamiast chodzić z nimi na rower. Jednak jest to uczucie połączone z mrokiem, z pamięcią o problemach, które powstały po tej śmierci, z traumą. Nie da się zamknąć tych historii w jednym mechanizmie ani opisać zero-jedynkowo. Każda z nich jest inna i skomplikowana. Do tej plątaniny uczuć dochodzi podziw dla ojca – że był siłaczem, straceńcem, marzycielem i miał fantazję.

Himalaizm to niejedyny sposób na ucieczkę od codzienności w pasję czy powinność. Wymieniłyśmy już przykłady innych sposobów: działalność w opozycji czy służba wojskowa. Jednak himalaizm różni się od nich tym, że nie przynosi pożytku innym ludziom, to nie jest misja ani poświęcenie. Ta pasja daje spełnienie tylko temu, kto ją realizuje, innym zaś może przynieść trudne konsekwencje. Nie próbujmy jednak w łatwy i oczywisty sposób oceniać tego, czym jest ona dla rodzin himalaistów. Te rodziny w tak łatwy sposób tego nie czują.

Nanga Parbat. Ich troje i wszystkie pluszaki

Proszę nie robić ze mnie ofiary. Jestem znacznie bardziej interesująca.

Joan Castleman w tytułowej roli życiowej partnerki noblisty. Żona, film w reżyserii Björna Runge

Tomek miał wtedy ze dwadzieścia jeden lat, więc ja dwadzieścia cztery. Nim on umarł, ja go dwadzieścia lat znałam.

Od autorki: nie lubię wywiadów zaczynających się od wstępu, w którym dziennikarz lub dziennikarka opisują prolog spotkania. Zwykle idzie to tak: siedzę w kawiarni w centrum Warszawy, jest ciepły słoneczny dzień. Gwiazda wpada uśmiechnięta, zawstydzona, radosna, poważna. Siada przy stole. Ma na sobie białą koszulę i proste dżinsy od Armaniego, zamawia wodę z cytryną…

Nie lubię, ale nie mam wyjścia. Tu musi być wstęp. Bo to historia życia Joanny Kondrackiej, z którą jako dziecko chodziłam na zajęcia plastyczne i pojechałam raz na obóz narciarski, stała się inspiracją do napisania tej książki.

Bo Joanna jest jedyną bohaterką, z którą trzeba było rozmawiać na raty. Pierwsze spotkanie – godzina w kawiarni, gdy dzieci są na zajęciach. Czarny zeszyt. Druga rozmowa – przez telefon, czterdzieści pięć minut, kiedy Joanna jest sama w samochodzie, w drodze do rodziny, pierwszy lepszy notatnik, który złapałam na dźwięk dzwonka. Trzecia – papier do drukarki, późny wieczór, dzieci Joanny wcześniej zasnęły. Czwarta – długie moszczenie się na kanapie, granatowy zeszyt w kwiatki. I jeszcze dwie, trzy szarpane rozmowy przez telefon, zwykle z samochodu. Czemu się z wami dzielę tymi nieprofesjonalnie wyglądającymi szczegółami pracy reporterskiej? Żebyście wiedzieli, jak wygląda życie samotnej matki dwójki dzieci, która przez rok nie była w stanie znaleźć jednego dnia, by usiąść ze mną jak człowiek na cztery godziny. Bez dziecięcego nasłuchu. I po to, żeby wytłumaczyć, czemu ta opowieść będzie miała irytującą postać pokazu slajdów. Każda rozmowa to inny temat, inny nastrój, inny slajd.

Slajd pierwszy: Max

Joanna Kondracka, doktor psychologii, filozofka, mama Maxa i Toni, była żona Tomka Mackiewicza, „Czapkinsa”: – Patrzyłam na moje dziecko bawiące się na boisku. Widziałam, że stoi niby w grupie, ale nie będąc jej częścią. Widziałam jego niepewność, przygarbione plecy. Pomyślałam: „To jest to. To jest to, co zostało”. Potem moje dziecko pojechało na obóz. Drugiego dnia dostałam informację, że jakiś chłopiec się nad nim znęca. Pomyślałam: „Sępy zwęszyły ofiarę”.

