Przejście A8 - Tomasz Mróz - ebook + audiobook

Przejście A8 ebook i audiobook

Tomasz Mróz

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zastanawiasz się, czy przeczytać kryminał, sięgnąć po paranormalne opowieści, a może rozluźnić się przy powieści, ironicznie komentującej otaczającą nas rzeczywistość? Po co wybierać. W „Przejściu A8” znajdziesz dosłownie wszystko.

Znany z innych utworów Tomasza Mroza Komisarz Wątroba otrzymuje kuszącą propozycję. Na szczęście pieczę nad praworządnością sprawuje posterunkowy Chwiejczak. Świat drży w posadach, a znana „ławeczkowa trójca” postanawia pójść do pracy… Powstała mieszanka wydarzeń z pewnością należy do wybuchowych. Ale przecież o to właśnie chodzi!

Tomasz Mróz (ur. 1973) – polski powieściopisarz, autor komiksów. Twórca postaci Komisarza Wątroby i Stalowego Kazka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 187

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 17 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tomasz Mróz

Przejście A8

Saga

Przejście A8

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©2012, 2024 Tomasz Mróz i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788727161624 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

I. 13.02.1871 

Dzień chylił się ku końcowi, wszystko oblepiał cichy, wieczorny chłód. Jechali. Mijali nagie, bezlistne drzewa, przejeżdżali przez zagubione w cieniu i ponurej wilgoci parowy. Cały świat pokryty był białoszarym całunem śniegu, zmarzniętym błotem i wyschłymi, szumiącymi przy każdym podmuchu wiatru kępami trawy i krzakami. Kawalkada jeźdźców torowała drogę karecie, która kołysząc się i trzęsąc na tym bezdrożu, ledwo nadążała za konnymi. Wszyscy jadący to były barczyste chłopy, przy łękach wisiało uzbrojenie, zarówno broń biała, jak i palna. Ich stroje jasno wskazywały, że są z jednej formacji. Czarnoszare kaftany, każdy na ramieniu nosił wyszyty złotą nicią ozdobny znak. Twarze wąsate, smagłe, różniły się od zazwyczaj spotykanych w tej części świata bladych i piegowatych obliczy. W pewnym momencie cała grupa wyjechała na skraj lasu. Przed nimi rozciągała się spora przestrzeń pokryta polami i łąkami, co można było rozróżnić po zoaranych żebrach brunatnej ziemi i żółtawych kępach wystających spod śnieżnej pokrywy. Po ich lewej przycupnęła chata, szara strużka dymu świadczyła o tym, że zamieszkana. Przez malutkie okna przedostawało się mdłe światło, prawdopodobnie kaganka. W kilka sekund po jeźdźcach na otwartą przestrzeń wytoczyła się również kareta. Kawalkada jechałaby dalej, ale ktoś wysunął głowę ze środka powozu i coś powiedział. Po chwili rozległ się po niemiecku chrapliwy okrzyk woźnicy „Staaaać!”. Jeźdźcy zatrzymali się i wyczekująco spojrzeli na jednego z nich, prawdopodobnie dowódcę, ten powiedział coś bardzo krótko i szybko. Wszyscy zeskoczyli z siodeł, jakby za pociągnięciem sznurka.

-Psie ich syny, jak to równo skaczą. Cyrkowce afrykańskie, psie juchy - mruknął pod nosem woźnica, obserwując jednocześnie jak lokaj podbiega do drzwi karety i je otwiera, kłaniając się uniżenie.

W zimowy wczesny wieczór cisza była jak makiem zasiał, nawet te nieliczne ptaki kukające i drylające za jasności zamknęły teraz dzioby i czekały na lepszy czas. Konie tupały kopytami o śniegowo-ziemne podłoże i co jakich czas prychały. Te odgłosy i wątły dym z komina chaty były jedynymi oznakami życia w martwocie zimowego kraju. Po chwili z karety wyskoczył szczupły jegomość w czarnym surducie wyszywanym srebrem na lamówkach i mankietach. Spod tego okrycia wystawał biały żabot koszuli, na głowie nasadzony był niemodny, zwężający się ku górze kapelusz z rondem. Za nim, robiąc wrażenie dużo cięższego, bo też i grubiej ubranego, wyszedł mężczyzna w czarnym płaszczu i cylindrze. Lokaj schylił się przed nim jeszcze głębiej, zamknął drzwi i czmychnął na drugą stronę pojazdu.

-To tu, panie Neumann? - człowiek w cylindrze zagadnął w tym samym języku co woźnica, czyli po niemiecku.

-Tu, panie von Schwanstein (wymowa: Szwanstajn) - potwierdził nieco piskliwym głosem Neumann. -Prosiłem już, żeby mówić na mnie Nowak, bardziej lubię tę wersję.

