Queen Bee - Amalie Howard - ebook
NOWOŚĆ

Queen Bee ebook

Amalie Howard

3,7

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Życie lady Eli na zawsze się zmieniło, gdy jej przyjaciółka zdradziła ją bez skrupułów dla chłopaka, syna księcia. Prawie trzy lata później osiemnastoletnia Ela jest pełna goryczy i żądzy... zemsty. Jej wróg szybko dołącza do śmietanki towarzyskiej, podczas gdy ona usycha na prowincji. Z planem wyrównania rachunków Ela przebiera się za tajemniczą dziedziczkę i przedostaje do londyńskiej elity.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (10 ocen)
3
2
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Hooshe

Nie oderwiesz się od lektury

Napiszę tak... Gdyby nie zachęcający opis, okładka nie przyciągnęłaby mojej uwagi, a byłby to wielki błąd. Cudowna książka, z bardzo pouczającym morałem.
00
ShemmerAleksandra

Z braku laku…

Szczerze mówiąc to się zawiodłam...
00
zywia1

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka😊
00

Popularność




Dramatis personae

LADY ELA DALVI / PANNA LYRA WHI­TLEY / E

dama pełna tajem­nic

LORD KESTON OSBORN, MAR­KIZ RIDLEY

wybra­niec for­tuny

PANNA POPPY LAN­DERS

karie­ro­wiczka

LADY FELI­CITY „CHURCH” WHI­TLEY, HRA­BINA DE ROS

roz­ważna men­torka

LADY ROSA­LIN CHEN

ser­deczna przy­ja­ciółka

LADY ZENO­BIA „ZIA” OSBORN

sio­stra mar­kiza Ridleya

LADY PATIENCE BIR­DIE

opie­kunka

J, Q & D

współ­to­wa­rzyszki z Hin­ley House

SALLY PRICE

powier­niczka i oso­bi­sta słu­żąca

PAN RAFI NASSER, LORD BLAKE CASTLE­TON ORAZ LORD ANSEL CHEN

dżen­tel­meń­ska klika

HRA­BIA MAR­WICK

ojciec lady Eli Dalvi

KSIĄŻĘ I KSIĘŻNA HAR­BRIDGE’OWIE

rodzice mar­kiza Ridleya

PAN I PANI LAN­DER­SO­WIE

adwo­kat i jego mał­żonka

LADY SEFTON ORAZ LADY JER­SEY / SILENCE

bywal­czy­nie i patronki klu­bów Almacka

MICHAEL, LADY SIMONE, AARVI ORAZ EMMA

stron­nicy Poppy

LORD MAXTON ORAZ LORD NEVILLE

zalot­nicy, dobre par­tie

Część I

Co będzie, to będzie; chcę tylko być pomsz­czo­nym Jak naj­zu­peł­niej (…).

Wil­liamSzek­spir, Ham­let1

Rozdział 1. Lyra

Każdy widzi, za jakiego ucho­dzisz, lecz bar­dzo mało wie, czym jesteś, i ta garstka nie odważy się sta­wić czoła opi­nii powszech­nej (…)2.

Niccolò Machia­velli

Lon­dyn, marzec 1817 r.

Krzy­wiąc się z bólu, który opla­tał mi żebra – mogła­bym przy­siąc, że sły­sza­łam, jak jedno z nich trzesz­czy – ze świ­stem zła­pa­łam oddech. Zaci­ska­łam ręce na opar­ciu krze­sła tak mocno, że aż zbie­lały mi kostki, pod­czas gdy Sally, moja słu­żąca i przy­ja­ciółka, cią­gnęła za sznurki gor­setu. Tra­dy­cyj­nych dłu­gich gor­se­tów ni­gdy nie zaci­skano naprawdę ciasno, tylko na tyle, aby pod­kre­ślić wcię­cie sukni, a jed­nak ledwo byłam w sta­nie oddy­chać, gdy sztywny mate­riał o uko­śnym splo­cie ści­skał mój tułów. Napię­cie, które odczu­wa­łam, wyni­kało naj­pew­niej ze zde­ner­wo­wa­nia.

Mia­łam zamiar zde­tro­ni­zo­wać panu­ją­cych nam miło­ści­wie kró­lową i króla tego­rocz­nego sezonu towa­rzy­skiego, co ozna­czało, że nad­cho­dzący wie­czór musiał być ide­alny… Wszystko musiało być ide­alne. Dobre pierw­sze wra­że­nie jest na wagę złota, jed­nak naj­czę­ściej można było zro­bić je tylko raz.

– Troszkę luź­niej, Sally – popro­si­łam przez zaci­śnięte zęby.

Nasze spoj­rze­nia spo­tkały się w odbi­ciu lustra. Jej zie­lone oczy tchnęły spo­ko­jem.

– Wdech, policz do pię­ciu, potem wydech.

Posłusz­nie posłu­cha­łam jej rady.

Pod skórą wciąż jesz­cze czu­łam ukłu­cia paniki, jed­nak zda­wały się one słab­nąć z każ­dym łagod­nym pocią­gnię­ciem. Gor­set był dla kobiety tym, czym dla ryce­rza zbroja – a ja szłam prze­cież na wojnę. Tyle że moim polem bitwy były impo­nu­jące sale balowe Lon­dynu.

Dzi­siej­szego wie­czoru nie cho­dziło o zna­le­zie­nie poten­cjal­nego mał­żonka. Cho­dziło o odzy­ska­nie tego, co mi należne – pozy­cji, wpły­wów, wła­dzy. Wszyst­kiego, co zostało mi ode­brane, bez mojej zgody… A do czego mia­łam pełne prawo jako córka para.

Wspa­niałe wpro­wa­dze­nie na salony. Pełen prze­py­chu sezon towa­rzy­ski. Godny pozaz­drosz­cze­nia zalot­nik.

Wszystko skra­dzione.

Ale mia­łam już plan, jak to odzy­skać.

To był mój debiu­tancki sezon… Mój bilet do towa­rzy­stwa, do crème de la crème bry­tyj­skiej socjety. Od lutego aż do połowy lata elita kró­le­stwa opusz­czała swoje maje­sta­tyczne wiej­skie posia­dło­ści i zla­ty­wała się do mia­sta na nie­zli­czone bale, pro­szone kola­cje i inne roz­rywki w cza­sie, gdy obra­do­wał par­la­ment. Był to naj­lep­szy moment, aby wypu­ścić w świat syna lub córkę na wyda­niu i zna­leźć dla nich odpo­wied­nią par­tię.

Nostal­gia ści­snęła moje serce. Miło byłoby zapre­zen­to­wać się w towa­rzy­stwie pod imie­niem i nazwi­skiem, które nadali mi rodzice, jed­nak szansa na to prze­pa­dła bez­pow­rot­nie.

To także ode­brała mi moja neme­zis.

Obmy­śli­łam pro­sty pod­sta­wowy plan zemsty. Niccolò Machia­velli, autor Księ­cia, miał rację: jeśli chcesz zadać komuś cios, musi on być na tyle dru­zgo­cący, żeby nie trzeba było oba­wiać się zemsty ze strony ofiary. Innymi słowy: zniszcz albo zosta­niesz znisz­czony. Zemsta przy­po­mi­nała grę w sza­chy. Grę, w któ­rej liczyły się dobre usta­wie­nie i stra­te­gia. Grę, w któ­rej liczyła się cier­pli­wość. Grę, w któ­rej liczyła się wła­dza.

Grę, którą zamie­rza­łam wygrać.

Zamie­rza­łam znisz­czyć Poppy Lan­ders.

„Oddy­chaj. Dasz radę”.

Pró­bu­jąc odzy­skać emo­cjo­nalną rów­no­wagę, sku­pi­łam się na swoim pla­nie – zbić kró­lową i zasza­cho­wać króla. Jak w przy­padku każ­dej sza­cho­wej roz­grywki, pierw­szy ruch nada ton całej dal­szej grze.

Bal otwie­ra­jący sezon odby­wał się na Salo­nach Almacka, zwa­nych siód­mym nie­bem wytwor­nego światka. Wyda­rze­nie to mogło prze­są­dzić o powo­dze­niu mojej misji. Otrzy­ma­nie zapro­sze­nia do Almacka to swo­isty rytuał przej­ścia. Któ­rym to rytu­ałem zamie­rza­łam się roz­ko­szo­wać. Mia­łam to szczę­ście, że moją towa­rzyszką i przy­zwo­itką była lady Bir­die, ser­deczna przy­ja­ciółka lady Sefton, jed­nej z naj­bar­dziej zna­nych i sza­no­wa­nych bywal­czyń lokali Almacka. Gdy tylko lady Sefton upew­niła się, że jestem dość dobrze uro­dzona oraz posia­dam nie­przy­zwo­ity wręcz mają­tek, co z kolei roko­wało, że nie­je­den dżen­tel­men zwróci na mnie uwagę, nie­zwłocz­nie wydano dla mnie zapro­sze­nie.

Syk­nę­łam po raz kolejny, wcią­ga­jąc powie­trze, kiedy Sally i pozo­stałe poko­jówki unio­sły nad moją głową deli­katną suk­nię w kolo­rze kości sło­nio­wej, zdo­bioną kunsz­tow­nym indyj­skim haftem chi­kan­kari, ukła­da­ją­cym się w kwiaty lotosu i win­nych pną­czy. Biżu­te­rię mia­łam po mojej świę­tej pamięci mamie – naszyj­nik zło­żony z dzie­wię­ciu sznu­rów lśnią­cych pereł. Kiedy jesz­cze żyła, lubiła powta­rzać, że dzie­wiątka przy­nosi szczę­ście, a perła to klej­not zwią­zany z Chan­drą, mocą księ­życa, sta­no­wiący źró­dło nie­złom­no­ści i emo­cjo­nal­nej rów­no­wagi.

Dzi­siej­szego wie­czoru potrze­bo­wa­łam tego wszyst­kiego, i to bar­dzo.

Słu­żące zaczęły gru­chać i cmo­kać z podziwu, kiedy wszyst­kie guziki zostały już zapięte, ręka­wiczki wsu­nięte na ręce, a pan­to­felki na stopy.

Nawet lady Bir­die, która sie­działa na szez­longu w rogu pokoju, pocią­gnęła nosem, a oczy jej się zaszkliły.

– Mój Boże, w życiu nie widzia­łam pięk­niej­szej dziew­czyny.

– Dzię­kuję, milady – odpo­wie­dzia­łam – jed­nak jestem pewna, że spo­tkamy dziś wiele uro­czych mło­dych dam.

– Przy­ćmisz je wszyst­kie swoją urodą, moja droga, nie mam naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści.

Kiedy Sally i pozo­stałe dziew­częta skoń­czyły, pode­szłam do lustra i przez dłuż­szą chwilę wpa­try­wa­łam się w swoje odbi­cie. Kru­czo­czarne pasma błysz­czą­cych, świeżo ufar­bo­wa­nych wło­sów, uło­żone w koronę wokół głowy, spły­wały mister­nymi kaska­dami. Moja brą­zowa skóra lśniła, wypie­lę­gno­wana zgod­nie ze wska­zów­kami mamy: mie­sza­niną pasty z drzewa san­da­ło­wego, olejku mig­da­ło­wego, sprosz­ko­wa­nej kur­kumy i wody róża­nej. Uroku doda­wały orze­chowe oczy, błysz­czące spod gru­bych, czar­nych rzęs, oraz mię­si­ste, wypu­kłe wargi.

Trudno było roz­po­znać tę bez­barwną, nękaną trą­dzi­kiem dziew­czynkę, którą kie­dyś byłam.

Z lustra patrzyła na mnie star­sza, piękna i nie­za­chwia­nie pewna sie­bie dziew­czyna.

„Weź­miesz ich z zasko­cze­nia”.

– Wyglą­dasz zja­wi­skowo – wyszep­tała zza moich ple­ców Sally, wrę­cza­jąc mi saty­nową torebkę do powie­sze­nia na nad­garstku.

– Chodź, moja droga – ode­zwała się z nie­cier­pli­wo­ścią lady Bir­die, rzu­ca­jąc spoj­rze­nie w stronę zegara. – Nie możemy się spóź­nić. Wiesz prze­cież, że patronki surowo prze­strze­gają swo­ich zasad. Ow­szem, przy­znaję, są one dość absur­dalne, nie­mniej nie chcia­ła­bym, żeby zamknięto nam drzwi przed nosem tylko dla­tego, że nie udało nam się dotrzeć na miej­sce przed jede­na­stą. Lady Sefton i lady Jer­sey nie są jesz­cze naj­gor­sze, ale pozo­stałe damy bywają pod tym wzglę­dem nie­zno­śne. Tylko nie mów nikomu, że ci to powie­dzia­łam.

– Ależ oczy­wi­ście, lady Bir­die. – Tłu­miąc chi­chot, ruszy­łam za nią po scho­dach na dół. Bywały takie chwile, kiedy przy­po­mi­nała mi moją matkę, która – zanim dopa­dła ją cho­roba – była życz­liwą kobietą o nie­spo­ży­tej ener­gii, jasnym spoj­rze­niu, zawsze z ser­cem na dłoni.

„Ty też taka kie­dyś byłaś”.

Zigno­ro­wa­łam ten pod­szept w swo­jej gło­wie – bycie słodką i naiwną ni­gdzie mnie nie zapro­wa­dzi.

Lady Bir­die miała rację co do patro­nek i ich idio­tycz­nych zasad. Drzwi zamy­kano o jede­na­stej i po tej godzi­nie nie wpusz­czano abso­lut­nie nikogo. Ponadto obo­wią­zy­wały jesz­cze wytyczne doty­czące zacho­wa­nia oraz ubioru. Nie­je­den książę, choćby nie wiem jak dys­tyn­go­wany, został ode­słany z kwit­kiem tylko dla­tego, że przy­był za późno lub też nie­od­po­wied­nio ubrany. Z tru­dem powstrzy­ma­łam się przed prze­wra­ca­niem oczami.

Serio? Wystar­czy, że jakiś męż­czy­zna włoży zwy­kłe spodnie zamiast bry­cze­sów albo zawiąże nie­do­sta­tecz­nie wykroch­ma­lony fular nie­zgod­nie z zasa­dami sztuki, i już będzie cało­wał klamkę?

Z moich ust wyrwał się ledwo sły­szalny chi­chot, kiedy wygła­dza­łam rękami przód mojej sukni. Z zazdro­ścią przy­pa­try­wa­łam się kre­acji lady Bir­die – miała na sobie prze­piękne sari, uło­żone luźno, wyko­nane z jedwa­biu w eks­tra­wa­ganc­kim kolo­rze fuk­sji, na widok któ­rego poczu­łam w sercu tęskne szarp­nię­cie. Och, jakże chcia­ła­bym móc się tak ubrać! Zamiast tego kwi­tłam tu uwię­ziona w mdłym zesta­wie przy­po­mi­na­ją­cym strój dla lalki. Mia­łam jed­nak świa­do­mość, że muszę nie tylko zacho­wy­wać się jak osoba, którą gram, ale i wyglą­dać jak ona. Nie byłam już lady Elą Dalvi, lecz panną Lyrą Whi­tley, tajem­ni­czą dzie­dziczką, która zatrium­fuje w tego­rocz­nym sezo­nie towa­rzy­skim i dokona zemsty na swo­ich wro­gach.

– Dener­wu­jesz się? – spy­tała lady Bir­die, kiedy wresz­cie roz­sia­dły­śmy się w karocy i pojazd ruszył.

Potrzą­snę­łam prze­cząco głową z wymu­szo­nym opty­mi­zmem.

– Nie­spe­cjal­nie. Przede wszyst­kim jestem chyba cie­kawa, o co to całe zamie­sza­nie. Lady Feli­city zwie­rzyła mi się, że jej wpro­wa­dze­nie do towa­rzy­stwa oka­zało się nie­zbyt inte­re­su­ją­cym wyda­rze­niem.

– Mogła tak twier­dzić, cho­ciaż pod koniec balu została mia­no­wana Wyjąt­kową, „naj­bar­dziej uro­czą damą sezonu”. Jakaż to szkoda, że póź­niej opu­ściła Lon­dyn i już ni­gdy nie powró­ciła. – Lady Bir­die pocią­gnęła nosem, jakby to wspo­mnie­nie było dla niej w jakiś spo­sób bole­sne. – Ale nic to. Czeka nas wspa­niały wie­czór, będziesz się dosko­nale bawić. Będą her­bata i lemo­niada, chleb z masłem i cia­sta.

Wie­dzia­łam, czego się spo­dzie­wać po dzi­siej­szych ucie­chach stołu, a to dzięki mojej men­torce, lady Feli­city – zna­nej mi jako „Church”. Wyschnięte cia­sta, cienka her­bata i cie­pła lemo­niada.

– Nie mogę się docze­kać.

Lady Bir­die rzu­ciła mi teraz bar­dziej sta­now­cze spoj­rze­nie, jakby wez­brała w niej deter­mi­na­cja, abym odnio­sła więk­szy suk­ces tam, gdzie zawio­dła jej poprzed­nia pod­opieczna.

– Pamię­taj o manie­rach i zacho­wuj się, jak na damę przy­stało. Żad­nego oka­zy­wa­nia emo­cji i entu­zja­zmu.

Przy­tak­nę­łam posłusz­nie. Nie miała powo­dów do obaw – porażka nie wcho­dziła w grę – ale takie szyb­kie przy­po­mnie­nie z pew­no­ścią nie zaszko­dziło.

– Wypro­stuj się i wycią­gnij szyję – mówiła dalej. – Jeśli któ­ryś z dżen­tel­me­nów poprosi cię do tańca po tym, jak zosta­nie­cie sobie przed­sta­wieni, możesz się zgo­dzić, jed­nak na nie wię­cej niż dwa tańce, a to rów­nież jedynie, jeśli dany kawa­ler rze­czy­wi­ście wzbu­dził twoje zain­te­re­so­wa­nie. A nade wszystko za nic nie dopuść do tego, żeby zna­leźć się z któ­rymś z panów w sytu­acji sam na sam. Twoja repu­ta­cja legnie w gru­zach, nim zdą­żysz wypo­wie­dzieć choćby słowo.

Dobry Boże! Okrutna iro­nia jej wypo­wie­dzi spra­wiła, że prych­nę­łam stłu­mio­nym śmie­chem.

Dosko­nale zna­łam gorycz zabój­czego poca­łunku. Moja repu­ta­cja została już wysta­wiona na jego bru­talne dzia­ła­nie i nie prze­trwała. Stąd zmiana nazwi­ska i misterny plan intrygi. Młod­sza ja, łatwo­wierna, nie­do­świad­czona lady Ela, nie mia­łaby w sobie dość siły, żeby sta­nąć w szranki z obrzy­dli­wie bogatą i wynio­słą socjetą.

Albo z Poppy Lan­ders.

Stąd mój skom­pli­ko­wany, na wskroś makia­we­liczny plan zemsty.

W jego pierw­szym i klu­czo­wym eta­pie cho­dzi o prze­nik­nię­cie do kręgu przy­ja­ciół Poppy. Kiedy ten pierw­szy cel zosta­nie osią­gnięty, mam zamiar spra­wić, że jej świta roz­pierzch­nie się na wszyst­kie strony, ja stanę się dia­men­tem naj­wyż­szej próby i ocza­ruję wszyst­kich jej zalot­ni­ków – a jed­nego w szcze­gól­no­ści – a następ­nie znisz­czę jej repu­ta­cję tak samo, jak ona znisz­czyła moją.

Pią­tym i ostat­nim kro­kiem będzie osta­teczne usu­nię­cie Poppy z towa­rzy­stwa.

Kró­lowa może być tylko jedna.

I będę nią ja.

– Wszystko rozu­miem, lady Bir­die – wymam­ro­ta­łam. – Nie zawiodę cię.

Zbyt wiele od tego zale­żało – moja prze­szłość, moja teraź­niej­szość, moja przy­szłość. Czu­łam, jak for­muje się we mnie bańka wypeł­niona urazą i zgorzk­nie­niem, ale szybko ją w sobie stłu­mi­łam. Nie mogłam pozwo­lić, żeby roz­pra­szały mnie emocje. Ten bal mi się po pro­stu nale­żał.

Kiedy dotar­ły­śmy pod adres przy King Street, a odziany w libe­rię lokaj otwo­rzył nam drzwi powozu, zeszły­śmy po schod­kach i wkro­czy­ły­śmy do budynku. Przy­wi­ta­ły­śmy się z lady Sefton – bladą, ale ładną bru­netką – oraz z lady Jer­sey o por­ce­la­no­wej cerze, świ­dru­ją­cym spoj­rze­niu i per­fek­cyj­nej koafiu­rze. Lady Bir­die, zwra­ca­jąc się do tej dru­giej per „Cisza” – praw­do­po­dob­nie był to jej przy­do­mek – uści­skała ją ser­decz­nie, po czym ruszy­ły­śmy w stronę zatło­czo­nego holu.

