Ptaki, które zniknęły - Simon Imenez - ebook + książka

Ptaki, które zniknęły ebook

Imenez Simon

4,3

Opis

Kapitan statku, nieskrępowana czasem. Nieme dziecko, dźwigające brzemię niewyobrażalnej mocy. Tysiącletnia kobieta, dręczona przez życiowe błędy. W tej niesamowitej debiutanckiej powieści, spinające czas i przestrzeń w jedność, wszyscy ci samotnicy odnajdą w sobie to, czego im brakowało -- własne miejsce, przepełnione miłością. Bezpieczną przystań, w której można zacząć życie od nowa.

Lecz przyszłość już jest ich spragniona, i kiedy ich dogoni, zagrozi rozbiciem tej kruchej i efemerycznej rodziny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 468

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (26 ocen)
12
10
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KasiaSold

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie napisana opowieść o relacjach, rozciągnięta w czasie i przestrzeni.
00
Dapikus

Dobrze spędzony czas

Zaskakująco liryczna historia umiejscowiona w kosmosie
00
monikawa1

Z braku laku…

Można by poddać ocenie pomysł na przyszłość. W jakim stopniu jest spójny? Można by się pokusić o analizę postaci. Czy wykorzystały swój potencjał? Wszystko rozbija się jednak o fakt, że było to doświadczenie z rzędu podglądania przez grubą szybę. I to z daleka. Autor nie obudził we mnie ani grama zaangażowania w los postaci.
00
Dotmagia

Nie oderwiesz się od lektury

Trochę przekornie napiszę, że nie jest to książka o miłości i szukaniu swojego miejsca. Moim zdaniem, owszem, jest to książka o miłości i poszukiwaniu swojego miejsca w świecie, lecz jest to także, a może przede wszystkim, książka o tym, jak bezduszne korporacje, nastawione wyłącznie na zysk i rozwój, bez skrupułów i litości, wykorzystują do swoich celów ludzi nie zawsze świadomych tego, czemu służyć mają ich działania. Na uznanie zasługuje fakt, że książka "Ptaki, które zniknęły" może być interpretowana na kilka, lub kilkanaście sposobów. To, co przedstawiłem powyżej, to tylko jedna z alternatyw. Można z uwagą śledzić, jak zachowują się ludzie wrzuceni w trudne i niezrozumiałe sytuacje. Jak różnych dokonują wyborów. Jak często owe wybory zdają się nie być poparte żadnymi racjonalnymi argumentami. W skrócie: w momencie dokonywania wyboru można okazać męstwo, lecz można też "się sprzedać". Inna sprawa, że często decyzja łatwa nie równa się decyzji (moralnie) słusznej. Nic nowego...
00

Popularność




Część I

1.

Sześć żniw

Uro­dził się z jede­na­stym pal­cem. Małym guz­kiem z mięsa i kości obok małego palca pra­wej dłoni. Lekarz uspo­koił zanie­po­ko­jo­nych rodzi­ców i powie­dział, że to nie­szko­dliwe.

– Cho­ciaż… – dodał, roz­wią­zu­jąc mały płó­cienny wore­czek. – Do upra­wia­nia dhuby rol­nik potrze­buje tylko dzie­się­ciu pal­ców.

Uśpił nie­mowlę dymem z palo­nych ziół i przy­że­ga­ją­cym nożem ściął mu guzek z dłoni.

A matka, choć wie­działa, że w zio­ło­wym śnie jej dziecko nie czuje bólu, skrzy­wiła się, gdy ciął, i po wszyst­kim przy­ci­snęła syna do piersi, modląc się, by po prze­bu­dze­niu nie pamię­tał o ope­ra­cji. Jej mąż, nawet w takiej chwili nie­zdolny powścią­gnąć swo­jego hedo­ni­zmu, zacią­gnął się głę­boko lecz­ni­czym dymem i został obda­rzony wizją przy­szło­ści – roz­sze­rzo­nymi źre­ni­cami zoba­czył swego syna, doro­słego czło­wieka, postaw­nego i potęż­nego, z wiel­kim domem na szczy­cie wzgó­rza. Nowego guber­na­tora Pią­tej Wsi.

By upa­mięt­nić tę wizję, kazał wygo­to­wać guzek, a nagą kość umie­ścić w szkla­nym słoju, któ­rym potrzą­sał w gor­sze dni, słu­cha­jąc stu­kotu amu­le­tów na szczę­ście i szep­cząc do dziecka:

– Kie­dyś będziesz tu rzą­dził.

Chło­piec gul­go­tał w jego obję­ciach, zbyt mały, by uświa­do­mić sobie drobne i uroz­ma­icone spo­soby, któ­rymi życie przy­twier­dzało go do tej ziemi.

Nazwali go Kaeda, daw­nym imie­niem tego świata.

Kaeda dora­stał dumny z bli­zny na pra­wej dłoni, któ­rej kształt zmie­niał się przez lata. Kiedy miał ich sie­dem, roz­ro­sła się fali­ście wzdłuż brzegu śród­rę­cza, jak wijąca się rzeka. Z przy­jem­no­ścią poka­zy­wał ją, popro­szony, innym dzie­ciom, chi­cho­cząc, gdy gła­dziły ją ze zmarsz­czo­nymi brwiami, zara­zem zachwy­cone i zbrzy­dzone jej fak­turą. Nie­które nazy­wały go prze­klę­tym; były to dzieci, które nauczyły się od rodzi­ców nie­uf­no­ści do tego, co nie­zwy­kłe. Im pod­su­wał bli­znę pod sam nos i kon­fron­to­wał je z nią, powta­rza­jąc słowa ojca: „Kie­dyś będę tu rzą­dził!”, i samą siłą woli prze­ko­ny­wał je, że bli­zna na dłoni przy­nosi mu szczę­ście.

Miał natu­ralną cha­ry­zmę. Opie­ku­no­wie go roz­piesz­czali, inne dzieci bawiły się w to, co chciał, uwa­żały to, co on. Wszy­scy, z wyjąt­kiem dziew­czynki imie­niem Jhige, która ni­gdy nie prze­oczyła oka­zji, by zakwe­stio­no­wać jego sza­lone tezy, sta­wia­jąc wła­sną dumę w kon­fron­ta­cji z jego dumą, gdy zaprze­czała jego teo­riom, dla­czego niebo jest czer­wone i dla­czego wszystko pach­nie słodko i łagod­nie nad ranem i kwa­śno jak owoc kiri o zmierz­chu.

– A twoja bli­zna nie jest niczym spe­cjal­nym! – wołała. – To tylko zna­czy, że uro­dzi­łeś się nie taki, jak trzeba!

I prze­wra­cali się w żół­tej tra­wie, póki opie­ku­no­wie ich nie roz­dzie­lili. Pra­wie każ­dego dnia wal­czyli jak psy, lecz mimo sinia­ków, które zano­sił na sobie do domu, wycho­dził z tych zapa­sów niczym nie­prze­jęty, prze­ko­nany, że ona jest po pro­stu zazdro­sna, że to jemu, nie jej, pisana jest wiel­kość. Co to za wiel­kość, nie wie­dział i nie miał wie­dzieć, dopóki nie przy­jadą poza­świa­towcy.

Do tego dnia znał jedy­nie histo­rie opo­wia­dane przez rodzi­ców – że co pięt­na­ście lat poza­świa­towcy roz­pru­wają niebo swymi stat­kami z tka­niny i metalu, lądują na rów­ni­nach na wschód od wio­ski i zabie­rają zbiory nasion dhuby. Ojciec mówił, że ten szcze­gólny dzień nazywa się Dniem Dostawy i że w każdy Dzień Dostawy urzą­dza się wiel­kie święto, dla poza­świa­tow­ców i rol­ni­ków.

– Święto, które będziesz pamię­tał do końca życia – obie­cy­wał.

Matka w dru­gim pokoju par­sk­nęła śmie­chem.

– Chyba że za dużo wypi­jesz.

– Picie to połowa zabawy – skon­tro­wał ojciec.

W noc przed pierw­szym Dniem Dostawy Kaeda nie mógł spać. Jego mózg był zbyt oży­wiony opo­wie­ściami, nowymi twa­rzami, które miał zoba­czyć, nowymi dłońmi nie­po­pla­mio­nymi fio­le­towo sokiem z dhuby. Patrzył przez małe okienko swej sypialni na czarne niebo upstrzone gwiaz­dami, nie zwa­ża­jąc na późną godzinę, i wyobra­żał sobie, jak to jest prze­ska­ki­wać z jed­nego świa­tełka na dru­gie. Jakie miej­sca są tam, po dru­giej stro­nie. Kiedy matka przy­szła z rana go zabrać, był wyczer­pany, zużyw­szy w nocy całą ener­gię na two­rze­nie tych fan­ta­zji. Ospale wsu­nął nogi w san­dały i gło­śno narze­kał, idąc z resztą miesz­kań­ców wsi na wschod­nią rów­ninę, bła­ga­jąc o chwilę odpo­czynku, aż ojciec wes­tchnął i wziął go na barana, gdzie to odpły­wał, to przy­tom­niał, nie­świa­domy czasu i miej­sca, jedy­nie cie­płego i moc­nego zapa­chu męskich bar­ków, niczym węgiel­ków z doga­sa­ją­cego ognia.

Zasnął.

Nagle niebo pękło i obu­dził się z krzy­kiem, a ojciec zaśmiał się i poka­zał w górę. Kaeda powiódł wzro­kiem za jego pal­cem do miej­sca, gdzie na tabliczce czer­wo­nego nieba ryso­wało się łukiem nad hory­zon­tem dwa­na­ście cien­kich zie­lo­nych linii, a ich koń­cówki się powięk­szały. Nie­całe dwie minuty póź­niej olbrzy­mie meta­lowe potwory opa­dły z trzę­są­cym zie­mią grzmo­tem na gruby dywan traw, jeden po dru­gim, ata­ku­jąc drga­niami jego serce, obrzmiałe od świa­do­mo­ści, że ni­gdy nie widział tak wiel­kich maszyn i niczego tak mister­nego jak ich płó­cienne skrzy­dła i poły­sku­jące w słońcu płyty kadłu­bów, niczego tak potęż­nego jak grom dźwię­kowy drzwi-ramp, które opa­dły na zie­mię jak roz­warte w pół krzyku szczęki, ani jak ludzie, któ­rzy wyszli ze środka, w każ­dym moż­li­wym kolo­rze skóry, niektó­rzy jaśniejsi od niego, inni ciem­niejsi, w ubra­niach jakby utka­nych z gwiezd­nego bla­sku. Jego świat roz­sze­rzył się osza­ła­mia­jącą, mdlącą falą, by ogar­nąć te nowe wyda­rze­nia. Zady­go­tał. Potem się zsi­kał. Ojciec zaklął i posta­wił go na ziemi, krzy­wiąc się i maca­jąc plamę na ple­cach.

Poza­świa­tow­ców zapro­wa­dzono na poduszki w samym środku Pią­tej Wsi. Na sze­ro­kich pół­mi­skach ser­wo­wano misy trun­ków i tale­rze cia­stek z dhuby – podłuż­nych, fio­le­to­wych i kru­chych. Z miej­sca, gdzie sie­dział, Kaeda nie widział poza­świa­tow­ców – lekko roz­cza­ro­wany opy­chał się słod­kimi buł­kami i opi­jał sokiem, czu­jąc cie­pło i kom­fort pomię­dzy poru­sze­niami ciał rodzi­ców, cie­sząc się gło­śnymi trza­skami, gdy matka swymi musku­lar­nymi pal­cami roz­łu­py­wała orze­chy, i grzmo­tem pija­nego, rado­snego śmie­chu ojca. Czuł zado­wo­le­nie, że jego świat jest tak kom­pletny – uśmiech­nął się nawet do Jhige, sie­dzą­cej z wła­sną rodziną na dru­gim końcu dłu­giego stołu, a ona, zdu­miona, odpo­wie­działa na uśmiech, macha­jąc ręką, po czym wró­ciła wzro­kiem do swo­jego wuja, w trak­cie kolej­nej nie­wia­ry­god­nej opo­wie­ści o Krwa­wej Bestii z połu­dnio­wego lasu – strasz­nej histo­rii, po któ­rych dzieci czę­sto budziły się w nocy i wpa­try­wały w ciemne kąty swych poko­jów, cze­ka­jąc na pożar­cie. Doro­śli wybuch­nęli śmie­chem.

Po ban­kie­cie, gdy zaczęło się ostre picie, opie­ku­no­wie i nowi rodzice odpro­wa­dzili dzieci do domów. Kaeda nie chciał jed­nak jesz­cze koń­czyć nocy – do tej pory nie spo­tkał żad­nego poza­świa­towca – zapla­no­wał więc ucieczkę z grupy. Powie­dział swo­jemu kum­plowi Sadowi, żeby skła­mał opie­ku­nom, że dawno pobiegł do domu, i zanim Sado zdą­żył kiw­nąć głową, już go nie było, biegł pod ścia­nami przy­sa­dzi­stych budyn­ków z powro­tem ku ogni­sku i ostremu zapa­chowi alko­holu.