W klasie może być troje grubych dzieci, ale tylko jedno z nich będzie ofiarą. Tylko jedno będzie nazywane „Grubym” i spychane na margines. Które? To najsłabsze. Niekoniecznie najgrubsze. To, które oprócz nadwagi ma konkretne problemy. To, za którym nikt nie stanie. To, które nie ma niewyparzonej gęby, matki pieniaczki, ojca, ojczyma mogącego zabić wzrokiem lub słowem klasowych oprawców.

Najdelikatniejsze w stadzie.

– Mój syn sam wracał ze szkoły. Miał telefon, więc i on, i my czuliśmy się w miarę pewnie. Kupiłam świnki morskie, Maxio po szkole siedział w domu ze świnkami, czasem sobie pizzę odgrzał – był samodzielny. Po śmierci Tomka nie wychodzi sam z domu i nie zostaje w nim bez towarzystwa, bardzo się niepokoi, jak mnie nie ma. I panicznie boi się, że ktoś z nas mógłby lecieć samolotem. Bo on błagał tatę, żeby nie leciał na wyprawę, i przedłużał pożegnanie, jak umiał, żeby tata spóźnił się na lotnisko. Strasznie płakał. Jak nigdy przedtem.

Ale Maxowi się nie udało. Tata na samolot zdążył. I nie jest to wina Maxa, choć on, wbrew wielomiesięcznym przekonywaniom, wciąż myśli inaczej.

Sześć dni przed wyjazdem Tomka był pogrzeb jego przyjaciela. Ojca kolegów Maxa i Toni. Tomek nie mógł wziąć w nim udziału, ale Joanna poszła sama z dziećmi.

„Tatowie umierają” – zrozumiały wtedy. Wcześniej i Tonia, i Max, i pewnie ich koledzy, myśleli, że umierają tylko bardzo, bardzo starzy ludzie. I obcy. A nie ich młodzi, wysportowani i kochani ojcowie.

Joanna uważa, że to dlatego Max tak bardzo nie chciał, żeby Tomek wyjechał.

– Myślę, że był już świadomy, że wyprawa w wysokie góry jest niebezpieczna. Kiedy Tomek wyjechał, Maxio pytał, co u taty, gdzie jest. Razem wchodziliśmy do internetu, żeby to sprawdzić. Wcześniej nigdy nie śledziłam wypraw Tomka dzień po dniu.

Slajd drugi: góra

Kiedy Tomek siódmy raz pojechał na Nanga Parbat, trzeci – z francuską wspinaczką Élisabeth Revol, oni pojechali z przyjaciółmi na narty w Pieniny.

– Maxio rozpaczał, więc ciągle sprawdzaliśmy, gdzie Tomek i Eli są. I któregoś dnia przeczytałam jego wpis: „Jest ciężko, ale walczymy”. Nie przejęłam się, bo Tomek lubił przesadzać, koloryzowywać.

Byłam z dziećmi w pokoju, kiedy przyszła moja koleżanka, Magda, i powiedziała: „Słuchaj, jest słabo”. Weszłam do internetu i to było, jakby nagle zgasło światło.

Od autorki: „Zgasło światło” – podczas naszej siódmej rozmowy wróciłam do tego zdania. Joanna powiedziała, że tak właśnie było, odczuła to niemal fizycznie, jakby dookoła niej zapanowała ciemność. Potem poprosiła, żebym jej to zdanie oddała, bo użyła go już w rozmowie z reporterem Mariuszem Sepiołą, autorem książki Nanga Dream. Opowieść o Tomku Mackiewiczu, i uważa, że należy mu się ono na wyłączność. Nie zgodziłam się, bo chcę pokazać, ile ta śmierć kosztowała jej rodzinę.

A więc kiedy Joanna była z Maxem i Tonią w Pieninach, a Tomek umierał na Nanga Parbat w Kaszmirze, wokół niej zapanowała ciemność.