-Ech, te czeskie nazwiska! Brewerie! Tu się mówi i będzie mówiło po niemiecku, panie Neum...

-Nowak. To polskie nazwisko, nie czeskie, krócej brzmi niż to wasze.

-Dobra, Nowak. Co dalej?

-Piękny widok, prawda, panie von Schwanstein? - Nowak wpatrywał się zachwycony w otwartą dal okoloną zamgloną linią lasu. Wciągnął mroźne powietrze długim haustem.

Człowiek w cylindrze spojrzał na pola, ale znać było, że przyroda nie bardzo go interesuje.

-Tak, tak, zaiste. Co dalej?

-I pomyśleć, że tu dopiero co tury chodziły, a już niedługo powstanie...

-Panie Nowak, czy jak tam pan chce, wieczór zapada. Co robimy dalej?

Szczupły jegomość w surducie wzniósł oczy ku niebu i westchnął jakby ubolewając nad brakiem wrażliwej duszy u towarzysza. Pstryknął palcami i w tym momencie wyszedł z chaty człowiek. Ubrany z wiejska, miał na sobie znoszony kożuch i zamiast butów filcowe łapcie.

-A panowie to w drodze? - skłonił się przybyszom, mówił z mocnym śląskim akcentem.

-Nie, do ciebie przyjechaliśmy - odparł Nowak patrząc, ni to w pola, ni to na chłopa.

-Do mnie? - wieśniaka zatkało. -A czegu panowie mogą kcieć ode mnie?

-Czyje te pola?

-A moje. Aż po las.

-Kupić chcemy, wszystko to tutaj. Aż po las.

Człowiek stał w milczeniu z rozwartą gębą. Szarość wieczoru nie pozwalała stwierdzić, czy jest bardziej zdziwiony, czy przestraszony. Po chwili ozwał się znowu.

-Olaboga, jakże to? Kupić? Przecie to moje. Aż po las.

-No, toż właśnie dlatego, że twoje, to chcemy kupić. Nie twoje kupimy u innych.

-Olaboga, jakże to? U innych? Kiej to nie moje, to u innych.

Nowak znowu wzniósł oczy ku niebu, wyglądało, jakby miał zaraz ukatrupić nierozgarniętego człowieka. Ale opanował się, przeszedł kilka kroków do karety, wyciągnął brzęczący metalem worek i powiedział sucho:

-Słuchajcie, człowieku! Mam tu worek reichstalarów, okrągły tysiąc. Słyszeliście? Tysiąc. Idźcie po babę i jej powiedzcie, że chcemy od was kupić tę ziemię za ten tysiąc. Czekamy jeszcze dwa Ojczenasz.

-Olaboga, olaboga! - chłop pognał co prędzej do chałupy.

-A jak nie będą chcieli sprzedać? - zapytał von Schwanstein.

Nowak usmiechnął się z politowaniem, ale odpowiedział.

-To dadzą za darmo. Ale nie chcę tu żadnych burd. Myślę, że dwa Ojczenasz to nawet za długo na taką tranzakcyję.

Miał rację. Po kilkunastu sekundach z chaty wypadła dwójka ludzi. Kobieta w czarnej spódnicy z fartuchem, chusta w kwiaty była narzucona na głowę niedbale, w pośpiechu. Za nią pędził poznany już wcześniej wieśniak. Przez zamglone szybki i przez drzwi wyglądały jakieś twarze, pewnie dzieci.

-Olaboga, Helga, poczekoj. Olaboga, trza by przemyśleć. Przeca to jeszcze od dziada oćca było nasze. Helga!

Kobieta dopadła do oczekującej dwójki i dysząc skłoniła się.

-Zastanowili się? - Nowak zadał pytanie, które patrząc na stan rozgorączkowania niewiasty było z kategorii retorycznych.

-Cołki tysiąc panie dajecie?

-Tak, tysiąc - Nowak zabrzęczał worem. Wyciągnął jedną z monet i podał babie. Ta zagryzła na niej zęby, potem podleciała do latarni, którą zapalił lokaj przy karocy. Oglądała pieniądz ze wszystkich stron.

-A biercie te łęgi, obrzydły mi już one! - podeszła z powrotem do nich wyciągając rękę po worek.

-Helga, olaboga, trza by pomyśleć, olaboga, od oćca dziada jeszcze...- lamentował stojąc za nią wieśniak, ale widać było jasno kto podejmuje tu decyzje.

-Zaraz, zaraz - Nowak cofnął rękę z workiem. - Jeszcze umowa.