Zer­k­nę­łam ukrad­kiem do prze­stron­nej sali balo­wej, z mar­mu­ro­wymi kolum­nami i pozła­ca­nymi lustrami, która już teraz zapeł­niała się wystro­jo­nymi gośćmi. Była to istna uczta dla zmy­słów. Wymyślne lampy gazowe oświe­tlały ogromną prze­strzeń, a poroz­sta­wiane bukiety świe­żych kwia­tów przy­da­wały jej barw. Na jed­nym z bal­ko­nów roz­sta­wiła się nie­wielka orkie­stra, która przy­gry­wała już do, zdaje się, kadryla.

Z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią omio­tłam spoj­rze­niem zebrany tłum. Tuż przed koń­cem kadryla pary robiły ostatni obrót, a ja poczu­łam ścisk w klatce pier­sio­wej, jakby czy­jaś gigan­tyczna dłoń chwy­ciła moje płuca. Gęsia skórka pokryła każdy cen­ty­metr mojego ciała.

On był tutaj.

Lord Keston Osborn, mar­kiz Ridley – jedyny mło­dzie­niec, który wciąż spra­wiał, że moje serce szar­pało się niczym ptak uwię­ziony w klatce. Tyle że wcale nie był już mło­dzień­cem. Stał się dżen­tel­me­nem… pra­wie dzie­więt­na­sto­let­nim. Ele­ganc­kim, szy­kow­nym i dia­bel­nie przy­stoj­nym.

„On też jest czę­ścią planu, on też jest czę­ścią planu, on też jest czę­ścią planu…”

Na nic się zdało zakli­na­nie rze­czy­wi­sto­ści – z tru­dem zdo­ła­łam się sku­pić, nie mówiąc już o odwra­ca­niu wzroku.

Zama­szy­ste brwi nakre­ślone pod cudow­nie potar­ga­nymi ciem­no­brą­zo­wymi lokami. Mocny nos, wyraź­nie zary­so­wane kości policz­kowe, sze­ro­kie usta z unie­sio­nymi kąci­kami. Nawet z oddali jego cudow­nie brą­zowa skóra jaśniała zdro­wym bla­skiem, a ide­alny zarys szczęki wyda­wał się ostry jak brzy­twa. Ota­czała go nie­wielka grupka podob­nych mu mło­dych męż­czyzn, jed­nak wszelki ich urok bladł w porów­na­niu z mar­ki­zem Ridleyem. Szcze­gól­nie gdy jego wargi roz­chy­lały się w uśmie­chu.

Nie­biosa, miej­cie mnie w swo­jej opiece…

To – moja nie­spo­dzie­wana i zde­cy­do­wa­nie nazbyt emo­cjo­nalna reak­cja – z pew­no­ścią mogło oka­zać się pro­ble­ma­tyczne. Wie­dzia­łam o tym dosko­nale. Naiw­nie liczy­łam, że czas zatarł moje wspo­mnie­nia o nim, jed­nak trzy lata by­naj­mniej nie spra­wiły, że stał się mniej przy­stojny, a jego uśmiech mniej cza­ru­jący. Prze­ciw­nie, cała jego osoba zda­wała się jesz­cze bar­dziej magne­ty­zu­jąca.

Powin­nam go nie­na­wi­dzić. Jed­nak nie­na­wiść była bez­u­ży­teczną emo­cją… To jest – jeśli nie została odpo­wied­nio nakie­ro­wana. Mimo tęsk­noty i nostal­gii, które ści­skały teraz mój żołą­dek, musia­łam pamię­tać, że mam swój cel. Surowo upo­mnia­łam samą sie­bie – ten dżen­tel­men był jedy­nie jedną z figur w mojej grze. Moja główna prze­ciw­niczka – kró­lowa – znaj­do­wała się gdzieś tutaj, w tej ogrom­nej sali balo­wej.

– Jak znaj­duje pani Lon­dyn, panno Whi­tley? – zagad­nęła lady Jer­sey, spo­glą­da­jąc na mnie z wyso­ko­ści swo­jego ary­sto­kra­tycz­nego nosa.

Zwil­ży­łam usta, spoj­rza­łam na nią i uśmiech­nę­łam się swo­bod­nie, zupeł­nie jak­bym wcale nie utra­ciła przed chwilą gruntu pod nogami.

– Jak dotąd jestem zachwy­cona, milady.

– Bar­dzo różni się od Kum­brii, jak mnie­mam?

Przy­tak­nę­łam i skrom­nie spu­ści­łam wzrok. Patronki uwiel­biały pochleb­stwa. W moim tonie zawar­łam aku­rat tyle zachwytu, ile nale­żało – i szcze­rze mówiąc, oka­zało się to cał­kiem łatwe. Lon­dyn był klasą samą w sobie. Dla wielu z towa­rzy­stwa peł­nił rów­nież funk­cję cen­trum wszech­świata, któ­rego naj­ja­śniej­szy klej­not sta­no­wiły Salony Almacka.

– Och, nawet nie ma porów­na­nia!

– Tak, cóż, robimy co w naszej mocy. – Lady Jer­sey uważ­nie rozej­rzała się po sali. Nagle się roz­pro­mie­niła. – Chodź­cie za mną. Wła­śnie wpa­dłam na dosko­nały pomysł. Muszę, po pro­stu muszę przed­sta­wić twoją pod­opieczną mojemu bra­tan­kowi. – Lady Jer­sey zwró­ciła się teraz do lady Bir­die, po czym znów zmie­rzyła mnie wzro­kiem. – Jeste­ście w podob­nym wieku. On i jego zna­jomi chęt­nie wezmą cię pod swoje skrzy­dła, jestem tego pewna. Wyda­jesz się odpo­wied­nią młodą damą.

A mówiąc „odpo­wied­nią”, miała na myśli odpo­wied­nią wiel­kość mojego posagu, który już teraz pozo­sta­wał, wedle lady Bir­die, tema­tem gorą­cych plo­tek. Pie­nią­dze były nie­za­wod­nym klu­czem, otwie­ra­ją­cym drzwi do naj­cia­śniej­szych, naj­bar­dziej eli­tar­nych krę­gów. Mają­tek, kon­takty, uroda i cnota – prze­pis na kobiecy suk­ces „w towa­rzy­stwie”. Choć prawdę mówiąc, nie trzeba było nawet być piękną, jeśli tylko miało się pie­nią­dze.

Dla lady Jer­sey byłam cho­dzą­cym skarb­cem.

Zwin­nie lawi­ro­wała w tłu­mie, a my podą­ża­ły­śmy za nią – nie wypada prze­cież obra­żać uczuć patronki odmową. Zatrzy­ma­ły­śmy się zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nie. Nie zdą­ży­łam się porząd­nie rozej­rzeć, a lady Jer­sey już cią­gnęła mnie za ramię.

– Oto jeste­śmy – powie­działa. – Ridley, naj­droż­szy, pozwól, że ci przed­sta­wię: panna Lyra Whi­tley. Jest pod­opieczną lady Bir­die i dopiero przy­je­chała do mia­sta. Panno Whi­tley, to mój bra­ta­nek, lord Keston Osborn, mar­kiz Ridley i dzie­dzic księ­cia Har­bridge’a.

Czas jakby zwol­nił, krew szu­miała mi w uszach, nie­mal czu­łam na sobie cie­kaw­skie spoj­rze­nia zebra­nych. Dobry Boże, zupeł­nie nie byłam gotowa na spo­tka­nie z nim twa­rzą w twarz tak szybko. Mimo to… pod­nio­słam na niego wzrok. Nie mogłam się powstrzy­mać.

Ależ był wysoki! Ja też wyro­słam, oczy­wi­ście, jed­nak co naj­mniej pięt­na­ście cen­ty­me­trów mniej niż te jego strze­li­ste metr osiem­dzie­siąt. Z bli­ska mogłam dostrzec w gąsz­czu jego loków deli­katne brą­zowe i rudo­bru­natne pasma – dokład­nie takie, jakimi je zapa­mię­ta­łam. Mój wzrok prze­niósł się teraz na dopa­so­wany czarny sur­dut, na nie­ska­zi­telną biel koszuli, na jego fular, ide­al­nie zawią­zany tuż pod szczęką, którą tak bar­dzo pra­gnę­łam musnąć. Spoj­rze­nie pary brą­zo­wych oczu, nakra­pia­nych złoto-topa­zowo, w któ­rych malo­wało się roz­ba­wie­nie, napo­tkało moje.

Czy to moż­liwe, żeby płuca odmó­wiły posłu­szeń­stwa? Po pro­stu prze­stały funk­cjo­no­wać?

Bo doprawdy, na buszel pełen słod­kich kró­licz­ków… nagle roz­pacz­li­wie bra­ko­wało mi powie­trza.

– Ogrom­nie miło mi panią poznać, panno Whi­tley – roz­brzmiał jego głę­boki głos, piesz­cząc wszyst­kie moje zmy­sły niczym miód oble­wa­jący gorącą bułeczkę.

Dobry Boże, skąd nagle myśl o mio­dzie i bułecz­kach? Teraz poczu­łam ślinę napły­wa­jącą do ust. „Na litość boską, dziew­czyno, weźże się w garść!”

– Wza­jem­nie, lor­dzie Ridleyu. – Na szczę­ście zebra­łam się w sobie na tyle, żeby dygnąć i zwró­cić się do niego ofi­cjal­nie… a nie po imie­niu, które mia­łam na końcu języka. Gdy­bym zwró­ciła się do niego per „Keston”, zosta­łoby to ode­brane jako strasz­liwe faux pas.

Nie byłam w sta­nie się sku­pić, gdy przed­sta­wiał mnie trzem pozo­sta­łym mło­dym dżen­tel­me­nom – lor­dowi Anse­lowi Che­nowi, lor­dowi Blake’owi Castle­to­nowi i panu Rafiemu Nasse­rowi – pod­czas gdy lady Jer­sey i lady Bir­die odwró­ciły się, żeby przy­wi­tać się z jakąś parą, która do nich pode­szła. Z całej siły sta­ra­łam się nie dać po sobie poznać, że w moim wnę­trzu buzo­wała wszech­ogar­nia­jąca ogni­sta lawa.

Mar­kiz przy­glą­dał mi się z lekko przy­mru­żo­nymi oczami, a jego ide­alną twarz na uła­mek sekundy zmą­ciło coś jakby prze­błysk nie­po­koju. Dla odmiany poczu­łam lodo­waty ścisk w żołądku. Czy to moż­liwe, żeby mnie roz­po­znał? Czyżby mój plan spa­lił na panewce, jesz­cze zanim udało mi się wcie­lić go w życie? Potem jed­nak tylko uśmiech­nął się lekko, kiedy jeden z towa­rzy­szy za jego ple­cami powie­dział:

– Witaj w Lon­dy­nie, nowa dziew­czyno.

Ziry­to­wana wła­snymi oba­wami wró­ci­łam myślami do afir­ma­cji, które ćwi­czy­łam dłu­gie godziny. Jestem Lyra Whi­tley… A Lyra Whi­tley pra­gnęła jedy­nie tań­czyć na szkie­le­tach swo­ich wro­gów. Lyra Whi­tley była nie­znisz­czal­nym żywio­łem… uzbro­joną po zęby żoł­nierką gotową do bitwy, fenik­sem wyła­nia­ją­cym się z popio­łów swo­jej prze­szło­ści. Lyra Whi­tley była wszyst­kim tym, czym w tym momen­cie powinna być Ela Dalvi.

Kró­lowa z dru­giego końca sza­chow­nicy miała za chwilę prze­jąć kon­trolę nad roz­grywką.

Zwró­ci­łam się do tego, który się do mnie ode­zwał. Miał na imię Rafi. Zawa­diacko przy­stojny, o ciem­no­sza­rych oczach, w któ­rych migo­tały iskierki zain­te­re­so­wa­nia. Jego zło­to­brą­zowa twarz wręcz ema­no­wała pro­mi­nen­cją. Musia­łam osią­gnąć ten sam efekt. Stać się uoso­bie­niem pro­mi­nen­cji.

Uśmiech­nę­łam się, trze­po­cząc rzę­sami, i ode­zwa­łam się z deli­katną nutką flirtu w gło­sie:

– Co taka dziew­czyna jak ja musi zro­bić, żeby dostać szkla­neczkę lemo­niady?

Rozdział 2. Ela

Bur­gh­field, Berk­shire, sty­czeń 1814 r.

Do posia­dło­ści obok naszej miała się wpro­wa­dzić nowa rodzina. Z eks­cy­ta­cji aż mnie skrę­cało. W naszej uro­czej, sen­nej para­fii od lat nie wyda­rzyło się nic cie­ka­wego. Po śnia­da­niu nie­mal bie­giem ruszy­łam do fron­to­wych okien, żeby wpa­try­wać się w drogę pro­wa­dzącą do sąsied­niego majątku.

– I co, i co, widzisz kogoś? – pisnęła za moimi ple­cami Poppy.

Potrzą­snę­łam głową i zwró­ci­łam się w stronę mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki, rów­nie mocno pod­eks­cy­to­wa­nej. Oby­dwie nie mogły­śmy się wprost docze­kać, żeby poznać nowych sąsia­dów. Poppy miesz­kała o wiele bli­żej cen­trum mia­sta, jed­nak tak czę­sto spę­dzała noce w moim domu, że była wła­ści­wie jak rodzina. Od czasu gdy jej ojciec praw­nik zaczął pra­co­wać dla mojego, sta­ły­śmy się prak­tycz­nie nie­roz­łączne.

Świeżo upie­czeni książę i księżna Har­bridge’owie, jak udało mi się pod­słu­chać dzięki przy­ci­szo­nym roz­mo­wom służby, mieli syna i córkę, któ­rych dzie­liła roczna róż­nica wieku. Bio­rąc pod uwagę, że Poppy była moją jedyną przy­ja­ciółką, mia­łam nadzieję, że dziew­czynka okaże się sym­pa­tyczna. Odpo­wied­nie towa­rzyszki w moim wieku, szcze­gól­nie dla jedy­nej córki hra­biego wio­dą­cego samot­ni­czy tryb życia, zda­rzały się doprawdy rzadko.

– Jak myślisz, jaki on jest? – szep­nęła Poppy. – Ten lord Keston?

– Skoro jest dzie­dzi­cem księ­cia, jego tytuł to mar­kiz, więc jego zna­jomi zwra­cają się do niego „lor­dzie Ridleyu” albo po pro­stu „Ridleyu” – popra­wi­łam ją bez zasta­no­wie­nia.

Na twa­rzy Poppy poja­wił się rumie­niec.

– Doprawdy, Elu, nie musisz być taka pro­tek­cjo­nalna.

– Nie chcia­łam! Po pro­stu tak powinno się do niego zwra­cać. Prze­pra­szam. – Aż się wzdry­gnę­łam, czu­jąc na sobie jej ura­żone spoj­rze­nie. Przy­ci­snę­łam nos do zim­nej szyby.

– Myślisz, że jest przy­stojny? – spy­tała Poppy.

– Raczej paskudny – odpa­ro­wa­łam. – I nadęty, i aro­gancki. Syno­wie ksią­żąt tak już mają.

– Mama mówi, że Jego Ksią­żęca Mość to bar­dzo przy­stojny męż­czy­zna. Skoro jego papa jest przy­stojny, to może lord Ridley też?

Wyrzu­ci­łam ze swo­jej głowy wszel­kie myśli o być-może-przy­stoj­nym, za to defi­ni­tyw­nie-nadę­tym lor­dzie Ridleyu i nic nie odpo­wie­dzia­łam. Patrzy­łam przez szybę, jakby za sprawą mojego sku­pie­nia powozy miały się nagle magicz­nie poja­wić. Słu­żący, któ­rzy zazwy­czaj wie­dzieli wszystko o wszyst­kich, napo­mknęli przy śnia­da­niu, że nowa rodzina ma podobno przy­być już dzi­siaj. Od kiedy to usły­sza­łam, prze­bie­ra­łam nogami z nie­cier­pli­wo­ści. Raczej nie z powodu synasąsiadów, cho­ciaż kto wie.

I tak za żadne skarby nie przy­zna­ła­bym się do tego nikomu, nawet swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółce. A co, jeśli oka­załby się pozba­wioną manier ropu­chą? Jed­nakże nie zdo­ła­łam ukryć swo­jej eks­cy­ta­cji. Mój papa był parem, co ozna­czało, że wszy­scy pozba­wieni tytułu, w tym chłopcy miesz­ka­jący w naszej wsi, musieli trzy­mać się na dystans. Miło byłoby poznać kogoś, z kim mogła­bym zawrzeć zna­jo­mość, a kto wie, może oka­załby się rów­nież dobrą par­tią? O ile, rzecz jasna, nie zadu­rzyłby się w Poppy, podob­nie jak każdy chło­pak w dzie­jach Bur­gh­field.

Moja nadzieja zga­sła, zanim jesz­cze roz­pa­liła się na dobre.

– A co wy tu robi­cie, dziew­częta? – Za naszymi ple­cami roz­legł się zna­jomy głos.

– Tatu­siu, wró­ci­łeś! – pisnę­łam i rzu­ci­łam się w jego ramiona. W cza­sie inten­syw­nego lon­dyń­skiego sezonu mój tata spę­dzał mnó­stwo czasu w par­la­men­cie, ale także od czasu do czasu podró­żo­wał do Europy. Zawsze sta­rał się jak naj­szyb­ciej wra­cać do mnie z kon­ty­nentu, szcze­gól­nie odkąd zmarła mama.

Tęsk­ni­łam okrop­nie za cza­sami, kiedy mama była zdrowa, w pełni sił i mogły­śmy towa­rzy­szyć tacie w jego woja­żach. Za cza­sów mojego dzie­ciń­stwa zwie­dzi­li­śmy we troje Fran­cję i Wło­chy, jed­nak teraz naj­bar­dziej wycze­ki­wa­łam, aż będę mogła ponow­nie zawi­tać do Lon­dynu. Mia­łam wielką nadzieję, że za dwa, trzy lata będę mogła ukło­nić się przed kró­lową Char­lotte. W końcu mia­łam już pra­wie pięt­na­ście lat!

– Witaj, mój groszku!

– Nie jestem żad­nym grosz­kiem, tatu­siu! – prych­nę­łam z obu­rze­niem. – Uro­słam o kolejne trzy mili­me­try, jak­byś nie zauwa­żył.

– W takim razie od dziś będę cię nazy­wał swoim strącz­kiem.

Nie byłam zbyt wysoka, ale wciąż mia­łam nadzieję, że po pro­stu jestem jedną z tych osób, które późno doj­rze­wają. Nie chcia­łam być niska. Chcia­łam być wysoka, smu­kła i piękna, jak moja mama.

Poppy ześli­zgnęła się z sofy i dygnęła nie­zgrab­nie, zaafe­ro­wana.

– Dzień dobry, lor­dzie Mar­wicku.

– Dzień dobry. – Ojciec przy­wi­tał moją przy­ja­ciółkę. – Jak się miewa twoja matka?

Uśmiech­nęła się kąci­kiem ust.

– Dobrze, milor­dzie.

Mimo że Poppy stale gościła w naszym domu, zawsze peszyła ją obec­ność mojego szorst­kiego, surowo wyglą­da­ją­cego ojca. Jak nie­mal każdy, nie mogła opa­no­wać tremy w jego towa­rzy­stwie. Nie­ważne, jak usil­nie zapew­nia­łam ją, że papa wcale nie jest taki straszny. Ni­gdy mi nie wie­rzyła. Była prze­ko­nana, że mój ojciec jej nie lubi.

Nie­do­rzecz­ność. Wszy­scy kochali Poppy.

Szcze­gól­nie moja mama. Spę­dzały godziny na roz­mo­wach przy wspól­nym hafto­wa­niu – czyn­no­ści, któ­rej szcze­gól­nie nie­na­wi­dzi­łam. Wyszy­wa­nie postrze­ga­łam jako wymyślną tor­turę ist­nie­jącą tylko po to, żeby cier­piały na tym palce nie­win­nych dziew­cząt. W cza­sie cho­roby mamy Poppy każ­dego dnia odwie­dzała nas z kwia­tami – naj­czę­ściej makami, co z jed­nej strony było pewną oznaką próż­no­ści3, ale z dru­giej – uro­czym zacho­wa­niem w jej stylu.

Była dla mojej matki ogrom­nym wspar­ciem, kiedy opo­wia­dała jej o naszej wiel­kiej przy­jaźni i zapew­niała, że zawsze będziemy mogły na sie­bie liczyć. To Poppy ocie­rała moje łzy, kiedy czter­na­ście mie­sięcy temu pocho­wa­li­śmy mamę. Od tam­tego czasu stała się moją jedyną pocie­szy­cielką. Brat­nią duszą. Sio­strą w każ­dym tego słowa zna­cze­niu.

Nie mia­łam poję­cia, jak dała­bym sobie bez niej radę.

Miała dłu­gie blond loki, różowe policzki, aniel­skie rysy twa­rzy – Poppy ocza­ro­wy­wała wszyst­kich, któ­rych spo­ty­kała na swej dro­dze, od kucha­rzy przez ogrod­ni­ków po sta­jen­nych. Kiedy się do kogoś uśmie­chała, po pro­stu nie spo­sób było tego nie odwza­jem­nić.

Pozna­ły­śmy się, kiedy obie mia­ły­śmy po jede­na­ście lat, i od tam­tego czasu pozo­stała nie­zmien­nie uro­czą dziew­czynką. Obec­nie, w wieku lat czter­na­stu, kształty Poppy nabrały już dosta­tecz­nych krą­gło­ści, żeby przy­cią­gać spoj­rze­nia mło­dzień­ców ze wsi. Michael, syn naszego wika­rego, świata poza nią nie widział, jed­nak Poppy od zawsze żywiła prze­ko­na­nie, że będzie kimś wię­cej niż tylko żoną zwy­kłego wika­rego.

Ja, w prze­ci­wień­stwie do niej, byłam niska i chuda jak szczapa, bez choćby naj­mniej­szych oznak kobie­cych krą­gło­ści, więc nikt, a już szcze­gól­nie przed­sta­wi­ciele płci prze­ciw­nej, nie zwra­cali na mnie naj­mniej­szej uwagi. Nie żeby mi to prze­szka­dzało. Towa­rzy­stwo chłop­ców było męczące. I nudne.

Oczy­wi­ście, nie zazdro­ści­łam Poppy jej urody.

Były­śmy naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. Oby­dwie kocha­ły­śmy czy­tać powie­ści kry­mi­nalne i wymy­ślać nie­zwy­kłe histo­rie o zacza­ro­wa­nych księż­nicz­kach i przy­stoj­nych szlach­ci­cach. Dosko­nale spraw­dza­łam się jako szlach­cic w naszych ama­tor­skich sztu­kach teatral­nych. Roz­kosz­nie wdzię­cząca się Poppy odgry­wała oczy­wi­ście inne role, ja tym­cza­sem uwiel­bia­łam wyma­chi­wać małym drew­nia­nym mie­czem, który sama wystru­ga­łam, i wdra­py­wać się na nasze fik­cyjne zam­kowe wieże, czyli wiel­kie dęby na naszej posia­dło­ści.

– A co powiesz na to, żeby pójść do wio­ski na lody? Może mają jakieś nowe smaki? – prze­rwała moje roz­my­śla­nia Poppy. – Ja sta­wiam. – Uśmiech­nęła się sze­roko, zna­jąc moją sła­bość do lodo­wych dese­rów, i klep­nęła obok mnie na kana­pie. – Podobno u Elder­tona była nowa dostawa wstą­żek pro­sto z Lon­dynu. Też mogły­by­śmy pójść je obej­rzeć.

Wrrr, wstążki. Kto chciałby godzi­nami wpa­try­wać się w paski błysz­czą­cego mate­riału, które i tak skoń­czą co naj­wy­żej jako ozdoba kape­lu­sza albo ucho dam­skiej torebki? Już prę­dzej wydłu­ba­ła­bym sobie oko szy­deł­kiem. Stłu­mi­łam jed­nak swoje praw­dziwe uczu­cia i zawo­ła­łam z uda­wa­nym pod­eks­cy­to­wa­niem:

– Z Lon­dynu, naprawdę?

Poki­wała głową z entu­zja­zmem i objęła mnie ramie­niem.

– Otóż to! Musimy tam pójść, Elu, uwierz mi! – Poppy zatrze­po­tała rzę­sami. – Ślicz­nie, śliiicz­nie pro­szę.

Nie mogłam powstrzy­mać śmie­chu, widząc jej bła­galny wzrok – była jak mały, słodki pie­sek. Cóż, nie od dziś wia­domo było, że ona kochała wszystko, co zwią­zane z modą, a ja kocha­łam sło­dy­cze. Ści­snę­łam jej ramię.

– Kiedy robisz takie słod­kie oczy, od razu mam ochotę iść do cukierni – zażar­to­wa­łam. Już-już mia­łam dodać, że miło byłoby się przejść i zaczerp­nąć tro­chę świe­żego powie­trza, kiedy Poppy zarzu­ciła mi ramiona na szyję, nie­omal spy­cha­jąc nas tym samym z kanapy.

– W takim razie powiem stan­gre­towi, żeby przy­szy­ko­wał powóz hra­biego.

Potar­łam pod­bró­dek. Do wio­ski nie było aż tak daleko – wiele razy cho­dzi­ły­śmy tam pie­szo nawet w zim­niej­sze dni – a przy­go­to­wy­wa­nie karocy mojego ojca, z rodzin­nym her­bem na drzwiach, wyma­gało sporo zachodu. Ale spoj­rzaw­szy na śliczną nie­bie­ską sukienkę przy­ja­ciółki – naj­pew­niej kolejną nową – zro­zu­mia­łam, że zapewne nie chcia­łaby jej znisz­czyć. Oko­liczne lasy potra­fiły być zdra­dliwe, szcze­gól­nie teraz, kiedy od kilku tygo­dni pano­wały przy­mrozki.

Się­gnę­łam po swój zno­szony, ale cie­pły płaszcz i zawią­za­łam pod brodą wstążki kape­lu­sika. Zlu­stro­wa­łam wzro­kiem swój strój i zmarsz­czy­łam nos.

– Może powin­nam pójść się prze­brać? – spy­ta­łam. Mimo że moja żałoba po mamie for­mal­nie już się skoń­czyła, wciąż jesz­cze nie potra­fi­łam się prze­ko­nać do nosze­nia stro­jów w pogod­niej­szych bar­wach.

Poppy wsu­nęła ręka­wiczki na dło­nie, obrzu­ca­jąc mnie jed­no­cze­śnie uważ­nym spoj­rze­niem, po czym szyb­kim gestem wycią­gnęła spod mojego nakry­cia głowy zakrę­cony kosmyk.

– Ależ non­sens, wyglą­dasz świet­nie… A teraz, z tym locz­kiem, wręcz ujmu­jąco. Ruszajmy, zanim wyku­pią wszyst­kie wstążki. Pospiesz się, śli­maku, bo prze­ga­pimy naj­lep­sze egzem­pla­rze!

Rzecz jasna, mówiła tak tylko z grzecz­no­ści. Moje nie­sforne włosy były dla mnie źró­dłem utra­pie­nia. W prze­ci­wień­stwie do mami­nych fal, gęstych i błysz­czą­cych niczym heba­nowy wodo­spad, moje krót­kie brą­zowe strąki ster­czały na wszyst­kie strony i sku­tecz­nie opie­rały się dzia­ła­niom cze­go­kol­wiek, co choćby przy­po­mi­nało grze­bień. Moja słu­żąca musiała się nie­źle namę­czyć dziś rano, żeby dopro­wa­dzić gniazdo na mojej gło­wie do jako takiego porządku. Gene­ral­nie pre­fe­ro­wa­łam krótką fry­zurę, teraz jed­nak z cięż­kim wes­tchnie­niem zdmuch­nę­łam loczek ze swo­jego czoła, żeby nie zasła­niał mi widoku. Być może nowa wstążka rze­czy­wi­ście popra­wi­łaby mi humor. Dla­cze­góż by nie zro­bić dobrego wra­że­nia na nowych sąsia­dach?

Krótko po wyda­niu służ­bie pole­ce­nia mia­ły­śmy już do swo­jej dys­po­zy­cji powóz mojego ojca – cze­kał na dzie­dzińcu, z zaprzę­żo­nymi pięk­nymi końmi. Wdra­pa­ły­śmy się do środka pojazdu.

– Och, Elu, spójrz tylko! – pisnęła z eks­cy­ta­cją Poppy, kiedy karoca skrę­ciła za róg i naszym oczom uka­zał się pod­jazd na sąsia­du­jącą pose­sję. Całą drogę zaj­mo­wał co naj­mniej tuzin powo­zów. Nie­wielka armia kobiet i męż­czyzn uwi­jała się jak w ukro­pie, wypa­ko­wu­jąc kufry, pudła i skrzy­nie. Poppy nie­mal skrę­ciła sobie kark, do ostat­niej chwili przy­glą­da­jąc się całej sce­nie.

– Widzia­łaś, widzia­łaś? O rety, a więc naprawdę już tu są! Może powin­ny­śmy póź­niej pójść się z nimi przy­wi­tać?

Kiw­nę­łam głową nie­zo­bo­wią­zu­jąco.

– Jestem pewna, że papa coś już zapla­no­wał.

Jej entu­zjazm natych­miast przy­gasł. Jeśli mój ojciec coś orga­ni­zo­wał, Poppy nie mogła w tym uczest­ni­czyć. Tak, była dla mnie jak rodzina, ale nie łączyły jej więzy pokre­wień­stwa z rodem Dalvich.

– Odwie­dzimy ich razem kiedy indziej, obie­cuję – pospie­szy­łam z zapew­nie­niem, żeby ją pocie­szyć.

– Trzy­mam cię zatem za słowo – odpo­wie­działa, znów roz­pro­mie­niona.

Dotar­ły­śmy do wio­ski i nasza karoca włą­czyła się do ruchu na głów­nej ulicy. Tutej­szy plac tęt­nił życiem. Po kilku dniach nie­zno­śnej pogody wszy­scy powy­cho­dzili z domów, aby naresz­cie nacie­szyć się pro­mie­niami słońca. W her­ba­ciarni U Bunny roiło się od gości, a słod­ko­ści w witry­nie pre­zen­to­wały się nad wyraz kusząco. Może i warto było dla nich prze­cier­pieć wstąż­kowe zakupy. Może.

Przed skle­pem Elder­tona zauwa­ży­łam w tłu­mie kilka nowych twa­rzy. Uwaga wszyst­kich sku­piła się na nad­jeż­dża­ją­cej karocy. Pomimo top­nie­ją­cego ostat­nimi czasy majątku Bur­gh­field od dzie­się­cio­leci pozo­sta­wało sie­dzibą hra­bio­stwa Mar­wick.

Wątłą dło­nią wygła­dzi­łam poły mojego wybla­kłego płasz­cza. Miesz­kańcy wio­ski oka­zy­wali mi sza­cu­nek, ponie­waż byłam córką hra­biego Mar­wick, nie­mniej trzy­mali się ode mnie na dystans. Przy­wy­kłam do takiego trak­to­wa­nia.