Slajd trzeci: ferie na nartach

Na narty pojechali bez samochodu. Joanna zamieściła rozpaczliwy post na Facebooku, że są w górach, że ojciec jej dzieci walczy o życie w Himalajach, że nie mają jak wrócić do Warszawy.

Powrót do domu nie ma w takiej sytuacji żadnego logicznego uzasadnienia, ale mimo to człowiek, jak ranne zwierzę, chce zaszyć się w swojej bezpiecznej norze. Tu akurat był też element logiczny: radio na stoku. Od internetu, który we wszystkich portalach informacyjnych nadawał akcję ratunkową na żywo, można było dzieci łatwo odciąć, od telewizji tak samo. Ale od radia nie było jak. Przyjaciele, żeby pomóc rozedrganej Joasi, zabierali Maxa i Tonię na narty, a tam RMF FM między kolejnymi przebojami trąbiło o położeniu Tomka i Eli. O szansach na ratunek, na przeżycie.

Max zapytał mamę: „Czemu jesteś taka smutna? Co u taty?”.

Było coraz trudniej utrzymywać sprawę w tajemnicy. Joasia oględnie powiedziała Maxowi, że na Nanga Parbat są problemy.

– Jak w niedzielę rano okazało się, że chłopaki po Tomka nie pójdą, przyjechali po nas znajomi znajomych. Umówiliśmy się, że ze względu na dzieci nie będziemy po drodze włączać radia.

Znajomi znajomych byli w okolicy. Mieli dostatecznie duży samochód, żeby zabrać ich troje, bagaże i narty. I nie włączyli radia.

– W samochodzie, kiedy Tonia spała, Maxio zapytał, co się dzieje z tatą. Powiedziałam, że tata nie wrócił. Że poszli w góry, udało się sprowadzić Élisabeth, ale taty nie.

Max się rozpłakał. Zwymiotował. Zasnął.

Joanna dostała gorączki.

Tonia, kiedy obudziła się i dowiedziała, że tata nie wróci, wściekła się. Na Joannę. A potem wykrzyczała: „To gdzie ja teraz pojadę na wakacje?!” – bo ostatnie spędziła u taty, w Irlandii.

Joanna przez kilka dni, zapewne za sprawą temperatury, miała trudności w odróżnianiu, co jest prawdą, a co nie.

Tonia przez kilka najbliższych dni leżała z głową pod kocem i krzyczała, kiedy ktokolwiek wspominał jej tatę: „Nie mówcie o tym, bo mi smutno!”.

Max, odwrotnie, wypytywał. Bardzo chciał wiedzieć, kto wie o śmierci taty. Komu jest przykro. Prosił, żeby mama zapytała na Facebooku: kto płakał po śmierci Tomka?

Ludzie odpisywali. „Ja”. „I ja, Maxiu”, „Wszyscy płakaliśmy”.

Spali w jednym łóżku. Ich troje i wszystkie pluszaki.

W rogach pokoju dzieci rozsypały sól – żeby powstrzymała duchy od złażenia się.

W nogach łóżka ustawiły miski z wodą – żeby ostrzegły, jeśli jakiś duch próbowałby się jednak zakraść.

Joanna wypożyczyła z biblioteki dla dzieci książki o umieraniu. A prawdę mówiąc, wypożyczyła jej na swoje konto i przyniosła do domu znajoma.

Małą książkę o śmierci Pernilli Stalfelt, Czarne życie Amandy Eriksson oraz Esbena i ducha dziadka Kima Fupza Aakesona i Evy Eriksson.

W łóżku czytała je dzieciom na głos. Wcześniej przeczytała sama, żeby wiedzieć, czego się spodziewać.

Max napisał list: „Tato, jeśli tu jesteś, daj mi jakiś znak”.

Tonia ulepiła tatę z plasteliny. Zapytała: „Czemu musieli iść po tę głupią Francuzkę? Czemu po tatę nie przyleciał helikopter?”.

Z głową pod kocem prosiła wszystkich, żeby nie mówili już o tym, co się zdarzyło na Nanga Parbat.