I wła­śnie tam, na końcu uliczki, zanim wyszła na rynek, zoba­czył ją – kobietę, samotną, na ławce, obry­so­waną świa­tłem ognia.

Trzy­mała przy ustach drew­niany flet. Palce tań­czyły wzdłuż niego, gra­jąc muzykę, która koja­rzyła się Kaedzie z dźwię­kiem wia­tru gwiż­dżą­cego w uchy­lo­nych drzwiach. Obser­wo­wał ją z cie­nia. Nawet na sie­dząco wyda­wała się wysoka. Była czar­no­skóra, z głową ogo­loną do gołej skóry, w prost­szym stroju niż jej pobra­tymcy: bia­łej bluzce z wycię­ciem do oboj­czyka i ciem­nych spodniach opi­na­ją­cych krą­gło­ści nóg. Każda zagrana na fle­cie nuta spra­wiała, że ogień przed nimi tań­czył. A może to ogień wpły­wał na muzykę, może gwiazdy, może wszystko, razem i w har­mo­nii. Pieśń była jak sama noc. Kryła się w śmie­chu jego ludu tań­czą­cego wokół ognia, w zapa­chu owo­ców i dymu w powie­trzu; w świa­teł­kach odbi­tych od kro­pe­lek potu na jej oboj­czyku. Była wszę­dzie. Dech kobiety prze­pły­wał przez drew­nianą rurę i roz­le­wał się cie­płem po jego brzu­chu, czule go hip­no­ty­zu­jąc, póki jej wiel­kie oczy go nie dostrze­gły.

Muzyka ustała.

Kobieta ode­zwała się dwoma gło­sami, jed­nym w języku, któ­rego nie rozu­miał, a dru­gim w jego wła­snym. Brzmiało to, jakby miała w sobie ducha samej sie­bie, jakby sama była wła­snym odle­głym echem. Był za mały, żeby zro­zu­mieć, że podwo­jony głos powo­duje usterka jej auto­matu tłu­ma­czą­cego – uznał więc, że to jakieś poza­świa­towe czary.

– Podo­bało ci się? – zapy­tała. Cho­dziło jej o muzykę.

Kiw­nął głową. Wstała i pode­szła do niego. Miała długi cień, się­ga­jący daleko za niego, w pasmo ciem­no­ści na końcu uliczki. Jakiś instynkt kazał mu ucie­kać, jakby jakaś część jego jaźni wie­działa, że jeśli tu zosta­nie, nie będzie powrotu, zigno­ro­wał jed­nak to prze­czu­cie i z upo­rem wbił nogi w zie­mię. Kuc­nęła przed nim, spoj­rzała mu w oczy. Na tyle bli­sko, żeby poczuł kwietną che­mię jej skóry.

– Weź go – powie­działa i podała mu flet.

Ich palce musnęły się, gdy brał pre­zent. Przy­ci­snął flet do piersi z całej siły, a ona spoj­rzała nań i uśmiech­nęła się tak, jak to potra­fili tylko doro­śli – jed­no­cze­śnie rado­śnie i smutno – on zaś patrzył, jak odwraca się i idzie w stronę ogni­ska, pod­czas gdy w jego mózgu, w tyle głowy wypa­lała się jej syl­wetka. Nie wie­dział wów­czas, że ta syl­wetka pozo­sta­nie tam na lata. Patrząc, jak idzie, czuł jedy­nie cie­pło, które napa­wało go zara­zem rado­ścią i lękiem.

Przy­ci­snął flet do ust, ust­nik był jesz­cze wil­gotny.

Z rana w pale­ni­sku został tylko suchy popiół, a podróż­nicy znik­nęli, zabie­ra­jąc ze sobą zgro­ma­dzone przez jego lud nasiona. Flet leżał przy łóżku Kaedy. Powie­dział rodzi­com, że to pre­zent – ojciec zin­ter­pre­to­wał to, tak samo jak jede­na­sty palec, jako omen zwia­stu­jący pomyśl­ność, a matka przy­jęła jako kolejny nużący fakt. Grał na nim, kiedy czuł się samotny; leżąc na strze­sze domu, dął w ust­nik, aż dra­pało go w gar­dle. Nie potra­fiąc wydo­być ide­al­nie czy­stej nuty, wypeł­niał swe noce nie­zdar­nymi, acz peł­nymi zapału melo­diami. Pio­sen­kami, które dener­wu­jąco się powta­rzały.

Naj­pierw zaczęły się nie­winne sny o tym, że poka­zuje jej swoją zie­mię, uczy jej reguł gier, w które gra z przy­ja­ciółmi – „jedną stopę pod­nieś powy­żej kolana, przy­łóż palec do nosa i zaśpie­waj pieśń żniwną wspak”. W tych snach ona go słu­chała i ni­gdy nie odzy­wała się do niego pro­tek­cjo­nal­nie. Podo­bała jej się bli­zna na dłoni, mówiła mu, że jest bar­dzo odważny. Potem przy­szły te dru­gie sny, ciche i mokre, w któ­rych sie­działa w nogach jego łóżka, pal­cem doty­kała jego stopy, dużego palca, potem prze­su­wała nim po pod­bi­ciu, po gołej nodze, kre­śląc elek­tryczny ślad, aż do spię­cia, do eks­plo­zji.

Potem skoń­czył czter­na­ście lat.

Zaczął pra­co­wać w polu, razem z rodzi­cami uczą­cymi go, jak wyci­snąć z rdze­nia łodygi gala­re­to­wate fio­le­towe nasiona, jak wrzu­cić deli­katne płody do misy z ple­cionki, jak zrą­bać maczetą pustą łodygę u nasady trzema dokład­nymi ude­rze­niami. Kiedy tro­chę się pod­uczył, wysłano go na wła­sne pole, dalej wzdłuż drogi, gdzie pra­co­wał razem z Jhige i innymi, prze­lot­nymi, zna­jo­mymi. Od pracy mięk­kie cia­sto mło­dzień­czego ciała ufor­mo­wało się w twarde i uży­teczne mię­śnie, napie­ra­jące od wewnątrz na skórę jak setki małych pią­stek. Kobiety to zauwa­żały – i nie­któ­rzy męż­czyźni. Jhige także. Ich dzie­cięca rywa­li­za­cja zmie­niła się teraz w figlarne kole­żeń­stwo. Żarty, któ­rymi się prze­rzu­cali, były zabar­wione czymś nie­okre­ślo­nym i eks­cy­tu­ją­cym, tak jak ukrad­kowe spoj­rze­nia rzu­cane sobie nawza­jem spo­mię­dzy obra­bia­nych zago­nów.

Póź­niej, w porze wil­got­nej, zapy­tała go w dro­dze do domu – pośpiesz­nie, jakby chcąc zwal­czyć wła­sną ner­wo­wość – czy mu się podoba. Potknął się o grudę ziemi. Powie­dział, że tak. Bo podo­bała mu się. Jed­nakże wie­czo­rem, kiedy obma­cy­wali się nawza­jem za sto­dołą i robili sobie malinki na skó­rze, on cało­wał inną kobietę, żar ogni­ska lizał mu twarz, a tamta szep­tała swym podwo­jo­nym gło­sem dawno spa­lone sekrety tego świata.

Zwią­zek z Jhige nie potrwał długo. Oboje zorien­to­wali się, że jego myśli są gdzie indziej. Patrzył obok niej, gdy leżeli razem, trzy­mał ją bez życia za rękę, gdy szli przez wieś spo­tkać się z przy­ja­ciółmi, a kiedy się kłó­cili, on zawsze pod­da­wał się pierw­szy, jakby nie chciało mu się myśleć nad ripo­stą, nie mówiąc już o ustęp­stwach. Koniec był cichy i nagły. Zoba­czył na rynku, że Jhige trzyma za rękę innego chłopca, pra­cu­ją­cego na innym polu, imie­niem Yotto. Dobry chło­pak i zda­niem Kaedy głu­pawy, nie­zdar­nie macha­jący maczetą. Kiep­ski wybór dla Jhige. Nie powie­dział jej o tym i prze­szedł obok nich bez słowa. Minęły lata, nim na nowo zaczęli ze sobą roz­ma­wiać.

Tym­cza­sem mie­wał inne miłostki, z któ­rych żadna nie prze­trwała dłu­żej niż mie­siąc, zawsze bowiem dopa­try­wał się u nich jakiejś wady – nie dość wysoka, za mało silna, za mało bystra, choć praw­dziwy, ukryty powód zawsze był ten sam – żadna nie była nią.

Leżąc na strze­sze, patrząc w gwiazdy, potra­fił prze­ko­nać sam sie­bie, że gdzieś daleko stąd ona także o nim myśli.

Na pięt­na­ste uro­dziny otwo­rzyli jego pierw­szy dzban alko­holu i polali mu nim głowę w gorz­kim chrzcie, wpro­wa­dza­ją­cym go w świat doro­słych, piją­cych w nocy, a w dzień suną­cych po fio­le­to­wych polach.

– To jest począ­tek two­jego życia! – wołał ojciec, ści­ska­jąc jego twarz spra­co­wa­nymi dłońmi, cału­jąc go w czoło, pijany, powta­rza­jąc stary refren: – Kie­dyś będziesz tu rzą­dził.

Kaedzie, zasy­py­wa­nemu cału­sami, przy­szło do głowy, że wszyst­kie te dobre wróżby zawsze mają się ziścić w przy­szłości, ni­gdy teraz.

– Po pro­stu pocze­kaj, a zoba­czysz.

Cze­kał.

Kiedy nad­szedł kolejny Dzień Dostawy, miał dwa­dzie­ścia dwa lata. Pra­co­wał na polach, wyci­ska­jąc z łodyg ostat­nie nasiona, gdy Sado szturch­nął go łok­ciem i poka­zał niebo.

Chmury prze­ci­nało dwa­na­ście zie­lo­nych linii zni­ka­ją­cych za hory­zon­tem wyso­kich łodyg na wscho­dzie.

– Już są – powie­dział.

Kaeda kiw­nął głową, a dło­nie mu drżały, kiedy ści­nał kolejną łodygę, chcąc czym prę­dzej zakoń­czyć dzienny przy­dział. Przy­to­czyli pełne nasion pojem­niki z powro­tem do wsi. Przy­ja­ciel ostrzegł go, żeby się zanadto nie eks­cy­to­wał, bo nawet jeśli ona tam będzie, jest duża szansa, że już go nie pamięta, na co Kaeda wyszcze­rzył zęby i powie­dział:

– Mam nadzieję, że nie pamięta. – Chciał bowiem, żeby widziała w nim nie chłopca sprzed wielu lat, lecz męż­czy­znę war­tego jej nocy.

– Kiedy cię pogoni, przyjdź z powro­tem i napij się ze mną i resztą tego samot­nego dzia­do­stwa – powie­dział Sado, kle­piąc go po ramie­niu.

Kaeda par­sk­nął śmie­chem. Wykrzy­czał pierw­szą sylabę pie­śni na powrót do domu i uśmiech­nął się, gdy śpiew poniósł się przez długą kolumnę rol­ni­ków, peł­nymi gło­sami, już nie­mo­gą­cymi docze­kać się nad­cho­dzą­cego święta. Wpro­wa­dzili ple­cione pojem­niki do budynku skupu, by zwa­żyć je i zdać do maga­zy­nów, a kiedy został ode­brany ostatni pojem­nik, pobie­gli do domów, by prze­brać się w czy­ste spodnie i odświętne szaty. Gdy wró­cili na rynek, ogni­sko już strze­lało wysoko w niebo. Kaeda wziął dzban z dłu­giego stołu i pocią­gnął spory łyk, który roz­pa­lił mu gar­dło odwagą, zanim poszedł jej szu­kać. Cały rynek pul­so­wał cie­niami tan­ce­rzy wokół ognia, zie­mia prze­su­wała się pod nogami, bły­skały twa­rze, żadna nie nale­żała do niej, żołą­dek zaczy­nał tra­wić strach, że może nie wró­ciła – wtem dostrzegł kątem oka oświe­tlony zaułek i ją, na ławeczce, patrzącą z łagod­nym uśmie­chem na tań­czą­cych i na ogień.

Wie­dział, że dla niej czas bie­gnie ina­czej, choć i tak wstrzą­snęło nim, jak bar­dzo jest podobna do jego snów, jak nie­wiele się zesta­rzała. Wypro­sto­wał plecy i wypiął pierś, choć cały ten popis prze­kre­ślił pod­czas przed­sta­wia­nia się, zaci­na­jąc się na pro­stych syla­bach swego imie­nia. Poza­świa­tówka i tak uśmiech­nęła się do niego, świa­tło bły­snęło na wypu­kło­ści jej ust i otwo­rzyło mu serce. Wszystko, co tłu­mił w sobie przez ostat­nie pięt­na­ście lat, wysy­pało się na zie­mię, wprost pod jej nogi. Plą­ta­nina pra­gnień i żądz.

