Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Przepraszam, bo ja pierwszy raz...” to debiut literacki Pawła Piliszko, ale za to jaki!
Autor opisuje czas spędzony w sanatorium, pokazując, że każdy z nas może znaleźć się w podobnym miejscu pełnym niespodzianek i niepewności.
Wchodzimy razem z nim do budynku sanatorium i spędzamy 287 stron w różnych stanach emocjonalnych, począwszy od zadziwienia i zaskoczenia, poprzez niemały szok, aż do wdzięczności. Opowieść stylistycznie wciągająca, pędząca jak lokomotywa z czytelnym językiem, ukazującym w krzywym zwierciadle ludzkie słabości, gdzie choroby stają się tłem dla historii. Wszystko to opakowane w porównania, sprytnie zatytułowane rozdziały oraz genialne nazwy własne („sweterkowi wyrywacze"), które zapadają w pamięć.
Rewelacyjne poczucie humoru autora pozwoli na prawdziwą odskocznię od tego, co dookoła. Pokochasz poczucie humoru autora. Pokochasz to, w jak lekki i humorystyczny sposób opisuje swoje przeżycia.
W "Przepraszam...bo ja pierwszy raz" jest cała, nasza polska rzeczywistość, którą tylko my, mieszkańcy tego kraju dobrze zrozumiemy i śmiać się możemy, ile dusza zapragnie, niczym na kultowych komediach Stanisława Barei.
Autor ma gawędziarski styl, w którym nie brakuje młodzieżowych wstawek czy neologizmów. Czyta się to lekko i bardzo przystępnie, jakby się oglądało kabaret lub słuchało przesympatyczną opowiastkę znajomego przy kubku herbaty.
Terapia śmiechem, polecana każdemu i dostępna bez recepty. Działania uboczne: czytanie grozi załzawionymi oczami, usmarkanym nosem i bolącymi od śmiechu mięśniami brzucha.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 246
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Paweł Piliszko
Redakcja
Barbara Wrona
Beata Antoszczyk
Korekta
Beata Antoszczyk
Marta Suta Od Sasa Do Lasa. Creative Studio
Projekt okładki i ilustracje
Łukasz Dudasz
Projekt typograficzny i skład
Wielogłoska Katarzyna Mróz-Jaskuła
Wydanie I, Łódź 2024
ISBN 978-83-968980-1-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
Jeżeli chciałbyś wykorzystać fragment mojej książki, proszę, oznacz go cytatem i podaj źródło. Dziękuję.
Książkę Kupisz
arbow.pl/pl/c/Ksiazka/425
Dla Ciebie, Beateńko, ta książka, bo bez Ciebie by jej nie było i mnie by nie było w takiej fajnej wersji.
Dziękuję.
Miłość, miłość.
Sanatorianin to człowiek spoza planety Sanatorium w galaktyce Dom Zdrojowy, któremu wydawało się, że to jest właśnie t e n moment życia, w którym trzeba odpocząć. Stan zdrowia, zmęczenie i ogólne zniechęcenie do każdego nowego kroku wyły o odpoczynek. Na koniec to wycie przybrało formę prośby: „Panie doktorze, może warto, żebym gdzieś się podleczył i odpoczął. Może czas na jakieś sanatorium?”.
Sanatorianin to przybysz spoza układu społecznej służby zdrowia, który wyobrażał sobie, że w owym ciężkim zdrowotnie czasie zostanie otulony opieką przez troskliwe służby ratujące jego kondycję i przywracające w stronę planet: Praca, Hobby, Chęć Do Życia, Wstanie Z Łóżka Bez Jęczenia… i pozostałe w układzie stanu codziennego Chce mi się żyć!
Ogromne było moje rozczarowanie, gdy dowiedziałem się, że do sanatorium to nie pójdę ani pojutrze, ani nawet za tydzień. Że kolejka jest jakaś i trzeba czekać. Uzbroiłem się w cierpliwość i już po miesiącu zapomniałem, że na coś czekam, bo układ wspomnianych planet siłę przyciągania miał tak wielką, że chęć zostania Sanatorianinem odeszła w czarną dziurę codzienności.
Jednak stało się!
System upomniał się o mnie już po trzydziestu miesiącach od chwili zaistnienia potrzeby wewnętrznej.
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!
Ja nie chcę! Jakie trzy tygodnie?!?! Że u r l o p?! Mój ukochany, wymarzony urlop! Z kim? Gdzie? Jak?
Panika mało mnie nie wepchnęła do grobu i nie oszczędziła systemowi obciążenia konta sanatorium. Zaczęły się przygotowania do ucieczki. Przecież nie potrzebuję i złapał mnie syndrom „a-po-co-mnie-to”! Jestem stanowczo zbyt mało sweterkowy i garsonkowy, aby wtopić się w statek geriatrycznych podrygów na wieczorkach zapoznawczych.