– Pomogli nam wtedy przyjaciele i znajomi, nawet dalsi. Ktoś wezwał do mnie lekarza, ktoś przywiózł leki, ktoś zrobił zakupy. Czułam się przez ludzi zaopiekowana, jakoś otulona kocem.

Tonia o śmierci taty zaczęła słuchać – i mówić – dopiero po dłuższym czasie.

– Gdy po wakacjach poszła do szkoły, głowiłam się, jak delikatnie przekazać rodzicom innych dzieci informacje o Tomku. Okazało się, że niepotrzebnie: któregoś dnia koleżanka Toni zapytała mnie: „A jak umarł tata Toni?”.

Nim Joanna zdążyła zebrać myśli, Tonia z wielką wprawą opowiedziała wszystko sama. Jakby robiła to już wiele razy.

– Tata koleżanki słuchał tego niewzruszony. Zrozumiałam wtedy, że i on dobrze znał tę historię. Kiedy Tonia zaczęła już mówić o tacie, nie mogła przestać.

Slajd czwarty: dzieci

Sprowadzona z sześciu tysięcy metrów przez Adama Bieleckiego i Denisa Urubkę, którzy akurat byli w pobliżu, tak to nazwijmy – Élisabeth Revol wróciła do Francji. Zbiórkę pieniędzy na wyprawę przekształciła w zbiórkę na dzieci Tomasza Mackiewicza.

Drugą zorganizowano równolegle w Polsce. Obie przyniosły w sumie milion dwieście tysięcy złotych.

Zbiórka Élisabeth Revol dała sto pięćdziesiąt siedem tysięcy euro. Revol w swojej książce przedstawia szczegółowe rozliczenie tych pieniędzy.

Jedenaście tysięcy poszło na spłatę zaliczki na akcję ratunkową (większość kwoty, dwadzieścia tysięcy, została wypłacona z ubezpieczenia Francuzki).

Część pieniędzy poszła na obsługę zbiórki, a większość pieniędzy, w sumie sto trzydzieści dwa tysiące euro, została przekazana dzieciom Tomka.

Dzieci jest troje.

W niektórych artykułach, pisanych na gorąco, pojawiała się informacja, że jest czwórka.

Xawery, brat bliźniak Maxa, umarł tuż przed porodem. To z jego powodu niektórzy pisali, że Tomek opuścił czworo dzieci.

A to jedno z nich opuściło jego.

Kiedy jechał na wyprawę, dzieci było troje: Max, Tonia, z małżeństwa z Joanną, i Zoja, córka z drugiego związku Tomka.

Na każde z dzieci wypadło po czterdzieści cztery tysiące euro – podaje Revol.

– Tego nie będę komentować.

Przez „to” Joanna rozumie wysokość kwoty.

Nie będzie komentować, ile dokładanie dostała pieniędzy, bo rozmowy z Eli Revol są w toku. A rozmowy o pieniądzach, jak wiemy, lubią ciszę i spokój.

Między Tonią a Zoją jest trzynaście miesięcy różnicy, więc także temat dzieci jest trudny.

I praw do Tomka. Do jego wizerunku, jego dorobku, czyli fotografii i pamiątek.

Na emocje związane z żałobą po ojcu dzieci i po byłym, długo kochanym mężu nałożyły się emocje związane z tym, co serwowały media.

A wszystko to wśród niezliczonych wywiadów, hejterskich komentarzy, zdjęć przedstawiających straszliwie odmrożone ręce Revol, upubliczniania opisów ostatnich chwil życia Tomka, jego walki z narkotykami, z alkoholem, romantycznych szczegółów dotyczących jego nowego związku. Papier i ekran przyjmowały wszystko.

Slajd piąty: ośrodek

Dawno, dawno temu Witek, brat Joanny, trafił do monarowskiego ośrodka dla osób uzależnionych w Gaudynkach, wsi na Mazurach. Joanna przyjechała go odwiedzić. Przy bramie przywitało ją dwóch chłopaków. Nie od razu połapali się, że jest gościem, początkowo sądzili, że mają do czynienia z nową kandydatką na leczenie.

