Rasputin Nieznany - Artur Marino - ebook

Rasputin Nieznany ebook

Marino Artur

0,0

Opis

Pasjonująca, sensacyjno-ezoteryczna historia Rasputina. To ewenement w skali globalnej, bo do tej pory casus Rasputina zgłębiali jedynie historycy i pisarze zajmujący się literaturą faktu. Tutaj autor wychodzi poza metodę naukową, otwiera się na świat cudów, magii, healerów, jasnowidzów, proroków, mesjaszy i świętych. Korzysta ze spuścizny mistrzów i nauczycieli duchowych. Sięga do świętych pism religijnych i własnych doświadczeń z zakresu parapsychologii i ezoteryki. Efekt jest zdumiewający.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 493

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Artur Marino

Rasputin Nieznany

Podróż przez ezoteryczną Rosję

e-mail: [email protected]

https://www.facebook.com/profile.php?id=100064267141759

fotografia na okładce Anna Pietrzyk

© Artur Marino, 2024

Pasjonująca, sensacyjno-ezoteryczna historia Rasputina. To ewenement w skali globalnej, bo do tej pory casus Rasputina zgłębiali jedynie historycy i pisarze zajmujący się literaturą faktu. Tutaj autor wychodzi poza metodę naukową, otwiera się na świat cudów, magii, healerów, jasnowidzów, proroków, mesjaszy i świętych. Korzysta ze spuścizny mistrzów i nauczycieli duchowych. Sięga do świętych pism religijnych i własnych doświadczeń z zakresu parapsychologii i ezoteryki. Efekt jest zdumiewający.

ISBN 978-83-8369-613-3

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

CZĘŚĆ PIERWSZARasputin Anno Domini 2023

I KLUCZE POZNANIA

Była jesień 1998 roku. O zmierzchu wracałem od brata, który mieszkał w centrum miasta. Pora roku i ten półmrok wprawiły mnie w szczególny nastrój. Wydawało mi się, że gdzieś po drodze jest punkt ksero. Znalazłem go. Znajdował się w starej kamienicy, wystarczyło pokonać ledwie kilka schodków. Wszedłem do środka. Około pięćdziesięcioletni mężczyzna w okularach nie reagował, najwyraźniej czymś zajęty. Podszedł do mnie dopiero po chwili. Podałem mu otwartą książkę i poprosiłem o kserokopię zdjęcia znajdującego się na jednej ze stron. Kiedy ją ode mnie wziął, rzucił okiem na fotografię, lekko się uśmiechnął i powiedział jakby do siebie: „O! Griszka”.

Rasputin nie żyje od ponad stu lat, ale to nie ma znaczenia, wciąż jest rozpoznawany i zwraca uwagę. W powszechnej opinii był postrzegany skrajnie negatywnie, a że „zło się dobrze sprzedaje”, skorzystał z tego skwapliwie przemysł filmowy. Pierwsze filmy o Rasputinie powstały już w dwudziestoleciu międzywojennym. Na przestrzeni lat ukazało się sporo kolejnych ekranizacji historii życia szalonego mnicha. Niewiele z nich miało jakąkolwiek wartość poznawczą, bo filmowe scenariusze rządzą się swoimi prawami. Niewielu też aktorów było w stanie odegrać przekonująco głównego bohatera. Jeśli ktoś temu sprostał, to na pewno Alan Rickman, który za film „Rasputin. Ciemny sługa” z 1996 roku został nagrodzony Złotym Globem.

Pamiętam, jak ze starszą córką oglądaliśmy rysunkowy film „Anastazja” z 1997 roku i pamiętam jej strach, bo „był tam ten straszny Rasputin”. I taki Rasputin ciągle się pojawia w filmowych produkcjach. Widzieliśmy jego demoniczną postać w „Hellboy” z 2004 roku czy „King’s Man: Pierwsza misja” z 2021 roku. Jest coraz bardziej złowrogi, coraz straszniejszy i ze swoim przeszywającym spojrzeniem w całości przynależy do sił zła.

Teoretycznie znacznie łatwiej odnaleźć prawdziwego Grigorija Rasputina w literaturze popularnonaukowej i beletrystyce. Na przestrzeni lat temat ten podejmowany był przez dziesiątki historyków i pisarzy, w tym wielu o wielkich nazwiskach i zasłużonej sławie. Niektórzy z nich dokonali wysiłku wręcz tytanicznego. Dla przykładu Douglas Smith poświęcił swojej pracy sześć lat, odwiedzając w poszukiwaniu źródeł historycznych siedem państw.

Siłą rzeczy nasuwa się pytanie: Na ile dotychczasowi badacze przypadku mnicha z Pokrowskoje zbliżyli się do prawdy? Czy udało im się w swoich dociekaniach rozświetlić nieco mgłę osłaniającą jedną z największych zagadek współczesnego świata?

Odpowiedź nie może być twierdząca, bo wciąż jest więcej pytań i niejasności, niż wniosków, które mogłyby prowadzić do odkrycia tajemnicy Rasputina. Trudno zresztą, by było inaczej, bo w tym przypadku potrzebna jest nowa metoda badawcza. Trzeba się oprzeć na materiałach źródłowych, na historii, na faktach, ale później konieczne jest obranie innego kierunku. Tu do zrozumienia potrzebne są „klucze poznania”[1]. Bez nich powstawać będą wciąż nowe biografie Rasputina, które jednak do jego historii nic nowego nie wniosą.

[1] Łk 11,52

II„KTO MA USZY, NIECHAJ SŁUCHA”[1]

„Złe miłego początki” — tak sparafrazowałbym znane powiedzenie, aby określić to, co stało się na początku roku 1999. Zaproponowałem jednemu z pism ezoterycznych opublikowanie mojego artykułu o Rasputinie. Okazało się jednak, że wkrótce w tym miesięczniku ma zostać opublikowany inny tekst poświęcony „mnichowi z Syberii”, co zdaniem redaktora naczelnego wyczerpywało zapotrzebowanie na artykuły poświęcone Rasputinowi. Był też inny problem: tekst okazał się zbyt obszerny, jak na wymogi czasopisma. Moja frustracja nie trwała jednak długo. Postanowiłem kontynuować pracę i w efekcie napisałem tę książkę.

Aby wyjaśnić, jak dotarłem do tego punktu, jak stałem się pisarzem i poszukującym prawdy ezoterykiem, muszę cofnąć się do roku 1992, do czasu, gdy ogarnęły mnie mroki depresji. Pod wpływem choroby zacząłem szukać odpowiedzi na najważniejsze pytania, jakie pojawić się mogą w umyśle człowieka. W ciągu trzech lat przeczytałem kilkaset książek dotyczących religii, filozofii, parapsychologii[2] i ezoteryki[3]. Niezbyt wiele miała tu do zaoferowania filozofia i teologia katolicka. Opisywany tam świat podany był w sposób dogmatyczny, zawiły i nieprzekonujący. Jedynymi dla mnie światlejszymi jej przedstawicielami byli Anthony de Mello i Bede Griffits. Przejawiali oni silne zainteresowanie filozofią Wschodu i dlatego, jak wielu przede mną, skierowałem się w swoich poszukiwaniach w tym właśnie kierunku. Poznałem niezwykłą głębię Wiedzy przekazywanej przez Ramanę Maharishiego, Jiddu Krishnamurtiego, Osho, Gurdżijewa czy Sathya Sai Babę. W aśramie[4] tego ostatniego w latach 1993—1994 byłem dwa razy (w sumie trzy miesiące). Tam też podczas drugiego pobytu poznałem Andrzeja Lewandowskiego, znanego w kraju uzdrowiciela, jasnowidza, mistyka, a dla mnie przede wszystkim twórcę filozofii. Spotkanie z nim sprawiło, że wiele spraw ujrzałem w innym świetle, a elementy zagadkowej mozaiki układać się zaczęły w jedną spójną całość. Spędziłem przy Andrzeju Lewandowskim dwanaście lat (1993—2005) i było to bezcenne doświadczenie. Ślady tego doświadczenia odnaleźć można w moich książkach z tamtego okresu: Sen Brahmy i Jezus Tańczący.

W drugim wydaniu książki o Rasputinie znajdzie się jeszcze więcej odniesień do tego mistrza. Bycie poza kręgiem Andrzeja Lewandowskiego dostarczyło mi natomiast niezbędnego dystansu, innej perspektywy. Moim największym pragnieniem — nazywam to efektem ubocznym depresji — była zawsze przeogromna chęć zrozumienia, badanie, odkrywanie. Postrzegałem siebie bardziej jako badacza niż wyznawcę. Wyznawca raczej nie ma wątpliwości, badacz musi je mieć. Może dlatego właśnie z czasem znalazłem się gdzieś z boku. Doceniając ogromną rolę w moim życiu zarówno Sathya Sai Baby, jak i Andrzeja Lewandowskiego, wybrałem inną ścieżkę.

Andrzej Lewandowski zmarł w czerwcu 2023 roku. Dowiedziałem się o tym podczas tygodniowych wakacji spędzanych z żoną na południu kraju. Mimo że od lat nie było mnie w jego otoczeniu, zdarzenie to odbiło się mocnym echem w moim wnętrzu. Pomysł, aby do książki o Rasputinie wrócić, kiełkował od kilku miesięcy, ale teraz nabrał wyraźnego kształtu. Poczułem silny przypływ energii pchającej mnie właśnie w tym kierunku. Zaraz po powrocie zabrałem się do pracy.

Zaistniała sytuacja była podobna do tego, co wydarzyło się dwadzieścia pięć lat wcześniej. Sylwestra 1998 roku spędzałem z żoną w Lądku Zdroju, wraz z dużą częścią grupy Lewandowskiego. Pisałem wtedy artykuł o Rasputinie i moje myśli opanował jeden temat. Wciąż nie mogłem zrozumieć, jak to było możliwe, że obdarzony zdolnością jasnowidzenia Rasputin nie wiedział, iż Jusupow wciąga go w śmiertelną pułapkę. To pytanie zadałem Andrzejowi. Natychmiast zripostował: „Ależ oczywiście, że wiedział!”. Był to punkt zwrotny w moim rozumieniu postaci Rasputina. Niedługo później podjąłem decyzję o rozpoczęciu pracy nad książką.

[1] Mt 11,15

[2] Parapsychologia — dziedzina zajmująca się tą częścią naszego życia, która wymyka się racjonalnemu umysłowi.

[3] Ezoteryka — pradawna wiedza dostępna tylko dla wtajemniczonych, przekazywana z pokolenia na pokolenie i wymagająca wnikliwego studiowania. Dokonujące się w tym procesie wtajemniczenie jest wyłącznie indywidualne.