JEEEEESTEMMM ZA MŁOOOODYYYYY, ŻEBY SANATORIOWAĆ!!!
Ja nie chcę sanatoriować!
Nagle przyszły myśli z drugiej orbity. A może jednak warto odpocząć? Przecież inaczej się nie zatrzymam i dalej będę gnał. Przecież na dobrą sprawę od chęci odpoczynku do propozycji podleczenia styranych kości minęły prawie trzy lata i tak naprawdę wiele zmęczeń i dodatkowych urazów przytuliłem w międzyczasie. Kręgosłup tyle razy odmówił posłuszeństwa w tym czasie, i nogi, i nadgarstek, i… I tak naprawdę to ja jestem już po prawie trzydziestu latach () aktywności zawodowej i nie tylko. W końcu zasłużyłem na regenerację. Jadę!
Nie! Przecież nie wytrzymam, ucieknę po trzech dniach. Nie wpasuję się, a poza tym jest wieeeele pracy, zamykania roku, otwierania nowego. Ech… nie jadę!
I tak codziennie, po siedemnaście razy byłem w sanatorium i odpoczywałem na zmianę z beką z samego pomysłu i kategorycznym niewyjeżdżaniem. Totalny rollercoaster. Syn też nie pomagał: „Tato, a kiedy ty jedziesz do tej dziadkowni?”. I to bezczelnie, nie w żartach, na poważnie jechał z ojca.
Wiele za-i-przeciwów powstało na przestrzeni kilku tygodni, wiele się nauczyłem o Sanatorianinach i zapadła ostateczna męsko-damska decyzja. Beateńka, żona moja najukochańsza, pomagała, jak mogła, a nawet bardziej. Jadę! A raczej jedziemy, bo przecież jak się rodzi, to razem. Taki przełom życiowy nie pozostawił spokojnej nitki na naszej relacji, ale przejdziemy przez to razem! Damy radę! Jedziemy, ale to ja w tym duecie fizycznie pojawię się „u wód”.
Wiem jednak, że decyzja to jedno, a realizacja to drugie. Teraz to się dopiero zaczęło…
No to jedziemy! Super. Odpocznę, wykuruję styrane członki (kończyny oczywiście mam na myśli i korpus też). Nabiorę sił do dalszego zapierniczania na wszystkich frontach. Ech… Jak będzie pięknie…
I w tej sielankowej podecyzyjnej rzeczywistości na tafli spokoju nagle się pojawia rysa niepewności. A jak mi tam nie dadzą odpocząć (i nie chodzi o członki!)? Co jeśli dostanę się do pokoju z czwórką zramolałych tetryków, których będę musiał ogarniać, bo się rozpierzchną w nieładzie po ośrodku i szukaj wiatru w polu? A może trafię do pokoju z chrapiącym wniebogłosy kuracjuszem? A jeżeli ktoś będzie cały czas do mnie gadał i co drugie zdanie usłyszę „panie szanowny”, „No wie pan” albo „Takie życie – co poradzisz”? No przecież qurła zwariuję! Nie, nie jadę!!! Nie ma opcji, na bank trafię na jakiegoś frika i go zamorduję w trzeci dzień. To mi przygoda z wypoczynkiem „panie szanowny” i „że tak powiem”.
Panika przyszła tak samo znienacka jak akceptacja. Normanowie mogliby nauczyć się ode mnie latania ze strachu, który uskrzydla. Panika ze strachem to taki drink, który zmusza do zastanowienia. Po ustąpieniu pierwszych syndromów, gdy już przestaje się krzyczeć, biegać w kółko i wyjdzie się z toalety, namysł nad sytuacją i JEST! Trzeba załatwić pokój „jedynkę”. Szybkie wertowanie skierowania i masz! Nawet jest rozpiska, za jaki pokój i ile się dopłaca w wersji z prywatnym węzłem sanitarnym lub ewentualnie jedynka w dwuosobowym studio ze wspólną łazienką, pokoje dwuosobowe, trzyosobowe, czwórki ze sternikiem – jest wszystko, czego kto zapragnie. „Reszta to sprawa pieniędzy”, wtedy tak pomyślałem. I przekonałem się, po raz enty w życiu, że pieniądze nie są najważniejsze… Łaps za telefon i już jestem w modusie „Całuję rączki, Złociutka…”.
– Dzień dobry, z tej strony Paweł Piliszko. Mam skierowanie do państwa przepięknego ośrodk… – Nie zdążyłem się rozwinąć, gdy „Złociutka” mi przerwała.
– Na kiedy to skierowanie?
Żeby była jasność, dzień dobry musiałem pominąć w zdziwieniu szybkiej interakcji przerywanej.