Na rozłożonym w międzyczasie przez lokaja stoliku pojawiła się ni stąd, ni z owąd, kartka papieru i pióro w kałamarzu. Chłop i baba aż odskoczyli. Potem podeszli lękliwie do stołu, lokaj przyniósł lampę i powiesił na wbitym obok w ziemię drągu. Para wieśniaków oglądał umowę jak sroka kość, widać było, że słowo pisane i przyrządy piśmiennicze są u nich tak znane jak lód na pustyni. Nowak po raz kolejny wzniósł oczy ku niebu i westchnął, po czym chwycił kartę i zaczął głośno czytać:

-My, Johann i Helga Schramm sprzedajemy całą naszą ziemię od lasu pana von Stolpke do królewskiego lasu nad Jaegerbachem panu Heinrichowi Hansowi Sigfridowi von Schwanstein na zawsze za tysiąc reichstalarów. Oświadczamy, że ani my, ani nasze dzieci, ani ich dzieci nie będą chciały nic od pana von Schwanstein teraz ani nigdy. Obiecujemy opuścić sprzedany grunt zaraz po kupnie. Johann i Helga Schramm.

Nowak odczytał to głośno, po czym znowu położył papier na stole i wskazał palcem miejsce gdzie mają podpisać. Baba chwyciła pióro i robiąc kilka kleksów wykaligrafowała z trudem swoje imię i nazwisko. Potem wszyscy spojrzeli na Johanna, ten wodził nieprzytomnymi oczyma po zebranych i powtarzał cały czas „Olaboga, Helga, olaboga”, ale dostał kuksańca od małżonki i również nabazgrał swój znak pod umową. Człowiek w cylindrze położył zgrabny zawijas obok tamtych. Nowak podmuchał na umowę, złożył ją i wsadził za pazuchę. Po czym uśmiechnął się serdecznie do byłych właścicieli, wręczył worek i rzekł:

-Czas na was. Trza wam w drogę.

Ci spojrzeli po sobie zdezorientowani. Johann powtórzył znowu swoje „Olaboga”. Do Helgi po chwili dotarło, co Nowak ma na myśli. W chacie stała jeszcze ciepła strawa na kolację, małe dzieci już spały, te duże w samych koszulach baraszkowały jeszcze przed snem. Zagryzła wargi zdezorientowana, przyciskając worek talarów do piersi spojrzała na męża. Ten chrząknął i zrobił minę, jakby chciał się bić.

-Panie, ależ... - Johann zaczął płaczliwie, jednakże Nowak go uprzedził.

-Na umowie stoi „opuszczą zaraz po kupnie”, znaczy teraz. Już. A zresztą waszej chaty zaraz nie będzie, bo się zawali. Ratujcie dzieci - pstryknął palcami.

Dom zaczął się chwiać i trzeszczeć. Komin rozleciał się na pojedyncze kamienie turlające się po dachu, szyby pękały.

-Olaboga! - wrzasnął Johann i poleciał do domu. Za nim Helga. Za chwilę na dworze stała gromadka trzęsących się z zimna, płaczących dzieci w białych koszulkach. Johann wbiegał i wybiegał z chaty, co rusz przynosząc coś ze środka. Po chwili dom runął, w powietrze uniosła się chmura kurzu. Po kilku minutach opadła. Cała rodzina stała tak nad zgliszczmi swojej dotychczasowej egzystencji. Starali się uspokoić i ubrać dzieci, Johann wygrzebywał z ruin jeszcze jakieś rzeczy, który mogłyby się przydać na dalszą drogę. Tej krzątaninie towarzyszyło milczenie i ponure oczekiwanie gromady przyjezdnych. Za jakiś czas rodzina Schrammów zniknęła pomiędzy drzewami. Von Schwanstein pokiwał z uznaniem głową.

-Ładnieś pan to załatwił, panie Nowak, uznanie z mojej strony.

-Uczciwa tranzakcyja. Umowy to mój fach. Pan to zresztą doskonale wiesz, panie von Schwanstein. Biedy nie będą klepać za te tysiąc reichstalarów. No, chyba, że Johann zacznie pić na umór i żałować dnia kiedy spotkał nas, Helgę, kiedy się urodził. Aż umrze w rynsztoku, pobity. Gdzieś w Hamburgu. Dajmy na to, za trzy lata. A dokładnie za trzy lata pięć miesięcy i dwa dni. I zostawi te biedne dziatki sierotami bez grosza. Ale to jego sprawa. My możemy się brać do roboty od jutra.

-Tak, jego sprawa - mruknął von Schwanstein. -Trzeba obozowisko rozbić. Zimno - okręcił szczelniej szal.