[4] Aśrama — ośrodek zakładany wokół mistrza duchowego, skupiający jego uczniów i wyznawców.

III PRZYCZYNY NIEZROZUMIENIA

Pamiętam, jak w moje ręce trafiła książka Święty demon Rasputin i kobiety René Fülöpa Millera. Ten amerykański pisarz, socjolog i historyk kultury pochodzenia austriackiego napisał ją już w roku 1927. Czytałem jego dzieło z niemałym zdumieniem i fascynacją. Spojrzałem na Rasputina z perspektywy wiedzy parapsychologicznej i ezoterycznej, która odrzucała stereotypowy wizerunek tej postaci. Z tego względu zobaczyłem go nie tyle jako rozpustnego chłopa z Syberii, który zrobił niesamowitą karierę na carskim dworze, co jako mistyka, świętego. Ignorowanie perspektywy parapsychologicznej i ezoterycznej jest przyczyną niepowodzenia w badaniu fenomenu Rasputina. Metodologia historii nie jest w stanie go objaśnić. Warunkiem osiągnięcia efektu poznawczego jest wyjście poza metodę naukową i otwarcie na świat cudów, magii, huny, healerów, szamanów, jasnowidzów, astrologów, chiromantów, tarocistów, proroków, mesjaszy i świętych. Żeby zrozumieć Rasputina, trzeba poznać spuściznę wschodnich mistrzów i nauczycieli duchowych, ze szczególnym uwzględnieniem tych, którzy pochodzą z Indii. Trzeba studiować wedy, upaniszady, apokryfy i kanoniczne ewangelie oraz inne pisma wielkich religii. Bardzo pomocne byłyby własne doświadczenia z zakresu parapsychologii, czy też ezoteryki, a wręcz bezcenny — czas spędzony w otoczeniu charyzmatycznych mistrzów duchowych. Tylko w takim wypadku możliwe jest par excellence poznanie Rasputina.

Poruszane powyżej kwestie staną się zupełnie jasne i zrozumiałe jeśli odniesiemy je do znanej nam kulturowo historii chrześcijaństwa. Analizy tego, kim był Jezus, i wszystkiego, co było z nim związane, nie dokonywali historycy. To była dziedzina przeznaczona do wyłącznej eksploracji przez wykształconych teologów. Jak na przykład miałby historyk wytłumaczyć dokonaną przez Jezusa zamianę wody w wino, rozmnożenie żywności, czy też chodzenie po wodzie? Zakładając, że opisywane przez ewangelistów wydarzenia faktycznie miały miejsce, naukowe do nich podejście musiałoby się skończyć całkowitą ich dyskredytacją.

Z tym, do czego może prowadzić próba racjonalnego, naukowego i nieulegającego zabobonom myślenia, możemy zetknąć się w biografii Rasputina napisanej przez Douglasa Smitha. Ten, wspominany już wcześniej, amerykański historyk, znawca Rosji, wykładowca uniwersytecki, dyplomata, osobisty tłumacz Ronalda Reagana napisał liczącą ponad dziewięćset stron książkę Rasputin. Reklamowano ją jako prawdziwą i najbardziej kompletną biografię Rasputina, „hipnotyczną i zdumiewającą”.

W jednym z rozdziałów Smith opisuje i analizuje to, co zostało później nazwane jako „cud w Spale”. To wtedy Rasputin miał uzdrowić na odległość znajdującego się w krytycznym stanie, chorego na hemofilię carewicza. „Rzekomo cudowne wyzdrowienie Aleksego w Spale — pisał Smith — i niejasna rola Rasputina w tym zdarzeniu rodzą ogólniejsze pytanie o jego często odnotowywane, choć słabo rozumiane i bardzo zmitologizowane moce uzdrawiające. Ale czy naprawdę posiadał moc uzdrawiania? A jeśli tak, to jak to wytłumaczyć? Na czym dokładnie polegała owa niezwykła siła i w jaki sposób działała?”.

Będąca w rozpaczy Aleksandra wysłała telegram do Rasputina z błagalną prośbą o pomoc. Szybko dostała odpowiedź: „Bóg zobaczył wasze łzy i usłyszał wasze modlitwy. Nie smućcie się. Chłopiec nie umrze. Nie pozwólcie lekarzom zbytnio go dręczyć”.

Aby wytłumaczyć to, co się wtedy stało, Smith sięgnął do badań naukowców, którzy ustalili związek pomiędzy stresem a zdrowiem fizycznym: „Okazało się, że zwyczajny relaks nie tylko obniża ciśnienie krwi, lecz także łagodzi bezsenność, arytmię serca, alergie i ostry ból. W tamtych czasach medycyna nie znała żadnego sposobu leczenia hemofilii (…), dlatego wskazówka, aby zostawiono go w spokoju, miała zasadnicze znaczenie dla jego wyzdrowienia. Zwłaszcza jeśli weźmie się ją pod uwagę razem z przekazanymi przez niego słowami nadziei i zapewnieniem, że wszystko będzie dobrze. Aleksy przejmował spokój matki, odprężył się, jego ciśnienie krwi prawdopodobnie się obniżyło, ból zelżał i stan chłopca uległ poprawie”.

Jednak w świetle wspomnień damy dworu Anny Wyrubowej takie tłumaczenie nie wygląda już przekonująco. „Gdy dotarliśmy do domu, Aleksy był już prawie nieprzytomny z bólu. Następne dni były niekończącą się męczarnią dla chłopca i dla nas wszystkich, którzy musieliśmy słuchać jego ciągłych krzyków bólu. Przez całe jedenaście dni te straszne dźwięki wypełniały korytarze, a ci z nas, którzy musieli się zbliżyć, musieli często zatykać uszy rękami, aby móc wykonywać swoje obowiązki. Przez cały ten czas Cesarzowa nigdy się nie rozbierała, nie kładła się do łóżka, rzadko nawet kładła się na godzinny odpoczynek. Godzina po godzinie siedziała przy łóżku, na którym leżał półprzytomny Aleksy, skulony na jednym boku, z lewą nogą tak mocno podkurczoną, że przez prawie rok potem nie mógł jej wyprostować. Jego twarz była zupełnie blada, mizerna, przepełniona cierpieniem, podczas gdy jego prawie pozbawione wyrazu oczy uciekły w tył głowy”.

Jeszcze raz powtórzmy wytłumaczenie Smitha. Uspokojona telegramem Aleksandra udała się do Aleksego i wytłumaczyła mu, że musi się odprężyć, a wtedy ból minie. I on to zrobił. Rozluźnił się, wyciszył i… ból minął.

Jeszcze raz, po kolei. Aleksy był wtedy na skraju kompletnego wyczerpania, nie spał wiele nocy półprzytomny z bólu. Miał tylko osiem lat i na pewno nie byłby w stanie słuchać wykładu o metodach relaksacji. Taka próba racjonalizacji tego, co się wtedy stało, bardziej przypomina humbug, bzdurę totalną. Jeśli tak ma wyglądać poważne, naukowe podejście do badanego zagadnienia, to zdecydowanie opowiadam się za podejściem „niepoważnym”, czerpiącym z nienaukowych źródeł.

Konkludując, badając świętego, trzeba iść zupełnie inną drogą. Nauka nie uchwyciła tych zdarzeń, które patrząc z perspektywy duchowości, były jednymi z najważniejszych w dziejach. Współcześni Jezusowi historycy z Palestyny, Grecji i Rzymu nie odnotowali jego istnienia. Nie dokonał tego również Filon z Aleksandrii, znawca sekt żydowskich, który przeżył Jezusa o prawie dwadzieścia lat. Milczał o nim także Józef Flawiusz, w którego dziełach prorok z Nazaretu pojawił się dopiero w III wieku, kiedy już je przerobiono. Jedynym, który o Jezusie wspominał, był Tacyt (ok. 55—120 r. n.e.). Napisał on, że istniał: „Chrystus, za czasów cesarza Tyberiusza, uśmiercony przez gubernatora Piłata”. Twórca jednej z największych religii, ten, od którego liczy się czas w erze nowożytnej, doczekał się od współczesnych sobie jednego zapisanego zdania.

Prawie dwa tysiące lat później z Rasputinem stało się to samo. Norman Davies w gigantycznej, liczącej ponad tysiąc czterysta stron pracy pt. „Europa. Rozprawa historyka z historią”, o jednej z najbardziej niezwykłych postaci ostatnich stuleci napisał dokładnie tyle samo. Wspomniał o nim przy okazji omawiania przyczyn upadku caratu: „Dumę ignorowano, carscy ministrowie zostali zdani na łaskę paranoicznej niemieckiej carycy i jej szarlatańskiego konfidenta[1], tak zwanego szalonego mnicha, Grigorija Rasputina”. To było jedyne zdanie, w którym Davies wymienił Rasputina.

Tacyt dzięki talentowi pisarskiemu, wnikliwości psychologicznej i trafności sądu jest uważany za jednego z najwybitniejszych historyków rzymskich. Nie inaczej rzecz się ma współcześnie z Normanem Daviesem, nominowanym do literackiej nagrody Nobla, uważanym za jednego z najwybitniejszych historyków naszych czasów.

Co może być najlepszym komentarzem do tego zadziwiająco zgodnego dwugłosu? „Królestwo moje jest nie z tego świata”[2]. I oni go nie ujrzeli.

[1] Te dwa słowa uznanego historyka muszą budzić konsternację. Szarlatan to oszust zwodzący ludzi swymi rzekomymi umiejętnościami — tu Davies przedstawia opinię na podstawie wyłącznie swojego światopoglądu, nie powołując się na żadne źródła. Konfident natomiast w tym kontekście to współpracownik wywiadu niemieckiego, czemu przeczą wszyscy historycy badający casus Rasputina.

[2] J 18.36

IV ŚWIATŁOŚĆ PRZED CIEMNOŚCIĄ

Praca nad tekstem zajęła mi trzy lata. Tyle czasu minęło od momentu podjęcia decyzji o pisaniu książki do 8 marca 2002 roku, kiedy to odebrałem ją z drukarni. Tego samego dnia awansowałem w pracy, co wydawało się być dobrą wróżbą.

W pierwotnym zamyśle książka miała nosić tytuł Rasputin Ezoteryczny. Światłość przed Ciemnością. Uznałem, że trafnie oddaje on osobowość Rasputina, w której zalety przeważały nad wadami. Wady „mnicha z Syberii” były oczywiście aż nadto widoczne, co stanowiło powód skrajnych ocen tego człowieka, postrzeganego albo jako rozpustnik, albo jako święty.