– Już sprawdzam… Od 23 stycznia do 13 lutego.
– To w przyszłym roku!
– No tak – nie daję za wygraną – jednak bardzo mi zależy, aby dowiedzieć się ważnych dla mnie tematów. Mam tutaj przy skierowaniu podpiętą rozpiskę, ile kosztują dopłaty do poszczególnych rodzajów pokoi i ja chciałbym… – i znów gwałt słowny.
– Wszystkie opłaty pobieramy na miejscu po zakwaterowaniu – wystrzeliła Pani Recepcjonistka.
– Super! Będę przygotowany. Chciałbym zatem zarezerwować jedynkę z pełnym węzłem sanitarnym, najlepiej gdzieś na końcu korytarza w zaciszu. Dopłacę do dodatkowego komfortu, jeżeli będą jeszcze jakieś ekstra udogodnienia.
Tym razem chwilę trwało, zanim usłyszałem coś w słuchawce. Teraz już wiem, że Pani musiała się wytarzać najpierw ze śmiechu i zawołać koleżanki, bo jakiś dziwak pomylił hotel z sanatorium. Nie dała mnie jednak na głośnik, bo zakończyła szybko rozmowę:
– Nie dokonujemy żadnych wcześniejszych rezerwacji telefonicznie.
– Ale…
– Proszę kontaktować się z nami drogą mailową. Do widzenia!
– Ale…
„Ale” poleciało już w pustkę. Moja już dobrze znana koleżanka Panika wywróciła mi wnętrzności, a kumpel Strach rozłożył łapki (i inne członki też).
No nic, przecież nie ma co się stresować. Trzasnę maila i zamykam temat jedynki z pełnym węzłem sanitarnym. Opisałem całemu już Szanownemu i Przewspaniałemu ośrodkowi, jakie mam oczekiwania i że ze mną można konie kraść, bo ja przecież zapłacę i będę grzeczny i wszystko, co tylko chcecie. Odpowiedź, o dziwo, przyszła bardzo szybko. Nie musiałem się denerwować, czekając. Zacząłem się denerwować, czytając. „Niestety, nie ma możliwości rezerwacji pokoi przed przyjazdem i w pierwszej kolejności mają dostęp do „jedynek” (nie wiem, z jakimi węzłami) pacjenci ze skierowaniem od lekarza, pod warunkiem, że taka forma jest uzasadniona”.
No przecież jest uzasadniona! Nosz k… m…!!! Jak nie jest, jak jest!!! Ja nie będę z jakimiś troglodytami obśliniał się na Rozamundę czy Pankracę po sześćdziesiątce! Nic nie mam do pięknych, dojrzałych kobiet – mam za to coś do troglodytów i ich formy przekazu. Ja delikatny jestem i mógłbym nie unieść pogaduszek. O matko, o matko… Jadę do lekarza! Trzeba coś wymyśleć, aby zabezpieczyć wszystko, wszystko.
– Taaaaakkkk… Co my tu napiszemy? – Mój kochany doktor drapał się długopisem za uchem, bo pierwszy raz ktoś poprosił o zaświadczenie lekarskie dotyczące konieczności pobytu w sanatorium w „jedynce” z PWS-em (pełnym węzłem sanitarnym).
– Noooo nie wiem… Może, może, może… no nie wiem. A nie miał pan doktor już takich zaświadczeń?
– Nie.
– ?
Skończyło się na telefonach do zaprzyjaźnionych lekarzy, którzy też nie wiedzieli, co napisać. W końcu Eureka!
– Przecież jaaaa maaaam bezdech! – wykrzyknąłem zafascynowany swoją wnikliwością i przebiegłością zarazem.
– Dobra! – ucieszył się Pan Doktor. Ale chyba z tego, że jest jakiś konkret, że coś tam napisze i pozbędzie się namola od sytuacji dziwnych.
I tak się stało. Zostałem właścicielem przepięknego zaświadczenia lekarskiego:
„Z uwagi na bezdech senny i konieczność stosowania protezy powietrznej zalecane jest umieszczenie pacjenta w jednoosobowym pokoju podczas pobytu w sanatorium”.
Z dumą napisałem do Pani, że mam już zaświadczenie i jestem gotów do dalszej procedury przyjmowania mnie w ramiona Sanatorian. Pani podziękowała za informację i napisała ponownie, że nie można wcześniej rezerwować pokoi i zaprasza mnie na rozpoczęcie turnusu. Zgłupiałem. Przecież wszystko mam! Dotarło do mnie, że groza trwa. Nic nie jest pewne. Wszystko może się zdarzyć. Gdy dopytywałem, co jeszcze mogę zrobić, by zwiększyć swoje szanse, pani odpisała:
„Pracujemy od 7.30”.
Lęk, z kim będę dzielił wspólną przestrzeń, nie minął.