Sprawdzili jej źrenice (przesadnie rozszerzone, tak samo jak zwężone mogą sugerować, że człowiek jest pod wpływem narkotyków), ciśnienie, kazali chuchnąć (osoba pod wpływem alkoholu nie może zostać przyjęta). Ponieważ przeszła testy, wpuścili ją. A kiedy już wyjaśniło się, że nie przyjechała jako pacjentka, tylko jako gość, jeden z nich, Tomek, oprowadził ją po terenie.

– Miał tam ksywę „Wegeta”, bo był wegetarianinem. Jak ja. Biedny, nie bardzo miał tam co jeść, bo w ośrodku żywili się tym, co im wyrosło i co wyhodowali. Mieli świnie i kury, ale wegetarianinowi było głodno. Od czasu do czasu coś mu podsyłałam – kotlety sojowe, jakieś warzywa… Zaczęliśmy do siebie pisać. On zawsze bardzo grzecznie, zaczynał od: „Droga Joanno…”.

W ośrodku Tomek nie tylko odstawił narkotyki, ale też zdał maturę i zrobił prawo jazdy. A kiedy zakończył leczenie, zaczął pracować w pobliskim tartaku.

– Ciągle był związany z ośrodkiem. Wszyscy go tam bardzo szanowali, jako absolwenta, tego, który wytrwał i któremu się udało. Wynajął trzyizbową chatkę od jakiejś babuleńki, gdzie było zimno jak nie wiem co, a zamiast łazienki był wychodek. Pracował w tartaku i raz na jakiś czas jeździł do ośrodka po jedzenie. Przywoził dziesięć toreb naleśników w proszku i galaretkę.

A ona?

Ona studiowała w Warszawie, miała chłopaka, z którym ciągle schodziła się i rozchodziła. Rodzice chłopaka mieli dom na warszawskim Żoliborzu z niedokończonym basenem w ogrodzie. W domu, a już zwłaszcza w prawie basenie, w którym chłopak urządził sobie letni pokój, odbywały się wspaniałe imprezy. Warszawska bajka.

Co jakiś czas jeździła, niekiedy z chłopakiem, na weekend do trzyizbowej chatki Tomka. Czasami Tomek przyjeżdżał na żoliborskie imprezy.

Coś iskrzyło.

Aż w końcu Witek, brat Joasi, skończył leczenie w ośrodku i postanowili razem z Tomkiem przyjechać na stałe do Warszawy.

Tomek, który pochodził z Częstochowy, nie miał w Warszawie żadnego punktu zaczepienia. To znaczy miał: Witka, Joasię i ich rodziców.

– Na początku więc pomieszkiwał u mnie, a pracował u naszego taty.

Coś budował, coś naprawiał, był niesłychanie zdolny. Jeśli nie umiał czegoś zrobić od razu, szybko się uczył.

Iskrzyło mocniej, ale sprawa była skomplikowana: ona studentka, on pracownik fizyczny. Ona jak ryba w wodzie na żoliborskich imprezach w niedokończonym basenie, on wciąż szukający swojego miejsca. Nigdzie do końca nie pasował. Ani w tartaku, ani w prawie basenie. Ona w rozstaniach i powrotach do warszawskiego chłopaka, zadowolona, że ma adoratora. On oczekujący rozstrzygnięcia.

Tak mijały im miesiące. Byli bliżej, dalej, bardzo blisko, zrywali.

Slajd szósty: Indie

Tata Joanny, Witka i Małgosi Kondrackich jest niewidomy. Kocha Indie, zawsze kazał się strzyc na hinduską modłę.

Co jakiś czas tata Joanny ruszał do Indii. Chętnie brał ze sobą kogoś, kto mógł być jego oczami.

Miłością do Indii zaraził Tomka. Poszło łatwo, Tomek jak gąbka chłonął przygody.

Dał mu swoje kontakty, a Tomek spakował się i drogą lądową, bo tak było najtaniej, z tysiącem przygód, bo to było nieuniknione, ruszył do Azji.

W Indiach, w ośrodku świeckiej zakonnicy, Haliny Pyz, miał uczyć dzieci angielskiego.