Ostatecznie jednak tytuł zmieniłem na: Rasputin Nie Znany. Podróż przez ezoteryczną Rosję, który zdawał mi się bardziej zrozumiały dla czytelnika. Niezbyt fortunne okazało się jednak przeforsowanie przez redaktora rozdzielnej pisowni imiesłowu przymiotnikowego „nieznany”. Taki zapis miał podkreślać zagadkowość Rasputina, ale był niezgodny z obowiązującą już wówczas zasadą ortograficzną, nakazującą łączny zapis imiesłowu przymiotnikowego z przeczeniem „nie”. Zatem przy drugim wydaniu książki pojawia się już zapis „nieznany”.

Planując wygląd okładki, pomyślałem, że na tylnej obwolucie dobrze byłoby umieścić opinie o książce osób, które na rynku księgarskim już funkcjonują i są w pewnych kręgach rozpoznawalne. Zadanie to okazało się znacznie trudniejsze niż się spodziewałem i to z bardzo prozaicznego powodu. Osoby, które prosiłem o pomoc, wyrażały zainteresowanie i pozytywne nastawienie, ale permanentnie nie miały czasu. Nakłonienie ich do współpracy wymagało naprawdę wielu zabiegów i jeszcze więcej cierpliwości. Ostatecznie jednak osiągnąłem swój cel.

„To książka, którą czyta się jednym tchem, mimo że to lektura trudna. Kontrowersyjne porównania, zupełnie nowy, nieznany obraz rosyjskiego demona i wiele nowych faktów mogą zaszokować czytelnika znającego życie Rasputina tylko z kilku notek historycznych. Jest to z pewnością książka dla osób otwartych i pozbawionych uprzedzeń, ale i tych, które przez całe życie szukają źródeł największych tajemnic” pisała Joanna Lamparska, reporterka, publicystka, autorka cyklu książek o skarbach i tajemnicach.

„To szczególna wyprawa, nie tylko do ubiegłej epoki, ale przede wszystkim do przedziwnej krainy, będącej jednocześnie duchową ojczyzną Rasputina. Do ciemnej i dzikiej strony ludzkiej natury, tej samej, która paradoksalnie, bo często jednocześnie wyrywa się w stronę światła. Poprzez próby odniesienia Rasputina do ważnych i wielkich postaci, z tego i nie z tego świata, prowokuje do namysłu. Nie tylko do rekapitulacji wiedzy i poglądów czytelnika na temat sacrum i profanum, ale przede wszystkim do filozoficznej refleksji”. Taką opinię wyraził Eugeniusz Obarski, publicysta, wydawca, redaktor naczelny miesięcznika „Wiedza Tajemna”.

„Z tej książki wiele dowiadujemy się o ezoterycznej Rosji, kolebce niepowtarzalnego mistycyzmu (…) Ezoteryczna Rosja epoki przemian i pierwszych zalążków przekształceń jednej państwowości w drugą zrodziła Rasputina i stała się terenem jego niezmiernie oryginalnych poczynań. Przez taką Rosję prowadzi nas autor książki i warto dołączyć do tej wędrówki, do której nikt dotychczas nie zapraszał” stwierdził dr Leszek Weres, prawnik, socjolog, kosmobiolog, pisarz, dyrektor Ośrodka Kosmobiologicznych Analiz i Prognoz. Po przeczytaniu tekstu pierwotnie wyraził uznanie, ale nie mając czasu, odmówił napisania choćby paru słów. Nieoczekiwanie jednak po kilku dniach nagrał się ze słyszalną pasją na automatyczną sekretarkę.

Gdy książka była już właściwie ukończona, zdarzyło się coś, co zachwiało moją pewnością siebie. Na początku roku 2000 ukazała się informacja, że na połowę roku przewidziano w Londynie, i kilka miesięcy później w Warszawie, wydanie książki o Rasputinie napisanej przez Edwarda Radzińskiego. Kilka lat wcześniej przeczytałem jego Jak naprawdę zginął car Mikołaj II. Była to znakomita pozycja, pełna pasji, o wspaniałej narracji. Czytając, czułem się, jakbym był w miejscu zdarzeń, wszystko przeżywałem i nie mogłem się oderwać od tekstu. Tak więc skoro Radziński zajął się Rasputinem, to po pierwsze musiałem uzbroić się w cierpliwość i czekać, aż książka ujrzy światło dzienne i wzbogaci moją pracę o dodatkowe fakty, a po drugie mieć nadzieję, że tropy Radzińskiego nie poprowadzą go do miejsc, do których doprowadziło mnie moje „śledztwo”. Obawy okazały się zupełnie bezpodstawne z jednej, prostej, zawsze tej samej przyczyny. Edward Radziński jest historykiem i taka też była jego rozprawa — historyczna. Nie da się jednak ukryć, że dzięki niej zyskałem dostęp do kilku nieznanych faktów, co wzbogaciło moją książkę. Co do wniosków płynących z jego publikacji, nie było tunatomiast niczego nowego. Radziński zauważył: „Lękałem się o nim pisać, ponieważ go nie rozumiałem”. Jak się jednak okazało, niestety dalej go nie rozumie, nie można bowiem postaci ze świata duchowego oceniać poprzez pryzmat świata materialnego. Powtórzmy — niezanurzony w ezoteryce badacz nie jest w stanie zrozumieć mistyka.To, co Radziński napisał w zakończeniu książki: „Chrystus już dawno go opuścił. Lecz on mimo wszystko modli się, nie rozumiejąc, że od wielu lat służy antychrystowi”, musiało być mi odległe, bo kłóciło się z moimi tezami. Bliższe jest mi zdanie ezoteryka w dialogu, którego nie było: „Bardziej niż demonem — pisał o Rasputinie Leszek Weres — był charyzmatycznym uzdrowicielem, o niesłychanej żywotności i dionizyjskiej afirmacji dla kultu nieskrępowanego niczym życia, mnichem w jakże swoisty sposób wspierającym się o moce Niebios, lub, inaczej mówiąc, do końca wykorzystującym wszystkie zapisane w swoim kosmogramie potencjały kosmicznej energii”.

Po przeczytaniu książki Radzińskiego zacząłem się zastanawiać nad możliwością zdobycia tekstów, których już kiedyś bezskutecznie poszukiwałem. Chodziło o wspomnienia córki Rasputina Marii, zwanej też Matrioną, jego sekretarza Arona Simanowicza i pierwszej damy dworu, wielbicielki Rasputina, Anny Wyrubowej. Niestety pozycje te nie były u nas wydane, a czasy internetowych zakupów jeszcze nie nadeszły. Kiedy uświadomiłem sobie, że do tych wszystkich źródeł dostęp ma Radziński, i to w języku rosyjskim, napisałem do niego bardzo osobisty i, przyznam, nieco naiwny list. Żywiłem nadzieję, że pomoże mi w nabyciu poszukiwanych pozycji. List wysłałem na adres wydawcy jego książek w Moskwie. Odpowiedzi nie otrzymałem żadnej, co z perspektywy czasu mnie nie dziwi. Edward Radziński był wtedy w Rosji bardzo znany, zbyt znany, by zajmować się sprawą dziwacznego listu jakiegoś Polaka, który Rasputina widział w innym świetle. Zresztą po co miałby mi pomagać? Po to, abym później obnażył niedostatki jego dzieła? A może po prostu ów list wcale do niego nie dotarł?

Z historią tego listu związana jest osobliwa historia. Na język rosyjski przetłumaczyła go znajoma z pracy mojego bliskiego wtedy kolegi, Pawła. Pracowali oni razem w znanej polskiej firmie odzieżowej, która właśnie miała w planach ekspansję na rynek rosyjski. Przetłumaczenie tekstu nie było takie proste jak teraz. Nie funkcjonowały jeszcze translatory i trzeba było mieć specjalny komputer z dostępem do cyrylicy. Niewiele później owa pani, w czasie wyjazdu służbowego z Pawłem do Rosji, doświadczyła traumatycznych przeżyć. Cierpiący na chorobę afektywną dwubiegunową Paweł wylądował w szpitalu psychiatrycznym w… Petersburgu.

Rasputin Nie Znany ukazał się wiosną 2002 roku i początkowo wszystko wyglądało jak najlepiej. W największych krajowych miesięcznikach ezoterycznych — „Nieznanym Świecie” i „Czwartym Wymiarze” — wydrukowano recenzje. I były one dobre, by nie powiedzieć bardzo dobre. Redaktor naczelny „Nieznanego Świata”, Marek Rymuszko, przyznał książce rekomendację miesiąca: „Absolutnie sensacyjna w dobrym znaczeniu tego słowa książka. Wiedza autora na temat spraw, o jakich pisze, jest zaiste imponująca, a umiejętność syntezy różnych pozornie odległych od siebie wątków funkcjonujących poprzez wieki w obrębie tak szczególnego kręgu kulturowego i duchowego, jaki tworzy Rosja, budzi niekłamany respekt i uznanie. Cała rzecz zaczyna się od Rasputina, a kończy na Stalinie i jego Królestwie Antychrysta, co już samo przez się dobrze oddaje wymiar dramaturgii wartkiej opowieści faktologicznej Artura Marino. Unikatowa pozycja, godny szacunku warsztat pisarski i badawczy”.

Kilka lat później spotkało mnie jeszcze jedno nie lada wyróżnienie ze strony Marka Rymuszki. Spośród kilku tysięcy książek zgromadzonych w księgarni Nieznanego Świata, mieszczącej się w Warszawie przy ul. Kredytowej 2, wybrał on dwadzieścia pozycji, które ceni najbardziej. Rasputin Nie Znany był jedną z nich.

Leszek Bugajski, krytyk literacki i publicysta, pisał w „Czwartym Wymiarze”: „Dziesięciolecia płyną, a postać Rasputina pozostaje jednakowo nieodgadniona, tajemnicza i fascynująca. Niby pisze się o nim sporo, ale pisze na ogół w sposób schematyczny. Z tego pisania wyłania się Rasputin rozpustnik i demon, który opanował carski dwór i przyczynił się do jego upadku. Artur Marino w swojej książce obrał zupełnie inną strategię pisarską, poszedł w głąb, spróbował zbadać cały obszar tajemnicy kryjącej się za ową sensacyjnością i napisał książkę niezwykłą, bo — przynajmniej w naszym piśmiennictwie — pokazującą Rasputina w nowym świetle, w nowy sposób. Przede wszystkim jest w książce Marino obecny Rasputin jako postać tragiczna i nierozpoznany święty. Ta książka to zdecydowanie coś więcej niż tylko opowieść o Rasputinie. To w gruncie rzeczy opowieść o historii, o tym, jak przeplata się w niej dobro i zło, o tajemnicach, które w niej tkwią. W sumie jest to książka poruszająca, przekraczająca najróżniejsze ograniczenia, jakie stawiamy na co dzień swemu myśleniu o przeszłości i proponująca spory wysiłek, który prowadzi do przełamania schematów myślenia o Rasputinie”.