– Cześć – powie­działa.

Nazy­wała się Nia Imani. Powie­działa mu, że to stare imię z cza­sów, gdy Zie­mia była cała, ale kiedy zapy­tał, czy dała je matka, czy ojciec, uśmiech­nęła się i zaczęła mówić o swo­jej pracy.

Naturę ich podróży już z grub­sza znał. Guber­na­tor mówił o tym w każ­dej wymę­czo­nej mowie powi­tal­nej na polach. Mimo to słu­chał z wielką uwagą, gdy opi­sy­wała wra­że­nia, jakich doświad­cza jej ciało, gdy sta­tek wydo­staje się z tej rze­czy­wi­sto­ści i wplata w drugą. Powie­działa, że tamta nazywa się „Kosmiczny Fałd”. Miej­sce, w któ­rym czas bie­gnie ina­czej. Wyobra­żał sobie to, o czym mówiła – czarny ocean, z prą­dami, wirami i nur­tami roz­cią­ga­ją­cymi sekundy w godziny, w lata. Nie­które prądy roz­cią­gały czas nie­skoń­cze­nie, inne tylko o parę chwil. Zawsze jed­nak powsta­wała róż­nica w cza­sie.

– Możemy w ten spo­sób poko­ny­wać wiel­kie odle­gło­ści, ale za każ­dym razem, gdy wra­camy, wszystko jest ina­czej – powie­działa. – Na tej tra­sie przy­by­wamy Prą­dem Wytrwa­łym i odpły­wamy Nie­śmia­łym. One mają stałą róż­nicę cza­sową. Dla mnie zawie­zie­nie waszych zbio­rów do celu i powrót po następny ładu­nek trwa osiem mie­sięcy, ale u cie­bie mija…

– Pięt­na­ście lat – dokoń­czył. Dosko­nale znał tę liczbę. – A jak to jest, kiedy wra­casz do domu i wszy­scy są starsi, a ty nie?

– Cza­sem smutno – odparła. Po chwili dodała z uśmie­chem: – A cza­sem dobrze.

Powie­działa mu, że kor­po­ra­cja Umbai zle­ciła jej sześć cykli dostaw i to jest drugi.

– Czyli wró­cisz jesz­cze cztery razy.

– Tak – powie­działa. – Tylko cztery. Jesteś pewien, że wcze­śniej się nie spo­tka­li­śmy?

Zapew­nił ją, że nie, na pewno nie, bojąc się, że prawda i tak wyj­dzie na jaw i cały czar nocy pry­śnie, a ona tylko pogłasz­cze go po gło­wie jak małego chłopca i powie „Dobra­noc”.

Ona jed­nak nie drą­żyła i zaczęła wypy­ty­wać go o pracę. Znowu wypiął pierś.

– Jestem naj­lep­szy na moim polu i piąty we wsi. – Opo­wie­dział o porach wil­got­nych, kiedy jałowe pola pokrywa cienka war­stewka bia­łej mgły, kiedy jest naj­lep­szy czas na prze­sa­dza­nie łodyg, jak korze­nie żywią się wil­go­cią z powie­trza i cukrem z prze­ora­nej ziemi. – Zbie­ramy nasiona, kiedy niebo wessie z powro­tem całą wil­goć. Po jed­nym dniu pracy dło­nie masz całe fio­le­towe. – Poka­zał wierzch dłoni, pokry­wa­jącą go mal­wową patynę, a kiedy prze­su­nęła po niej ręką, cały zady­go­tał.

– Dumny jesteś ze swo­jej pracy – powie­działa. To nie było pyta­nie.

– Tak – odpo­wie­dział, co nie zawsze było prawdą.

Przez więk­szość dni uwa­żał pracę za nudną, chwi­lami męczącą, ni­gdy nie pomy­ślał, że może być nad­zwy­czajna. Dziś, gdy każ­dego jego słowa słu­chała ona, ta sama praca wyda­wała się ważna, mająca o wiele więk­sze zna­cze­nie niż on sam. Mówił, aż nie zostało mu słów, temat został wyczer­pany, lecz powie­trze mię­dzy nimi wciąż buzo­wało gwał­towną ener­gią. Poło­żyła dłoń na ławeczce tuż obok jego drżą­cych pal­ców. Prze­łknął ślinę.

– Jesteś bar­dzo piękna – powie­dział.

Słowa wypa­dły mu z ust jak kamyki.

Ale ona je pozbie­rała, jedno po dru­gim, i powie­działa mu, że on także jest piękny – wtedy w jej oczach dostrzegł to samo pra­gnie­nie. Poszedł za nią pomię­dzy tan­ce­rzami, mija­jąc dłu­gie stoły, przy któ­rych jedli ludzie, mija­jąc Sada i innych samot­nych mło­dych męż­czyzn, któ­rzy pili, pocie­szali się nawza­jem i zagryźli wargi z zazdro­ści, gdy on i poza­świa­tówka odda­lali się w mrok. Mija­jąc Jhige, która nawią­zała kon­takt wzro­kowy tylko na moment, a potem odwró­ciła się do swego męża i mocno objęła jego tłu­stą talię.

Szli ciemną drogą, stopy plą­tały mu się i poty­kały na kole­inach, Nia zaś masze­ro­wała obok, wypro­sto­wana i dostojna, z cza­ru­ją­cym uśmie­chem. Chciał się zatrzy­mać, mieć chwilę, by zapa­mię­tać ją na tle mia­steczka, ona jed­nak wsu­nęła mu dłoń do spodni, łapiąc za twar­dego penisa, i pocią­gnęła go w dół małego wzgó­rza, za wielki kamień, gdzie wci­snęła go w zie­mię bio­drami, napie­ra­jąc mocno dłońmi na jego pierś, unie­ru­cha­mia­jąc, jego ręce ści­skały jej piersi, talię, wszystko, by tylko trzy­mać się tego snu, póki się nie skoń­czył i nie legli razem na tra­wie, nadzy i wyczer­pani. Poło­żyła mu głowę na piersi, dłoń na pępku, jej cię­żar przy­jem­nie przy­gważ­dżał go do ziemi. Oboje odpły­nęli myślami. Pogrą­żony w bez­brzeż­nej satys­fak­cji zaczął nucić pio­senkę. Pieśń prze­zna­czoną na koniec dłu­giego dnia. Kiedy zapy­tała go, co nuci, opo­wie­dział jej o pie­śni na powrót do domu.

– Śpie­wamy tak, wra­ca­jąc z pól po pracy – powie­dział. Pal­cami pogła­dził szorstką skórę na jej gło­wie. – To pio­senka o tym, że dajemy coś za coś. Dzień sobie weź, lecz noc mi daj.

– Ładne – odrze­kła z wes­tchnie­niem. – Zaśpie­waj jesz­cze raz.

I zaśpie­wał, snu­jąc pio­senkę, jakby owi­jał sznu­rek wokół palca, sznur, który przy­ci­skał do sie­bie ich ciała, aż ona zapa­dła w sen. Kiedy spała, wsłu­chi­wał się w noc. Trzesz­cze­nie owa­dów. Wie­trzyk gwiż­dżący nad polami i wzno­szący się ku niebu. Jej oddech. Nie­ar­ty­ku­ło­wane mam­ro­ta­nie w snach.

Nagle zro­zu­miał, czego chce.

Sztur­chał ją w ramię, dopóki się nie poru­szyła.

– Mogę poje­chać z tobą? – zapy­tał.

Roz­chy­liła powieki.

– Dokąd? – zapy­tała.

Serce pode­rwało się do galopu.

– Wszystko jedno.

Zamru­gała raz i zamknęła oczy.

– Być może – szep­nęła. Odwró­ciła się i przy­ci­snęła plecy do jego piersi. – Rano poroz­ma­wiamy.

– Dobrze – powie­dział.

Słu­chał jej gło­śnego, dud­nią­cego chra­pa­nia i to też mu się podo­bało. To nie były tylko sny, pomy­ślał z dumą. A nie­ba­wem sam zapadł w sen, z dło­nią na jej bio­drze, w cie­płym miej­scu.

Obu­dziły go śmie­chy.

Było połu­dnie. Słońce pra­żyło jego nagie ciało. Dwóch rol­ni­ków, obu zna­jo­mych, szturch­nęło go w stopy i powie­działo, że nie­zdrowo spać na dwo­rze bez ubra­nia.

– Robale ci do tyłka powłażą – powie­dzieli. Kolejne śmie­chy.

Rozej­rzał się tępo. Nie było jej, jedy­nym dowo­dem pozo­stało wgłę­bie­nie w tra­wie obok niego. Porwał spodnie i pobiegł na pola.

– Robale! – wołali za nim ze śmie­chem sąsie­dzi.

Dotarł na miej­sce w samą porę, by zoba­czyć, jak star­tuje ostatni sta­tek.

Tłum wie­śnia­ków poma­chał mu na poże­gna­nie, gdy malał do roz­miaru świetl­nego punk­cika na nie­bie, a potem znik­nął. Dzieci krzy­czały chó­rem „Do widze­nia”. Kaeda opu­ścił dło­nie, a serce roz­sy­py­wało mu się pod nogi. Nie zauwa­żył, kiedy pode­szła do niego matka. Trą­ciła go w gołe ramię.

– Gdzie masz koszulę? – zapy­tała. – Włóż koszulę, głupi dzie­ciaku!

Inne rodziny śmiały się, kiedy cią­gnęła go z powro­tem do wsi, a on poty­kał się, trąc pię­ściami mokre oczy.

***

Zato­pił się w pracy. Dwa kciuki wyci­skały nasiona dhuby z gar­dła łodygi. Maczeta trza­skała w jej krę­go­słup, łodyga łamała się pod kątem, resztę zała­twiał jej wła­sny cię­żar. Sto kilo­gra­mów nasion dhuby wsy­py­wało się do pię­ciu pojem­ni­ków, pojem­niki toczyły się z powro­tem do mia­steczka, połowa tra­fiała do zim­no­sta­tyki, połowa do młyna, gdzie zro­go­wa­ciałe dło­nie godzi­nami roz­gnia­tały nasiona na gładką pastę, w wysoko skle­pio­nym pomiesz­cze­niu wypeł­nio­nym mokrym chru­pa­niem i seriami pie­prz­nych żar­tów. Z poła­ma­nych źdźbeł odci­nano ostre końce, malo­wano na czer­wono, wią­zano i uży­wano do budo­wa­nia domów dla nowych rodzin, któ­rych co roku było wię­cej.

Jhige uro­dziła bliź­niaki. Kaeda był przy tym, zwil­żał ręcz­niki, przy­glą­dał się zaan­ga­żo­wa­niu jej męża, Yotta, który pochy­lał się jak pokut­nik przy jej łóżku, szep­cząc:

– Zaraz, zaraz, zaraz…

A ona krzy­czała:

– Teraz! Teraz! Teraz!

W końcu nowo­rodki wyszły. Zdrowe dziew­czynki, ponad trzy kilo każda, dum­nie dzie­dzi­czące po matce ostre nosy.

Kaeda pogra­tu­lo­wał rodzi­com, a gdy ci gru­chali nad nowym poko­le­niem, wyszedł przed chatę dok­tora i zadzwo­nił dzwon­kiem, obwiesz­cza­jąc udane naro­dziny. Dźwięk usły­szała cała wieś. W ciem­nych oknach zapa­liły się świece. Zaj­rzał do środka, popa­trzył na Jhige i Yotta, wes­tchnął. Wyda­wało się, że co tydzień kolej­nemu zna­jo­memu rodzą się dzieci. Mia­steczko roz­ra­stało się w dół wzgó­rza, domy wdzie­rały się w dolinę pod nim. I każ­dego tygo­dnia umie­rał ktoś stary, robiąc miej­sce dla nowych.

Rok po odlo­cie Nii zmarł ojciec Kaedy. Był to wypa­dek po pija­nemu. Kolega popchnął go w żar­tach, a on, otę­piały, stra­cił rów­no­wagę i zła­mał sobie kark o kra­wędź drew­nia­nego stołu. Czło­wiek, który go zabił, tej samej nocy pchany poczu­ciem winy opu­ścił mia­steczko. Ni­gdy nie wró­cił. Uznano go za zmar­łego, gdy przy­szła kolejna pora wil­gotna, a wraz z nią poja­wiły się cza­jące się na wzgó­rzach i w lasach zębate bestie.

– I dobrze – powie­działa matka, usły­szaw­szy o jego znik­nię­ciu.