No i klops… Przecież nie pojadę w nieznane rewiry bez zabezpieczonego tylnego wyjścia w postaci jedynki, do której mogę czmychnąć na błogą samotność. Na szczęście me wielkie dowiedziałem się od kuzynki, że leci na Sanatorię w grudniu. Dobra nasza – będę miał wiadomości z pierwszej ręki.
Niby inny obiekt, ale jednak liczyłem, że działają podobne mechanizmy przy lądowaniu i że grawitacja także względnie podobna.
Nie wiem, kto bardziej był podekscytowany jej wyjazdem. Ja nie dałem po sobie poznać i raczej nienachalnie dopytywałem o przygotowania, o nastawienie i o to, jak chce rozegrać temat przyjazdu. Baśkę, kuzynkę mą, zawiózł mąż. Już wtedy wiedziałem, że tego numeru niestety nie powtórzę – brak męża.
Kiedy ruszyłem w te pędy, przeprowadzić już w ten sam dzień wywiad z dostarczycielem Kuracjuszki, wywiedziałem się, że nie ma tak lekko… Aaaaaaaaaaaaaaa!!!! Że byli dość szybko na miejscu, bo przed południem, i niestety – nie było nawet śladu po jedynkach. Rozeszły się w okamgnieniu. „Trzeba być równo z dzwonkiem, bo starzy wyjadacze już wiedzą, że najlepsze kąski są rzucane na ladę zaraz po otwarciu”.
Zatem plan mi się już wyklarował – będę koczował przed wejściem! Nie odpuszczę!
Zostało już tylko dwa tygodnie i nerwówka w pracy, aby pozamykać wszystko przed wyjazdem. Metodycznie oddalałem od siebie lękostrachy w wirze obowiązków. Gdzieś w tle bieżączki majaczyły wizje Zdzisków i Kazków sapiących co rano w łazience. Najgorszy był weekend przed zameldowaniem. Już to słyszałem: „Te, gruby, skocz no wujkom po piwiarko lecznicze. No biegusiem, przecież jesteś najmłodszy w pokoju. Ja już byłem dwanaście razy w sanatorium – a u Ciebie ile, młody? Ruchy! Ruch to dla Twojego dobra… Aha, i stawiasz!”.
Ciągła niepewność budowała agresję. Warczałem już nawet sam na siebie, a o biednej Beateńce nie wspomnę. Zakupów narobiłem, jakbym miał wymyć cały pluton wojska – najwyżej przekupię chłopaków z pokoju jakimiś mydełkami czy płynem do płukania jamy ustnej (wziąłem bez alko, żeby się nie porobili przy płukaniu). Auto załadowane po brzegi, bo lepiej nosić niż się prosić (już mi się udzielają powiedzenia – to zaraźliwe). Wszystko zabrałem na wypadek… wszystkiego, bliżej nieokreślonego.
Przeżyliśmy ostatni weekend. Jadę! Jest GPS, są wskazówki. Żeby być na miejscu o godzinie wpół do ósmej zgodnie z podpowiedzią, ruszam po czwartej. Będę miał pół godziny zapasu. Całkiem dobrze się jedzie. Jestem przygotowany na wszystko. A raczej na walkę do ostatniej babci.
Nerwowo zaczęło się przez tę wstrętną, okropną, nieprzewidzianą, gęstą mgłę!! To jędza!! Ale że teraz? Naprawdę? Koszmar – 30, 40, w szale brawury 45 km na godzinę i zaglądam „dwójce” lub „trójce” w oczy na ostatniej prostej. GPS bezczelnie mruga do mnie planowanym przyjazdem 7.45. Nie będę pierwszy!!! To była myśl z 5.30.
O 6.30 niewiele się zmieniło. Nadal będę około 7.40. No cóż… Jadę, nerwowo popijam wodę i kawę. Czeka mnie jeszcze tankowanie, bo nie mogłem tego wczoraj zrobić? Debil!? Przecież to znacznie wydłuży mi czas. I po co mi ta kawa była i ta woda? Przecież jeszcze będę musiał do kibelka skoczyć. Kolejne pokojosekundy miną.
To było najszybsze tankowanie i wytankowanie ever, jakie stacja benzynowa widziała – no nie wytrzymałem, musiałem. GPS błyska do mnie jeszcze trzy minuty i jestem na miejscu. To nawet super, bo wykręciłem w końcu 7.40. Minuta… O kurczę, czy ja wbiłem dobry adres?! Może coś sknociłem i to nie ten dom – przecież mają ich tutaj kilkanaście. Brawurowy zakręt pod zakaz i szybkie parkowanie w zaspie. Co tam, odkopię się, jak wyrwę tę upragnioną jedyneczkę. Wyskoczyłem z auteczka z torbą komputerówką, bo tam są wszystkie kwity (sprawdzane w weekend co godzinę).