– Tata znalazł mu ten wolontariat. Wydaje mi się, że to raczej te dzieci mogły uczyć Tomka angielskiego, ale niewątpliwie on się nimi opiekował. Miał świetny kontakt z dziećmi, lgnęły do niego.

Tomek był umówiony z tatą Joanny w Katmandu. Przejechał Bangladesz rowerem, dotarł do Nepalu, potem pojechali we dwóch do Laosu i Kambodży. Tam się pożegnali, Tomek zawędrował jeszcze do Chin i podjął decyzję o powrocie, kompletnie bez pieniędzy, do Polski.

Kiedy wrócił, do Indii poleciała, z dwiema koleżankami, Joanna. Zdążyli się na chwilę spotkać, zachwycić sobą, zakochać, pożegnać.

W Indiach Joanna pokłóciła się z dziewczynami. Rozdzieliły się w Ladakh. Joanna sama przez kilka dni jechała do Bangalore, do zakonnic prowadzących tam dom dla niewidomych dzieci. Mało nie umarła ze strachu. Ale jednak przeżyła, w końcu to była jej trzecia podróż do Indii.

Po siedmiu tygodniach, wypełnionych między innymi pomaganiem zakonnicom w opiece nad dziećmih i szaleńczymi przejażdżkami skuterem z siostrą Agatą, Joanna wróciła do Warszawy. I do Tomka. W końcu oficjalnie zostali parą.

– Podróż go zmieniła. Byłam pod wrażeniem. Zaimponowało mi, że choć w Warszawie cienko prządł, zrobił taką mocną rzecz. Zobaczyłam w nim kogoś nowego. Nie Tomka – absolwenta ośrodka dla osób uzależnionych i wymagającego pomocy, tylko – Tomka mężczyznę.

I to mężczyznę opalonego, uczesanego jak jej tata, ubranego w T-shirt z napisem „Free Tibet”, kupiony nie w warszawskiej galerii handlowej, tylko gdzieś tam, w dalekiej Azji. Wow.

– Całą noc chodziliśmy po Warszawie, rozmawiając i pijąc alkohol.

Wynajęli mieszkanie.

Tomek u taty Joasi budował altankę, płotek, zarabiał niewiele i cierpiał, bo taka praca nie dawała mu satysfakcji. Poczucia sensu.

Zatrudnił się u kolegi, który miał firmę komputerową. Trochę lepiej mu się wiodło, dużo się uczył, był bardzo bystry, nadal jednak trochę cierpiał, bo kolega zarabiał dużo, a on mało.

Źle znosił listopad. Ciemność. Beznadzieję.

– Nie mieliśmy kasy, więc wieczorami siedzieliśmy w domu. Bo co można robić bez pieniędzy? Weszliśmy w rytm codziennej rutyny.

Oboje ich to uwierało. Tomek nauczył się trochę o komputerach i pojechał do Hamburga do swojej siostry, Agnieszki. W Hamburgu żyło się łatwiej. W dniu, w którym przyjechał w odwiedziny do Warszawy, Joasia dowiedziała się, że dostała stypendium naukowe w Niemczech.

Stali na przystanku autobusowym na wiadukcie gdańskim, gdy Tomek nagle zapytał: „Słuchaj, a może ty byś kiedyś została moją żoną?”.

I zaprosił ją do Hamburga, gdzie mieszkał kątem u swojej ciepłej, opiekuńczej, wiecznie go wspierającej starszej siostry.

Po Hamburgu jeździli rowerami, spali w lesie, w rozbitym byle gdzie namiocie, jedli byle co, byle tanio, bo pieniędzy wciąż mieli za mało.

Potem stworzyli związek na odległość, Joanna pojechała do Tybingi, na Uniwersytet Eberharda Karola, a Tomek został w Hamburgu.

On łapał dorywcze prace, ona miała przyzwoite stypendium, pięćset euro, które wystarczyłoby na spokojne życie, gdyby nie to, że po przyjeździe musiała wpłacić w akademiku kaucję. To sprawiło, że przymierała głodem. Raz Tomek, chcąc ją wesprzeć, wysłał jej w liście dziesięć euro. Do dziś Joanna rozrzewnia się, wspominając ten prezent.