Karoca zatrzy­mała się i stan­gret otwo­rzył nam drzwi. Odcze­ka­łam chwilę, żeby Poppy mogła wyjść pierw­sza – uwiel­biała to, pod­czas gdy mnie wcale nie zale­żało na osten­ta­cji. Nie lubi­łam pchać się na pie­de­stał, pod­czas gdy Poppy wręcz pła­wiła się w zain­te­re­so­wa­niu tłumu. To był nasz drobny rytuał, który nie­zmien­nie ją uszczę­śli­wiał. Posłała mi pro­mienny uśmiech i z god­no­ścią przy­jęła usłużną dłoń stan­greta, poma­ga­ją­cego jej wysiąść z powozu. Podą­ży­łam za nią jak mil­czący cień.

Przedar­ły­śmy się przez tłu­mek zebrany wokół okna wysta­wo­wego – „czyżby te wstążki miały magiczny dar przy­cią­ga­nia?” – i weszły­śmy do środka.

– Ach, Flo­rence, cóż za piękna nowa suk­nia! – roz­legł się zachwy­cony pisk Poppy na widok córki wła­ści­cielki.

Flo­rence miała na sobie żółtą muśli­nową sukienkę z taką ilo­ścią fal­ba­nek, że tylko cudem mie­ściła się w drzwiach. Zna­la­złam sobie spo­kojny kącik nie­opo­dal działu z chu­s­tecz­kami i wpa­try­wa­łam się w nią, z tru­dem tłu­miąc chi­chot. Prawdę mówiąc, wyglą­dała jak wiel­kie ciastko z kre­mem.

– Zga­dzam się w zupeł­no­ści – usły­sza­łam za swo­imi ple­cami. – Taka ilość kremu nikomu nie może wyjść na zdro­wie.

Dobry Boże. Czyż­bym wypo­wie­działa tę myśl na głos?

– Ow­szem, tak. – Głos roz­legł się ponow­nie. – To też sły­sza­łem, gdy­byś miała wąt­pli­wo­ści.

Zaci­ska­jąc usta, odwró­ci­łam się powoli i moim oczom uka­zał się chło­piec w kre­mo­wym płasz­czu scho­wany za jedną z zasłon.

– Co ty tu robisz? Ukry­wasz się? – spy­ta­łam.

Rzu­cił mi uważne spoj­rze­nie.

– Chyba oby­dwoje wpa­dli­śmy na ten sam pomysł.

Prych­nę­łam, odrzu­ca­jąc włosy.

– Nie ukry­wam się. Ja tylko… odpo­czy­wam.

Ponow­nie zer­k­nę­łam w jego stronę – z pew­no­ścią nie pozna­łam go wcze­śniej. Był ode mnie o wiele wyż­szy (jak więk­szość). Spod zawa­diac­kiej czapki wysta­wała gęsta czu­pryna ciem­no­brą­zo­wych sprę­ży­nek. Spod daszku zer­kały na mnie błysz­czące, ciemne oczy. Usta chło­paka wygięły się w uśmie­chu.

– Co ty w ogóle robisz w skle­pie Elder­tona? – dopy­ty­wa­łam szep­tem. – To nie miej­sce dla chłop­ców.

Posłał mi świ­dru­jące spoj­rze­nie.

– Chcesz powie­dzieć, że chłopcy nie mogą lubić zaku­pów?

– Nie to mam na myśli – odpar­łam. – Po pro­stu więk­szość z was wręcz ucieka z krzy­kiem na widok wstą­żek.

– Ale co jest nie tak ze wstąż­kami?

Dostrze­głam w jego oku błysk, który pozwo­lił mi upew­nić się, że się ze mną dro­czy.

– Nie­istotne – ucię­łam. – Pil­nuj się i nie mów za gło­śno, ina­czej nas zauważą.

Uda­wa­łam, że nie zwra­cam na niego uwagi, i sta­ra­łam się uspo­koić oddech. W każ­dej chwili Poppy mogła zacząć mnie szu­kać. Nie chcia­łam zostać odna­le­ziona za zasłoną w towa­rzy­stwie nie­zna­nego mi chłopca. Ileż bym się potem od niej nasłu­chała!

Tym­cza­sem Poppy szcze­bio­tała coś na temat trze­wi­ków Flo­rence gło­sem, który zdolny byłby roz­trza­skać szkło.

Na litość boską, czyż ist­niało coś bar­dziej mdlą­cego?

Cichy recho­cik spra­wił, że szybko zamru­ga­łam.

– Masz nie­do­bry nawyk wypo­wia­da­nia na głos swo­ich myśli.

„Och, do jasnej anielki!”

– Masz nie­do­bry nawyk pod­słu­chi­wa­nia – odwark­nę­łam, obrzu­ca­jąc go suro­wym spoj­rze­niem. Prze­kli­na­łam w myślach swój nie­wy­pa­rzony język, który zdra­dzał obcym ludziom moje naj­skryt­sze myśli. To moja kry­jówka, a ten chło­pak mi prze­szka­dzał! Acz­kol­wiek, mówiąc zupeł­nie szcze­rze, to jed­nak on był tutaj pierw­szy.

– Prze­cież nic nie pora­dzę na to, że cię sły­szę, prawda? – odpa­ro­wał. Minęło dobrych parę minut, zanim ode­zwał się ponow­nie: – Przy­sze­dłem tutaj ze swoją młod­szą sio­strą. – Wska­zał na dziew­czynę, któ­rej loki, tak podobne do jego wła­snych, spły­wały na jej ramiona złoto-brą­zową kaskadą. – To ona, lady Zeno­bia. Dopiero co się tutaj spro­wa­dzi­li­śmy.

Lady? Obró­ci­łam się na pię­cie tak gwał­tow­nie, że pra­wie nadzia­łam się na jego łokieć.

– Czyli jesteś…

Mimo że byli­śmy ści­śnięci za zasłoną, udało mu się skło­nić szar­mancko i nawet wyglą­dać przy tym cał­kiem atrak­cyj­nie.

– Lord Keston Osborn, mar­kiz Ridley, do usług. A ty jesteś…?

– Ela. Ela Dalvi.

Zapo­mnia­łam o swo­ich tytu­łach, ale, szcze­rze mówiąc, gra­tu­lo­wa­łam sobie w duchu, że udało mi się wydu­sić z sie­bie jakie­kol­wiek słowo w momen­cie, w któ­rym dotarły do mnie trzy rze­czy: po pierw­sze, nie był wcale odpy­cha­jący ani nie­uprzejmy, po dru­gie, wyda­wał się jedy­nie odro­binę zaro­zu­miały, a po trze­cie, Poppy będzie musiała zażyć porządną dawkę soli trzeź­wią­cych swo­jej mamy, kiedy dowie się, kogo spo­tka­łam!

Rozdział 3. Lyra

Los w poło­wie jest panem naszych czyn­no­ści, lecz jesz­cze pozo­sta­wia nam kie­ro­wa­nie drugą ich połową lub nie o wiele mniej­szą ich czę­ścią.

Niccolò Machia­velli

Lon­dyn, marzec 1817 r.

Mar­kiz Ridley przy­glą­dał mi się uważ­nie znad kra­wę­dzi swo­jej szklanki, wrę­czyw­szy mi wcze­śniej taką samą, wypeł­nioną bladą lemo­niadą. Czu­jąc na sobie jego spoj­rze­nie, skosz­to­wa­łam maleńki łyk, choć naj­chęt­niej wypi­ła­bym ten napój dusz­kiem, zupeł­nie jak zbłą­kany wędro­wiec oca­lony z pustyni, któ­remu podano kubek wody.

– To twoja pierw­sza wizyta w Lon­dy­nie? – spy­tał.

– Zga­dza się. To aż tak widać? – Mój głos, zwy­kle niski i modu­lo­wany, brzmiał o wiele bar­dziej ochry­ple niż zazwy­czaj.

Na szczę­ście był zupeł­nie nie­po­dobny do ćwier­kli­wych dźwię­ków, które wyda­wa­łam z sie­bie kilka lat temu.

– Przy­zwy­cza­isz się – stwier­dził Blake… czy może raczej Ansel?

Imię Blake nosił ten blady, pie­go­waty rudzie­lec, teraz sobie przy­po­mnia­łam. Z kolei Ansel mógł się pochwa­lić kur­tyną czar­nych, uli­za­nych wło­sów i był pocho­dze­nia azja­tyc­kiego. Z kolei Rafi to ten sza­ro­oki, wyga­dany Pers.

Być może Keston wspo­mi­nał mi o nich w prze­szło­ści, ale ni­gdy nie opi­sy­wał ze szcze­gó­łami. Teraz mogłam ich wresz­cie zoba­czyć na wła­sne oczy.

– Zapewne. Sły­sza­łam, że na nie­któ­rych przy­ję­ciach roz­daje się tutaj w pre­zen­cie dia­men­towe pier­ścionki i spinki do kra­wa­tów. – Zachi­cho­ta­łam dźwięcz­nie. – Doprawdy, trudno mi sobie wyobra­zić ten prze­pych. – Poto­czy­łam dło­nią wokół. – Podob­nie jak tutaj zresztą.

– Och, Almack to jesz­cze nic – wtrą­cił się Rafi z prze­bie­głym uśmiesz­kiem. – Pocze­kaj tylko na słynny bal Ridleya i jego rodziny, orga­ni­zo­wany na koniec każ­dego sezonu. Wszy­scy roz­ma­wiają o nim wiele tygo­dni przed wyda­rze­niem i jesz­cze na długo po nim. – Obrzu­cił mnie śmia­łym spoj­rze­niem. – Może wyja­wisz wresz­cie, jakież to mia­steczko na pro­win­cji tak długo ukry­wało przed nami twoje wdzięki?

Zro­biło mi się mdło od tego nie­skrę­po­wa­nego flirtu, szybko upi­łam więc kolejny łyk rów­nie mdłej lemo­niady.

– Och, z pew­no­ścią o nim nie sły­sze­li­ście. Niczym nie­wy­róż­nia­jąca się maleńka wio­ska, jakże daleko od Lon­dynu.

– Och, uwierz nam, każdy z nas miał w swoim życiu do czy­nie­nia z małymi, sen­nymi wio­secz­kami – wtrą­cił sucho Keston. – Ja oso­bi­ście ni­gdy nie mam dość ener­gii wiel­kiego mia­sta. Po sto­kroć lep­sza niż nuda sali wykła­do­wej, zapew­niam.

O losie, ten bary­ton. Rafi mógłby flir­to­wać ze mną cały dzień, nie robiąc na mnie naj­mniej­szego wra­że­nia. Jedyne, co musiał zro­bić Keston, to otwo­rzyć usta. Cho­ciaż doprawdy nie przy­po­mi­na­łam sobie, żeby kie­dy­kol­wiek wcze­śniej brzmiał tak jak teraz – jego głos był głę­boki i tak inten­sywny, że nie­mal czu­łam jego smak, jakby deka­dencki kawa­łek słodko-gorz­kiej cze­ko­lady. Kto by przy­pusz­czał, że into­na­cja głosu może być tak… suge­stywna?

– Wszy­scy uczęsz­cza­cie na uni­wer­sy­tet? – spy­ta­łam.

– Ow­szem, tak – odpo­wie­dział Ansel. – Blake i ja stu­diu­jemy na Cam­bridge, a tych dwóch na Oks­for­dzie, to jest, oczy­wi­ście, do czasu, aż Har­bridge umrze i Ridley zosta­nie księ­ciem.

– Broń Boże – mruk­nął pod nosem Keston. – Mam nadzieję, że mój ojciec wieść będzie dłu­gie, szczę­śliwe życie. Jestem o wiele za młody, żeby pochło­nęła mnie praca w par­la­men­cie, jak tych wszyst­kich marud­nych star­ców. Chcę zwie­dzić Europę, przed­się­wziąć wielką wyprawę, zanim tytuł ksią­żęcy zaprzę­gnie mnie na stałe do tych wszyst­kich obo­wiąz­ków.

Blake par­sk­nął śmie­chem, po czym ści­szył głos:

– Naprawdę sądzisz, że Poppy zaapro­buje twoją wielką wyprawę? Ta dziew­czyna nie opusz­cza cię na krok, jakby ją ktoś przy­kleił kle­jem i dodał jesz­cze kilka żela­znych gwoź­dzi na wszelki wypa­dek.

Pozo­stali dwaj towa­rzy­sze rów­nież wybuch­nęli śmie­chem, ale twarz Kestona pozo­stała zasta­na­wia­jąco obo­jętna na wspo­mnie­nie jego rze­ko­mej uko­cha­nej. Inte­re­su­jące.

– Poppy? – spy­ta­łam, z zain­te­re­so­wa­niem obser­wu­jąc ich dal­szą wymianę zdań.

– Straż­niczka Ridleya – zachi­cho­tał Ansel.

Rafi osten­ta­cyj­nie rozej­rzał się po sali balo­wej, przy­kła­da­jąc dłoń do czoła tak, jakby ochra­niał oczy przed słoń­cem.

– Prawdę mówiąc, jestem zasko­czony, że jesz­cze jej tu nie ma. Byłem pewien, że przy­bie­gnie zazna­czyć swój teren, kiedy tylko lady Jer­sey przed­sta­wiła nam jej kon­ku­ren­cję i świeży towar.

– Skończ już, Rafi – rzu­cił Keston.

– Świeży towar? – powtó­rzy­łam, marsz­cząc nos. – To dość pogar­dliwe okre­śle­nie.

Rafi rzu­cił mi szyb­kie spoj­rze­nie i przez chwilę wyglą­dał tak, jakby chciał obli­zać usta. Ja jed­nak wytrzy­ma­łam siłę jego wzroku i spio­ru­no­wa­łam go rów­nie moc­nym spoj­rze­niem spod unie­sio­nej brwi do momentu, w któ­rym jego wzrok ześli­zgnął się w dół, a policzki pokrył szkar­łatny rumie­niec.

– Jestem myśli­wym – rzu­cił. Naj­wy­raź­niej wciąż jesz­cze chciał grać pierw­sze skrzypce w tej kon­wer­sa­cji. – Damy uwiel­biają, kiedy ruszam za nimi w pogoń.

Na dźwięk tych prze­chwa­łek z tru­dem powstrzy­ma­łam szy­der­czy śmiech.

– Och, czy aby na pewno? Pozwól, że udzielę ci dys­kret­nej porady: nad wyraz czę­sto nieco bar­dziej sub­telne podej­ście czyni cuda. Żadna dama nie lubi, żeby przy­tła­czać ją pychą i próż­no­ścią.

– Auć! – zare­cho­tał Blake. – Naszemu myśli­wemu bra­kuje umie­jęt­no­ści.

– Wcale nie – wymam­ro­tał Rafi, a jego przy­ja­ciele po raz kolejny zgod­nie wybuch­nęli śmie­chem.

Czu­łam na sobie roz­ba­wione spoj­rze­nie Kestona, ale nie odwa­ży­łam się pod­nieść wzroku. Musia­łam tkać swoją paję­czynę z naj­więk­szą sta­ran­no­ścią i sku­pie­niem. Ozna­czało to, że muszę owi­nąć sobie wokół małego palca jego przy­ja­ciół, a nie pła­wić się w świe­tle jego apro­baty.

– Ona mi się podoba, Ridley – oznaj­mił wresz­cie Rafi po dłuż­szej, peł­nej napię­cia chwili. – Powin­ni­śmy zatrzy­mać ją przy sobie.

– Zwra­cam uwagę, iż nie jestem rze­czą, żeby można mnie gdzie­kol­wiek trzy­mać – odpa­ro­wa­łam lekko. – Nie­mniej wasza czwórka wydaje się dość sym­pa­tyczna, więc być może dam się prze­ko­nać do prze­by­wa­nia w waszym towa­rzy­stwie.

Blake uśmiech­nął się sze­roko, a jego oczy roz­bły­sły entu­zja­zmem.

– Uprzej­mie uprze­dzam, że nasze towa­rzy­stwo może ozna­czać kło­poty.

„Zapew­niam, że moje też”.

– Ale jak to?

– Cie­szymy się nie naj­lep­szą repu­ta­cją. Podobno pro­wa­dzimy hulasz­czy tryb życia i czę­sto wpa­damy w tara­paty – odpo­wie­dział i mru­gnął do mnie. Był uro­czy, nie mogłam temu zaprze­czyć. Nie był rzecz jasna tak atrak­cyjny jak Keston, który przy­wo­dził na myśl pół­boga, ale jego gęste rude włosy i jasno­nie­bie­skie oczy, w któ­rych cza­iła się obiet­nica kło­po­tów, rów­nież miały swój zawa­diacki, szorstki urok.

– Och, uwierz mi. – Roze­śmia­łam się. – Już z daleka pozna­łam, czego się po was spo­dzie­wać. – To mówiąc, wska­za­łam po kolei na Kestona, Rafiego, Ansela i Blake’a: – Książę, Hulaka, Uczony i Bła­zen.

Blake zro­bił obu­rzoną minę.

– Zaraz, skąd wła­ści­wie wiesz, że to nie ja jestem księ­ciem?

Usta Kestona roz­cią­gnęły się w sze­ro­kim uśmie­chu, kiedy przy­ja­ciel­sko szturch­nął przy­ja­ciela w ramię.

– Nawet dla niej jest to abso­lut­nie oczy­wi­ste, kolego.

– Ale żeby od razu błazen? – Blake teatral­nym gestem przy­ci­snął dłoń do piersi. – Czy nie mógł­bym przy­naj­mniej zostać tym naj­przy­stoj­niej­szym albo naj­bar­dziej uro­czym?

Z roz­ba­wie­niem opar­łam swój wachlarz na jego ramie­niu, naj­pierw jed­nym, potem dru­gim, jak­bym była kró­lową nada­jącą mu rycer­ski tytuł.

– Niniej­szym nadaję ci miano: Pan Uro­czy.

Wszy­scy wybuch­nę­li­śmy śmie­chem na widok ukon­ten­to­wa­nej miny Blake’a.

– A co was tak śmie­szy? – roz­legł się dam­ski głos.

Odwró­ci­łam się w porę, żeby zoba­czyć blon­dynkę uwie­sza­jącą się na Kesto­nie. Za nią poja­wiły się trzy wierne kom­panki. Byłam, rzecz jasna, przy­go­to­wana na spo­tka­nie z Poppy, a mimo to na sam jej widok poczu­łam jed­no­cze­sny ścisk szczęki i żołądka.

Moja dwu­li­cowa eks­przy­ja­ciółka.

Jej uroda, podob­nie jak urok Kestona, nie­zmien­nie przy­cią­gała uwagę. Fili­gra­nowa i gibka, ubrana była w olśnie­wa­jącą saty­nową suk­nię w mor­skim kolo­rze, na któ­rej widok każda dziew­czyna zie­le­niała z zazdro­ści. Jej lodo­wa­to­błę­kitne spoj­rze­nie napo­tkało moje, rów­nie chłodne i oce­nia­jące.

– To panna Lyra Whi­tley – ode­zwał się Ansel, zanim Keston zdą­żył ofi­cjal­nie nas sobie przed­sta­wić. – Przy­je­chała do Lon­dynu pod tro­skli­wymi skrzy­dłami lady Bir­die.

– Jest moją opie­kunką – wyja­śni­łam, w cza­sie gdy wzrok Poppy powę­dro­wał w stronę, gdzie stała lady Bir­die, pochło­nięta kon­wer­sa­cją z lady Jer­sey i lady Sefton. Od czasu do czasu czu­łam na sobie jej badaw­cze spoj­rze­nie – swoje obo­wiązki jako przy­zwo­itki trak­to­wała z naj­wyż­szą powagą.

Keston chrząk­nął i wska­zał gestem na dziew­czynę, aktu­al­nie uwie­szoną na jego ramie­niu niczym jesienny płaszcz.

– Panno Whi­tley, pro­szę pozwo­lić, że przed­sta­wię: oto panna Lan­ders. Panno Lan­ders, to panna Whi­tley.

– Miło mi poznać – ode­zwa­łam się wresz­cie po dłuż­szej chwili mil­cze­nia ze strony Poppy.

Następ­nie dłoń mar­kiza powę­dro­wała w kie­runku pozo­sta­łych nowo przy­by­łych gości: posą­go­wej, ciem­no­skó­rej dziew­czyny o czar­nych wło­sach do ramion, drob­nej dziew­czyny o kolo­rze skóry podob­nym do mojego i krót­kiej, twa­rzo­wej fry­zu­rze i wresz­cie szczu­płej bru­netki o zaró­żo­wio­nych policz­kach. Wszyst­kie trzy, co było do prze­wi­dze­nia, wpa­try­wały się we mnie z pogardą. Wes­tchnę­łam w duchu. Dla­czego nie­które dziew­częta tak bar­dzo lubują się w onie­śmie­la­niu innych? Co nie zmie­niało faktu, że jako przy­boczne Poppy zapewne poszłyby za nią w ogień, gdyby tylko im roz­ka­zała.

Mar­kiz przed­sta­wił mi je teraz po kolei:

– Lady Simone Bla­kely, panna Aarvi Nath oraz panna Emma Rho­des.

– Panno Whi­tley, czy przy­je­chała tu pani na cały sezon? – chciała wie­dzieć Poppy, sunąc czub­kiem palca po ręka­wie Kestona. Z tru­dem stłu­mi­łam chi­chot. Była tak zabawna w tym waro­wa­niu przy jego boku. Przy­po­mi­nała mi szcze­niaczka obsi­ku­ją­cego swój teren.