Szok!!! Pomiędzy mną a drzwiami wejściowymi do budynku ze trzy kobitki z walizkami. No nie ma litości! Wyprzedzam. Udaję, że nie widzę i nawet muszę się mocno ograniczać, aby tym walizkom nie dać z kopa, utrudniając ich właścicielkom dotarcie do celu. Co to to nie! Grzecznie biegiem małym slalomem wyprzedziłem taszczące bagaże panie i zawirowałem drzwiami obrotowymi, wpadając do holu. I tu mi już wody odeszły… „Przepraszam… Kto ostatni?”. Kilkanaście osób już stoi w kolejce do recepcji. Ogonek na piętnaście metrów. Bardzo miła pani pokazuje mi, gdzie się ustawić, i prosi o przygotowanie dokumentów. I po co ja lałem!!! No przecież mogłem wytrzymać – wewnętrzny krytyk dobrał się do moich dróg moczowych. To mogło być decydujące sikanie, decydujące minuty. Może oni wszyscy weszli minutę temu? Rozważam opcje. Jest nas kilkanaście osób. Nie ma bata, aby już przez te piętnaście minut obsłużyli dużą grupę. Widzę, ile trwa ogarnięcie jednej osoby. Na te piętnaście osób jest tylko czterech facetów. W dodatku dwóch jest w związkach. To znaczy, nie obawiam się samotnych mężczyzn. Raczej kibicuję parom, bo one mają „dwójki” i nie są rywalami. W tym czasie doczłapały panie z wyścigów przed drzwiami. Strategicznie unikam kontaktu wzrokowego. Rozbudziła mnie znajoma piosenka ostatnich miesięcy:
– Bo ja chciałam zarezerwować „jedynkę”. – Jakaś pani przy okienku wije się w ukłonach.
– A czy ma pani skierowanie?
– Tak. – Zamaszyście wyciąga prawie książkę papierów w rozmiarze A4.
Spojrzałem zaniepokojony na moje zdanie napisane na kawałku kartki i głośno przełknąłem ślinę.
– A czy pani wysyłała nam tę dokumentację drogą mailową?
Jednak dobrze, że byłem w toalecie po drodze. Teraz byłby wstyd. Jakie wysyłanie drogą mailową???
– Nie. Otrzymałam tylko informację telefoniczną, że tak należy – tłumaczyła się coraz cichszym głosem posiadaczka książki zaświadczeń.
Kibicuję jej w duchu: „Tak, mówi prawdę. Nie trzeba było nic wysyłać!”.
– Wie pani co? – zagaiła recepcjonistka. – To zaświadczenie jest jakieś takie dziwne. Ja nie wiem, co można na takie coś wskórać. Sprawdzę.
Reszty rozmowy nie słyszałem, bo tępo wgapiałem się w mój karteluszek z informacją o bezdechu. Teraz uderzyła mnie dopiero irracjonalność tego powodu. Przecież jak gość ma bezdech, to chyba lepiej, żeby nie był sam? Mój misterny plan rozpadał się jak moja pewność siebie. A dobrze ci tak! Nawet staruszkom nie odpuściłeś na zakręcie! Dobrze ci tak!
Pani odeszła spod okienka i nawet nie zarejestrowałem, czy aby z sukcesem. Kolej na mnie już za dwie kuracjoosoby. Jestem przygotowany – jestem zwycięzcą! Mam wszystkie atrybuty. Wybrałem outfit na dżolero bogola. W ostatniej chwili wpakowałem do auta płaszczyk i szaliczek. Ciepło w holu jak szlag, ale ja się nie poddam. Będę wyglądał! No i jak zawsze w takich przypadkach wskoczyłem na pełnym zaangażowaniu:
– Dzień dobry, bo ja pierwszy raz…
I stoję jak ciamajda z kwitami w ręku. Nie założyłem okularów. Fuck, okulary dają jakieś siedem punktów ekstra do inteligencji. Choć… patrząc teraz z perspektywy, nic by nie pomogły. Włączyłem więc modus „maślane oczy misia Pilisia”.
– Mam tutaj takie skierowanie na pokój jednoosobowy od pana doktora, bo ja mam taki bezdech senny i on jest taki, że ja muszę spać z takim urządzeniem i jestem pierwszyyyy raaaaaazz. – Nie wiem, czy już to mówiłem. Stękam takie nieklejące się bełkoty, że jak to słyszę wewnętrznie, to jest mi siebie żal.
Pani recepcjonistka rzuciła najgorsze z możliwych zaklęć obronnych.
– A wysłał to pan do nas drogą mailową?