A potem wrócili do Warszawy i wzięli ślub. Z przyjęciem weselnym w ogrodzie jej rodziców na warszawskim Żoliborzu, które przygotowali sami.

Podczas ślubu Tomek powiedział Joasi, że raz na jakiś czas będzie musiał wyjechać. Sam.

Ona też marzyła o podróżach, więc ani jej to nie przestraszyło, ani nie uraziło.

Uzgodnili, że czasem Tomek pojedzie sam, a czasem pojadą gdzieś razem.

– Marzyłam o wspólnym wyjeździe do Azji, ale na to potrzebowaliśmy pieniędzy. Pomyśleliśmy, że pojedziemy do Irlandii, tam uzbieramy forsę i ruszymy w wymarzoną podróż. Rodzina? Chciałam mieć dzieci, ale myślałam, że uda się jakoś to połączyć.

Jakoś.

Slajd siódmy. Irlandia

Wyjechali. Zderzenie z rzeczywistością było bolesne.

Oboje dostali pracę w tej samej fabryce podzespołów. Osiem godzin wkładania malutkich metalowych rzeczy w nieco większe metalowe rzeczy.

Świetna pensja. Nuda. Poczucie bezsensu. Frustracja.

W weekendy odreagowywali, pływając. Nurkowali w oceanie.

Wpadli do Brukseli w odwiedziny do jej szkolnej koleżanki, Helenki. Jej mąż zabrał ich na ściankę wspinaczkową. „Człowieku, masz duży talent!” – powiedział Tomkowi.

Po powrocie do Irlandii Tomek nabył sprzęt i zaczął się ostro wspinać. Kupił Joasi buty wspinaczkowe, więc czasem jeździli w skałki razem.

Wykończeni podzespołami, zmienili pracę. Ona trafiła jako pomoc do domu opieki, on do warsztatu samochodowego.

– Tomkowi w Irlandii było dobrze. Zarabiał, lubił to, co robił, miał kumpli. Tam czuł się u siebie. Mnie brakowało Żoliborza.

Wrócili.

Zamieszkali niedaleko wiaduktu, na którym Tomek się oświadczył, w mieszkaniu, które kupili jej rodzice, a on wyremontował.

Tu znów ona była u siebie, on obcy.

– Irlandczycy są wyluzowani, bezpośredni, Tomek czuł się wśród nich jak ryba w wodzie.

Wrócili do Irlandii.

Joanna dostała wymarzoną pracę: w Fundacji Paula Newmana miała prowadzić pracownię ceramiczną dla ciężko chorych dzieci. Była pierwszą osobą z Europy Wschodniej, którą przyjęto tam do pracy. I jedyną, która zamiast dwudziestu lat miała trzydzieści dwa.

Tomek wrócił do pracy w warsztacie.

Wynajęli dom, do spółki z żoliborskimi przyjaciółmi. Sprowadzili warszawskiego psa i kota, żeby było bardziej domowo.

Zdecydowali się na in vitro, bo chcieli mieć rodzinę (jeden z późniejszych biografów Tomka, Dominik Szczepański, napisze o tym tak: „Joanna mówi mu, że chciałaby mieć dzieci. W odpowiedzi Tomka nie czuć na początku wielkiego entuzjazmu, ale z czasem to się zmienia”).

In vitro się udało. Joasia zaszła w bliźniaczą ciążę.

Tomek pojechał z przyjacielem, Markiem Klonowskim, na swoją pierwszą dużą wyprawę: na Mount Logan w Kordylierach. Najwyższy zimny szczyt Kanady nigdy niezdobyty przez Polaków.

Dwudziestego piątego dnia wyprawy chłopcy stanęli na szczycie. Tomek nakręcił krótki filmik, płacząc ze szczęścia, i zadzwonił do Joanny. Marek oświadczył się swojej dziewczynie.

Byłoby cudownie, gdyby nie to, że kończy im się jedzenie, a muszą jeszcze zejść.