To było wszystko, co miała do powie­dze­nia w tej kwe­stii. Wró­ciła na pola dhuby z maczetą i wysu­niętą wargą, to bowiem nie był koniec pracy. Przy innych wie­śnia­kach pozo­sta­wała sto­icka, dzię­ko­wała im za miłe słowa, ale nie łączyła się z nimi w nostal­gii ani w modli­twach. Dopiero po skoń­cze­niu pracy na polu, po powro­cie do domu, w cztery oczy z synem, pozwa­lała sobie na uwol­nie­nie smutku. Krzy­czała, szlo­chała w ramio­nach Kaedy, do tego stop­nia wypeł­niała dom żałobą, że syn już nie miał miej­sca na wła­sny smu­tek – ubi­jał go więc jak osady na dnie serca, zaj­mu­jąc się łzami matki. W nocy zwi­jał się w kłę­bek pod kocem i wyco­fy­wał we wspo­mnie­nia. Cie­płe ramię ojca tego dnia, gdy szli zoba­czyć statki. Palec wska­zu­jący gwiazdy. Znaj­do­wał sobie wła­sne miej­sca na płacz. Miej­sca, w które oprócz niego wta­jem­ni­czona była tylko Jhige, gdyż znowu zaczęli sypiać ze sobą.

***

Romans zaczął się mie­siąc po śmierci ojca. Jhige zamie­niła się na przy­dział z kolegą i po raz pierw­szy od lat ruszyli z Kaedą na to samo pole.

– Żeby pil­no­wać, czy nie zosta­jesz w tyle – powie­działa, gdy zapy­tał, czemu tak zro­biła, i choć cmok­nął ze zło­ścią i stwier­dził, że nie potrze­buje opie­kunki, od razu poczuł się lepiej.

Na początku pra­co­wali w mil­cze­niu, ale z cza­sem zaczęli wspo­mi­nać wspólne zabawy z dzie­ciń­stwa.

– Prze­ko­na­łeś wszyst­kich, że noc kwa­śno pach­nie, bo księ­życe są z owo­ców kiri.

– Ale ty zna­łaś prawdę – odparł.

– To nie miało zna­cze­nia. – Starła pot z piersi i zaśmiała się. – I tak woleli kłam­stwo. – Unio­sła misę nasion i wydała prze­cią­głe wes­tchnie­nie, cię­żar ich histo­rii wyci­snął całe powie­trze z jej płuc. – Samot­nie było dora­stać koło cie­bie.

– Byłaś moją jedyną przy­ja­ciółką.

Powie­dział to bar­dziej do sie­bie. Dopiero sobie to uświa­do­mił.

– W to w życiu nie uwie­rzę.

Mimo wszystko się uśmiech­nęła.

To było nie­unik­nione. Parę dni póź­niej, zanim roz­stali się w dro­dze do domów, chwy­ciła go za rękę, podała czas i miej­sce, nie mówiąc, po co – nie musiała. Był tam i był gotowy. Mło­dzień­czą nie­zdar­ność zastą­piły odmie­rzone ruchy doro­słych, któ­rzy znają ten taniec i wie­dzą, co zro­bić z rękoma i nogami. Jego dło­nie zanu­rzyły się w nastro­szone loki jej czar­nych wło­sów i zaczęli się kochać na posła­niu ze zmię­tych ubrań. Tej nocy księ­życe były czer­wone. Powie­dział jej, że są czer­wone, bo spa­lone żarem słońca, a ona roze­śmiała się, szturch­nęła go w gołe ramię i szep­nęła w słoną skórę:

– Cicho, cicho, cicho.

Minęły trzy pory roku miło­ści.

Mąż Jhige dowie­dział się o roman­sie, gdy szep­nął mu słówko kolega, który widział dwoje kochan­ków któ­rejś nocy we mły­nie. Yotto dał jej wybór, a kiedy wybrała Kaedę, poma­sze­ro­wał pod dom rywala, zało­mo­tał w drzwi i gdy się otwo­rzyły, natych­miast rzu­cił Kaedę na zie­mię, gdzie zma­gali się do krwi, póki jego matka nie wypa­dła ze środka, ści­ska­jąc w pra­wej ręce maczetę. Świa­tło ze środka ostro odci­nało jej sze­roką syl­wetkę. Przy­tknęła ostrze do żyla­stej szyi Yotta.

– Puść go – powie­działa.

Gdy obaj wstali, opu­ściła nóż. Powie­działa Yot­cie, że może ude­rzyć raz, a porząd­nie, nie wię­cej, i zanim Kaeda zdą­żył zapro­te­sto­wać, pięść powa­liła go ponow­nie, try­snęła krew, a mąż odszedł, zrzu­ca­jąc furię ze swych trzę­są­cych się bar­ków. Matka Kaedy sta­nęła nad nim i cisnęła mu maczetę pod nogi.

– Głu­piec – powie­działa, klęk­nęła i ręka­wem starła mu krew z pod­bródka.

Zapro­wa­dziła go do środka. Nakar­miła.

– Kocha­łam two­jego ojca – powie­działa, usiadł­szy przy stole, z rękoma sple­cio­nymi na piersi. – Ale umarł śmier­cią idioty. Ni­gdy mu tego nie wyba­czy­łam. Obie­caj mi, że nie popeł­nisz tego samego błędu, bo twój duch ni­gdy nie będzie mile widziany w tym domu.

– Obie­cuję – powie­dział cicho.

Ści­snęła go za rękę.

I na tym się skoń­czyło.

Mie­siąc póź­niej w doli­nie wyrósł kolejny dom, w któ­rym zamiesz­kali Kaeda, Jhige i jej dwie córki. Zabrał ze swego daw­nego domu ubra­nia, parę mebli, na które uparła się matka, słoik z kośćmi palicz­ków – czułby się zbyt winny, gdyby go zosta­wił – oraz pewien drew­niany flet, o któ­rym powie­dział Jhige, że jest darem od osoby spoza świata, którą kie­dyś spo­tkał. Ucie­szył się, że nie drą­żyła tej histo­rii. Instru­ment leżał scho­wany w jed­nej z szu­flad jego biurka, wycią­gał go tylko, gdy był sam i czuł melan­cho­lię – lecz nawet wtedy nie na długo. I ni­gdy na nim nie grał.

Yana i Elby przez całe dzie­ciń­stwo miesz­kały w dwóch domach, to w doli­nie, to pod szczy­tem wzgó­rza, dopiero w doro­sło­ści zro­zu­miaw­szy pełne uprzej­mo­ści napię­cie pomię­dzy troj­giem swych rodzi­ców, kiedy ojciec przy­cho­dził zabrać je w wolne dni. Z Kaedą dobrze się doga­dy­wały. Nie mógł mieć dzieci – „nie­któ­rzy po pro­stu tak mają”, powie­dział kie­dyś lekarz – ale trak­to­wał je jak wła­sne. Ni­gdy ich nie ude­rzył, ni­gdy nie pod­niósł na nie głosu, za to roz­śmie­szał je swo­imi głu­pimi minami. To rekom­pen­so­wało chwile, kiedy był nie­obecny, noce, gdy sły­szały jego kroki w domu, szyb­kie, gorącz­kowe, jakby zapo­mniał coś zro­bić, ale nie pamię­tał co i gdzie.

Gdy miał trzy­dzie­ści sie­dem lat, na nie­bie po raz kolejny zagrzmiało dwa­na­ście zie­lo­nych linii. Był tam, stał w tłu­mie razem z całym komi­te­tem powi­tal­nym, kiedy gwał­towne porywy wia­tru zwia­sto­wały lądo­wa­nie stat­ków. Córeczki Jhige, teraz ośmio­let­nie, bie­gały w kółko wokół matki, gdy pod brzu­chami stat­ków uka­zali się poza­świa­towcy.

– Popatrz tylko na tego guber­na­tora – powie­działa Jhige, wska­zu­jąc brodą ich przy­wódcę, który kła­niał się przy­by­szom nisko jak bogom. – Ni­gdy nie obcho­dzi pól, nie odwie­dza domów, mało co go inte­re­suje, ale do wita­nia ich jest pierw­szy. Zobacz, jak nisko się kła­nia. Jakby był z gala­rety. – Kiedy nie docze­kała się reak­cji, odwró­ciła się do Kaedy. – Co jest? – Dotknęła jego ręki. – Gdzie ty jesteś? – zapy­tała szep­tem.

Uśmiech­nął się, zbyt sze­roko.

– Tutaj – odparł.

Bar­dzo łatwo było mu się wymknąć tej nocy, dziew­czynki bowiem zawsze szybko się męczyły i trzeba je było odpro­wa­dzić do domu. Kaeda objął ręką ramiona Sada, pił i śmiał się z przy­ja­ciółmi, gra­jąc rolę impre­zo­wi­cza, który zbyt dobrze się bawi, by iść do domu. Gdy Jhige przy­szła po niego, powie­dział, że zabawa dopiero się roz­kręca, i uznał się za genial­nego stra­tega, kiedy ustą­piła i zapro­po­no­wała, żeby został, a ona sama odpro­wa­dzi córki. Gdy był pewien, że poszła, wykrę­cił się od towa­rzy­stwa Sada pod pre­tek­stem, że przy­nie­sie kolejne napitki, i roz­to­pił się w tłu­mie. Prze­szedł przez rynek wokół ogni­ska i zapu­ścił się w zaułek. Na ławeczce sie­działa Nia, patrzyła, jak pod­cho­dzi, przy­glą­dała mu się spo­koj­nie, twarz miała nie­na­zna­czoną cza­sem. Miała jasno­czer­wone ubra­nie, które spły­wało jej po ciele, jakby ską­pała się w roz­to­pio­nym księ­życu. Była piękna jak zawsze. W żołądku zawrzało mu od samego patrze­nia.

– Ni­gdy się nie poże­gna­łaś – ode­zwał się.

Unio­sła brew i odparła swym dru­gim gło­sem:

– Przy­stojny jesteś, kiedy śpisz. Aż szkoda cię było budzić. – Drugi głos stra­cił już swój czar – Kaeda poznał prawdę o jego tech­no­lo­gii. Wzru­szyła ramio­nami, kora­liki jej naszyj­nika zadzwo­niły. – Wydało mi się, że nie trzeba, skoro zaraz cię znowu zoba­czę.

– Nie­na­wi­dzi­łem cię przez ostat­nie pięt­na­ście lat.

Uśmiech zgasł, jej mina stę­żała.

– Nie­na­widź sobie. Spę­dzi­li­śmy razem jedną noc. Tylko jedną.

Wyko­nała dło­nią gest, któ­rego nie rozu­miał, i odwró­ciła wzrok w stronę ognia. Dopa­trzył się w jej twa­rzy cze­goś, czego się ni­gdy nie spo­dzie­wał. Wyczer­pa­nia.

– Nie jestem bogiem – powie­działa. – Nie przy­cho­dzę wysłu­chać two­ich modłów.

Usiadł obok niej. Złość uci­chła, ale wciąż się tliła.

– Czemu sie­dzisz sama? – zapy­tał.

– Lubię imprezy, ale nie lubię tłu­mów.

Kiw­nął głową, choć nie rozu­miał.

– Wyglą­dam ina­czej?

– Od tego są lustra – wark­nęła.

Zagryzł wargi.

– Prze­pra­szam – powie­działa. – Rejs był ciężki. – Potarła twarz, robiąc w niej wgłę­bie­nia. – Powie­dzia­łam, że prze­pra­szam.

– Rozu­miem – odparł zbyt dumny, by powie­dzieć, że nie ma sprawy.

– Kaeda, jestem zmę­czona. Odla­tuję za dwa­na­ście godzin. Muszę miło spę­dzić ten czas. Nie utrud­niaj mi tego. Pro­szę.

– A czego chcesz?

– Spę­dzić z tobą noc.

Zaśmiał się.

– Naprawdę – dodała. – Jesteś atrak­cyjny. W każ­dym razie bar­dziej niż ci tam. – Wska­zała brodą stół Sada, głowy kawa­le­rów odwra­ca­jące się powoli za każdą prze­cho­dzącą kobietą. Oboje się roze­śmiali, choć śmiech urwał się, gdy poło­żyła dłoń na jego dłoni. – I podo­basz mi się.

Zaparło mu dech.

Nie­na­wi­dził tego.

Że jest w sta­nie roz­to­pić go jed­nym dotknię­ciem.

Nie prze­szli przez śro­dek festynu, jak ostat­nim razem. Za radą Kaedy weszli głę­biej w zaułek, z dala od wścib­skich oczu, i zeszli z głów­nej drogi. Skie­ro­wali się do młyna. W środku minęli rzędy koryt, w któ­rych roz­gnia­tano ziarna, i weszli scho­dami na górę, za powią­zane pęki fio­le­to­wych źdźbeł. Było ina­czej niż ostat­nim razem. Albo tak samo, tylko Kaeda zauwa­żał nowe jej aspekty; to, jak uni­kała kon­taktu wzro­ko­wego, kiedy w nią wszedł, jakby go tu nie było, albo jej tu nie było, jakby prze­by­wała na innej pla­ne­cie i kochała się z kimś innym. Jed­nakże pomimo tego dystansu dyszał, dygo­tał i chwy­tał ją, jakby była jego wła­snym biją­cym ser­cem.

– Zobacz – powie­działa, kiedy skoń­czyli i poło­żyli się objęci, wyczer­pani. Prze­cze­sała pal­cami jego włosy łonowe. Zapy­tał ją, co z nimi nie tak. – Masz parę siwych – szep­nęła.