-Tak, tak, zimno, cholernie zimno - Nowak w cienkiej koszuli i surducie nie zdradzał żadnych oznak przemarznięcia. Gdyby mu powiedzieli, że jest upał nie do wytrzymania, potwierdziłby z równym entuzjazmem. Wszyscy podróżni zaczęli rozbijać namioty i palić ogniska. Noc otuliła świat szczelnym kokonem ciemności.

II. Dzień pierwszy

Komisarz Wątroba spał. W jego głowie kłebiły się sny nieuczesane, piękne kobiety o twarzach w kształcie hamburgera, piękne krajobrazy układające się w zarys nóżek pieczonego kurczaka i milion innych wspaniałych, gastronomicznych doznań drażniło jego uśpione zmysły.

- Aaaa, mniam, mammam, mam... – westchnął przez sen.

A w tym śnie Wątroba płynął, jego ciało przesuwało się rytmicznie w galarecie świata, która zaczęła stawiać niespodziewanie opór. Coraz mniej majestatyczne, a coraz bardziej nerwowe ruchy dawały efekt mizerny. Wątroba chciał dopłynąć do jakiegoś krzaka kurczakowatego lub dogonić jedną z tych pięknych, apetycznych niewiast, ale wszystko to było coraz bardziej nieosiągalne. Galareta ciała była uwięziona w galarecie otoczenia, mięsiste zwały materii przelewały się wokół nie dając mu ani centymetra luzu. W końcu nacisk otoczeni stał się tak silny, że uniemożliwiał nie tylko ruchy, ale i oddychanie. Wątroba zerwał się chwytając łapczywie powietrze. Po chwili wyplątał się ze zwałów pościeli i ropoczął dzień. Szare gomułkowskie bloki cięły przestrzeń okna, przez które wyglądał Wątroba, szukający ukojenia w kubku kawy i drożdżówce. Słońce nieśmiało filtrowało szare mgły, próbkowało na tym małym skrawku świata, czy opłaca się tu wschodzić. Wynik był fatalny, właśnie miało się wycofać, ale już zatrzasnęli te drzwi z tyłu, a otworzyli te z przodu na zachodzie. Zbite szyby w hali starej walcowni lśniły ogniście, kruki podziwiały ten widok siedząc w szeregu na linii wysokiego napięcia. Wątroba pozbierał śmieci, butelki, westchnął „Ech, kiepsko ze mną” i poszedł się przewietrzyć pod śmietnik.

Pod śmietnikiem koło trzepaka nie było pusto. Są ludzie na tej planecie, którzy w każdej sytuacji znajdą coś do roboty, uporządkują sprawy rodzinne, dorobią się domku z ogródkiem i wykształconych dzieci. Ci ludzie jeszcze spali. Jest natomiast na przeciwnym biegunie grupa ludzi, którzy nigdy nie splamili się systematyczną pracą, nigdy nie mają nic do roboty, a świat wokół jest według nich do dupy, więc nic się nie opłaca zaczynać, ani tym bardziej kończyć. Tacy właśnie siedzieli tu pod trzepakiem i czekali na cud boży.

- Wi-ta-my pa-na komi-sa-rza! – zakrzyknęli razem na widok Wątroby. Ten się skrzywił z niesmakiem i burknął:

-Dobry, dobry. Już na nogach? Stalowy, Pająk. O! I Marian też! Na co czekacie? Na cud boży?

-Na cud, może i boży, bo na jaki inny. Moja małżonka też na ten cud boży czeka, że się, jak to ona mówi, za coś wezmę. Jak ona może, to ja też. Równouprawnienie, nie.

- Ech, Stalowy, Stalowy. Kiedy ty zmądrzejesz?

-Już zmądrzałem. Co nie, Pająk? Wczoraj mi Karczek, no ten z Gałczyńskiego, jakąś niby super wódę z Ukrainy za trzy zeta chciał wcisnąć. Pogoniłem kabana. Bo on to z cysterny na bocznicy leje. A tam syf, panie, syf i chemia zasrana, węglowodory aromatyczne i inne mniej aromatyczne...

-No, brawo. Jak się nazywa ten kolega?

-Kar... karamba, z głowy mi wyleciało. Pająk jakże on się... no, zapomnieliśmy.

- Powodzenia Stalowy, życzę wytrwania w mądrości.

Wątroba westchnął ciężko nad mądrością Kazka i poszedł wyrzucić śmieci.

Dzień na komendzie rozkręcał się powoli, Chwiejczak, Wróżka i całe to tałatajstwo już się kręciło tu za państwowe pieniądze, ale o konkretnej robocie nie było mowy. Dyżurny coś wspominał o zatrzymanych do wyjaśnienia, o zatrzymanych bez wyjaśnienia, czy może o jakiś wyjaśnianych bez zatrzymania. W każdym razie Wątrobie się wszystko mieszało, czuł tylko pulsującą głowę i smak drewna z lakierem w ustach. Przed oczyma majaczyła mu non stop mysz wypluwającą drzazgi. Tfu, tfu.

Stojące na biurku dwie ulubione figurki Wątroby, Zawisza Czarny i Kataryniarz, uśmiechały się ironicznie: „Oj, niezdrowo się prowadzimy!”. Wątroba odwrócił je do ściany i pił kawę patrząc się tępo w punkt. Zegar chodził jeżeli mówimy o wahadle, stał, jeżeli mówimy o wskazówkach. W przedsionku ruch się nasilał, już rosła kolejka tych, którym coś ukradziono, albo oni coś ukradli i teraz chcą to oddać i przeprosić. Wątroba się uśmiechnął, lubił takie żarty, takie myśli surrealistyczne, że złodziej oddaje łupy, bo go sumienie ruszyło, że staruszkę okradł, że ta staruszka to jak matka, a matka to ojczyzna, a ojczyzna to...

- Chwiejczak, kim jest dla was matka? – zagadnął posterunkowego, który już się rozkładał z protokołami na biurku.

- Matka to matka, panie komisarzu – zameldował posłusznie Chwiejczak. Po wzroku widać było, że duszę całą włożył w tę opinię.

-No, coś takiego? A po czym to poznajemy? – ciągnął ze złośliwą wesołością Wątroba.

-Po..., po...- zaczął Chwiejczak – po prostu się wie.

Złośliwości wobec Chwiejczaka zawsze napawały go humorem. Nawet na figurki Wątroba się odbraził i już go mogły znów obserwować, choć łypał na nie podejrzliwie od czasu do czasu. Taki rycerz i niespełniony muzyk to niezłe świry. Wskazówki zegara wreszcie drgnęły. Do roboty!

Po chwili dyżurny przyniósł wezwanie, znaleziono zwłoki. Odległa dzielnica miasta, zakamuflowane w rowie na terenach zielonych.

-A nie może Wróżka jechać, Wróżka, Wró... No, zwiał! I to jest niby mój podwładny, dobra Chwiejczak, jedziemy. Bierz furę!

-Tak jest.

Na północy miasta są płaskie tereny położone nad leniwie toczącą szare wody rzeką. Okolice te są ulubionym obszarem ekspansji miasta przez firmy deweloperskie, łatwo tu uzyskać zezwolenie, a wiosenne rozlewiska rzadko zmieniają się w powódź, najwyżej raz na dwa, trzy lata. Wzdłuż wałów i ścieżek ciągną się rowy melioracyjne porośnięte trzciną, w rowach tych spokojnie sobie leżą stare pralki, dziurawe gumowce, stłuczone kafelki, a nawet jedna blaszana beczka, z której cieknie coś maziowatego bardzo powoli. W takich rowach leżą również trupy. Ekipa Wątroby podjechała kołysząc się majestatycznie na wykrotach drogi dojazdowej. Techników i dzielnicowego widzieli już z daleka, teren był płaski i bezdrzewny. Wątroba wyszedł na powietrze, podszedł do niego bardzo przestraszony dzielnicowy.

-Panie komisarzu, dzielnicowy Dobrowolski melduje się.

-Proszę o krótki raport.

-Piąta pięćdziesiąt, zgłoszenie na komendę, miejscowy, chodzi z pieskiem codziennie tędy, ratler, lekko podpalany, na trzęsących się nóżkach...

Wątroba otaksował dzielnicowego wzrokiem, stał się wyraźnie zaciekawiony.

-A z rodowodem? – zapytał.

-Tak, to znaczy nie wiem, ale wygląda rasowo...Ratler rzecz jasna...

-Hm, nie wie pan. To co pan wie? Może by tak coś o denacie.

-O de...? Aha, o tym tam. Piąta pięćdziesiąt zgłoszenie na komendę przez miejscowego, znalazł go jak szedł z...

-No, dobra. I jak już zgłosił, to co dalej?

-I dalej wezwaliśmy pogotowie i ekipę śledczą – z wyraźną ulgą kończył Dobrowolski.

Wątroba zanotował sobie w pamięci, żeby dzielnicowego przedstawić do odznaczenia i podszedł do techników kręcących się przy zwłokach.

-Wrzucili go tu, nie żył od dobrych kilku godzin. Rana zadana jakimś dużym, ostrym narzędziem.

Wątroba spojrzał na obiekt, wąsate, śniade oblicze, tors w opiętej różowej koszuli, na szyi medalik, pewnie z Matką Boską. Na ramieniu tatuaż, jakiś znak, czy godło, technicy robili zdjęcia.

Wątroba poprosił o zdjęcie twarzy. Za chwilę technik wcisnął mu do ręki kartkę papieru z obliczem leżącego.

-Tak szybko? – zdziwił się komisarz.

-Przenośne drukarki, idziemy z duchem czasu.

-Ale mordujemy po staremu – Wątroba skinął w stronę wąsatego oblicza. – Coś on brudny ten nasz kolega, nie mówię o kolorze skóry, jakiś taki przyprószony pyłem.

Technik spojrzał do rowu.

-No, fakt. Może go wieźli na węglu.

Wątroba uzbrojony w fotkę, adres zamieszkania znalazcy oraz Chwiejczaka udał się na zwiad w okolicznych domach. Znalazca, gruby właściciel hurtowni artykułów gospodarstwa domowego, nic nie wiedział oprócz tego, że natknął się pechowo na ciało. Tym bardziej pechowo, że dzielnicowy poprosił go o zostanie w domu do południa w celu złożenia wyjaśnień.

-A tam, panie, magazynierzy pewnie piją piwo i w karty grają. Bez nadzoru, panie, jak dziadowskie bicze rozpuszczone. Klienci już dzwonili – skarżył się gruby hurtownik.

Inni, zgodnie z oczekiwaniami potwierdzonymi wieloletnim doświadczeniem, nic nie widzieli, ani nie słyszeli. Były co prawda dwa przypadki rozpoznania twarzy, ale po dokładniejszych wyjaśnieniach okazało się, że jeden z respondentów wziął ofiarę za Saddama Hussajna. Inny rozpoznał go, podał dokładnie imię, nazwisko i adres zamieszkania, ale całe podniecenie wywołane sukcesem akcji ucięła wracająca z zakupów żona świadka, która wyjaśniła Wątrobie, że to dane szwagra, na którym małżonek się mści za jakieś złośliwości na chrzcinach. Wątroba wyszedł zostawiając za sobą huragan małżeńskich wymówek i gróźb karalnych. Zamordowany wyraźnie był elementem obcym na tym terenie.

-No, panowie, trzeba coś skołować, bo dzionek w pełni, a my nic – opisywał sytuację Stalowy.

Koledzy mruknęli coś jakby „mhm” i zapadli w milczenie. Życie osiedlowe wrzało wokół, babcie chodziły na zakupy, młode matki spacerowały z dziećmi, dzieci z młodymi matkami, śmietniki były opróżniane przez pracowników służb miejskich, psy szczekały, a warzywniak zachęcał do konsumpcji ogórków, pomidorów, bananów, jabłek i żurku śląskiego. W tak pięknych okolicznościach przyrody ekipa Stalowego Kazka gorączkowo się namyśłała, co by tu wypić. Po drugiej stronie podwórza pojawił się Zenobiusz Kisiel, emerytowany ślusarz, będący według własnej oceny wzorem cnót i prawości. Zauważył już z daleka Stalowego i chciał ich ominąć. I pewnie oni by mu dali spokój, ale pragnienie było silniejsze, więc Stalowy zaczął go przywoływać werbalnie-ruchowo:

-Eee! Pono tu, panie Kisiel!

Kisiel niechętnie, z ociąganiem, ale podszedł do ławeczkowej trójcy.

-Dzień dobry, panie Opałek i panom też dzień dobry.

-A dobry, dobry. Może coś skręcimy, panie Kisiel? Nudno.

-Nudno jak się nic nie robi. A co chcecie skręcać?

-No, jakąś imprezkę, towarzysko się rozwijać, nie stać w miejscu, przeć do przodu, taranem w przyszłość.

Kisiel znał te teksty, kilka razy zdarzyło mu się z tym, jak on mówił, elementem chwilę zabawić i teraz mieli go za sponsora. Wiedział jednakże jak się ich pozbyć.

-A, rozumiem, to może pójdziecie ze mną do siedziby gminy, załatwiam dofinansowanie na naprawę trzepaków na naszym osiedlu. Dywany się strzępią na spawach, a i kup po gołebiach nie ma komu ścierać, moglibyśmy nałożyć specjalne nakładki.

Pająk i Marian już mieli mu powiedzieć co myślą o załatwianiu spraw w gminie, i byłaby to opinia szczera, prosto od serca, jednakże Stalowy uciszył ich syknięciem i stwierdził:

-Chętnie, może tam się coś da skręcić.

Twarz Kisiela wyrażała popłoch tysiąca żurawi zbudzonych strzałem. Już widział pomoc tych „kolegów” przed obliczem urzędnika. Ale cóż, w końcu ich jakby zaprosił, więc bąknął tylko:

-Idziemy. Tylko bez jakiś głupich żartów.

Poszli wężykiem przez dzielnicę, Kisiel co chwilę mówił komuś „dzień dobry”, staruszkowie odkłaniali mu się patrząc pytająco na jego towarzystwo. Jedna z pań spytała konspiracyjnym szeptem, czy jest porwany i czy wezwać policję. Kisiel uspokajał wszystkich, Stalowy rozdawał ukłony i pozdrowienia, Pająk i Marian wlekli się za nimi, wyglądając jakby ich do czegoś zmuszano. A przecież taki spacer i wiara w słuszność misji trzepakowej to coś, co powinno dodać im skrzydeł. Ale nie dodało.

Budynek urzędu gminy stał na głównym placu, kilkaset metrów od osiedla. Kisiel już wszystko wiedział co i jak, tłumaczył im właśnie, jakimi drogami są podejmowane decyzje i jak on, Zenobiusz Kisiel, animuje te wszystkie ruchy, przepływy finansowe i ludzkie. Innymi słowy Kisiel, w swoim mniemaniu, rządził gminą, a może i całym krajem, jako szara eminencja.

Rola szarej eminencji okazała się rzeczywiście szara w konfrontacji z urzędniczym światem. Najpierw pół godziny czekania, potem referowanie problemu trzepaków pani, która dbała o to jak o zdrową żywność dla Marsjan, w końcu obietnica przekazania sprawy do odpowiednich osób. To wszystko potwierdzało pozycję Kisiela w miejscowych strukturach. Po wypowiedzeniu kilku zdawkowych słów otuchy pani wyraźnie dała do zrozumienia, że czas już na nich. Kisiel zaczął się żegnać, wylewnie dziękując za pomoc. Trójka jego kompanów stojąca dotychczas ponurym murem w odwodzie zaczęła się również wycofywać. Wtem jednakże Stalowy się żachnął i wrócił w jej kierunku wyraźnie zdeterminowany.

-Mam wrażenie, że pani nie doceniła..., nie zrozumiała problemu. Dajmy na to to jest trzepak...

Tu Stalowy przewrócił krzesło z metalowymi nogami i drewnianym siedziskiem stojące przy stole obok. Przewrócony mebel prezentował strukturę czterech metalowych nóg połączonych porowatym, lekko zardzewiałym spawem. Stalowy rozglądał się nerwowo dookoła, w końcu uśmiechnął się tryumfalnie.

-A to dywan...

W jego rękach znalazł się wiszący dotychczas spokojnie płaszcz z wieszaka obok. Płaszcz był wyraźnie własnością ich urzędniczki, bo zrobiła mocno zdenerwowaną minę, ale Stalowy był szybki jak grom.

-I dywan trze o spaw, i się strzępi...

Tu zaczął trzeć płaszczem o spaw sprawdzając co chwilę jak się strzępi.

-A to jest, pani se wyobrazi, gówno ptaka...

Chwycił za niedopitą kawę w szklance i bryznął fusami na rury i ponowił tarcie, z tym, że płaszcz oprócz uszkodzeń mechanicznych cierpiał teraz atak chemiczny.

-Co pan robisz?! Won mi stąd! – wrzasnęła nagle zainteresowana problemem trzepaków pani. –Przestań, do cholery, mój płaszcz!

Zaczęli się siłować i wyrywać sobie coraz bardziej zeszmacone wdzianko.

-Spierdalać, menele! – wrzasnęła po odzyskaniu płachty. –Będą mi tu pokazywać jak ptaki srają! Na moim płaszczu.

-Do widzenia. Jeszcze się zgłosimy z pytaniem o postęp sprawy – Stalowy się odkłonił i wszyscy czterej wyszli. To znaczy trzech wyszło, a czwarty Kisiel się wytoczył. Czerwony jak burak, ciężko dyszał ze zdenerwowania, oczy błędnie krążyły po zebranych.

-Do cho..., do cholery, panie Opałek, Stalowy, kurwa! Pan mi tu życie zniszczyłeś, pan za to odpokutujesz! Jak ja teraz tu przyjdę? Nie chcę was znać! Precz z oczu!

I wybiegł ciężko dysząc i łkając na plac przed urzędem.

-Dziwne – mruknął Pająk. – Im bardziej się staramy, tym nas mniej lubią.

Stalowy odburknął, że tak już jest z hołotą, czy jakoś tak. I pomaszerowali drogą powrotną. Obserwując jak na najbliższym trzepaku jakaś niewiasta pomstowała na brud i zadziory, od których jej chodniczek się zniszczył, Stalowy utwierdził się w duchu, że zrobił dobrze. Marian podziwiał w duchu Stalowego, że umie tak działać, Pająk pomyślał, że gówno go obchodzi trzepak, i w ogóle cała planeta.

Wątroba wrócił już do siebie po przeżyciach poranka. Liczba interesantów rosła. Dyżurny, rumiany jegomość, ledwo mógł już utrzymać w ryzach napierający tłum. Jakaś kobiecina opowiadała, jak ktoś jej wyrwał torebkę podczas zakupów, a ona co prawda nic nie miała z pieniędzy oprócz dwudziestu złotych, ale była tam fotografia jej pierwszego chłopaka w portmonetce, a nie męża.

-No i jak to znajdziecie, albo ktoś znajdzie, to Waldek, broń Boże, nie może dostać tego zdjęcia bo będzie...

Tu zrobiła ruch ręką po szyi, po czym pokazywała chwilę jak się dusi gąsiora, a potem go patroszy z sadystycznym uśmieszkiem. Dyżurny pisał protokoły, sapał i ocierał pot z czoła. W końcu wyciągnął tabliczkę z napisem „Jestem w terenie” i uciekł na zaplecze goniony oburzeniem ludności. Wątroba przeszedł mimo tłumu i znów zasiadł przed obliczem rycerza i kataryniarza. Chciał popracować koncepcyjnie. Pierwszym etapem pracy koncepcyjnej była konsumpcja trzech lub czterech bułek z pasztetową i chrzanem. Każdy kęs przybliżał jego mózg do rozwikłania nowej zagadki, rozpoczął od skojarzeń, rysował w głowie mapę skojarzeń, gdzie główne miejsce zajmowało wąsate, śniade oblicze podparte popiersiem w różowej koszuli. Od tego punktu centralnego rozchodziły się promieniście nici skojarzeń. Każde skojarzenie po fazie fantazjowania należy skonkretyzować faktami, liczbami i planem działań. Pasztetowa z chrzanem działała świetnie, mózg Wątroby wchodził już na trzeci poziom wydajności. Do punktu centralnego podłączone już były napisy: mafia, terroryzm, szejk, bójka na chrzcinach. W porywie twórczego zapału Wątroba wypisał nawet „Sallem Allejkum”. Jednak na tym skończyła się jego inwencja. Trzeba było poszukać kolejnych tropów.

Pod trzepakiem znowu nic się nie działo. Stalowy z kompanami siedzieli i nudzili się jak zwykle. Chwilę zajęło im oglądanie przyrdzewiałych spawów i brudnych rur trzepaka, na które nigdy dotąd nie zwracali uwagi. Ale temat został wyczerpany po kilku minutach i dawny stan powrócił. Po drugiej stronie podwórka pojawił się Kisiel z dużą torbą, spojrzał na nich z ukosa i poszedł dalej mrucząc coś pod nosem.

-Chyba by go trzeba udobruchać –westchnął Marian.

-Może nas w du... dużą buźkę pocałować –zaczął gardłować Stalowy, ale Pająk wyjątkowo zabrał głos w sprawie:

-Stalowy! Chcesz kumpla tak załatwić?

-Jaki on mój kumpel... – zaczął Stalowy, ale Pająk tak popatrzył na niego, że dokończył jakby sam sobie tłumacząc. – Kisiel to super kumpel, no, trzeba by go pocieszyć. Co nie? Postawić co?

-To nie dla Kisiela. Nie każdy się da za wódę pokroić, Kazek.

Stalowy zmarkotniał, wachlarz środków przebłagalnych wyraźnie mu się wyczerpał.

-No, too... – zaczął niepewnie.

-No, to trzeba tam pójść i przeprosić. I Kisiela uniewinnić w oczach tej paniusi.

Stalowy mruknął coś pod nosem, kombinował jeszcze przez chwilę jak się uwolnić od tej nieprzyjemnej powinności, ale nic mu nie przyszło do głowy. Pomamrotał więc tylko coś o francowatych urzędasach i pierdzistołkach, ale po minie widać było, że się zgadza. Poszli.

Pani przy biurku była już po drugiej kawie, co było widać po nowych fusach w szklance. Oczyszczony naprędce pod kranem płaszcz suszył się na dwóch rozłożonych stołkach, zniszczeń nie było widać, przynajmniej na mokro. Zapukali i weszli we trójkę. Wszystkie głowy urzędników i jednego interesanta zwróciły się w ich stronę wietrząc sensację. Pani na ich widok zamarła na moment, po czym rzuciła się do krzeseł zasłaniając płaszcz własnym ciałem.

-Nie dam, nie dam, choćbyście nie wiem co robili, nie dam! – dyszała wściekle.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.