– Nie! Nie trzeba było. – Ładnie, mocniej mi się udało. – Pani mówiła, to znaczy pisała, że trzeba to skierowanie wziąć i przyjechać skoro świt w dzień przyjęcia. Zatem jestem!
Zawiesiłem system na jakiś czas. Karteluszek z moim zaświadczeniem o konieczności izolacji przeciekał pani przez dłonie.
– No nie wiem…
Ale ja wiem! Będę błagał.
– To dla mnie ważne. – Teraz z dżolera poleciałem.
– Musimy sprawdzić, jakie są możliwości, i odnaleźć je w systemach.
– Ja dopłacę oczywiście wszystko, jak trzeba i nawet mogę więcej.
– Płatności jutro. Zapisuję pana do pokoju 335. Tutaj proszę iść do pielęgniarki, potem do lekarza, potem gdzieś tam, i gdzieś tam, i jeszcze gdzieś tam…
Wyłączyłem się, bo nadal nie wiedziałem, czy mam upragniony pokój, czy też nie.
– Najwcześniej po dwunastej proszę się zgłosić po klucz do pokoju. Następny proszę.
– Ale…
– Tam ma pan wszystko napisane. Teraz na trzecie piętro do pokoju 337!
Jak zbity pies poczłapałem do góry schodami. Dałbym tysiaka, że część kolejki brechtała pod nosem. Trzecie piętro okazało się gdzieś na piętnastym. Ogromne gmaszysko z milionami schodów. Już mi wszystko jedno. Idę, gdzie mi każą, robię, co powiedzą. Jednak drapie od środka jedna myśl jak kornik w potylicę: Trza było nie lać!
Pomocne koleżanki, które odwozili wnukowie, poinformowały mnie, że przed wejściem do pokoju trzeba wypełnić kilka druczków.
– Marcinku, podaj panu te druczki, dziecko.
Marcinek to niezły „tyfus” po czterdziestce. Prychnął coś i rzucił we mnie kartkami. Pewnie babcia płaciła za wachę i inne jeszcze dobrodziejstwa, bo w przeciwnym razie Marcinek mógłby raczej coś chcieć ode mnie, i to bez proszenia. Wypełniłem wszystko i teraz czekam na moją kolej.
Po wylądowaniu na Sanatorii i po przejściu drzwi wejściowych wchodzi się do świata czekania pod jakimiś drzwiami. Proroczy początek.
Zaproszono mnie do dyżurki pielęgniarek i różne tam pierdolety trzeba było wypisywać. To również musiałem znieść.
– A leków pan żadnych nie napisał?
– Noooo. Nie napisałem, bo nie biorę.
– Nie bierze pan żadnych lekarstw?!
O matko, jaki ja poczułem się winny. Zajmuję komuś miejsce. Jak się Marcinek dowie, że nie łykam żadnych piguł, będzie wpierdol.
– No, nie biorę obecnie. Kiedyś brałem i to dużo. Teraz mam taki czas, że właśnie nie – jęczę tak piąte przez dziesiąte.
– To proszę napisać dużymi literami, że pan nie bierze.
Miejsca na leki było pół kartki.
– A który ma pan pokój? Taka karteczka jest tam przypięta.
– 335
– Ooooooooo, to musiał pan niezłe oko tam puścić na dole! Która jest? Taka czarna?
– To znaczy, że fajny pokój? Czy to jest jedynka?
– No tak, fajna jedyneczka. Tutaj zaraz koło nas.
Mam to!!!!!!!!!
Teraz jak wyjdę, to dam Marcinkowi z liścia. Tak chociaż wzrokiem go spoliczkuję. Mam „jedynkę” i wszystko mi jedno z jakim węzłem!
Jestem już na wczasach, w tych przepięknych lasach i w holu poczekalni ćwiczę cierpliwość.
Jest sukces! Chociaż do wyluzowania jeszcze daleko. A może pani w dyżurce się pomyliła?
A może robi sobie żarty, bo wie, że dwóch Sanatorian – zdobywców każdego turnusu – mieszka w 335 i potrzebuje swojego pierwszorocznego króliczka?
Oddychaj… Nie wymyślaj! W tworzeniu scenariuszy przyszłości, tej najbliższej i bardziej odległej, jesteś mistrzem i mógłbyś z tej dyscypliny wykładać. Wszystko będzie doooobrze. Oddychaj…
Gdy tak siedzę i rozglądam się po „współplemieńcach”, wolałbym jednak, aby było dobrze. Ucieczki będą raczej potrzebne dla higieny psychicznej, a czasem może nawet poratują przed szybką kulą lub protezą. Szacuję, przed kim zdążę uciec, a komu ewentualnie dam radę w walce o dolną pryczę czy przy koszyczku do chleba. Jedzenie? O, dziękuję! Jeszcze nie myślałem, jak będzie z żarciem. Dziękuję bardzo! Jakby było mało niewiadomych. Ech…
Dobra, Pawle, planuj działania i działaj z planem. Auto!!! Przecież zostawiłem w zaspie w „nie-wiem-gdzie-dokładnie”, ale czy może tam stać? Szybki wywiad i… nie może. Kuracjusze przetartymi ścieżkami suną zgrabnie (na ile to umożliwia stan zgrabności) od punktu do punktu. Podepnę się i będę sunął za stadem.