Zabrzmiało to nie­mal smutno.

Z rana zapro­po­no­wał, że odpro­wa­dzi ją na rów­ninę, ona jed­nak dotknęła jego ramie­nia i powie­działa, że woli wró­cić sama. Poszedł więc z powro­tem na rynek, pomóc posprzą­tać śmieci po nocy. Otrze­py­wał poduszki z okru­chów i noga w nogę z innymi wiózł wóz­kami misy nad rzekę, do umy­cia. Kiedy usły­szał pod­niebny huk, zwia­stu­jący odlot stat­ków, nie pod­niósł wzroku. Nie chciał. Nie patrzył, dopóki nie zbla­dła ostat­nia z zie­lo­nych kre­sek i nie można było znów bez­piecz­nie za nią tęsk­nić.

***

Pod koniec pory wil­got­nej jego matka zmarła we śnie. Serce. Sąsiad zna­lazł ją z zaci­śnię­tym w rękach san­da­łem ojca – jesz­cze teraz miała je usta­wione przy drzwiach, jakby stary w każ­dej chwili mógł wró­cić z pola i się za nimi rozej­rzeć. Kaeda pod­pa­lił stos i roz­rzu­cił popioły po dołach reten­cyj­nych, a z tymi popio­łami wyla­ty­wały z niego trze­wia, jak kawałki liny, falu­jące w ciem­no­ści, w dole.

Tej nocy spał z głową na kola­nach Jhige. Gła­dziła go po wło­sach i nuciła stare pio­senki, które śpie­wali w dzie­ciń­stwie. Pio­senki, któ­rych matki uczą dzieci, by prze­stały bać się ciem­no­ści.

***

Zmar­łych upa­mięt­niono i życie żywych poto­czyło się dalej. Ich córki szybko doro­sły na tyle, by móc pra­co­wać. Elby, sil­niej­sza i poważ­niej­sza z nich dwóch, przy­łą­czyła się do myśli­wych, a roz­ga­dana Yana strze­liła kost­kami pal­ców i zabrała się do pracy w mły­nie.

Nie tylko one zmie­niły zaję­cie. Gdy uraz krę­go­słupa unie­moż­li­wił Kaedzie pracę w polu – uszko­dził go sobie, dźwi­ga­jąc ciężki pojem­nik z nasio­nami – przy­dzie­lono go do skupu, do obsługi jed­nej z wag i sumo­wa­nia wagi pojem­ników przy­wo­żo­nych przez far­me­rów. Pra­co­wał, bory­ka­jąc się z coraz więk­szym brzu­chem, napęcz­nia­łym od wiel­kich pół­mi­sków mięs i ciast; upodo­ba­nie do sło­dy­czy było kolejną rze­czą, którą odkrył z wie­kiem. Yotto odwie­dzał ich czę­sto, gwał­towna uraza poszła w nie­pa­mięć. Byli nawet w sta­nie żar­to­wać o tam­tych cza­sach, lata temu, kiedy bili się na ziemi o miłość Jhige.

Późno pod koniec pory wil­got­nej Yotto przy­szedł do skupu, przy­siadł na stole Kaedy i krę­cąc młynka pal­cami, zapy­tał go o córki:

– Coś mówiły może…? O… męż­czy­znach?

Roz­ba­wiony jego nie­po­ko­jem Kaeda pokrę­cił głową. Powie­dział Yot­cie, że nie ma się czym przej­mo­wać, mimo że wie­dział, że Yanie wpadł w oko jeden z myśli­wych; uznał, że nie ma powodu mar­twić go czymś, na co nie ma wpływu.

– Skup się lepiej na innych spra­wach – pora­dził.

Uspo­ko­jony, ale jesz­cze nie­za­mie­rza­jący wycho­dzić, Yotto posku­bał siwe włosy w bro­dzie i zapy­tał, jak długo Kaeda zamie­rza sie­dzieć w sku­pie.

– To nie miej­sce dla cie­bie – powie­dział. – Jesteś stwo­rzony do pracy na polu. Wszy­scy to wie­dzą.

– Jak tylko grzbiet mi wydo­brzeje, od razu tam będę – zapew­nił go Kaeda.

Mimo to, gdy doszedł do sie­bie, mie­siąc póź­niej, pozo­stał w sku­pie, odkry­wa­jąc, że odpo­wiada mu moż­li­wość sie­dze­nia i odpo­czy­wa­nia. Reje­stro­wał dostawy, a Jhige, na­dal zbie­ra­jąca nasiona, miała ciało jak siatka z drutu pod napię­ciem, same mię­śnie i ścię­gna. Gdy uno­siła pojem­niki i sta­wiała je na wadze Kaedy, pod­pie­rała się łok­ciem o jego biurko i chwa­liła się, o ile dłu­żej od niego wytrzy­mała na polu.

– Rok i pięć dni – powie­działa, kiedy miał czter­dzie­ści dzie­więć lat.

– Dwa lata, dwa­dzie­ścia dni – pod­su­mo­wała, kiedy miał lat pięć­dzie­siąt.

– Trzy lata, osiem­dzie­siąt dni – odparł, prze­ry­wa­jąc jej z drwią­cym uśmie­chem, gdy miał lat pięć­dzie­siąt jeden.

Oparła się o biurko i poca­ło­wała go w kącik ust.

– Wygra­łam – szep­nęła, bo nawet po tylu latach zawzię­cie z sobą rywa­li­zo­wali.

Gdy miał lat pięć­dzie­siąt dwa, pod koniec pory suchej, siadł na ławce na rynku, sam – wszy­scy inni poszli na Dzień Dostawy na pola. Chciał, żeby Jhige, Yotto i córki raz mogły nacie­szyć się tym świę­tem bez niego. Patrzył, jak na rynku roz­sta­wiają dłu­gie stoły, budują pale­ni­sko, i zasta­na­wiał się, co pomy­śli o nim Nia teraz, kiedy na gło­wie ma gęstą białą czu­prynę, a nie­gdyś zahar­to­wane w pracy mię­śnie są skryte pod war­stwą tłusz­czu.

Póź­niej, gdy ogień strze­lał wysoko i sie­dzieli razem przy dłu­gim stole, na­dal z łatwo­ścią wzna­wia­jąc roz­mowę, zapy­tał ją o to. Była teraz młod­sza od niego o szes­na­ście lat. Ni­gdy wcze­śniej jej mło­dość tak nie rzu­cała się w oczy. Może wła­śnie o tym myślała, przy­pa­tru­jąc mu się i pocie­ra­jąc gładki poli­czek.

– Bar­dzo dostoj­nie wyglą­dasz.

– A ty, jakby to było wczo­raj – odparł.

Uśmiech­nęła się.

– Długo cze­ka­łeś, żeby użyć tego tek­stu?

– Pięć lat – przy­znał.

Roze­śmiali się, a po toa­ście opróż­nili swe miseczki z alko­ho­lem.

Ten nocy spali ze sobą ostatni raz. Miał w sobie sił na jedną rundę. Gdy leżeli pod chłod­nym noc­nym nie­bem, ubrani, bo Kaeda marzł, zasta­no­wił się na głos, czy to trudne cią­gle być w ruchu i nic, tylko odwie­dzać kochan­ków, któ­rzy albo są sta­rzy, albo już nie żyją.

Odparła, że to wcale nie­trudne. To zaci­ska­jąc lewą dłoń, to roz­wie­ra­jąc ją z powro­tem, powie­działa, że dzień, kiedy prze­sta­nie być w ruchu, będzie dniem, w któ­rym umrze. Odwró­ciła się do niego ze zmarsz­czo­nym czo­łem i zapy­tała, czemu się śmieje. Otarł oczy i powie­dział, że nie wie, choć tak naprawdę wie­dział, lecz nie chciał się tym dzie­lić, z obawy, że ją urazi – pomy­ślał bowiem, że te słowa są bez­sen­sow­nie dra­ma­tyczne. Nie dopy­ty­wała. Następ­nego ranka roz­stali się bez poże­gna­nia, wie­dząc, że nie­długo znów się spo­tkają.

Kiedy pod­czas kolej­nej pory suchej guber­na­tor miał wylew i zmarł, przy­szedł czas urzą­dzić wybory. To, że wybrany został Kaeda, nie zasko­czyło nikogo oprócz niego samego. Awans poli­tyczny zaczął, nie­świa­do­mie, pod­czas pracy w sku­pie, kiedy przy waże­niu pojem­ni­ków rol­nicy pozna­wali jego imię, roz­ma­wiali z nim, kiedy zyski­wał ich zaufa­nie, będąc jed­nym z nich, dzięki fio­le­to­wym dło­niom świad­czą­cym o doświad­cze­niu na polach. Kon­ku­ro­wał z synem zmar­łego guber­na­tora, nie­sku­tecz­nym czło­wie­kiem star­tu­ją­cym tylko przez rodzinne naci­ski ze strony wujów i cio­tek żąd­nych dyna­stii. Od początku było jasne, kto zyska głosy – syn guber­na­tora wyco­fał się z wyścigu, zanim zostały pod­li­czone, i spę­dził resztę wie­czoru w barze, twier­dząc, że wybory były usta­wione od samego początku, i sta­wia­jąc drinki każ­demu, kto słu­chał, choć ci nie­liczni albo nie byli prze­ko­nani, albo nic ich to nie obcho­dziło.

– Ojciec miał jed­nak rację – powie­dział Kaeda do Jhige następ­nego dnia, gdy prze­no­sili się do domu guber­na­tora na szczy­cie wzgó­rza. – To ja tu rzą­dzę.

Po połu­dniu cisnął sło­iczek z kost­kami palicz­ków do dołów reten­cyj­nych, gdzie dołą­czyły do reszty umar­łych, skoro pro­roc­two się speł­niło.

Jako guber­na­tor co roku odwie­dzał inne wsie, spo­ty­ka­jąc się z innymi przy­wód­cami i oma­wia­jąc umowy han­dlowe i gra­nice dzia­łek. Co mie­siąc miał spo­tka­nia koor­dy­na­cyjne z dele­ga­tami mły­na­rzy, myśli­wych, kup­ców, do tego coty­go­dniowe spo­tka­nia z nimi w cztery oczy, by wysłu­chać uwag, które mieli do sie­bie nawza­jem i do niego. A codzien­nie, jak się zdaje co godzinę, stu­kał do jego drzwi, do drzwi świą­tyni krzywd, jaką stał się jego dom, kolejny miesz­ka­niec potrze­bu­jący media­cji w jakiejś sąsiedz­kiej kłótni tery­to­rial­nej. Zaj­mo­wał się tym wszyst­kim, obcho­dami pól, pierw­szym cię­ciem upo­lo­wa­nej zwie­rzyny, prze­mo­wami na roz­po­czę­cie żniw, bło­go­sła­wień­stwami wszyst­kich nowo naro­dzo­nych dzieci. Pod koniec dnia był wyczer­pany, tak jak Jhige pracą na polu, i kiedy słońce zaszło, a powie­trze osty­gło, zasia­dali razem na ganku i nic nie mówili, patrząc w mil­cze­niu na wio­skę, która była ich – Jhige na zagony pól wyma­ga­jące jesz­cze pracy, a Kaeda wyżej, na pole gwiazd, zmę­czony ponad wszelką miarę i zacho­dzący w głowę, co mogłoby się stać, gdyby za młodu był mądrzej­szy – gdyby uważ­niej dobie­rał słowa.

Całe mie­siące mijały mu nie­zau­wa­żone.

Kiedy Nia przy­le­ciała po raz przed­ostatni, prze­ma­wiał do zebra­nego tłumu, mówiąc o ofie­rze, jaką pono­szą poza­świa­towcy, podró­żu­jąc przez czas i prze­strzeń, by roz­wieźć po wszech­świe­cie ich zbiory. Gdy niebo przedarły zie­lone linie, a wszyst­kie dzieci, któ­rych imion nie znał, unio­sły głowy, by patrzeć wytrzesz­czo­nymi oczyma na przy­lot stat­ków, ogar­nęła go nie nostal­gia, lecz głę­boka obawa o te dzieci i cze­ka­jące je lata roz­li­czeń. Miał ochotę je ostrzec, że czas nie jest po ich stro­nie, że choć dzi­siej­szy dzień może wyda­wać się szcze­gólny, będzie także jutro i poju­trze; że w naj­lep­szym razie, w przy­padku uda­nego życia, czeka ich powolne roz­snu­wa­nie się węzłów ich serc. Ugryzł się jed­nak w język. Dał im cie­szyć się świa­tłami.

– Przy­wi­tajmy ich z otwar­tymi ramio­nami – powie­dział.

Nia, wycho­dząc ze statku, pra­wie go nie poznała, dopiero kiedy pode­szła bli­żej, by uści­snąć jego sześć­dzie­się­cio­sied­mio­let­nią rękę. Wytrzesz­czyła oczy, choć nie­znacz­nie, widząc plamy na dło­niach.