Przez cały czas spływały też do mnie oceny czytelników. Tu także spotykały mnie miłe akcenty. Pani Małgorzata N. pisała: „Jest w Panu wielkie duchowe ciepło, które wyczuwałam, czytając książkę, los łaskawie Pana obdarzył talentem”. Inna z kolei czytelniczka at hoc tłumaczyła na język angielski będącemu u niej w gościnie profesorowi z Indii te fragmenty, w których przytaczałem słowa hinduskich świętych, czy też ich bogów. Profesor słuchał i kiwał głową z aprobatą. Na koniec przytoczę słowa Pani Danuty, dla której książka okazała się ważna z innych względów. „To, co Pan napisał, otworzyło mi oczy na fenomen mojego ukochanego Sathya Sai Baby. Byliśmy i nadal jesteśmy przekonani, że świętość musi być koniecznie słodka, mdła i cukierkowa, a On na pewno cukierkowy nie jest. Bardzo Panu dziękuję, że pomógł mi Pan zrozumieć pewne trudne dla mnie do tej pory sprawy. Praca Pana życia nie poszła na marne”. Przytoczenie postaci Sathya Sai Baby jest znamienne, bo właśnie w czasie pisania książki wyszły na jaw pewne informacje, które narobiły wokół niego sporo zamieszania. W pewnych kręgach jego wizerunek jako świętego upadł wtedy całkowicie. Było to w kontekście mojej pracy niezwykle cennym doświadczeniem.

Na tym był jednak koniec dobrych informacji. Mimo dobrych recenzji książka sprzedawała się słabo. Wydałem ją samodzielnie, ale ponieważ nie znałem prawideł rynku księgarskiego, nie osiągnąłem zamierzonego celu. Bez sieci dystrybucyjnej, bez koniecznej reklamy, książka nie zaistniała. Jakby tego było mało, firma, z którą podpisałem umowę i której przesłałem znaczną część nakładu, przepadła bez wieści. Tak więc pod względem biznesowym wydanie książki było porażką. Wtedy wydawało się, że temat jest zakończony i nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek to się zmieni.

V UŚPIONYCH DWADZIEŚCIA LAT

Lata toczyły się leniwie. Co miało się stać, już się stało. Nie poszukiwałem nowych materiałów o Rasputinie. Przez długi czas temat tkwił w całkowitym uśpieniu. Nie szukałem, nie kupowałem, nie czytałem niczego o Rasputinie, nie było mi to do niczego potrzebne. Życie jednak nie znosi próżni, sytuacja powoli zaczęła się zmieniać. Na rynku pojawiły się nowe pozycje dotyczące „świętego demona” i coraz mniej były mi one obojętne. Opiszę wszystkie, które z perspektywy mojego powrotu do Rasputina stały się ważne. Procesowi temu towarzyszyła niezwykła dynamika, tą kwestią zajmę się jednak w następnym rozdziale.

Jak zaznaczyłem wcześniej, zależało mi bardzo na dotarciu do świadectw osób, które znajdowały się w najbliższym kręgu Rasputina: Marii Rasputin, Anny Wyrubowej i Arona Simanowicza. Będące relacjami z pierwszej ręki, stanowiły dla mnie materiał potencjalnie bezcenny. Oczywiście ich ślady mogłem znaleźć w tekstach innych autorów, którzy mieli możliwość z tych świadectw korzystać, ale wtedy skazany byłem na to, co oni uznali za istotne i za bardziej, według nich, wiarygodne. Wiedziałem natomiast, że sam mógłbym zwrócić uwagę na inne fragmenty: pomijane czy uważane za nieistotne.

Bardzo ciekawa w świetle niniejszych rozważań jest opinia Radzińskiego na temat wspomnień Simanowicza, które określił jako: „będące w większości płodem jego wyobraźni”. Skąd brało się to przekonanie, trudno powiedzieć. Może było tak, że jeśli pewne zdarzenia opisywał Simanowicz i nikt inny o tym nie wspominał, to dla Radzińskiego był dowód na kłamstwa sekretarza? Zakładając jednak, że Simanowicz opisywał prawdziwe wydarzenia, powód negatywnej opinii Radzińskiego może mieć inne, proste wytłumaczenie. Jego racjonalny umysł nie dopuszczał istnienia cudów, tak więc opisywane cudowne zdarzenia związane z Rasputinem musiały być przez niego uznane za wymysł. Podobnie jak do opisów Simanowicza, z dużą rezerwą podchodzono także do tego, co pisały we wspomnieniach Anna Wyrubowa i Matriona Rasputin. Według oponentów zależało im przede wszystkim na wybieleniu postaci Rasputina i dlatego nie można było ich opowieści uznać za wiarygodne źródło informacji. Podsumujmy: byli blisko, a więc nie są wiarygodni.

Takie krytyczne podejście do powyższych przekazów jawi się w zupełnie innym świetle, jeśli sytuację tę porównamy do przypadku Jezusa z Nazaretu. Według tradycji jedynie Jan i Mateusz znali Jezusa osobiście, Marek i Łukasz już nie. Jan i Mateusz byli jedynymi świadkami życia proroka z Nazaretu, zatem w swoim świadectwie przekazują prawdę. Podsumujmy: byli blisko, a więc są wiarygodni.

Bez Nowego Testamentu nie byłoby chrześcijaństwa. Słowa ewangelistów są jego fundamentem. Gdyby podważyć ich wiarygodność, nie zostałby kamień na kamieniu. Pierwsze ewangelie powstały dopiero kilkadziesiąt lat po śmierci Jezusa. Pisane były z określonym zamierzeniem, które zresztą udało się osiągnąć, bo narodziła się jedna z największych religii świata. Jednak to, czym ewangelie nie były na pewno, to opis prawdziwych zdarzeń. Stanowią one interpretację pewnej historii dokonaną na podstawie wspomnień z odległej przeszłości i własnej próby wytłumaczenia tego, co wówczas zaszło. W ewangeliach czytamy wielokrotnie, że uczniowie Jezusa go „nie rozumieli”. Jak więc mogli oddać istotę jego przesłania i w pełni pojąć to, co wydarzyło się w Judei?

Nie jest jednak trudne odnalezienie w opowiadanych przez ewangelistów zdarzeniach przejawów ich „bujnej wyobraźni”, czy też w innym podejściu: naiwności w tłumaczeniu tego „natchnieniem Ducha Świętego”.

Gdy Jezus wisiał na krzyżu, „od szóstej godziny do godziny dziewiątej ciemność zaległa całą ziemię”[1]. A kiedy „oddał ducha (…), zasłona świątyni rozdarła się na dwoje, od góry do dołu, i ziemia się zatrzęsła, i skały popękały”. Takie połączenie krzyżowania proroka z zaćmieniem słońca i trzęsieniem ziemi musiałoby pozostać w pamięci współczesnych kronikarzy. Nie zostało jednak. Pisał o tym jedynie św. Mateusz i nie był to koniec owych zdarzeń, bo później „groby się otworzyły i wiele ciał świętych, którzy zasnęli, zostało wzbudzonych. I wyszli z grobów po jego zmartwychwstaniu, i weszli do świętego miasta, i ukazali się wielu”. Słuchając historii o tych, „którzy wyszli z grobów”, można pomyśleć, że to scena wyjęta z filmów grozy. A przecież to słowa według św. Mateusza. Nie byłoby łatwe znalezienie akceptowalnego wytłumaczenia takiego „przekazu”.

Krzysztof Tur w swojej rozprawie Mit Rasputina. Koszmar stawia sprawę w sposób bardzo kategoryczny. „Człowiek jest oczywiście omylny i przez wieki w dobrej wierze wyznaje poglądy oparte na nieprawdzie. Ale prorok mówi wyraźnie: wszyscy hołdują kłamstwu[2], a więc kłamią i służą kłamstwu zupełnie świadomie (…). Prorok Jeremiasz, w przeciwieństwie do Tołstoja, nie miał najmniejszych złudzeń co do ludzkiej natury”.

Trudno oczywiście tak postrzegać rzeczywistość i być tak kategorycznym. To, że ludzie kłamią, przynajmniej czasami, jest nieuniknione, tak jak to, że kłamcom zdarza się mówić prawdę. Jak jednak to sprawdzić, czemu zawierzyć, a co odrzucić? Ocena dokonuje się przez pryzmat własnej wiedzy, doświadczenia i przekonań. Naukowi badacze Rasputina, stykając się ze sferą pozarozumową, musieli się jakoś do niej odnieść czy ją sklasyfikować. I tu najłatwiej było wszystko umieścić w sferze oczywistej nieprawdy, fałszu i zabobonu. Nie mogło stać się inaczej, bo nie mając subtelnej ezoterycznej wiedzy, doświadczeń ze zjawiskami z tamtych sfer, czy też przebłysków pozarozumowego natchnienia, trudno się w tym odnaleźć. Nie rozumiejąc tego, co tyczyło Rasputina, mogli wysnuwać takie same, jednorodne wnioski, co oczywiście czynili.

Przy okazji badania wiarygodności źródeł chciałbym cofnąć się do, zgoła sensacyjnej, historii powstania książki Radzińskiego. Została ona napisana na podstawie zaginionych akt śledztwa nad ciemnymi siłami, pod którymi rozumiano Rasputina, carycę i oddane im osoby. Prowadzone były one od rewolucji lutowej do bolszewickiego przewrotu w październiku 1917 roku przez Nadzwyczajną Komisję Śledczą Rządu Tymczasowego. Miały wykazać skalę zbrodni i zdrady obalonej monarchii. Akta, które po rewolucji zaginęły, zawierały materiały z przesłuchań wszystkich tych, którzy mieliby cokolwiek do powiedzenia na temat cara, carycy i właśnie Rasputina. Wśród przetrzymywanych i przesłuchiwanych w Twierdzy Pietropawłowskiej (w okropnych warunkach, szeroko pisała o tym Wyrubowa) byli m.in. książęta, arystokraci, politycy, rezydenci dworu carskiego, pisarze, policjanci, pokojówki. Wspomniane akta trafiły do Radzińskiego od jego przyjaciela, światowej sławy dyrygenta, Sławy Roztropowicza, który nabył je na aukcji Sotheby’s w Londynie. Trzeba przyznać, że dla Radzińskiego, poszukującego tych informacji od lat, było to odkrycie niebagatelne, mające pomóc mu w odkryciu prawdziwego Rasputina.