– Ow­szem – odpo­wie­dzia­łam przy­ja­ciel­skim tonem. – Przy­znam, że to wszystko jest dla mnie ciut przy­tła­cza­jące. Jestem nie­wy­mow­nie wdzięczna ciotce lorda Ridleya, że przed­sta­wiła mnie nie­któ­rym gościom. Do tej pory nie mia­łam jesz­cze zbyt wiele czasu, aby nawią­zać zna­jo­mo­ści. Byłam zbyt zajęta roz­pa­ko­wy­wa­niem swo­ich kufrów w rezy­den­cji przy Gro­sve­nor. Nie licząc mojej pre­zen­ta­cji na kró­lew­skim dwo­rze kilka tygo­dni temu, to moje pierw­sze poważne wyj­ście do towa­rzy­stwa.

– Gro­sve­nor Squ­are? – upew­niła się Poppy, a oczy jej zapło­nęły.

Przy­tak­nę­łam tylko, jak­bym nie miała zie­lo­nego poję­cia o tym, że wymie­ni­łam wła­śnie jeden z naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych adre­sów w całym Lon­dy­nie.

– Dokład­nie tak. Znasz te oko­lice?

– Ridley tam mieszka – pisnął Blake. – Pro­szę, pro­szę, jeste­ście sąsia­dami!

– W takim razie być może mógł­byś opro­wa­dzić mnie kie­dyś po oko­licy. – Nie­śmiało uśmiech­nę­łam się do mar­kiza. – Nie mia­łam jesz­cze oka­zji pozwie­dzać Lon­dynu.

Czu­łam na sobie świ­dru­jące spoj­rze­nie Poppy. Z pew­no­ścią zauwa­żyła modny krój mojej sukni, jak rów­nież impo­nu­jący sznur pereł lśniący na mojej szyi. Raczej nie miała szans ich roz­po­znać – mama nosiła je bar­dzo rzadko. Ten naszyj­nik oraz para kol­czy­ków z bir­mań­skich rubi­nów były jedy­nymi klej­no­tami rodzin­nymi, któ­rych mój ojciec nie sprze­dał, żeby spła­cić wie­rzy­cieli.

Poczu­łam głę­bo­kie zado­wo­le­nie. Niech patrzy. Niech wszy­scy patrzą. Odwró­ci­łam się, żeby ukryć uśmie­szek zado­wo­le­nia, i opróż­ni­łam szklankę z lemo­niadą. Odsta­wi­łam ją na tacę trzy­maną przez lokaja, po czym wymie­ni­łam spoj­rze­nia z lady Bir­die. Potem prze­nio­słam wzrok na cztery pary, które wła­śnie koń­czyły tań­czyć kadryla. Moja przy­zwo­itka zare­ago­wała natych­miast. Pode­szła do naszej grupy z cie­płym uśmie­chem.

– Powin­naś zatań­czyć, Lyro – zasu­ge­ro­wała. – Być może któ­ryś z two­ich nowych przy­ja­ciół mógłby cię zapro­sić.

– Dosko­nały pomysł! – pod­chwy­ciła lady Jer­sey. – Ridley, naj­droż­szy! Musisz koniecz­nie popro­sić pannę Whi­tley do tańca, w końcu to jej pierw­szy bal. Moja kochana Patience opo­wia­dała mi wła­śnie, iż poza nią nie ma nikogo innego na świe­cie. Ostat­nim życze­niem jej umie­ra­ją­cego ojca było to, aby poje­chała do Lon­dynu. Czy to nie tra­giczna histo­ria? Biedne dziew­czę.

Nie­omal zachi­cho­ta­łam, sły­sząc wzmiankę o imie­niu lady Bir­die – Patience, czyli „cier­pli­wość”. Jej abso­lutny brak tako­wej był dla mnie źró­dłem nie­usta­ją­cego roz­ba­wie­nia.

– Jak sobie życzysz, cio­teczko – odpo­wie­dział lekko Keston i wyswo­bo­dził się ze szpo­nów Poppy. Wycią­gnął do mnie dłoń. – Panno Whi­tley, czy zechcia­łaby pani dołą­czyć ze mną do koty­liona?

Poppy wie­działa, że nie może zapro­te­sto­wać, szcze­gól­nie w obec­no­ści kogoś tak zna­czą­cego, jak lady Jer­sey. Wyszłaby na gru­biań­ską i nie­wy­cho­waną. Zaci­snęła usta i odwró­ciła się na pię­cie, cią­gnąc za sobą nie­za­do­wo­lo­nego Blake’a, któ­rego usta uło­żyły się w bez­gło­śne, teatralne: „dla­czego ja?”. Przy­gry­złam wargę, żeby powstrzy­mać chi­chot.

Wspar­łam się na przed­ra­mie­niu mar­kiza i pozwo­li­łam popro­wa­dzić się na śro­dek sali balo­wej, gdzie pozo­stałe pary rów­nież usta­wiały się do koty­liona. Sądzi­łam, że Keston ruszy w stronę Blake’a i Poppy, jed­nak on popro­wa­dził nas w innym kie­runku, tam gdzie stał już wypro­sto­wany Ansel w towa­rzy­stwie drob­nej, ciem­no­wło­sej, podob­nej do niego mło­dej damy.

– Lor­dzie Ridleyu – zaszcze­bio­tała – wyglą­dasz zna­ko­mi­cie.

Ski­nął głową.

– Lady Rosa­lin. Pozwól, że przed­sta­wię: panna Whi­tley. Dopiero przy­je­chała do mia­sta. – Krót­kie spoj­rze­nie cie­płych, brą­zo­wych oczu w moją stronę. – To lady Rosa­lin. Ansela już znasz. Czy może raczej „Uczo­nego”, jak sama go nazwa­łaś.

Ansel uśmiech­nął się sze­roko.

– Czy to przez wzgląd na moje oku­lary?

– Zga­dza się – potwier­dzi­łam, kiedy usta­wi­li­śmy się na swo­ich miej­scach. – Wyglą­dasz w nich na eru­dytę, bez dwóch zdań.

– Pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści nie odróż­niłby wykładu nauko­wego od wycieczki kon­nej – mruk­nęła pod nosem Rosa­lin, kiedy poda­ły­śmy sobie dło­nie. Roze­śmia­łam się na tę oschłą uwagę. – Wszy­scy wie­dzą, że nosi oku­lary jedy­nie po to, aby impo­no­wać dziew­czę­tom.

Twarz Ansela zalał rumie­niec.

– Milcz, kuzynko. Zawsty­dzasz mnie, a obie­ca­łem matce, że zatań­czę z tobą ten jeden raz.

Przy­gry­złam wargę, widząc ura­żoną minę Rosa­lin, ale już po chwili roz­le­gły się pierw­sze dźwięki muzyki i musia­łam skon­cen­tro­wać się na kro­kach. Utwo­rzy­li­śmy duże koło. Czu­łam cie­pło dłoni Kestona trzy­ma­ją­cej moją dłoń, kiedy odsu­wa­li­śmy się od sie­bie. Ukło­ni­łam się Anse­lowi, a Rosa­lin Kesto­nowi. Wiro­wa­li­śmy i obra­ca­li­śmy się w tańcu. Zachwyt tą chwilą zapie­rał mi dech w piersi.

– Zna­ko­mi­cie tań­czysz – oznaj­mił Keston, kiedy spo­tka­li­śmy się ponow­nie przy kolej­nym obro­cie.

– Dzię­kuję, lor­dzie Ridleyu – odpar­łam z lekką kpiną, któ­rej nie udało mi się stłu­mić. – To doprawdy nie­zwy­kłe, co led­wie kilka lek­cji może uczy­nić z takiej nie­okrze­sa­nej wie­śniaczki.

– Nie to mia­łem na myśli.

Spu­ści­łam wzrok.

– Wiem. Dro­czy­łam się jedy­nie. Moja nauczy­cielka tańca będzie zachwy­cona, że pora­dzi­łam sobie z koty­lio­nem w parze z synem księ­cia i zdo­by­łam jego wie­czy­ste uzna­nie.

Rzu­cił mi roz­ba­wione spoj­rze­nie, a ja zaczę­łam się oba­wiać, czy przy­pad­kiem nie posu­nę­łam się za daleko. Moją misją było go ocza­ro­wać, jed­nak mimo­wolna reak­cja mojego ciała na jego bli­ską obec­ność spra­wiała, że sta­wa­łam się zło­śliwa i roz­draż­niona.

Znów się roz­dzie­li­li­śmy, a moim nowym part­ne­rem w tańcu został Blake. Nie zorien­to­wa­łam się, że ich czwórka zna­la­zła się obok naszej po ostat­nim obro­cie.

– Dobrze się bawisz, panno Whi­tley?

– Z pew­no­ścią nie tak dobrze jak ty – odpar­łam, zer­ka­jąc kątem oka w stronę wście­kłej Poppy, któ­rej obec­nie przy­padł do pary Ansel.

Blake z sze­ro­kim uśmie­chem prze­wró­cił oczami, na co ja zachi­cho­ta­łam, a to natych­miast poskut­ko­wało ostrym spoj­rze­niem od mojej neme­zis.

– Nie lubi cię – stwier­dził.

– Zauwa­ży­łam – odpar­łam. – Czyżby ona i mar­kiz byli parą?

Uśmiech­nął się kąci­kiem ust, a w oczach poja­wił się zło­śliwy błysk.

– Nie. Jedy­nie jej wydaje się, że może rościć sobie do niego jakieś prawa. Ridley jest odmien­nego zda­nia.

A to ci dopiero. Pysz­nie! Z tego, co udało mi się wywnio­sko­wać z plo­tek w kulu­arach, mar­kiz i Poppy mieli sta­nąć na ślub­nym kobiercu. Cóż, ta zaska­ku­jąca infor­ma­cja nie mogła zmie­nić moich pla­nów. Nawet jeśli Keston nie był zain­te­re­so­wany Poppy, to ona zde­cy­do­wa­nie była zain­te­re­so­wana nim. Ponadto, cóż, roz­ko­cha­nie go w sobie, a następ­nie roz­trza­ska­nie na kawałki jego per­fid­nego serca spra­wi­łoby mi ogromną satys­fak­cję.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Cytat w prze­kła­dzie Wła­dy­sława Matla­kow­skiego (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

2. Wszyst­kie cytaty z Księ­cia Niccolò Machia­vel­lego w prze­kła­dzie Cze­sława Nan­kego. [wróć]

3. Poppy (ang.) – mak. [wróć]