– Dobrze cię widzieć – powie­działa.

Przy ogni­sku roz­ma­wiali jak sta­rzy zna­jomi. Narze­kali na trud­no­ści przy­wódz­twa. Jakie wyczer­pu­jące jest zarzą­dza­nie stat­kiem lub wsią. Na zmianę dole­wali sobie trun­ków. Zapa­dli w przy­ja­ciel­ską ciszę, roz­ko­szu­jąc się cie­płem bucha­ją­cym od ognia, gorzką mocą alko­holu, a nie­po­kój, który Kaeda czuł wcze­śniej tego dnia, sia­da­jąc obok niej, żeby podzi­wiać tan­ce­rzy i ogień, roz­ta­piał się w miarę upływu godzin. Gdy przy­szedł czas, przy­tu­liła go na moment i wró­ciła na sta­tek, a cie­pło tego uści­sku czuł na­dal po jej odej­ściu.

Wró­cił do Jhige przy dłu­gim stole, tro­chę zdu­miony, gdy pocie­ra­jąc kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym prawe ucho, zauwa­żyła, że chyba dobrze się znają z tą poza­świa­tową kobietą. Rzu­ciła to jed­nak bez zazdro­ści, bar­dziej z uśmie­chem roz­ba­wie­nia. Pro­ste, bez­na­miętne stwier­dze­nie, które roz­łu­pało go na dwoje.

– Wcale nie dobrze – odpo­wie­dział, zer­ka­jąc ukrad­kiem po raz ostatni na odcho­dzącą od ogni­ska Nię. – Spo­tka­li­śmy się tylko parę razy.

***

Spo­tkali się jesz­cze tylko raz, w jego osiem­dzie­sią­tym pierw­szym roku.

W roku, gdy pękło niebo i w Pią­tej Wsi zja­wił się nie­spo­dzie­wany gość.

Była pora wil­gotna i wciąż zostało wiele mie­sięcy do Dnia Dostawy, a z nim – do ostat­niego kursu Nii. We wsi pano­wała cisza, nie licząc sze­le­stu skrzy­deł noc­nych owa­dów i dale­kiego wycia w lesie. Kaeda spał w domu guber­na­tora, powieki mu falo­wały, śnił o dniu, kiedy ojciec zabrał go zoba­czyć statki, gdy nagle obu­dził go grom dźwię­kowy, od któ­rego zatrzę­sły się okien­nice. Usiadł oszo­ło­miony, nie­pewny, czy aby dalej nie śni, póki trzę­sąca się dłoń Jhige nie odna­la­zła go w ciem­no­ści. Chwy­cił opartą o łóżko laskę. Gdy wyszli na ganek, zoba­czyli to – sunącą po nie­bie ogni­stą kulę. Patrzyli, wstrzy­mu­jąc oddech, jak leci łukiem w dół i ląduje na polach na połu­dnie od wsi, z ude­rze­niem tak sil­nym, że zady­go­tała zie­mia.

Kiedy przy­szli, na rynku już zebrał się tłum. Wśród pła­czą­cych dzieci i rodzi­ców doma­ga­ją­cych się odpo­wie­dzi Kaeda zna­lazł Elby. Posłał ją i innych myśli­wych, by zba­dali miej­sce kata­strofy – nawet w ciem­no­ści widać było wzno­szący się ponad dachami słup dymu. Elby pobie­gła, a on i Jhige obe­szli wszyst­kie rodziny, uspo­ka­ja­jąc je i zapew­nia­jąc, że są bez­pieczne. Ocze­ki­wa­nie na wie­ści dłu­żyło się w nie­skoń­czo­ność. Usiadł na jed­nej z ławek, roz­cie­ra­jąc obo­lałe kolana, bojąc się o córkę, póki nie wró­ciła razem z łow­cami przez bramy wio­ski, nio­sąc ze sobą nagie ciało dziecka.

To był chło­piec. Tylko to jedno ciało zna­leźli na miej­scu kata­strofy. Poza tym wszystko było czarne i zwę­glone.

– Po pro­stu tam leżał – powie­działa Elby. – Tuż obok wraku.

Posi­nia­czony, krwa­wiący, ale bez żad­nych zła­mań, tra­fił do domu dok­tora, który prze­mył wil­gotną szmatką powierz­chowne rany i owi­nął je mięk­kimi ban­da­żami.

Był mały, chudy, miał nie wię­cej niż dwa­na­ście lat. Policzki zapad­nięte, ciało tak wychu­dzone, że Kaeda się skrzy­wił, oba­wia­jąc się, że jeśli spró­buje wstać, zła­mią mu się kości nóg. Nie było jed­nak obaw, że wsta­nie – chło­piec był pogrą­żony w głę­bo­kim śnie, nie zakłó­ciły go nawet gło­śne i ner­wowe roz­mowy.

Przez trzy dni spał w łóżku w cha­cie dok­tora, a po wsi krą­żyły plotki o jego pocho­dze­niu – demon, pół­bóg czy też zwia­stun wojny; plotki zro­dzone z niczego, tylko z zalęk­nio­nej wyobraźni, nabie­ra­jące wagi i wia­ry­god­no­ści w miarę roz­cho­dze­nia się od ust do ucha. Kaeda nie zwra­cał na nie spe­cjal­nej uwagi i cały czas mimo prze­stróg dorad­ców odwie­dzał chatę dok­tora.

– Mnie kie­dyś nazwali prze­klę­tym – powie­dział do śpią­cego dziecka, uno­sząc na dowód dłoń z bli­zną. – Lepiej nie słu­chać, co mówią. Tchó­rze plotą, co ślina na język przy­nie­sie.

Trze­ciego dnia chło­piec prze­bu­dził się po dłu­gim odpo­czynku. Kaeda usły­szał dzwo­nie­nie dobie­ga­jące z dru­giego końca wsi i prze­ci­snął się do chaty, do izby cho­rych, roz­trą­ca­jąc ludzi koń­cem laski, do dziecka, które zastał sku­lone w nogach łóżka, obej­mu­jące kolana przy­ci­śnięte do wątłej, śnia­dej piersi, pod­czas gdy główny mły­narz bom­bar­do­wał je pyta­niami o to, skąd jest i czego chce. Chło­pak nie reago­wał. Sie­dział z ple­cami przy­ci­śnię­tymi do ramy łóżka, zer­ka­jąc na obcych ludzi znad kra­wę­dzi gład­kich przed­ra­mion, wzro­kiem rów­nie splą­ta­nym jak jego skoł­tu­nione czarne włosy. Główny mły­narz pod­no­sił ochry­pły głos przy każ­dym pyta­niu, aż Kaeda miał dosyć – wypro­sił wszyst­kich na zewnątrz, gdzie natych­miast został oto­czony.

Zja­wili się wszy­scy miesz­kańcy, co do jed­nego. I wszy­scy wykrzy­ki­wali waria­cje na ten sam temat: że chło­piec ozna­cza kło­poty i nie powinno go tu być. Krzy­czeli, póki Kaeda nie uniósł dłoni i ich nie uci­szył. Rozej­rzał się po ciż­bie. Oczy­wi­ście, że są prze­ra­żeni, pomy­ślał. Sam nie miał poję­cia, co zro­bić.

– Rozu­miem, jak się wszy­scy czu­je­cie. Ja czuję się tak samo. Zapew­niam was, że dziecko jest tu tylko tym­cza­sowo. Przyj­dzie Dzień Dostawy i prze­ka­żemy go poza­świa­tow­com. Ale do tego czasu trzeba zacho­wać spo­kój i pamię­tać, że to tylko dziecko.

– Dzień Dostawy jest za trzy mie­siące – ode­zwał się Goro, jeden z ryba­ków. – Kto się nim będzie do tego czasu zaj­mo­wał?

Wie­śniacy spoj­rzeli po sobie. Sucha trawa sze­le­ściła w cie­płym wie­trze.

– Ja – odparł Kaeda.

Jhige nie była zbyt zachwy­cona, gdy jej mąż wró­cił do domu z poza­świa­tow­cem u boku. Gestem kazała chłopcu zacze­kać w salo­nie i zacią­gnęła Kaedę do sypialni, gdzie prze­ka­zała mu, jak jest wście­kła, że z nią tego wcze­śniej nie uzgod­nił. Wysłu­chała obo­jęt­nie jego prze­pro­sin, tłu­ma­cze­nia o fru­stra­cji zacho­wa­niem innych, któ­rzy tak pośpiesz­nie osą­dzili cha­rak­ter nie­przy­tom­nego dziecka. A kiedy skoń­czył, zasznu­ro­wała gniew­nie usta i zanie­po­koił się, że jego słowa nie odnio­sły żad­nego skutku, dopóki nie burk­nęła:

– Idź, zobacz, czy głodny nie jest.

Tak naprawdę od samego początku chciał go wziąć do sie­bie, od pierw­szej chwili, kiedy się poja­wił. Trudno mu było oprzeć się wszyst­kiemu, co przy­szło z nieba.

Oboje musieli się długo przy­zwy­cza­jać do miesz­ka­nia z chłop­cem. Nie rozu­miał ich języka i ni­gdy nie odzy­wał się we wła­snym, będąc niemą obec­no­ścią w ich domu, głu­chą na wszel­kie próby pomocy. Za pierw­szym razem, gdy miał potrzebę, zała­twił się do łóżka. Jhige prała pościel, a Kaeda poka­zy­wał mu latrynę i gestem wyja­śniał, jak jej uży­wać. Chło­pak nie przy­po­mi­nał żad­nego zna­nego mu dziecka. Ruchy miał oszczędne i pre­cy­zyjne, kroki nie­mal nie­sły­szalne. Łatwo było zapo­mnieć, że w ogóle jest. Kaeda przy­po­mi­nał sobie o nim dopiero, kiedy sły­szał ciche kaszl­nię­cie w rogu pokoju, oglą­dał się wtedy i widział chłopca zakry­wa­ją­cego obiema dłońmi usta, z drżą­cymi ramio­nami, jakby spo­dzie­wał się lania.

W owym cza­sie nie­wielu mie­wali gości. Yana odmó­wiła prze­stą­pie­nia progu ich domu. Nawet Elby, prze­cież nie­ustra­szona łow­czyni, sta­rała się nie prze­by­wać zbyt długo w jed­nym pokoju z chłop­cem.

– Reszta ma rację – szep­tała, zer­ka­jąc do salonu, gdzie chło­piec gapił się przez okno na niebo, jakby widział je pierw­szy raz. – Coś jest z nim nie tak.

– No, jest tro­chę dziwny – przy­zna­wał Kaeda. Pocie­rał starą bli­znę na dłoni. – Ale dziwny to nie zna­czy, że zły.

Dziw­ność chłopca była intry­gu­jąca. Brał go ze sobą na dłu­gie, nie­koń­czące się spa­cery za wieś, zarówno po to, by Jhige miała tro­chę wytchnie­nia, jak i żeby spró­bo­wać naru­szyć tro­chę jego tajem­nicę i zoba­czyć, czy nie da się nawią­zać z nim kon­taktu. Była to tro­chę gra. Chło­piec szedł za nim bez sprze­ciwu, nie­mal nie­świa­do­mie, wycho­dząc z transu tylko wtedy, gdy Kaeda się­gał do sakwy i poda­wał mu ciastko.

Pod­czas tych spa­ce­rów Kaeda gadał za dwóch. Naj­pierw były łagodne, son­du­jące pyta­nia. Pyta­nia, skąd pocho­dzi, czy ma rodzinę. A potem, gdy stało się jasne, że dzie­ciak nie udzieli żad­nych odpo­wie­dzi, Kaeda zaczął mówić o sobie. Kiedy wspi­nali się na wzgó­rze, on z laską, chło­piec swym ostroż­nym, uważ­nym kro­kiem, wymie­niał imiona swo­ich rodzi­ców, opo­wia­dał, że z Jhige zna się od dziecka. O tym, że jest guber­na­to­rem i że jego obo­wiąz­kiem jest dbać o bez­pie­czeń­stwo wszyst­kich. Przez kolejne dni i tygo­dnie, im dłu­żej spa­ce­ro­wali, tym wię­cej mówił, jakby chło­piec był pustą misą, do któ­rej wlewa swe wspo­mnie­nia, myśli, całą wie­dzę świata, któ­rej misa nie rozu­mie, nie potwier­dza ani nie kwe­stio­nuje. zapa­da­ją­cym W zapa­da­ją­cym nad polami zmroku pozwa­lał sobie na sen­ty­men­talne myśli, te, z któ­rych Jhige czę­sto drwiła, a chło­piec po pro­stu je chło­nął, jak chło­nął wiatr i świa­tło. Dzie­cięce przy­gody na żół­tych polach. Trudne zbiory. A o zmierz­chu wyja­wiał cichym szep­tem lęki, które niósł ze sobą przez lata.