Pierwsza ścieżka zaprowadziła mnie do punktu z kubeczkami porcelanowymi – no nic, pierwsza ślepa uliczka. Jakby co, wiem jednak, gdzie są pijałki zwierzęta i pijałki zamki oraz pijałki zadziwiacze.
Zasadziłem się na kolejną ścieżkę. Jest! Dużo ich tu sunie. Dosunąłem z oglądaczami do stołówki i odczekawszy jakiś czas w kolejce, przeczytałem jadłospis, nie czytając go. Przecież nie mam okularów. Błąd. Trzeba zapisać w niezbędniku: okulary noś cały czas! Wychwyciłem tylko, że jest kilka ładnych jadłospisów w zależności od przydzielonej przez lekarza diety. Ta wiedza troszkę jednak podsłuchana, nie wszystko z dedukcji. Patrząc na siebie, myślę, że czeka mnie jadłospis z pustą kartką. „Nie no, panie Pawle, nie będziemy szaleć spożywczo. Rozumie pan przecież. Dooobrze pan wygląda. Sugeruję dietę survivalową. Weź pan coś wywalcz”.
Koniec strategii podążania za sunącymi, bo następnym przystankiem na bank będzie kaplica. Idę twardo do źródła. Wszechwiedząca recepcja mi pomoże. Im bliżej recepcji, tym hardość mnie opuszcza. Jeszcze nie masz klucza w ręku, jeszcze nie obsikałeś wymarzonego pokoiku. Całkiem już miękki docieram, meandrując korytarzami, do recepcji i tutaj cudowne zaskoczenie. Piękna, długa, zawijana kolejeczka na trzydzieści–czterdzieści osób (o ósmej pięćdziesiąt pięć!). Jak mi się cieplutko na serduszku zrobiło, że nie stoję teraz z tymi leszczami w tej kolejeczce po niewiadomą. Życie jest piękne! „A ja już byłem w dyżurce pielęgniarek, a wy nieeeeeeeeeeeee. Lalalala…”. Kozaczę oczywiście tylko w myślach. Jestem mocno rozgrzany sunięciem za stadem, bo przecież nadal w płaszczyku. Odpuściłem tylko szaliczkowi, bo mroczki przed oczami zakrzyknęły: Basta! Cały czas stylówka „na biznesmenka”, tylko z komputerówką przewieszoną przez ramię. Robię za doktorka w stadzie ciągnących walizy. Zaraz dołączę, kochani. Niech tylko przestawię auto. Jak ja się teraz wbiję w ten rozemocjonowany tłum, nad którym wisi obłok z jarzącym się „PAN TU NIE STAŁ!!!”. I nie przejdzie na bank „Ja tylko chciałem zapytać…”. Bałem się efektu piranii. Może pojedynczemu Sanatorianinowi dałbym radę wytłumaczyć się werbalnie. Stado mnie rozszarpie. A jeśli są w takim samym stanie jak ja w tej kolejce sprzed godziny? Uuuuuuuuu… Lepiej nie ryzykować.
Z odsieczą przyszła mi niesamowicie sympatyczna pani, która wita wszystkich gości i zaprasza do kontaktu w jakichkolwiek sprawach. Naprawdę świetna. Uśmiechnięta i troskliwa. Wyparłem ją w pierwszym zderzeniu, bo fokus był na czym innym. Pani Witająca wychwytuje wchodzących, ustawia w kolejce, pokazuje, gdzie (ich miejsce – no nie mogłem się oprzeć) postawić walizki i z prawdziwym troskliwym uśmiechem zapewnia, że jest tu dla nas. Aaaaaaaaaaa… Ja już jestem my! No to idę, skoro jest także dla mnie.
– Psze paaaniiii?
– W czym mogę pomóc? – Trzasnęła mnie cudownym uśmiechem. Takim szczerym, prawdziwym. Serio, serio.
– No, bo auto mam tam… – I jak pacan wodzę ręką po ścianach. – A panie w recepcji mówiły, że dopiero jutro płacę. – Misio Pilisio włączony.
– Nie ma sprawy. Proszę objechać obiekt tam, pod zakaz, i wjechać w pierwszą bramę po prawej. – Szybciutko, jak z kałasznikowa, wystrzeliła do mnie raczej dosyć często powtarzaną formułkę. – Jutro pan ureguluje dwieście pięćdziesiąt zł za caaaaaały turnus.
Nie chciałem się sprzeczać, że myślałem o połowie. Taki żarcik miał być. A tu niezwykle sympatyczna Pani Witająca już wskazywała kolejnym dwóm dzierlatkom miejsce przechowania bagażu. Dzierlatki zarzuciły, jedna różową, druga fioletową grzywą i zaczęły sunąć w stronę przechowalni. Zadziwia mnie to sunięcie. Muszę się nauczyć nie podnosić nóg i płynąć po posadzkach w tempie nienachalnie szybkim.
Wyfrunąłem więc drzwiami obrotowymi i stanąłem twarzą w mundur pana strażnika miejskiego. Fuck!
Oczy smętne? Są! Twarz zatroskana? Jest! Misio Pilisio? Gotów!
– …yyyyy…cośtam, cośtam …obry – I uśmiech. – Dobry, dobry.
Niestety pana nie urzekłem. Ominął mnie i wszedł do ośrodka. Uffffff… To znaczy chyba ufffff… Pewnie mnie szuka! Zacznie przepytywać recepcję o moje blachy. Nikomu nie mówiłem! Biegnę w stronę auta jak Don Pedro – oto lekko pochylony chybcik z obserwacją dwustronną na szyi schowanej w kark i z teczką w rękach. Nie ma za szybą żadnej kartki. Phi… Wiedziałem! Kozak mi się włączył. Za tylną wycieraczką też nie ma. Ufff… No to dobra passa trwa już od dobrej godziny – nie mogę tego spi***, znaczy zepsuć.
Gdzie ja miałem jechać? Co objeżdżać? Z której strony? Nie wracam! Tam jest Pan Mundurowy. Jak to było? „Zielona brama, zielona brama” – tyle pamiętam, no i „objechać” jeszcze pamiętam. Objadę całe gmaszysko z każdej strony i któraś z zielonych bram będzie moja. Okazało się, że już pierwszy objazd był sukcesem i już pierwsza brama była ostatnią. Śniegu tyle nawaliło, że cała armia szuflujących działała na parkingu. Nieco już zmęczona i niechętna do nawiązania choćby kontaktu wzrokowego. Wolałbym uniknąć samowoli i narazić się na głośne „Gdzie jedzie?!!”. Wolę, aby dobra passa trwała.
– Opony ma dobre aby?! – rzucił jeden z Szuflaczy i spojrzał krytycznie na przednie koło.
– Nowiutkie! – Aż mnie duma rozparła.
– To tak koło tego, co buksuje, pan pojedzie pod górkę, jak już się ogarnie.
Faktycznie warunki raczej słabe. Ślisko jak szlag. Siedzę w ciepluteńkim auteczku z wizją jedyneczki z węzłem (chyba…) i czekam na moją kolej. Sytuacja na parkingu robi się nerwowa, bo już kilka aut buksuje. Jedne chcą wyjechać, inne wjechać. A zgodnie stają bokami, tyle że w różnych kierunkach. Kierowcom pyski czerwienieją, a damy stoją z boku z minami „a nie mówiłam”. Normalnie jak jedna!
– To ja może tu bliżej stanę? – krzyknąłem do szefa Szuflujących. Chyba szef? Jedyny się odzywał.
– Jeszcze chwilka, jeszcze chwilka. Dadzą radę. Na letnich poprzyjeżdżali. K u r a c j u s z e – wysyczał.
Oho. Na mieście może być cinżko z autochtonami. Raczej przybysze z innych planet nie są oceniani zbyt wysoko. No, na pewno nie przez szefa. To jedno słowo brzmiało jak: „Z wami, palanty, zawsze jakieś problemy. Za darmoszkę tu przyjeżdżacie. Trzeba przy was skakać za marne grosze, a wam szkoda na zimówki? Nie do wiary! Biednemu wiatr w oczy… Ech…”.
Kilka minut baletu i przy planowaniu głową i wspieraniu rękami oporniacy zostali wyciśnięci. Wjechałem na swoje zasłużone miejsce, godnie nie ślizgając się na nowych oponach. Jestem. Zacumowałem. Kilka rundek dookoła auta, nieporadnie, bo zwały śniegu piętrzą się wszędzie, i oceniam cumowanie jako zadawalające. Nic autku nie grozi. Za to niestety mnie grozi. Ostatnie wokółautowe ocenianie zatrzymało mnie przy bagażniku i gdy go otwarłem, zrozumiałem, że będę musiał to wszystko dotaszczyć najpierw do ośrodka, potem sunąć po korytarzach i wtaszczyć na trzecie piętro. Ja tego nie widzę! A jeszcze gorzej, gdy pomyślę, że widzą to inni. I dobra passa prysła jak… szybko prysła.