Krzysztof Tur, autor Mitu Rasputina, wyjątkowo wobec Radzińskiego krytyczny, bardzo sceptycznie ocenił przydatność materiałów z przesłuchań tych kilkudziesięciu osób. „Skończyły się czasy carskiego despotyzmu, kiedy oskarżony miał prawo do obrony. Teraz wrogowie ludu, złapani na rozkaz Kiereńskiego, siedzieli bez sądu, bez postawienia zarzutów, nawet bez nakazu aresztowania i oczywiście bez adwokata, zdani na łaskę i niełaskę demokratycznej władzy oraz rewolucyjnej załogi złożonej z wiecznie pijanych żołnierzy, którzy zdążyli już wymordować sporą liczbę oficerów i burżujów. Nikt nie znał zarzutów, które miały im zostać postawione, oczywiście poza wysługiwaniem się carskiemu reżimowi, co jednak nawet wedle rewolucyjnego kodeksu nie było formalnie przestępstwem. Wiadomo było, że rasputinowcy popełnili straszne przestępstwa, tylko nie wiadomo było jakie. Właśnie po to siedzieli w więzieniu, aby Nadzwyczajna Komisja Śledcza miała ich pod ręką w celu przesłuchania jako świadków zbrodniczej działalności carskiego reżimu i dowiedzenia im jakichkolwiek przestępstw”. Jeśli podjęte działania miały czemukolwiek służyć, to na pewno nie „wyświetleniu prawdy”. Przytoczony przez Tura fragment dotyczący zeznań dyrektora departamentu policji w latach 1912—1915, Stiepana Bieleckiego, znakomicie według niego podkreślał to, co się w czasie tych przesłuchań działo. „Starał się zaspokoić oczekiwania członków Komisji, wręcz odgadywać ich życzenia. Wczoraj w twierdzy Bielecki po raz trzeci wywnętrzał się, już się sprzykrzył, taki jest usłużny — pisał sekretarz komisji Aleksander Błok”.

Przytoczona opinia pozostaje bardzo radykalna, ale nie sposób chociaż po części się z nią nie zgodzić. Przesłuchiwane w sprawie „ciemnych sił” osoby postawione były pod przymusem. Nie leżało w ich interesie mówienie czegokolwiek dobrego o minionym czasie, o carycy czy Rasputinie. Każda bowiem pozytywna relacja o tych osobach świadczyłaby o wiązaniu się z nimi, a przecież wyrok już został wydany, bo to była komisja badająca zbrodnie reżimu. Jeśli gdzieś miała wyświetlić się prawda o ojcu Grigoriju z Pokrowskoje, to na pewno nie tam[3].

Powyższy fragment został tu umieszczony nie bez przyczyny. Radziński bazuje przecież w swoich badaniach na dokumentach z przesłuchań. Na nich buduje swoją opowieść, im daje wiarę. Gdzie się podziała jego czujność? Przecież to bardzo wątpliwe źródło poznania Rasputina, a już na pewno jego duchowej strony.

Aron Simanowicz nie zeznawał przed Komisją, bo z Rosji uciekł. Radziński pisał, że jego wspomnienia są owocem „bujnej wyobraźni”, dokładnie tak samo podsumował wspomnienia Matriony, wydane w latach siedemdziesiątych XX wieku. Warto się nad tym głębiej zastanowić. Simanowicz nie zeznawał przed sądem pełen obaw, czy te zeznania mu pomogą, czy przeciwnie, pogrążą go. Jeśli już był czymś powodowany, to powinnością raczej, daniem świadectwa. Na Rasputinie nie zostawiono suchej nitki, tak więc przy całej kampanii oszczerstw i pomówień mógłby niewielkim stosunkowo wysiłkiem ukazać inne oblicze świętego starca. Simanowicz był blisko Rasputina i już samo to powinno stać się dla potencjalnego czytelnika jego wspomnień wystarczającą rekomendacją. Nie musiałby się wysilać i uruchamiać „bujnej wyobraźni”, bo wszystko, czego by nie napisał, byłoby „na pniu” sprzedane. Rasputin mówił o Simanowiczu, że jest najlepszym z Żydów. Już zanim poznał Rasputina, był człowiekiem majętnym. Na pewno był inteligentny, przedsiębiorczy i zaradny, bo przy tak nieprzewidywalnym i nieokiełznanym pryncypale musiał taki być. Założenie Radzińskiego, że Simanowicz kłamał, można tłumaczyć jego ignorancją w sprawach parapsychologii. Przy jego sceptycznej postawie prawdopodobnym jest, że trafiając na jakąkolwiek relację obejmującą tę sferę, uznałby ją za dzieło „fantazji i bujnej wyobraźni” autora. Jest jeszcze jeden ciekawy aspekt postawy Radzińskiego, który tu powróci. Może zakładał on możliwość umyślnego rozmijania się z prawdą? Może, mając świadomość, że sam byłby do tego zdolny, założył, że każdy jest do tego zdolny? I każdy, mając w tym cel, może kłamać świadomie, z premedytacją.

Czasy się zmieniły i nie musiałem polegać na tym, co ze wspomnień Simanowicza wybrali inni. Sam mogłem się z sekretarzem Rasputina „spotkać”. W moje ręce wpadły Wspomnienia osobistego sekretarza Grigorija Rasputina, wydane w Rydze w 1921 roku. Jaki obraz Simanowicza się z nich wyłania? Na pewno twardo stąpającego po ziemi. Sprawy religijne, także te dotyczące jego własnego wyznania, zdawały się go nie interesować. Nie traktował też Rasputina z czcią czy atencją, jak jego wielbicielki. I to akurat należy poczytać na plus wiarygodności jego relacji. Jeśli już coś z nadnaturalnych mocy Rasputina opisywał, robił to w sposób rzeczowy[4] i chłodny. Stać go też było na krytyczne podejście, zauważał jego potknięcia czy błędy. Wspomnienia Simanowicza na pewno mnie nie rozczarowały. Dotarłem do wielu faktów, w tym przynajmniej jednego kluczowego.

Muszę przyznać, że o wiele większe oczekiwania miałem w stosunku do Anny Wyrubowej. Była ona blisko zarówno samego Rasputina, jak i carskiego dworu. Jako jedna z jego najwierniejszych wielbicielek mogła wnieść wiele dodatkowych, bezcennych informacji. Światowa literatura ezoteryczna pełna jest świadectw uczniów o guru. Zazwyczaj to nie guru zaświadczali o sobie, ale raczej ich uczniowie dbali o to, by pokazać wielkość swoich mistrzów. Liczyłem na to, że we wspomnieniach Wyrubowej znajdę opis drogi, jaką pokonała, by dotrzeć do mistrza i obraz łaski przebywania w jego otoczeniu.

O ile książka Simanowicza nie była pokaźna, wspomnienia Wyrubowej liczyły prawie trzysta stron. Wersja, do której dotarłem, wydana została w Finlandii w 1923 roku i nosiła tytuł Wspomnienia z rosyjskiego dworu. Jak wskazywał tytuł, Wyrubowa pisała w nich przede wszystkich o carskiej rodzinie. W kontekście późniejszego wielkiego dramatu Romanowów chciała przede wszystkim przywrócić jej dobre imię i to był cel nadrzędny.

Jeśli chodzi o Rasputina, wspomnienia Wyrubowej bardzo rozczarowują. Pobieżnie wspomniała o nim w kilku fragmentach, szerzej powracając do jego osoby tylko w dwóch rozdziałach. Pisała jakby z konieczności, nieco zawstydzona, że musi podjąć ten temat. Próżno w jej słowach szukać Rasputina, którego kiedyś uwielbiała. Wspominała, jak trudne były dla niej wizyty na Grochowej, gdzie mieszkał, jak niechętnie to na polecenie carycy robiła (sic!). Pisała o roli Rasputina w uzdrowieniu carewicza: „caryca wierzyła w moc modlitwy Rasputina”. „Caryca wierzyła” — dziwnie to brzmiało w ustach tej, która bodaj najwięcej mogłaby powiedzieć o jego zdolnościach uzdrowicielskich. O proroctwach Rasputina także wypowiadała się z niezwykłą ostrożnością: „Nie mogę z całą pewnością stwierdzić, czy był rzeczywiście obdarzony darem prorokowania, czy też jego przewidywania były owocem bystrego umysłu”. Mówiąc o pijaństwach i nieobyczajnych zachowaniach Rasputina, powtarzała linię obrony pałacu: „niczego nie udowodniono”, „nie ma na to żadnych dowodów”. Przy okazji lektury zwróciłem uwagę na to, że fakt „odwrócenia się Wyrubowej od Rasputina” nie został dostrzeżony przez innych autorów książek o nim. A przecież ta informacja to był prawdziwy breking news. Nikogo jednak to pawłowe zaparcie się[5] nie zainteresowało. Mimo że tekst jako całość nie był dla mnie zbyt frapujący, to kilka fragmentów wartych wykorzystania jednak w nim znalazłem.

Powody, dla których Wyrubowa zachowywała się aż tak bardzo asekuracyjnie, mogą być różne. Może wiedząc, jak powszechna jest krytyka Rasputina i jak negatywna ocena jego roli w dopełnieniu losów carskiej rodziny, nie chciała zmieniać tego, czego i tak zmienić by nie mogła. Trzeba wreszcie pamiętać, że Wyrubowa znalazła się w Finlandii, gdzie później spędziła ponad czterdzieści lat swojego życia. Była świecką, pozostającą w domu, mniszką. Jej powściągliwe wspomnienia zagwarantowały jej spokój. Łowcy sensacji nie mieli czego tu szukać, do śmieci konsekwentnie milczała.

Jest jeszcze inna możliwość. Rasputin mówił Simanowiczowi o Wyrubowej, że: „jest mu oddana aż po grób”. Może więc to było jej sacrum. Z nikim go nie dzieliła i zabrała „do grobu”.

W roku 2008 ukazała się na naszym rynku książka, która od 2000 roku budziła na świecie sensację. Była to kolejna z książek napisanych przez Matrionę Rasputin, a już jej tytuł Rasputin. Dlaczego? wiele mówił o treści. Pisana w latach 1946—1960, stała się próbą ocalenia wizerunku ojca, który przez dziesięciolecia był szargany. To, co Matriona napisała w przedmowie, naprawdę robiło wrażenie. Wspomniała w niej o pewnym zdarzeniu, które już na samym początku burzyło mur podejrzliwości czytelnika. Ja byłem jednym z nich właśnie.

„Przed czternastoma laty złożyła mi wizytę (z czyjejś rekomendacji) pewna rosyjska dama. Przyszła obejrzeć córkę Rasputina. I nie ukrywała swej ciekawości, którą pewnie ktoś inny na moim miejscu uznałby za nieprzyzwoitość. Gość nie był mi niemiły, chętnie więc odpowiadałam na pytania owej Pani. I pewnie wieczór ten pozostałby w swoim rodzaju normalny, gdyby nie to, że pod sam koniec wizyty dama wręczyła mi cieniutką książeczkę. Przyjęłam prezent w najlepszej wierze. O, cóż ja widzę! Bajka o starcu Grigoriju i dziejach Rosji, zaczynająca się od strof: Opowiemy wam bajeczkę, o Grzesiu i Oli troszeczkę. Dech mi zaparło z oburzenia. Przychodzi do mojego domu i coś takiego! Już miałam pokazać jej drzwi, ale dama uprzedziła mnie i powiedziała coś, co diametralnie zmieniło wszystko:

— Czy chce pani, żeby po ojcu zostało tylko to?

W tym momencie się rozpłakałam (…) wiedziałam już, czego chcę (…) siadłam więc do pisania”.

Czytałem jej wspomnienia i wierzyłem, chciałem wierzyć, że są nimi naprawdę. Był tu szacunek dla ojca i ukazanie go z tej właśnie nieznanej strony, jako naprawdę troskliwego i dobrego rodzica. Sama jednak historia powstania tych wspomnień była co najmniej zastanawiająca. Oto bowiem rękopis Matriona przekazała jednej z pensjonariuszek domu starców, w którym przebywała. Następnie, w efekcie splotu zdarzeń, wspomnienia te trafiły do B. Zacharowa, który choć nie od razu, ale ostatecznie uznał ich autentyczność, i wydał.

W tekście Matriony wiele było opisów wydarzeń, które ja, jako poszukiwacz nieznanego Rasputina, notowałem wręcz z zachwytem. Pojawiały się też jednak kontrowersje, dotyczące choćby tego, dlaczego córka Rasputina cytowała w swojej opowieści tak wiele wypowiedzi innych, jakby posiadała całą biblioteczkę dotyczącą tego tematu. Część z wykorzystanych fragmentów jej wspomnień była zapewne prawdziwa, ale trudno ocenić, które z nich stanowiły tylko piękne, pożądane i oczekiwane zmyślenie.

Nie od razu odkryłem oszustwo. Sprawa stała się dla mnie jasna po zetknięciu z krytycznym podejściem do tego „pamiętnika” wyrażonym przez przytaczanego wcześniej Krzysztofa Tura. Warto w tym miejscu powiedzieć o nim więcej. To był prawdziwy człowiek renesansu: malarz, grafik, literat, tłumacz. Był on także prezesem założonego w Białymstoku Wydawnictwa „Łuk” i przez wiele lat współpracował z Urzędem Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Był znawcą Bułhakowa, ale jak się okazało, interesował go także Rasputin. Jego wiedza na temat tamtego okresu jest ogromna. Jego esej Mit Rasputina robi wrażenie, bo trudno byłoby się lepiej przygotować do pracy, którą wykonał. To, że się z nim w jego ostatecznych sądach nie zgadzam, nie znaczy, że nie zauważam jego pasji i zaangażowania.

Sens jego pracy mieści się w tytule, bo według Tura życie Rasputina to bardziej mit niż prawdziwa historia, wciąż obecny i mający się dobrze. To, co było dla mnie najważniejsze w jego publikacji, to odniesienie do opisanych wcześniej wspomnień Matriony. Tur wypunktował najnowszą książkę Rasputin. Dlaczego? tak, że nie mogłem już mieć złudzeń, że to falsyfikat. Przy okazji jednak napisał coś, co było dla mnie szczególnie ważne: „Żeby skończyć temat dzienników i wspomnień — Matriona Rasputin opublikowała na emigracji trzy wersje swoich wspomnień, pierwszą w roku 1925, i ta jest w miarę wiarygodna. Później kolejne, sprzeczne ze sobą wersje fabrykowali fachowcy, dziennikarze, którzy wiedzieli, jak takie wspomnienia powinny być napisane, żeby przynieść dochód na rynku amerykańskim”. Tur przywołał pierwsze wydanie wspomnień Matriony z 1925 roku. Pierwsze i podstawowe dla mnie źródło informacji, stanowiące materiał wyjściowy do pracy nad Rasputinem, było dzieło René Fülöpa Millera z 1927 roku. Książka ta powstała głównie na bazie tych właśnie wspomnień córki Rasputina. Ten fakt miał dla mnie niebagatelne znaczenie.

Drugi interesujący mnie u Tura wątek dotyczył zupełnie nieoczekiwanie Edwarda Radzińskiego. Nadmieniłem wcześniej o jego potencjalnym „świecie kłamstw” i temat ten nieoczekiwanie powrócił. „Wspomnieliśmy już o czwartej wersji wspomnień (Matriona Rasputin Rasputin. Dlaczego?) — pisał Krzysztof Tur — sfabrykowanej prawdopodobnie przez Edwarda Radzińskiego na zamówienie wydawcy Zacharowa!”.

Krzysztof Tur był człowiekiem poważnym i poważanym, ks. Jan Twardowski nazywał go wielkim artystą. Nie był łowcą sensacji czy redaktorem szmatławca folgującego niskim pobudkom. To było bardzo poważne oskarżenie wobec Radzińskiego i o to chciałem zapytać autora. W swojej książce Tur nie przytoczył bibliografii, a że cytował wiele źródeł rosyjskich (w tym wspomnień innych osób z kręgów Rasputina), z pewnością ona także byłaby obiektem moich zainteresowań. Napisałem e-maila do wydawcy „Mitu Rasputina” z prośbą o kontakt z autorem. Z niecierpliwością i nadzieją czekałem na odpowiedź…

[1] Mt 27,45, 50—53

[2] Jr 8,10

[3] Radziński w 1964 r. dotarł do orzeczenia sędziego F. Simsona z omawianej komisji, w którym przytaczano zeznania ludzi kochających Rasputina. Paweł Szczegolew, który zajmował w tejże komisji wyższą pozycję, uznał, że są one nie do przyjęcia i ich nie opublikował.

[4] Czasami Simanowicz idzie bardzo daleko w naturalistycznych opisach postępowania, czy też wyglądu Rasputina. Jego opisy prostackiego zachowania Grigorija przy stole, czy też fatalnego stanu jego uzębienia, nie stanowią podwalin do budowania pozytywnego wizerunku starca.

[5] J.13.38

VI MAPA CUDÓW

Życie Rasputina spowite jest mgłą tajemnicy. To sfery ezoteryczne, czyli wewnętrzne, zamknięte i ukryte. Nie byłoby więc niczym nadzwyczajnym, gdyby zapytać tych, którzy zamierzali temat zgłębić, czy przeżyli coś osobistego w tych właśnie sferach, co było z nim związane. Coś, co w ich odczuciu było czymś szczególnym i napawało nadzieją, że ich praca jest w jakiś sposób „namaszczona” i może wnieść nieco światła do tej historii.

Nie znalazłem takich fragmentów u pisarzy i historyków, którzy o Rasputinie pisali. Żadnych osobistych przeżyć czy wewnętrznych poruszeń, które odbieraliby właśnie jako sygnał „tajemnego przyzwolenia z góry”, by mogli się tym tematem zająć.

W moim wypadku ta droga, wytyczana mapą cudów, była niezwykła. Od samego początku, a jeszcze bardziej na samym końcu. Widoczne to stało się już w moim portrecie numerologicznym przygotowanym przez Włodzimierza Zylbertala, postać niezwykle wszechstronną i w krajowych kręgach ezoterycznych bardzo znaną. „Pana największymi nauczycielami — mówił — będą ludzie upadli”. Nie od razu zrozumiałem jego słowa, ale przecież to doskonale oddaje casus Rasputina. „Człowiek upadły” (tak był i jest postrzegany), ale i „nauczyciel” (tu w znaczeniu nauczyciel duchowy, mistrz, guru). Nadzieję, że w podjętych studiach mam szansę dotrzeć daleko, dawała astrologia. Urodziłem się pod znakiem Byka 26 kwietnia 1964 roku. O urodzonych tego dnia Jan Starża-Dzierzbicki, astrolog, artysta malarz, prezes Polskiego Towarzystwa Astrologicznego od 1907 roku, pisał: „Typ wyższy z tego dnia ma wrodzoną zdolność przenikania tego, co ukryte, tajemnicze, a także i wszechstronne zrozumienie sytuacji życiowych, dzięki czemu może osiągnąć popularność w swej sferze i może się nawet wznieść wyżej. Dzięki swym studiom może zdobyć wiedzę i zyskać uznanie ogólne, jego umysł jest bowiem obdarzony od przyrody”. Byk to nie jest znak dobrze czujący się w sferze wiary i duchowości. Jeśli jednak już się tym zajmuje, jest w tym bardzo materialny. Wszystko musi być logicznie uzasadnione. To także stanowiło dobry prognostyk, ponieważ od wiary w dogmaty, ważniejsza była krytyczna analiza. Byk, jak św. Tomasz, uwierzy, kiedy dotknie. Musi wszystko przemyśleć, porównać, uzasadnić. Mam nadzieję, że w mojej pracy będzie to widoczne.

Wracając do roku 1964, to był ostatni rok życia Anny Wyrubowej. Ciekawe, czy gdy się zaczął, wspomniała mieszkanie Rasputina, które tak często odwiedzała. Mieściło się przecież przy ulicy Grochowej 64. Gdy miałem czternaście lat (to ważne), czyli tyle samo, co carewicz Aleksy w chwili śmierci, usłyszałem po raz pierwszy nazwisko Rasputina. To była jesień, zapisałem się na krótki kurs samoobrony. Na treningi dojeżdżałem tramwajem ze swoim kolegą z klasy, Piotrkiem. Jeździł z nami (wsiadał przystanek dalej) jeszcze jeden kolega. I to on pewnego razu spytał mnie w czasie jazdy, czy słyszałem o piosenkach zakazanych? Chwilę się zastanowiłem i coś mi zaświtało w głowie, coś, co wcześniej słyszałem. „Rasputin” — odpowiedziałem niepewnie. „Tak”, pokiwał głową z uznaniem. Tej samej jesieni roku 1978 Karol Wojtyła został wybrany na papieża i przeszedł do historii jako Jan Paweł II. Dopiero wiele lat później, w czasie pisania książki, uświadomiłem sobie, jak symboliczny to był moment, oto bowiem „ciemność” znalazła się obok „jasności”.

Utwór „Rasputin” był jednym z największych hitów zespołu Boney M. Wdarł się na listy przebojów i królował w dyskotekach Europy. W Polsce piosenka była rzeczywiście zakazana, jako godząca w Związek Radziecki. To był zdumiewający nawrót cenzury, tej samej, która dotyczyła Rasputina w schyłkowym okresie dynastii Romanowów. W 1979 roku na festiwalu w Sopocie, mimo sprzeciwu organizatora, grupa zaśpiewała swój hit „Rasputin”, wzbudzając euforię widowni. Transmisja telewizyjna, także do innych krajów bloku wschodniego, została nadana z jednodniowym poślizgiem, a piosenkę wycięto. W warstwie tekstowej utwór oddaje nawet dość wiernie historię życia Rasputina, z wyłączeniem wersu o „Rasputinie, kochanku carycy”. Dobrze, że nie musiała go słuchać Matriona Rasputin, która zmarła niewiele wcześniej, w 1977 roku.

Jeśli chodzi o akcenty muzyczne, to muszę wspomnieć o utworze Rolling Stonesów „Sympathy for the devil” (Współczucie dla diabła). Hipnotyzującej wersji tego utworu wykonanej przez szwedzki Tiamat słuchałem bez ustanku, pisząc książkę. Złowieszczy klimat i przywołanie Anastazji robiły na mnie piorunujące wrażenie.

Utknąłem w okolicach Petersburga

Kiedy zobaczyłem, że nadszedł czas na zmiany

Zabił cara i jego ministrów

Anastazja krzyczała na próżno

W 2007 roku zespół Type O’ Negative wydał album „Dead Again”, na okładce którego pojawił się Rasputin. Na tylnej obwolucie znalazło się zdjęcie czterech córek Mikołaja II i Aleksandry: Olgi, Tatiany, Marii i Anastazji. Złowieszczy tytuł i wybór takiej właśnie okładki na płytę, w kontekście tego, co stało się później, musiał zwracać uwagę. Jej wyboru, z racji zainteresowań Rasputinem, dokonał lider zespołu Piotr Ratajczyk, znany jako Peter Steele. Miał polskie korzenie, co wiele dla niego znaczyło. Płynęła w nim także krew szkocka, irlandzka, islandzka, rosyjska i gruzińska. Przydomek sceniczny Steele (stal) przybrał, bo ponoć był dalekim krewnym Stalina. Trudno zweryfikować, czy to, co mówił, miało cokolwiek wspólnego z prawdą, bo był to człowiek ukrywający się pod szeregiem masek. Steele był potężnie zbudowany, miał ponad dwa metry wzrostu i długie włosy. Charyzmatyczny, z demonicznym spojrzeniem. Mimo że bywał nieprzystępny i arogancki, ci, którzy go znali, twierdzili, że był również niepoprawnym romantykiem. Wrażliwcem, który maskował swoją depresję. Była jeszcze jedna kwestia, które połączyła Rasputina z okładki albumu i jego twórcę. Ojciec Grigorij nie doczekał swoich czterdziestych ósmych urodzin, Peter natomiast zmarł niedługo po nich.

Wędrując po mojej „mapie cudów”, zatrzymajmy się na roku 1999. Podjęcie przeze mnie decyzji o napisaniu książki zbiegło się w czasie z poczęciem naszego dziecka. Razem z żoną ustaliliśmy, że jeśli urodzi się chłopiec, imię nadam mu ja, a jeśli dziewczynka, zrobi to żona. W końcu to właśnie żonie przypadł ten „obowiązek” i tak nasza córeczka otrzymała imię Joanna. Został do rozwiązania tylko jeden problem: jak dać jej na drugie imię. Najmłodsza córka Mikołaja miała na imię Anastazja i taka była moja propozycja. Wówczas żona zasugerowała Olgę. Nie wiedziała wtedy, że było to imię najstarszej córki cara Rosji. Kiedy cztery lata później pojawiła się na świecie siostra Joanny Olgi, Alicja, już konsekwentnie na drugie imię dostała Anastazja. Olga i Anastazja nieoczekiwanie „połączyły się z pozostałymi siostrami”, bo Maria[1] Rasputin miała dwie córki, którym nadała imiona pozostałych dwóch córek cara: Tatiana i Maria. Trudno mi było zaliczyć te zdarzenia w poczet przypadków, tak samo jak fakt, iż ulubionym cytatem cara Mikołaja był ustęp z Księgi Hioba: „bo spotkało mnie to, czegom się lękał, bałem się, a jednak to przyszło. Nie znam spokoju ni ciszy, nim spocznę, już wrzawa przychodzi”[2]. Ten właśnie cytat rozpoczynał moją pierwszą książkę Widziałem Ciemne Słońce. Doświadczenie depresji. W rozważaniach na temat tego, co mnie spotkało, dylemat Hioba zaistniał z całą siłą. Kompletnie nie mogłem poradzić sobie z akceptacją takiego stanu rzeczy (dlaczego dobry Bóg zabrał mi wszystko?).

Na depresję zapadłem w wieku 28 lat (tuż po urodzinach znalazłem się w szpitalu). Tyle samo lat miał Rasputin, kiedy po spotkaniu na swej drodze studenta teologii, doznał duchowego przebudzenia (znowu krotność liczby 7).

To nie był koniec tego typu wydarzeń. Gdyby nie dotykający Rasputina artykuł Andrzeja Pilipiuka „Śmierć pełna tajemnic”, zapewne nie ukazałaby się moja książka. W 2002 roku w „Czwartym Wymiarze” wydrukowana została wspomniana wcześniej recenzja Rasputina Nie Znanego. Obok niej natomiast znalazła się inna, dotycząca Czarownika Iwanowa (tu też mag i też Rosja)… Andrzeja Pilipiuka.

Dwadzieścia lat temu ta sprawa była zbyt świeża, zbyt bolesna, by o niej pisać. Podczas studiów przyjaźniłem się z Darkiem, z którym dzieliłem fascynację muzyką heavy metal. Na Wydziale Prawa i Administracji zdecydowanie się wyróżnialiśmy, jako jedyni mieliśmy długie włosy. Graliśmy w zespole Dallas, który powołałem do życia. Choć o tym w ogóle nie marzyliśmy, to jednak muzykom niekiedy przydarzała się sława. I nie można zaprzeczyć temu, że jej cień nadszedł. Z dość niespodziewanej strony i niechciany.

Miałem być świadkiem na ślubie Darka (na przeszkodzie stanęła moja choroba). Kilka lat później Darek został chrzestnym Joanny Olgi. Rzadko spotyka się takich ludzi. Z takim życzliwym dystansem, z kompletnym niezrozumieniem dla przejawów agresji, tak pozytywnie nastawionych do życia. Nie wypowiadał skrajnych opinii, nie oceniał, ze swoim pacyfistycznym podejściem nie miał wrogów, bo nie mógł ich mieć.

To był listopad 2000 roku, zmierzchało. Nie wiem, czy z powodu jesieni, czy tego zmierzchu (po depresji go nie lubię), czułem jakiś niepokój. Potrzebowałem skanu zdjęcia Rasputina, o którym wspomniałem na początku książki. To nie był dla Darka żaden techniczny problem, musiałem mu tylko dostarczyć ksero fotografii. Ponownie mieliśmy się spotkać po kilku dniach.

Zbierałem wtedy materiały do książki o domniemanym złym, tak przecież postrzegany był Rasputin. Tymczasem okazało się, że w tym samym momencie swoje macki rozpościerało prawdziwe zło, a jego posłaniec… napisał książkę.

Kilka dni później Darek został uprowadzony[3] i zamordowany przez zazdrosnego eksmęża kobiety, z którą przez jakiś czas się spotykał (to była przelotna znajomość). Ponurej zbrodni dokonał zazdrosny o „swoją własność” klasyczny psychopata, najgorszy z możliwych, bo ponadprzeciętnie inteligentny (absolwent filozofii). W swoim chorym umyśle zaplanował zbrodnię, która wydawała mu się doskonała (zapewne planował też kolejną, bo w tego notatkach znaleziono później nazwisko innego mężczyzny, z którym spotykała się jego była żona). Będąc pewien swojej bezkarności, podjął dziwną grę i ślady tej zbrodni opisał w wulgarnej i ponad dopuszczalne normy perwersyjnej książce Amok. Media na całym świecie podjęły wtedy temat. Pisał o tym między innymi na łamach „New Yorkera” amerykański dziennikarz i pisarz David Grann. Na motywach tej historii nakręcono dwa filmy. Polsko-szwedzko-niemiecki „Amok” z 2017 roku i powstałe rok wcześniej „Prawdziwe zbrodnie”, koprodukcję amerykańsko-polsko-angielską. Oba te filmy spotkała słuszna krytyka, o wiele większa w wypadku tego drugiego. Nieoczekiwanie rolę polskiego policjanta zagrał powszechnie znany Jim Carrey (dwa Złote Globy, w tym za słynny „Truman Show”). Znany z ról komediowych wcielił się tu w postać zmęczoną życiem, przybitą cierpieniem. Nie dziwi to jednak, jeśli spojrzeć na czas, w jakim to nastąpiło. Był wtedy w związku z makijażystką Cathrioną White. Jego partnerka, cierpiąca na depresję, nie wytrzymała ich rozłąki (zdecydowali, że muszą od siebie odpocząć) i popełniła samobójstwo, połykając garść jego leków przeciwbólowych.

Wracając do koszmarnego dnia, kiedy znaleziono zwłoki Darka, po latach ujrzałem to, czego wcale nie chciałem. Jak zbrodnia ta podobna była do morderstwa Rasputina. Jusupow nazywany był przez Rasputina „Mały” (w rzeczywistości był wysoki), podczas gdy morderca Darka był rzeczywiście niskiego wzrostu. Obaj skrajnie egocentryczni i zakochani w sobie. Nie działali w pojedynkę i tkwili w błędzie, mordując kogoś, o kim mieli mylne wyobrażenie. Ciała ich ofiar wyłowiono z rzeki w grudniu, ze związanymi sznurkiem rękoma. Łączyło ich jeszcze jedno, obce im było poczucie winy.

Wspomniałem wcześniej o śmierci Andrzeja Lewandowskiego i jego wpływie na moją decyzję o powrocie do pracy nad historią Rasputina. Na samym początku musiałem zdobyć ostatnią wersję książki w formie elektronicznej. Dotarłem po latach do mojego Wydawcy (wydawnictwo dawno już nie funkcjonowało), który obiecał odzyskać materiał od korektora, który z kolei zachował go w swoim archiwum. Wizyta była umówiona, ale dzień wcześniej Wydawca otrzymał telefon, że… ten nagle zmarł. Od kilku lat poważnie chorował, ale śmierć? Tego nic nie zapowiadało. Wyglądało to, przyznam, dziwnie… Coś takiego właśnie teraz? (Na szczęście miałem też swój plik, tyle że ten pierwotny, sprzed korekty). O ile to zdarzenie lekko mnie zdumiało, to co powiedzieć o tym, co stało się później? Po tym, jak napisałem do „Fundacji Sąsiedzi”, która wydała Mit Rasputina Krzysztofa Tura, swoją prośbę o umożliwienie kontaktu z autorem, bardzo szybko dostałem odpowiedź: „Niestety, z przykrością informujemy, że Pan Krzysztof Tur zmarł dwa dni temu” (!!!). Przyznam, że poczułem zimny dreszcz emocji. To było tak, jakbym nagle znalazł się w świecie Dana Browna z jego bestselleru Kod Leonarda da Vinci. Oto jest Wielka Tajemnica i jakieś niezdefiniowane na początku, nieokreślone bliżej siły, którym zależy na tym, by Prawda nigdy nie została ujawniona. Nie jestem skory do używania wielkich słów czy doszukiwania się teorii spiskowych, ale faktem jest, że te dwie śmierci wpisywały się w to, co dotyczyło procesu ujawniania prawdy o Rasputinie. Nie wydawało się, by niebiosa kiedykolwiek temu sprzyjały.

Może te znaki, bym do tematu powrócił, nie byłyby aż tak czytelne, gdyby nie to, co wydarzyło się w moim życiu ponad rok wcześniej.

Jeden z moich znajomych, jeszcze ze szkoły średniej, otarł się o przemysł filmowy. Brał udział w realizacji wielu produkcji filmowych, nawet tych największych (Spielberg „Most szpiegów”). Dzięki tej znajomości załapałem się na statystowanie w serialu holenderskim „De Stamhouder” (angielski tytuł „Legacy”, dziedzictwo), gdzie zagrałem… generała Wehrmachtu[4]. Akcja filmu toczyła się w latach siedemdziesiątych, choć zawierał też odniesienia do czasów drugiej wojny światowej. Zdjęcia w których brałem udział, kręcono we wrocławskim zoo i przy stadionie olimpijskim (tym samym, na którym kiedyś przemawiał Hitler). Było nas tam dwóch generałów, co od razu skierowało nas w sposób naturalny ku sobie. Wszyscy związani z branżą filmową wiedzą, że tam się głównie czeka, tak więc sporo czasu spędziliśmy w swoim towarzystwie. E. to był jeden z takich ludzi, których nie sposób nie lubić, od razu kruszył wszelkie mury. Przyjazny, inteligentny, z dużym poczuciem humoru, co dla mnie jest zawsze papierkiem lakmusowym tego, z kim mam do czynienia. Po całym dniu na planie postanowiliśmy dodać się do znajomych na jednym z portali społecznościowych, spojrzałem na jego nazwisko: Simanowicz!!! Zapytałem tylko, czy ma korzenie serbsko-chorwackie, czy raczej… rosyjskie. „Rosyjskie” — usłyszałem odpowiedź.

Później nastąpił bardziej niż emocjonalny wieczór. Napisałem do nowego znajomego o moim „drugim życiu” związanym z pisarstwem i wspomniałem o literackim pseudonimie: Artur Marino. Po chwili zobaczyłem na ekranie komputera zdjęcie mojej książki trzymanej przez tegoż Simanowicza. Okazało się bowiem, że „mój kompan z Wehrmachtu”, szukając swoich korzeni, natrafił niegdyś w internecie na wstęp do mojej książki Rasputin Nie Znany, w którym o Simanowiczu wspominałem. Jeszcze bardziej niezwykły był dalszy ciąg wieczoru. Napisałem E. o moich zakończonych porażką poszukiwaniach wspomnień Simanowicza i Wyrubowej. I tego samego dnia otrzymałem od niego linki do tych książek. Okazało się, że on sam wcześniej ich poszukiwał i udało mu się do nich dotrzeć (Simanowicz po rosyjsku, a Wyrubowa po angielsku). Współczesne możliwości translatorów są takie, że tłumaczenie (całkiem niezłe) zrobiłem sam i tak oto miałem w swoich rękach coś, czego tak bardzo w swoim czasie poszukiwałem. Nic właściwie nie robiąc, dostałem wszystko. Zatem czy to ja wróciłem do Rasputina? Raczej nie mogłem do niego nie wrócić.

Materiałem wyjściowym była oczywiście wersja z 2002 roku. W części faktologicznej nie zmieniłem prawie nic, a jedynie wzbogaciłem ją o nowe informacje i wątki. Jedynym, co usunąłem, był ostatni krótki rozdział i zakończenie, które nie pasowały do nowej formuły i pomysłu na książkę. Więcej zmian wprowadziłem w części poświęconej ezoterycznemu spojrzeniu na zdarzenia epoki Rasputina. Niektóre fragmenty wydały mi się zbyt zawiłe i niekiedy nazbyt pompatyczne. Wprowadzone poprawki służyć miały większej spójności i czytelności prowadzonego wywodu. Nowe tropy i większa śmiałość co do końcowych wniosków uprawniają mnie do stwierdzenia, że nowy Rasputin jest pozycją znacznie bardziej interesującą w sferze ezoterycznej. Ocierając się o literaturę sensacyjną, wprowadzi czytelnika na nieznane akweny i dostarczy sporo intelektualnej przygody.

Aby poczuć emocje, które towarzyszyły mi przy pracy nad Rasputinem, przytoczę ostatni akapit ze wstępu do wydania z 2002 roku. Wrócą tamte chwile i będzie to doskonały wstęp do ponownego zanurzenia się w epokę Rosji, która bezpowrotnie odeszła wraz z rokiem 1917.

Faza zbierania materiałów do tej książki była dla mnie czasem szczególnym. Zetknąłem się z wieloma materiałami, z których przebijało uwielbienie dla świętego, bądź żywiona wobec niego skrajna nienawiść. Trudno było współczesnym pozostać w tej sprawie obojętnym. Zdawałem się unosić w jakiejś dziwnej przestrzeni przesiąkniętej atmosferą tamtych dni i wiszącą w powietrzu tajemnicą. W moim umyśle pojawiać się zaczęły wewnętrzne poruczenia, które wiązały wciąż nowe wątki w fascynującym procesie odkrywania jednej z największych zagadek współczesnego świata. Znalazłem się w Pokrowskoje, towarzyszyłem Rasputinowi w jego wędrówkach i widziałem go, gdy w nocnym lokalu, przy dźwiękach cygańskiego zespołu grającego ulubione „Woźnico, nie pędź koni!”, osuszał jeden po drugim kielichy madery.

A spod będących w nieładzie włosów spoglądały na mnie oczy. Te same, które przeszły do legendy.

[1] Artur Marino jest literackim pseudonimem, moje imię brzmi: Marian.

[2] Hi 3.25, 26

[3] Był 13 listopada 2000 r. Tego dnia rano z niewiadomych powodów zdjąłem ze ściany ramkę ze zdjęciem naszego zespołu muzycznego. Dlaczego? To był nagły, nieoczekiwany pomysł, odebrany przeze mnie jako potrzeba zmiany aranżacji wnętrza. Kilka godzin później Darek został porwany. Gdy następnego dnia dowiedziałem się o tym, natychmiast powiązałem te fakty.

[4] Niestety w filmie widać mnie zaledwie przez chwilę.

CZĘŚĆ DRUGARasputin nieznany

I PRZED BURZĄ

Nie ma w historii kart takich jak ta. To, co stało się w Rosji carskiej na początku wieku kończącego drugie tysiąclecie, nie miało prawa się wydarzyć. Oto w kraju tak rozwarstwionym, gdzie przepaść dzieliła pana od chłopa, księcia od robotnika i oficera od szeregowego żołnierza, zdarzyło się coś, czego nie zrozumiano po dziś dzień. W największym na świecie państwie, w królestwie jednowładztwa, gdzie lud, widząc „z Bożej łaski” cara, klękał i żegnał się, pojawił się ktoś, kto w krótkim czasie osiągnął wszystko, co można było osiągnąć. Urodził się na dalekiej Syberii, w wiosce bez historii, w rodzinie bez znaczącej przeszłości. Jego niezwykłe zdolności, a także splot zdarzeń ściśle związanych z cichą tragedią pary monarszej spowodowały, że od momentu pojawienia się w Petersburgu nie dzielił losu innych chłopów. Nie mieszkał w nędznych dzielnicach lumpenproletariatu i nie pracował jako robotnik niewykwalifikowany za najmniejszą stawkę w jednej z wielkich fabryk. Zajmował wygodne mieszkania i ze względu na olbrzymie wpływy w sferach rządzących wciąż otoczony był ludźmi chcącymi zyskać jego przychylność. Od samego początku budził emocje, które z czasem nasilały się coraz bardziej. Ukryta niechęć, czy też jawna nienawiść narastały, osiągając apogeum w czasach, gdy caryca Aleksandra pisała o nim w swoich pamiętnikach, nazywając Przyjacielem. Jego postać powraca przy każdej analizie przyczyn upadku dynastii Romanowów. Był powszechnie znany i rozpoznawany. Gdy w 1916 roku w towarzystwie wiernych wyznawczyń, Anny Wyrubowej i Lili von Dehn, na prośbę Aleksandry udał się do Tobolska, by odwiedzić grób i świątynię św. Jana, wieść o tym próbowano utrzymać w tajemnicy. Na nic się to jednak zdało. Na mijanych po drodze stacjach zbierały się tłumy, aby zobaczyć tego, o którym każdy współczesny słyszał coś przykuwającego uwagę. I tak zostało do dzisiaj. Opinie o nim mogą być trafione lub nie, ale to pozostaje bez znaczenia. Istotne jest jedynie to, że — czy ktoś zna historię, czy prawie jej nie zna — nikomu nie jest on obcy. Nadzwyczajność Rasputina jest widoczna już w jego kosmogramie. „Swą żywotnością wielokrotnie przewyższał każdego w swym otoczeniu — pisał o nim Leszek Weres — budził podziw, lęk i nienawiść większości oraz ślepą wierność i miłość nielicznych. Ale przy takim ustawieniu planet nie ma w tym nic dziwnego”.