– To jedyny zachód słońca, jaki w życiu widzia­łem – powie­dział któ­re­goś popo­łu­dnia, z uśmie­chem wyry­wa­jąc z ziemi trawkę i owi­ja­jąc suche źdźbło wokół palca. – Mam szczę­ście, że jest ładny.

Słowa spły­wały po chłopcu bez skutku. Żuł ciastko i patrzył wskroś czer­wo­nego nieba w punkt, któ­rego Kaeda nie widział.

Było późne popo­łu­dnie. Sie­dzieli we dwóch w roz­pa­dli­nie na wzgó­rzu, patrząc na ciem­no­czer­wone nadej­ście nocy, gdy usły­szeli muzykę.

Zza linii drzew wyło­nili się rol­nicy, masze­ru­jący grun­tową drogą z pojem­ni­kami dhuby, śpie­wa­jący pieśń na powrót do domu. Jakby wyma­sze­ro­wali wprost ze wspo­mnień Kaedy. Momen­tal­nie zato­pił się w sobie, poru­szony emo­cjami, słu­cha­jąc nara­sta­ją­cej melo­dii śpie­wa­nej przez mło­dych i sil­nych rol­ni­ków, czu­jąc łzy w oczach na słowa Dzień sobie weź, lecz noc mi daj. Pocią­gnął nosem, otarł twarz. I dopiero wtedy zer­k­nął na chłopca i zoba­czył coś zadzi­wia­ją­cego – miał zamknięte oczy, a ucho nad­sta­wione ku pio­sence, jakby się nią sycił.

– Zna­czy lubisz muzykę – stwier­dził Kaeda z uśmie­chem.

Po powro­cie do domu wycią­gnął flet z zaku­rzo­nego zaka­marka swego biurka. Chło­piec nie zro­zu­miał, dopóki nie zade­mon­stro­wał mu go, gra­jąc tryl na paru nutach, co wzbu­dziło u niego wiel­ko­okie zdu­mie­nie, i od razu wycią­gnął dło­nie do instru­mentu.

Tak oto zaczęły się lek­cje fletu. Kiedy Kaeda miał czas, poka­zy­wał mu, jak grać, jak go trzy­mać, jak ścią­gnąć usta, a naucza­jąc, przy­po­mi­nał sobie z nagłym ukłu­ciem przy­jem­no­ści i żalu obraz Nii u wej­ścia do zaułka, jej syl­wetkę. Uczył chłopca sta­rych pio­se­nek.

Mimo bariery języ­ko­wej łapał bar­dzo szybko. Było jasne, że ma doświad­cze­nie w muzyce, choć może nie we fle­cie. Szybko prze­sko­czył Kaedę – w parę dni, ku rado­ści i zawi­ści sta­rego – i nauczył się grać nowe melo­die, takie, któ­rych Kaeda ni­gdy nie sły­szał, piękne same z sie­bie. Jhige wzru­szyła się, gdy zagrał dla niej któ­re­goś wie­czoru smutną i piękną melo­dię, a kiedy Yana wstą­piła ze świe­żym jedze­niem i usły­szała dobie­ga­jącą z pokoju chłopca muzykę, po raz pierw­szy prze­kro­czyła próg i usia­dła za sto­łem, żeby chwilę posłu­chać.

Kaeda zamie­rzał tylko poży­czyć flet chłopcu. To nie był dar. Jed­nakże flet spo­czy­wał na kola­nach chłopca, kiedy jedli, kiedy się kładł, zabie­rał go do swego pokoju, a gdy dom wypeł­niała jego pieśń, Kaeda pochmur­niał tknięty wredną myślą, że flet go zdra­dził, że wyko­rzy­stał go, by dotrzeć do swego praw­dzi­wego wła­ści­ciela. Wie­dział, że to prawda, od dnia, gdy Jhige powie­działa o nim „flet chło­paka”.

– Nie jest jego – wark­nął.

Wytrzesz­czyła na niego oczy.

Muzyka wkra­dała się do jego uszu w nocy. Spro­wa­dzała kosz­mary z Nią, sto­jącą w nogach łóżka ze łzami i pyta­jącą, co stało się z darem, który od niej dostał; on zapew­niał ją, że trzy­mał go przy sobie przez tyle lat i że mógłby to udo­wod­nić, tylko nie może tego cho­ler­stwa zna­leźć; kosz­mary, w któ­rych prze­wra­cał cały dom do góry nogami, wypru­wał deski pod­łogi, ciął sien­nik maczetą, aż wresz­cie budził się z unie­sio­nymi dłońmi chwy­ta­ją­cymi się powie­trza. W naj­gor­sze z tych nocy pod­no­sił się z łóżka w pół­śnie. Trzy­ma­jąc się ściany, kuś­ty­kał przez kory­tarz. Docie­rał aż do sypialni chłopca, pra­wie trzy­mał dłoń na klamce, myśląc, że chce tylko zoba­czyć po raz ostatni ten flet, upew­nić się, czy jest bez­pieczny – dopóki nie powstrzy­mał go dobie­ga­jący ze środka stłu­miony szloch, dopóki nie wybił się ze snu i nie cof­nął się spod drzwi. Wra­cał do łóżka z pustymi dłońmi, licząc, że pogo­dze­nie się z sytu­acją spro­wa­dzi na niego wolny od trosk sen. Jed­nakże rano czuł się tak samo. Zmę­czony.

Z pustymi kie­sze­niami.

Robił, co mógł, żeby ukryć przed chłop­cem tę udrękę. Zmu­szał się do uśmie­chu, kiedy nie było powodu, i przy­go­to­wy­wał mu kolejne ciastka, żeby patrzeć, jak je, gdy jego wła­sny ape­tyt się kur­czył. Pod­czas posił­ków nakła­dał mu na talerz dodat­kowe por­cje. A w nocy, kiedy Jhige gła­dziła go po wło­sach, zada­jąc mu, jak zawsze, gdy był w takim nastroju, to samo pyta­nie: gdzie jest i dokąd idzie, miał na nie tę samą odpo­wiedź co zwy­kle.

Tutaj jestem. Tutaj.

Fle­towa pio­senka prze­nik­nęła całą porę wil­gotną i spro­wa­dziła suchą, aż zie­mia popę­kała, a łodygi zro­biły się kru­che pod ostrym słoń­cem. Wieś wstrzy­mała oddech w ocze­ki­wa­niu na poza­świa­tow­ców i zabra­nie obcego, Kaeda zaś prze­cze­ki­wał te dni w lęku.

Gdy pękło niebo i spo­mię­dzy rzad­kich chmu­rek prze­biły się zie­lone linie, wie­dział, że to naj­pew­niej ostatni Dzień Dostawy w jego życiu. Ostatni raz spo­tka Nię Imani. Na polach, po powi­tal­nej prze­mo­wie, którą przez ostat­nie tygo­dnie ćwi­czył pod­czas spa­ce­rów, kaszl­nął flegmą do rękawa i zdzi­wił się, dla­czego teraz, na sam koniec, niczego bar­dziej nie pra­gnie niż wsiąść do jed­nego z tych stat­ków i odle­cieć wraz z nią; dla­czego to pra­gnienie przez tyle czasu leżało uśpione w jego sercu i dla­czego dziś nagle tak jasno się roz­pa­liło. Nia objęła go, kiedy wyszła ze statku. Była młod­sza i sil­niej­sza niż wcze­śniej, poczuł się w jej ramio­nach taki mały. Kiedy go puściła, przed­sta­wił jej swą prośbę i zdu­miał się, kiedy bez namy­słu odrze­kła, że weź­mie chłopca.

– Cie­kawe – stwier­dził, uśmie­cha­jąc się nie­znacz­nie. – Spo­dzie­wa­łem się więk­szego oporu.

– A to czemu? – zapy­tała, odpo­wia­da­jąc uśmie­chem.

– Ni­gdy nie wyda­wa­łaś mi się szcze­gól­nie wiel­ko­duszna.

Jej uśmiech zbladł. Do niego wró­ciły dawne urazy i nie mógł się powstrzy­mać.

– Prze­pra­szam – powie­dział w końcu.

– Nie ma sprawy. – Nia zarzu­ciła torbę na ramię i ruszyła w stronę wsi, gdzie nie­długo miało roz­po­cząć się święto. – Możesz uznać, że to zapłata za twoje towa­rzy­stwo.

Pod­czas ogni­ska roz­ma­wiali tylko prze­lot­nie – uma­wiali się na jutro na prze­ka­za­nie dziecka. Nia trzy­mała się z innymi poza­świa­tow­cami, Kaeda sie­dział ze swo­imi za dłu­gim sto­łem, zer­ka­jąc na nią od czasu do czasu poprzez ogień, z nadzieją, że ich oczy spo­tkają się i zyska oka­zję, by prze­pro­sić za swoje wcze­śniej­sze zacho­wa­nie. Ona jed­nak nie spoj­rzała na niego ani razu i poszła, nim zna­lazł odwagę – i czas – żeby samemu do niej podejść.

Tej nocy nie spał. Cho­dził po poko­jach, mija­jąc drzwi do sypialni chłopca, aż do rana.

Dzień był potwor­nie upalny. Idąc na rynek, gdzie cze­kała nań Nia, czuł ten żar jak cię­żar na ple­cach. Wie­śniacy wygar­nia­jący popiół z pale­ni­ska i sprzą­ta­jący stoły zer­kali ukrad­kowo, kiedy pod­cho­dził do niej. Kiw­nął jej głową, ona odpo­wie­działa takim samym gestem. I choć sku­piał teraz jej pełną uwagę, nie wie­dział, co wła­ści­wie powie­dzieć. Cała noc myśle­nia, przy­go­to­wy­wa­nia się do jakiejś szum­nej prze­mowy, jakie­goś zakoń­cze­nia, lecz teraz słowa ule­ciały.

– Gdzie on jest? – zapy­tała.

– Chodźmy – powie­dział.

Ruszyli coraz bar­dziej stromą ścieżką do jego domu. On mozo­lił się z laską, ale nie chciał przy­jąć pomoc­nie nad­sta­wio­nego ramie­nia. Na szczy­cie bra­ko­wało mu tchu, serce było obrzmiałe i tłu­kło się o zwiot­czałe mię­śnie pier­siowe. Wpro­wa­dził ją do salonu, gdzie chło­piec już stał z torbą podróżną u stóp, mając spa­ko­wane zapa­sowe ubra­nia, tro­chę cia­stek i parę innych rze­czy, które według Kaedy mógłby chcieć posia­dać. Zamie­rzał zapy­tać Nię, czego się napije, lecz ona już pod­nio­sła torbę i ruszyła do drzwi z dło­nią na ple­cach chłopca. Kaeda ruszył za nimi. Zer­k­nęła na jego laskę i powie­działa:

– Nie musisz iść z nami. Możemy się tutaj poże­gnać.

– Nie – odparł. – Pójdę. Dam radę.

– Jeśli jesteś pewien…

Całą trójką prze­szli przez wieś, pod nie­uf­nymi spoj­rze­niami innych miesz­kań­ców, a Kaeda z tru­dem nadą­żał za szyb­kimi kro­kami Nii. Chło­piec oglą­dał się na niego, chyba tylko po to, by się upew­nić, że na­dal tam jest. Kaeda skrzy­wił się, czu­jąc ból sta­wów.

Wszystko prze­cie­kało mu przez palce.

Na polu żół­tej trawy, gdzie cze­kały statki i gdzie łado­wano ostat­nie pojem­niki dhuby, dwójka poza­świa­tow­ców odwró­ciła się ku niemu. Nia powie­działa, że już czas. Kaeda kiw­nął głową, poło­żył dłoń na ramie­niu dziecka i powie­dział, że dobrze było spę­dzić razem z nim ten czas. Uśmiech­nął się do chłopca tak, jak to potra­fią tylko doro­śli, jed­no­cze­śnie rado­śnie i smutno, i z satys­fak­cją, zaci­snął rękę na jego ramie­niu przy sło­wach, że ma ogromne szczę­ście, że może się z nią zabrać. Chło­piec patrzył na niego mar­two, nie rozu­mie­jąc słów sta­rego czło­wieka, słów, które były coraz moc­niej zdła­wione łzami, gdy do Kaedy docie­rało, że ni­gdy wcze­śniej nie stał tak bli­sko drzwi do jej statku.

Ni­gdy nie czuł zim­nego wiewu z ciem­nej pasz­czy ładowni. Ni­gdy nie czuł tej oso­bli­wej mie­szanki nowych metali, nie sły­szał jało­wego pomruku dobie­ga­ją­cego z brzu­cha statku i łopotu zło­żo­nych żagli, gdy ich maszty koły­sały się od wia­tru. Nia zapy­tała go, czy dobrze się czuje, z nie­sa­mo­witą czu­ło­ścią, jakby znów miał sie­dem lat, dwa­dzie­ścia dwa, trzy­dzie­ści sie­dem, całe jego życie zło­żyło się w ten jeden moment, zdu­mie­wa­jąc go prze­moż­nym pra­gnie­niem, by wziąć ją za rękę, wejść na sta­tek, odle­cieć i ziścić marze­nie z mło­do­ści. Otarł wil­goć z oczu.