Ciężarna Joasia czuje się samotna. Martwi się, co będzie z nią, z dziećmi, jeśli Tomek nie wróci. Martwi się, co będzie z Tomkiem i Markiem, jeśli nie dostaną zapasów, i załatwia im paczkę żywnościową, która spada im dosłownie z nieba.

Joannie udało się uprosić kanadyjskiego pilota, Paula Clausa, żeby znalazł chłopaków i zrzucił im żywność. Claus nie tylko się zgadza, ale robi to za darmo.

Tomek i Marek wracają cali i względnie zdrowi, nie licząc drobnych odmrożeń. Tomek jest szczęśliwy. Joanna jest szczęśliwa.

Przyjaciele zamienili się z nimi na pokoje, żeby nowa rodzina miała jak najwygodniej. Kiedy Joanna leżała miesiąc na patologii ciąży, Tomek odnowił dom. Sam wybrał kolory, sam pomalował. Było pięknie.

I nagle wszystko szlag trafił.

Slajd ósmy. Upadek

Błąd lekarza. Niedopatrzenie. Jedno z bliźniąt, Xawery, umiera.

Ludzie myślą, że śmierć bliźnięcia to nic, błahostka, przecież rodzicom zostało drugie dziecko. To tak nie działa. Dziecko to dziecko, czy jedynak, czy bliźniak, jego utrata przeszywa bólem na wskroś.

Joanna i Tomek zatapiają się w smutku. Problemy przyciągają problemy: w ogólnym kryzysie Tomek traci pracę w warsztacie. Polscy przyjaciele, z którymi dzielili dom, rozstają się.

Jest jesień, wilgoć w powietrzu, wilgoć w domu. Za oknami leje. Nie ma pieniędzy, są smutek i poczucie beznadziei. Nie ma szans na podróż po Azji. Kłótnie.

Wracają do Warszawy, gdzie żadne z nich nie ma pracy, ale jest przynajmniej własne mieszkanie, w którym Tomek samodzielnie wyremontował łazienkę tak, że wygląda jak wnętrze statku. Pięknie i funkcjonalnie. Przywożą ze sobą naczynie z prochami Xawerego. W Irlandii można urnę trzymać w domu, nie wiedzą, że polskie prawo na to nie pozwala.

Max ma rok, kiedy Tomek jedzie w góry Tien-szan. Sam. Garść prochów zmarłego synka wsypuje do żółtego pudełka i zabiera ze sobą. Zdobywa Chan Tengri (6995 m n.p.m.), na jego szczycie zostawia pudełko. Włącza kamerę. Żegna się z Xawerym, płacze.

Wrzuca film na YouTube’a.

Po powrocie Tomek naprawia samochody, kupuje kampera, jeżdżą nim po kraju. Zakłada firmę, bo dzięki Markowi Klonowskiemu nauczył się stawiać maszty pomiarowe. Praca idzie mu dobrze, gorzej z firmą. Zapomina płacić podatki, zmieniają się przepisy, firma upada. Sprzedaje kampera. W sumie mieli piętnaście samochodów. Tomek kupuje je, używa, sprzedaje. Kupuje żaglówkę, pływają nią po Mazurach, sprzedaje żaglówkę, myśli o domu na wsi.

W tym intensywnym życiu decydują się na kolejne dziecko.

Jednocześnie Tomek z Markiem wymyślają Nanga Parbat – zimą, bo wtedy płaci się pięć procent letniej stawki za wejście, a oni przecież nie mają pieniędzy. Joasia jest już w takiej depresji po stracie jednego z dzieci, że nie jest w stanie przestraszyć się tym pomysłem.

Kiedy jest w ciąży z Tonią, Tomek i Marek ruszają w Himalaje. Tomek zapomina aparatu fotograficznego, Joasia pędzi na dworzec, żeby mu go dowieźć.

Nanga Parbat nie pozwala się zdobyć.

Rodzi się Tonia.

Kiedy ma pół roku, Tomek mówi, że zakochał się w innej kobiecie. I że ona spodziewa się dziecka.

Joanna zostaje sama na Żoliborzu z kilkumiesięczną Tonią i trzyletnim Maxem.

Po