Nie! – pomy­ślał. Jestem tu szczę­śliwy! Jestem szczę­śliwy!

Pogła­dził chłopca po gło­wie, uści­snął dłoń Nii, życząc jej szczę­śli­wej podróży sło­wami nie­chluj­nie odłu­py­wa­nymi z wiel­kiej góry nie­mocy, a potem wró­cił do domu, na swą pla­netę-imien­niczkę. Długą drogę akcen­to­wał huk ude­rza­ją­cych w niebo stat­ków, ich zie­lony ślad roz­pusz­czał się w nocy, nie zosta­wia­jąc żad­nego wspo­mnie­nia, jedy­nie czer­wony księ­życ obrzmiały od soku owo­ców kiri, kiedy Kaeda zamy­kał okna i ukła­dał się w łóżku obok sta­rej przy­ja­ciółki. Spoj­rzał na nią. Sen się skoń­czył, dopiero teraz, na koniec dnia, był przy­tomny. A gdy Jhige zasta­na­wiała się gło­śno, dokąd chło­piec pole­ciał, wziął ją za rękę i przy­ci­snął szorstką, spra­co­waną dłoń do twa­rzy, czer­piąc z niej pocie­chę. Słodki zapach żniw. Smak festynu. I powie­dział jej: „Jestem tutaj, jestem”. Poca­ło­wał ją, jakby znów byli mło­dzi, za sto­dołą, pota­jem­nie, w ciem­no­ści nie­roz­pra­sza­nej nawet iskierką ognia. Nic, tylko ich dwoje, a tym­cza­sem w wysoko skle­pio­nej ciem­no­ści ponad ich nie­bem, w statku z tka­nin i metali, Nia otwo­rzyła torbę podróżną chłopca, znaj­du­jąc pomię­dzy zło­żo­nymi ubra­niami i popa­ko­wa­nymi ciast­kami dawno zapo­mniany przed­miot – zaparło jej dech, gdy trzy­mała flet w drżą­cych dło­niach i czuła skryte w jego pęk­nię­ciach dzie­siątki lat.

2.

Flet z Ary

– Pod­stępny cwa­niak – szep­nęła Nia, gdy flet wymknął się jej z pal­ców i spadł do torby podróż­nej.

Wstała z kucek z uśmie­chem, któ­rego sama nie rozu­miała, i otarła dło­nią pot z roz­pa­lo­nego czoła. Gorączka. Kiedy poczuła za oczami ciśnie­nie wzdy­ma­ją­cego się bąbla, wie­działa, co się dzieje. Zdaw­kowo kiw­nęła głową mil­czą­cemu chłopcu w kącie pokoju i wygra­mo­liła się przez właz. W dro­dze do toa­lety kur­czowo łapała się porę­czy w kory­ta­rzu, czu­jąc na szyi nabrzmiałe żyły. Trza­snęła drzwiami i zgięła się nad muszlą. Oddy­chała głę­boko i liczyła w myślach odde­chy, a z każ­dym maź w jej żyłach wra­cała do płyn­nego stanu, zaś bęb­nie­nie w uszach zle­wało się w szum, aż Panika Kom­pre­syjna ustą­piła i Nia była w sta­nie opa­no­wać to nagłe poczu­cie stra­co­nego czasu.

Skrzy­wiła się zaże­no­wana, że po tylu rej­sach przez Fałd wciąż daje się jej we znaki utrata czasu; i że jest w sta­nie dopaść ją znie­nacka i wyci­snąć powie­trze z płuc. Odchrząk­nęła i splu­nęła do toa­lety. Pstryk­nęła kra­nem. Ochla­pała szyję zimną wodą. Ściany pul­so­wały, lecz powie­działa sobie, że to zaraz przej­dzie, że fale oce­aniczne się uspo­koją i znów sta­nie na twar­dej ziemi. To była już rutyna.

Jed­nakże skutki ataku trzy­mały się jej przez całe popo­łu­dnie. Zaci­śnięta pięść w brzu­chu, gdy cho­dziła po statku, doglą­da­jąc załogi przy­go­to­wu­ją­cej się do fał­do­wa­nia. Poki­wała głową, sły­sząc kawał, który Durat usły­szał wczo­raj wie­czo­rem od rol­ni­ków. Trzy­mała się porę­czy, idąc do izby cho­rych, gdzie Sio­stra robiła chłopcu dia­gno­stykę i apli­ko­wała nie­zbędne szcze­pionki.

Dziecko sie­działo na brzegu meta­lo­wego stołu, z prawą dło­nią zaci­śniętą na fle­cie, a pie­lę­gniarka zada­wała mu pro­ste pyta­nia o jego zdro­wie i prze­szłość. Odpo­wia­dał na nie, kiwa­jąc lub krę­cąc głową.

Tak. Dobrze się czuje.

Nie. Nie wie, gdzie jest.

Tak. Ma imię.

Nie. Nie umie go zapi­sać.

Nie. Nie umie pisać.

Nie. Nie ma rodziny.

Wyszły przed drzwi i poroz­ma­wiały ści­szo­nymi gło­sami o naj­now­szym członku załogi.

– Czyli rozu­mie sta­cyjny stan­dar­dowy? – zapy­tała Nia.

– Tak – odparła Sio­stra, utkwiw­szy wzrok w kro­pelce potu spły­wa­ją­cej pani kapi­tan po skroni. – Ale nie umie w nim mówić. Albo nie chce.

Nia roz­tarła kro­plę kciu­kiem.

– Nie chce?

– Może po pro­stu potrze­buje czasu. Dużo prze­szedł. Dużo poła­ma­nych kości, długa histo­ria – ręce, nogi, nawet żebra. Ślady po wie­lo­krot­nych zła­ma­niach, wcze­śniej­szych niż kata­strofa. Teraz nie ma nic zła­ma­nego, fizycz­nie, ale psy­chicz­nie… – Zer­k­nęła na niego przez właz. – Tylko on jeden wie, jak z nim źle. – Oparła się o ścianę, jakby przy­tło­czona wła­sną empa­tią. – Może będzie mówił, a może nie. Nie­któ­rzy pacjenci po ura­zach potrze­bują sporo czasu, żeby odzy­skać głos.

– Zna­leźli go kilka mie­sięcy temu. Ileż on czasu może potrze­bo­wać?

– Wiesz, że nie znam odpo­wie­dzi. – I nagle: – Kapi… Nia, ty dobrze się czu­jesz?

– Nic mi nie jest – odparła zaże­no­wana, ocie­ra­jąc ręka­wem mokrą twarz.

Chło­piec zagrał na fle­cie jedną krótką nutę. Prze­ni­kliwe F. Skrzy­wiła się.

– Pro­po­nuję, żeby za bar­dzo się nie mar­twić – powie­działa Sio­stra. – Na Peli­ka­nie są odpo­wied­nie ośrodki, tam się nim zajmą spe­cja­li­ści. A na razie flet da mu zaję­cie. – Zanu­ciła. – Cie­kawe. Ty masz dokład­nie taki sam, prawda?

– To wła­śnie ten. Dałam mu – skła­mała Nia. Nie była w nastroju do tłu­ma­cze­nia histo­rii z Kaedą. – Pomy­śla­łam, że dobrze, żeby miał zaję­cie.

Pie­lę­gniarka uśmiech­nęła się. Zasko­czona.

– To miło z two­jej strony.

W jej uszach roz­brzmiały słowa Kaedy. „Ni­gdy nie wyda­wa­łaś mi się szcze­gól­nie wiel­ko­duszna”.

– Potra­fię być miła.

– Ja nie powie­dzia­łam…

– Pani kapi­tan – prze­rwał Durat. – Sta­tek gotowy do fał­do­wa­nia.

– Zaraz będę – odpo­wie­działa. I do Sio­stry: – Możesz go odpro­wa­dzić do pokoju, jak skoń­czysz?

– Jasne. Aha, Nia, wie­czo­rem coś… tego? – Prawą dło­nią wyko­nała nie­znaczny gest suge­ru­jący picie.

Nia poło­żyła dłoń na brzu­chu.

– Może jutro, poju­trze…

Pie­lę­gniarka zaśmiała się.

– O, teraz widzę, że nie czu­jesz się dobrze.

Mało powie­dziane. Czuła się, jakby połknęła worek tłu­czo­nego szkła. Trzy­ma­jąc się porę­czy na ścia­nie, doszła do kok­pitu i usia­dła w fotelu dru­giego pilota. Opa­dła na opar­cie z zamknię­tymi oczyma, pod­czas gdy Durat mówił, co zrobi – i z kim – pod­czas urlopu na Peli­ka­nie.

– Opo­wia­da­łem ci kawał od tych rol­ni­ków od dhuby? – zapy­tał.

– Tak – odparła.

Ale i tak go opo­wie­dział. Zaczy­nał się tak: „Jed­no­ręki facet idzie z sio­strzeń­cem na polo­wa­nie”. I po raz drugi tłu­ma­czył jej, czemu to śmieszne, że sio­strze­niec ląduje w łóżku z żoną jed­no­rę­kiego, a Nia pocie­rała dło­nią pod­ło­kiet­nik fotela, sku­pia­jąc się na wra­że­niu doty­ko­wym, i powta­rzała sobie, że to, co stało się w pokoju chłopca, to tylko bio­che­miczna reak­cja, coś wytłu­ma­czal­nego, a skoro wytłu­ma­czal­nego, to i do opa­no­wa­nia. Powta­rzała sobie to i wiele innych bajek, dając Dura­towi zgodę, a on z kolei potwier­dził Bay­li­nowi, że ma pocią­gnąć za wyzwa­lacz, i sta­tek zaczął się skła­dać sam w sie­bie, jak kanapka, jak nie­skoń­cze­nie wiele razy skła­dana kartka, aż wypa­dli z rze­czy­wi­sto­ści i weszli do dru­giej, gdzie żagle roz­dęły się od sil­nych podmu­chów, i pomknęli ener­ge­tycz­nymi falami Prądu Nie­śmia­łego.

Niech tylko dokoń­czę ten kon­trakt i wezmę coś nowego, pomy­ślała Nia, czu­jąc mdło­ści, gdy jej łódź sunęła po czar­nych falach. Niech tylko ten ostatni kurs będzie łatwy.

I nagle, jakby klą­twa się ziściła, roz­le­gła się muzyka.

Zaczęło się godzinę po sfał­do­wa­niu. Załoga wciąż otrzą­sała się z roz­fa­lo­wa­nia, roz­cią­gała żuchwy, wymio­to­wała w toa­le­cie, kiedy z wen­ty­la­cji dobie­gły piskliwe, fujar­kowe dźwięki fletu. Na początku nie było aż tak źle, więk­szość załogi zga­dzała się, że chło­pak jest bar­dzo uta­len­to­wany. Pro­ble­mem było to, że muzyka nie usta­wała. Ich gość grał nie­za­leż­nie od godziny, a skoro Debby była roz­plot­ko­wa­nym stat­kiem i z wiel­kim talen­tem roz­no­siła dźwięki od włazu do włazu, ni­gdzie nie było bez­piecz­nego miej­sca.

Fle­towa pieśń żyła wła­snym życiem. Prze­są­czała się do kuchni zza zim­no­sta­tycz­nych pojem­ni­ków, napły­wała wzdłuż kon­tu­aru do mesy, gdzie roz­kła­dała się na sofach i regale wypeł­nio­nym sta­rymi książ­kami. Wpa­dała przez gre­tingi do maszy­nowni, idąc za gru­bymi mac­kami kabli bie­gną­cych pro­sto do serca statku, gdzie rdzeń fał­dowy ter­ko­tał swymi mosięż­nymi try­bami, a na stole sie­dział mecha­nik, tak roz­ko­ja­rzony muzyką, że zdjął izo­la­cję nie z tego kabla, gasząc pod­świe­tle­nie gre­tingu w kory­ta­rzu. Prze­pły­wała przez szcze­liny w kra­tow­nicy gale­ryjki do potęż­nej ładowni, opły­wała dwa­dzie­ścia skrzyń peł­nych fio­le­to­wych nasion i wete­rankę, sie­dzącą po turecku na macie i dener­wu­jącą się, że muzyka wybija ją z medy­ta­cji. Prze­cie­kała do kok­pitu, gdzie pilot roz­pie­rał się na swym tro­nie, z nogami na pul­pi­cie i drga­ją­cymi powie­kami, i zakłó­cała mu sny o ero­tycz­nych pod­bo­jach. I szem­rała w pęk­nię­ciach płyt ścien­nych, prze­do­sta­jąc się do kajuty kapi­tan, gdzie zna­la­zła Nię sie­dzącą za biur­kiem, patrzącą w powie­trze i słu­cha­jącą prze­śla­du­ją­cej Debby muzyki, zdzi­wiona, że ją te nuty uspo­ka­jają i że wła­ści­wie wcale jej to nie prze­szka­dza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki