PRL od kuchni - Sławomir Koper, Mariusz Mucha - ebook + audiobook

PRL od kuchni ebook i audiobook

Sławomir Koper, Mariusz Mucha

2,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Pyzy w słoikach sprzedawane na bazarach, zimne nóżki i sałatki jarzynowe smutno tkwiące w akwariach lodówek garmażeryjnych czy powolnie kręcące się kurczaki na rożnie podczas festynu – oto kadry peerelowskiego przepychu, na który było nas stać i który nie był naszym ostatnim słowem! Bary mleczne pękały w szwach, bufetowe nie nadążały z wydawaniem kiełbas z wody, a mielony czy bigos w barze dworcowym potrafiły dać doznania gastronomiczno-gastryczne, których nie można było wymazać z pamięci. Ceraty i obrusy stołów w lokalach wszystkich kategorii zaścielą demoludowym menu okresu pierwszych sekretarzy – Sławomir Koper, najbardziej poczytny pisarz historyczny w kraju nad Wisłą, oraz Mariusz Mucha, dziennikarz i pasjonat gotowania. Garkuchnia PRL-u wita i zaprasza!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 313

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 37 min

Lektor: Slawomir KoperMariusz Mucha

Oceny
2,0 (2 oceny)
0
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Trianglipetrus3333

Nie polecam

Książka jest taka , jak kuchniavw PRL, beznadziejna. Kolejna książka z cyklu, napisałem cztery a wydałem 40. Zmieniamy okłsdkę intytuł, bresztę wymieszamy, wcześniej potnieny i jest kolejne arcydzieło .Tylko po co? Pan myśli, że pokolenievdzisiejszych dwudziestolatków czytavtakie książki ? Nawet przez pomyłkę, nie czyta. Nie poddoba się im styl. język i maniera autora , rodem z referatu na zjazd komunistycznej partii.
00

Popularność




Dedykacja

Moim Rodzi­com, o któ­rych czę­sto wspo­mi­nam na kar­tach niniej­szej książki

Sła­wo­mir Koper

Moim Synom, Alek­san­drowi i Ada­mowi, któ­rzy nie zaznali PRL-u

Mariusz Mucha

Od autorów

Od auto­rów

Wła­ści­wie obaj zawsze chcie­li­śmy napi­sać tę książkę. Cho­ciaż dzieli nas sporo lat i wycho­wy­wa­li­śmy się w róż­nych mia­stach, to jed­nak dora­sta­li­śmy w cza­sach Pol­ski Ludo­wej. Dla­tego mie­li­śmy oka­zję bar­dzo dobrze poznać PRL rów­nież od strony kuli­na­riów. Nie tylko pod wzglę­dem codzien­nego jadło­spisu czy zaopa­trze­nia skle­pów spo­żyw­czych, lecz także jako­ści punk­tów zbio­ro­wego żywie­nia – od eks­klu­zyw­nych restau­ra­cji po bary mleczne. Ponadto obaj jeste­śmy z wykształ­ce­nia histo­ry­kami i nie bar­dzo potra­fi­li­śmy zro­zu­mieć, dla­czego sprawy kuchenno-żywie­niowe zawsze były trak­to­wane w naszej branży po maco­szemu.

Menu baru mlecz­nego z lat sie­dem­dzie­sią­tych XX wieku.

O powsta­niu tej publi­ka­cji zade­cy­do­wało przy­pad­kowe spo­tka­nie na Tar­gach Książki w Lubli­nie w 2024 roku. Wcze­śniej nie zna­li­śmy się, ale po krót­kiej roz­mo­wie – gdy zupeł­nie spon­ta­nicz­nie zaczę­li­śmy wspo­mi­nać potrawy sprzed lat, zapo­mniane smaki, sier­miężne bary, kuli­narne absurdy PRL-u i spo­soby zdo­by­wa­nia żyw­no­ści w słusz­nie minio­nej epoce – doszli­śmy do wnio­sku, że wspól­nie napi­szemy o tym książkę. Nawet dwu­znaczny tytuł PRL od kuchni wymy­śli­li­śmy pod­czas naszego spo­tka­nia. Owoc tej pracy mają Pań­stwo przed sobą.

Epoka PRL-u sta­nowi dosko­nałe potwier­dze­nie tezy, że warunki życia spo­łe­czeń­stwa wpły­wają na wyda­rze­nia poli­tyczne. Prze­cież gdyby nie kosz­marne braki w zaopa­trze­niu rynku w arty­kuły spo­żyw­cze, być może do dzi­siaj nad Wisłą pano­wałby komu­nizm i nikomu nie przy­szłoby do głowy go oba­lać. Choć Pol­ska Ludowa była kra­jem sza­rym, bez wol­no­ści słowa i moż­li­wo­ści swo­bod­nego wyjazdu za gra­nicę, to jed­nak zapew­niała swoim oby­wa­te­lom mini­mum socjalne, a cza­sami nawet nieco wię­cej. Nie bez powodu pierw­sza połowa epoki Edwarda Gierka do dzi­siaj wspo­mi­nana jest z roz­rzew­nie­niem przez star­sze poko­le­nie, gdyż półki skle­pów spo­żyw­czych ugi­nały się wów­czas od towa­rów i prak­tycz­nie każdy oby­wa­tel mógł sobie pozwo­lić na ich zakup.

Wszy­scy pamię­tają dra­styczne pod­wyżki cen żyw­no­ści, co stało się przy­czyną wyda­rzeń w latach 1970, 1976 i 1980. Mało kto jed­nak zwraca uwagę, że poznań­ski Czer­wiec zaczął się wła­śnie od bra­ków w zaopa­trze­niu w mięso. Z tego powodu mar­gi­na­li­zo­wa­nie spraw spo­żyw­czo-kuli­nar­nych w dzie­jach PRL-u jest zupeł­nie nie­uza­sad­nione. Podob­nie jak sku­pie­nie się wyłącz­nie na opi­sach kolej­nych kry­zy­sów gospo­dar­czych.

Nie mie­li­śmy ambi­cji, by napi­sać wyczer­pu­jącą mono­gra­fię Pol­ski Ludo­wej od strony kuchenno-spo­żyw­czej. To raczej nostal­giczna podróż do sma­ków i prze­pi­sów kuli­nar­nych PRL-u opi­su­jąca różne aspekty tego tematu. Poru­szy­li­śmy bowiem kwe­stię powią­zań wyda­rzeń poli­tycz­nych z zaopa­trze­niem skle­pów, przy­po­mnie­li­śmy spe­cy­fikę świata kole­jek, nieco miej­sca poświę­ci­li­śmy też obłę­dowi regla­men­ta­cji towa­rów. Przy oka­zji opi­su­jemy ówcze­sne punkty zbio­ro­wego żywie­nia łącz­nie ze sto­łów­kami szkol­nymi, pra­cow­ni­czymi czy wcza­so­wymi. Nie zapo­mi­namy rów­nież o dziw­nych losach barów kole­jo­wych funk­cjo­nu­ją­cych pod szyl­dem Warsu, a także o dniach chwały klu­bo­ka­wiarń Hor­texu i ich kry­mi­nal­nym zakoń­cze­niu.

Sporo miej­sca poświę­ci­li­śmy impre­zom towa­rzy­skim i rodzin­nym tam­tej epoki, wska­zu­jąc, że wiele ser­wo­wa­nych wów­czas potraw mimo upływu kil­ku­dzie­się­ciu lat na­dal cie­szy się popu­lar­no­ścią. Pocze­sne miej­sce zaj­mują róż­nego rodzaju zamien­niki kuli­narne (erzace), bez któ­rych żadna rodzina w PRL-u nie mogłaby funk­cjo­no­wać. Nie zabra­kło też opi­sów i wspo­mnień o pro­duk­tach już zapo­mnia­nych, a które kie­dyś sta­no­wiły codzienny ele­ment życia pol­skiego spo­łe­czeń­stwa.

Wiele miej­sca w tej książce zaj­mują nasze oso­bi­ste wspo­mnie­nia, które potrak­to­wa­li­śmy jako mate­riał źró­dłowy. Nie róż­nią się bowiem zbyt­nio od rela­cji czy pamięt­ni­ków doty­czą­cych Pol­ski Ludo­wej, a mają nie­po­wta­rzalny walor emo­cjo­nalny. Wspo­mnie­nia star­szego z nas (S.K.) się­gają prze­łomu lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych, nato­miast młod­szego (M.M.) zaczy­nają się o dekadę póź­niej. Inny też jest ich cha­rak­ter, gdyż wycho­wy­wa­li­śmy się w róż­nych mia­stach – ina­czej wyglą­dały zaopa­trze­nie skle­pów i lokale kon­sump­cyjne w War­sza­wie, a ina­czej w Lubli­nie. Sta­ra­li­śmy się jed­nak uwzględ­nić rów­nież inne pol­skie mia­sta.

W cza­sach PRL-u kwi­tło życie towa­rzy­skie, obaj też mamy dużą liczbę krew­nych w róż­nych czę­ściach kraju. Odpu­sty, chrzciny i wesela były powo­dem do spo­tkań rodzin­nych, dzięki czemu obfi­cie czer­piemy ze wspo­mnień o suto zasta­wio­nych sto­łach, ówcze­snych potra­wach, ory­gi­nal­nych skład­ni­kach i sma­kach, które pamięta się przez dekady. Nasi rodacy zawsze dawali sobie radę – nawet gdy w kraju pano­wał per­ma­nentny kry­zys gospo­dar­czy, a na rynku bra­ko­wało żyw­no­ści.

Mamy nadzieję, że dzięki tej książce wrócą miłe wspo­mnie­nia i nie­je­den z Czy­tel­ni­ków przy­rzą­dzi danie, które pamięta z dzie­ciń­stwa czy mło­do­ści. Życzymy Pań­stwu sma­ko­wi­tej lek­tury!

Sła­wo­mir Koper, Mariusz Mucha

Rozdział 1. Kulinaria i polityka

Roz­dział 1

Kuli­na­ria i poli­tyka

Byt kształ­tuje świa­do­mość – ogło­sił kie­dyś Karol Marks i mimo że jego dok­tryna cał­ko­wi­cie się zdez­ak­tu­ali­zo­wała, to w tym wypadku trudno się z nim nie zgo­dzić. Nie bez powodu więk­szość kry­zy­sów spo­łeczno-poli­tycz­nych w PRL-u miała źró­dło w fatal­nym zaopa­trze­niu skle­pów. Także naj­waż­niej­szy z nich – strajki z 1980 roku, które osta­tecz­nie dopro­wa­dziły do upadku komu­ni­zmu nad Wisłą – miały eko­no­miczną przy­czynę. Bun­tu­jący się robot­nicy chcieli nie tylko lepiej zara­biać, lecz także mieć moż­li­wość zakupu pod­sta­wo­wych towa­rów kon­sump­cyj­nych, a szcze­gól­nie żyw­no­ści. Dopiero potem poja­wiły się postu­laty o cha­rak­te­rze poli­tycz­nym.

Kartki i kontyngenty

Pol­ska wyszła z dru­giej wojny świa­to­wej potwor­nie oka­le­czona. Naród poniósł ogromne straty demo­gra­ficzne (naj­więk­sze ze wszyst­kich wal­czą­cych stron w sto­sunku do liczby lud­no­ści), kraj został znisz­czony. Co nie padło ofiarą Niem­ców i dzia­łań wojen­nych, to zra­bo­wali Sowieci. Do tego doszły jesz­cze dra­styczna zmiana gra­nic i masowe prze­sie­dle­nia lud­no­ści. Nic zatem dziw­nego, że komu­ni­ści, któ­rzy zdo­byli wła­dzę nad Wisłą, sta­nęli przed trud­nym zada­niem. Cho­dziło o odbu­dowę kraju, prze­miany spo­łeczno-poli­tyczne, likwi­da­cję anal­fa­be­ty­zmu oraz o zapew­nie­nie spo­łe­czeń­stwu pod­staw egzy­sten­cji. Klu­czową kwe­stią było zagwa­ran­to­wa­nie regu­lar­nych dostaw pro­duk­tów żyw­no­ścio­wych, co miało uchro­nić wła­dze przed spo­łecz­nym nie­za­do­wo­le­niem i wyka­zać, że komu­ni­ści potra­fią zadbać o potrzeby lud­no­ści.

Gospo­dar­ska wizyta pierw­szego sekre­ta­rza KC PZPR Edwarda Gierka w Izbicku w woje­wódz­twie opol­skim, sier­pień 1978 roku.

Trudno okre­ślić, czy ówcze­śni decy­denci fak­tycz­nie wie­rzyli w suk­ces, tym bar­dziej że w Związku Sowiec­kim nie potra­fiono się upo­rać z tym pro­ble­mem przez ponad trzy­dzie­ści lat. Komu­ni­ści jed­nak zawsze sły­nęli z kre­atyw­no­ści w wyszu­ki­wa­niu odpo­wie­dzial­nych za ich porażki. Na począ­tek winą obar­czano znisz­cze­nia wojenne, potem doszli wewnętrzni wro­go­wie nowego ustroju oraz zachodni impe­ria­li­ści. Gdy temat uzna­wano za ograny, szu­kano kolej­nych win­nych, by na nich zrzu­cić odpo­wie­dzial­ność. Metodę tę sto­so­wano aż do końca socja­li­zmu nad Wisłą.

Począt­kowo dzia­ła­nia władz spo­tkały się ze spo­łeczną apro­batą. Wszy­scy zda­wali sobie sprawę, że kraj jest znisz­czony i trzeba go odbu­do­wać oraz uno­wo­cze­śnić. Dla­tego nie pro­te­sto­wano, gdy rzą­dzący prze­dłu­żyli oku­pa­cyjny sys­tem dys­try­bu­cji defi­cy­to­wych towa­rów. Objął nie tylko arty­kuły spo­żyw­cze, lecz także wyroby prze­my­słowe, takie jak buty, zapałki, nafta czy mydło.

Wpro­wa­dzono kartki na chleb, mąkę, kaszę, ziem­niaki, warzywa, mięso, tłusz­cze, cukier, sło­dy­cze, mleko, kawę, her­batę, sól i ocet. Sys­tem regla­men­ta­cyjny ist­niał wów­czas nie tylko w kra­jach brat­niego obozu, lecz także w pań­stwach zachod­nich nale­żą­cych do zwy­cię­skiej koali­cji. W Pol­sce zasto­so­wano jed­nak istotną poprawkę mającą obrzy­dzić życie wszel­kim wro­gom prze­mian nad Wisłą: kartki otrzy­my­wały wyłącz­nie osoby zatrud­nione i ich rodziny, nato­miast z sys­temu wyłą­czono ele­ment uznany za podej­rzany. Zali­czono do niego uchy­la­ją­cych się od obo­wiązku pracy, przed­wo­jen­nych urzęd­ni­ków, zie­mian i osoby uznane za wro­gów nowego ustroju. Zresztą ludzie ci mieli także duże pro­blemy ze zna­le­zie­niem zatrud­nie­nia, a zgod­nie ze sta­li­now­ską zasadą, kto nie pra­co­wał, ten nie jadł. Inna sprawa, że więk­szość z nich wcale nie marzyła o eta­cie w gospo­darce uspo­łecz­nio­nej.

Mimo regla­men­ta­cji sytu­acja zbyt­nio się nie popra­wiła, zatem wła­dze zna­la­zły win­nych. Ogło­szono, że przy­czyną złej sytu­acji na rynku żyw­no­ścio­wym jest postawa chło­pów. Jesz­cze w 1944 roku dekre­tem PKWN-u wpro­wa­dzono obo­wiąz­kowe dostawy, czyli przy­mu­sowy skup pro­duk­cji rol­nej, co spo­tkało się z opo­rem rol­ni­ków. Kon­tyn­genty były bowiem wyso­kie, a do tego usta­lane według nie do końca spre­cy­zo­wa­nych zasad. Naj­czę­ściej okre­ślali je urzęd­nicy zza biurka nie­ma­jący wie­dzy o spe­cy­fice pod­le­głego im terenu. Oczy­wi­ście był to też powód do korup­cji, a cza­sami do wyrów­ny­wa­nia pry­wat­nych pora­chun­ków.

Narzu­cane normy mogą budzić zdzi­wie­nie. Wła­ści­ciel gospo­dar­stwa o powierzchni czte­rech hek­ta­rów został zobli­go­wany do odda­wa­nia pań­stwu 120 kilo­gra­mów zboża, ale rol­nik posia­da­jący dzie­sięć hek­ta­rów ziemi ornej musiał prze­zna­czyć na kon­tyn­genty aż 1600 kilo­gra­mów.

Opor­nych chło­pów pięt­no­wano jako kuła­ków i wro­gów ustroju spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej. Nie­ba­wem też na wsi poja­wiły się bry­gady miej­skich akty­wi­stów siłą odbie­ra­ją­cych płody rolne i zwie­rzęta. Cza­sami przy­bie­rało to dra­styczne formy, zda­rzały się przy­padki bicia oraz bez­względ­nej gra­bieży.

Kon­tyn­genty ofi­cjal­nie znie­siono w czerwcu 1946 roku, ale była to decy­zja typowo poli­tyczna nie­ma­jąca uza­sad­nie­nia eko­no­micz­nego. Zbli­żało się bowiem refe­ren­dum, w któ­rym spo­łe­czeń­stwo miało wyra­zić apro­batę dla prze­mian w Pol­sce. Cho­ciaż komu­ni­ści przy­go­to­wy­wali się do fał­szer­stwa na ogromną skalę, zadbano, by na wsi popra­wiły się nastroje i jak naj­wię­cej rol­ni­ków rze­czy­wi­ście zagło­so­wało „3 x tak” (motyw ten uwzględ­nił reży­ser Syl­we­ster Chę­ciń­ski w swo­jej kome­dii o pery­pe­tiach Kar­gula i Paw­laka Sami swoi).

Jed­no­cze­śnie łago­dzono sys­tem regla­men­ta­cji towa­rów. W 1946 roku znie­siono kartki na zapałki, warzywa, kawę i her­batę, a w kolej­nych mie­sią­cach w wol­nej sprze­daży poja­wiły się sól, nafta i ziem­niaki. Cał­ko­wita likwi­da­cja sys­temu nastą­piła z począt­kiem 1949 roku, co wią­zało się z prze­ję­ciem przez pań­stwo cał­ko­wi­tej kon­troli nad ryn­kiem wewnętrz­nym w efek­cie bitwy o han­del. Wła­dze zda­wały sobie jed­nak sprawę, że jest to dzia­ła­nie przed­wcze­sne, i od razu wpro­wa­dziły bony tłusz­czowe, czyli kartki na sło­ninę, sma­lec, masło i mar­ga­rynę1.

Decy­zja o znie­sie­niu regla­men­ta­cji także miała pod­łoże poli­tyczne – wią­zała się z powsta­niem Pol­skiej Zjed­no­czo­nej Par­tii Robot­ni­czej (gru­dzień 1948 roku). Cho­dziło o poprawę nastro­jów spo­łecz­nych i czy­telny dowód, że zjed­no­cze­nie ruchu robot­ni­czego będzie skut­ko­wało suk­ce­sami gospo­dar­czymi. Przy oka­zji miało być potwier­dze­niem słusz­no­ści likwi­da­cji sek­tora pry­wat­nego. Nie zwró­cono jed­nak uwagi na nieco humo­ry­styczną oko­licz­ność. Koniec regla­men­ta­cji ogło­szono zale­d­wie dwa tygo­dnie po kon­gre­sie zjed­no­cze­nio­wym, co spo­wo­do­wało, że polep­sze­nie sytu­acji ryn­ko­wej można było zali­czyć do kate­go­rii cudu. I to nie tylko gospo­dar­czego.

Bitwa o handel, spółdzielczość i stonka

W kwiet­niu 1947 roku mini­ster prze­my­słu i han­dlu Hilary Minc na ple­num Pol­skiej Par­tii Robot­ni­czej ostro zaata­ko­wał sek­tory pry­watny i spół­dziel­czy, ogła­sza­jąc, że dochody pań­stwa w dużym stop­niu zasi­lają wła­sność nie­uspo­łecz­nioną. Miało to gro­zić powro­tem kapi­ta­li­zmu, na co par­tia nie mogła pozwo­lić. W tej sytu­acji przy­jęto roz­wią­za­nia mające wyeli­mi­no­wać wła­sność pry­watną z życia gospo­dar­czego kraju i umoż­li­wić prze­ję­cie kon­troli nad han­dlem i usłu­gami przez pań­stwo. W przy­szło­ści dzia­ła­nia te nazwano bitwą o han­del. Stała się ona jed­nym z głów­nych powo­dów póź­niej­szych pro­ble­mów gospo­dar­czych PRL-u.

Wpraw­dzie ofi­cjal­nie nie zamie­rzano likwi­do­wać sek­tora pry­wat­nego, lecz wyłącz­nie pod­dać go kon­troli pań­stwa, jed­nak w prak­tyce ozna­czało to uspo­łecz­nie­nie rynku. Odgór­nie narzu­cano ceny poszcze­gól­nych towa­rów, unie­moż­li­wia­jąc w ten spo­sób ini­cja­tywę pry­watną i dzia­łal­ność opartą na zysku. Na wła­ści­cieli skle­pów i punk­tów usłu­go­wych nakła­dano wyso­kie kary finan­sowe. Tra­fiali nawet do obo­zów pracy za rze­komą spe­ku­la­cję, czyli osią­ga­nie zbyt dużych docho­dów2.

Przy oka­zji warto zwró­cić uwagę na sto­sun­kowo mało znaną sprawę ruchu spół­dziel­czego. W cza­sach PRL-u dzia­łal­ność tego rodzaju została skom­pro­mi­to­wana (podob­nie jak wiele innych ini­cja­tyw spo­łecz­nych), nato­miast przed pierw­szą wojną świa­tową sta­no­wiła ważny ele­ment walki z zaborcą, a zara­zem prze­jaw pol­skiej toż­sa­mo­ści i ope­ra­tyw­no­ści. Jed­nym z jej pomy­sło­daw­ców był Ste­fan Żerom­ski. Pręż­nie dzia­łali w sze­re­gach spół­dziel­czych póź­niej­szy pre­zy­dent Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej Sta­ni­sław Woj­cie­chow­ski, Maria Dąbrow­ska czy filo­zof Edward Abra­mow­ski (pier­wo­wzór Szy­mona Gajowca z Przed­wio­śnia Żerom­skiego).

Ruch spół­dziel­czy miał sta­no­wić anti­do­tum na pol­skie wady naro­dowe. Jego akty­wi­ści udo­wad­niali, że nasi rodacy są zdolni do cięż­kiej, sys­te­ma­tycz­nej i wytrwa­łej pracy tak odle­głej od pol­skiej natury. Nie bez powodu pisarz Alek­san­der Świę­to­chow­ski mawiał, że prze­ciętny Polak dla zba­wie­nia kraju gotów jest rzu­cić się do Wisły i ją wypić, ale nie spo­sób nakło­nić go do codzien­nego wypi­ja­nia szklanki wody. Wtó­ro­wał mu Bole­sław Prus, uwa­ża­jąc, że wielu naszych roda­ków da sobie uciąć głowę dla ojczy­zny, ale nie będą regu­lar­nie cho­dzili do fry­zjera.

Nazwa „Spo­łem” poja­wiła się z ini­cja­tywy Woj­cie­chow­skiego, który za radą Żerom­skiego powo­łał mie­sięcz­nik o tej nazwie. Perio­dyk osią­gnął natych­mia­stowy suk­ces i wkrótce został prze­kształ­cony w dwu­ty­go­dnik. Oka­zało się, że ruch spół­dziel­czy w Pol­sce ma przed sobą wielką przy­szłość, co potwier­dziły jego losy w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym. Doszło wów­czas do zjed­no­cze­nia orga­ni­za­cji z tere­nów trzech zabo­rów pod szyl­dem „Spo­łem” Zwią­zek Spół­dzielni Spo­żyw­ców RP.

Cie­ka­wostką nato­miast pozo­staje fakt, że przed pierw­szą wojną świa­tową z ruchem spół­dziel­czym zwią­zał się pewien młody dzia­łacz PPS-Lewicy, który wszedł nawet do zarządu Lubel­skiej Spół­dzielni Spo­żyw­ców: Bole­sław Bie­rut. Nie prze­szko­dziło mu to po latach patro­no­wać znisz­cze­niu ruchu, cho­ciaż zacho­wał sym­pa­tię do Marii Dąbrow­skiej. Przy­szła pisarka pro­wa­dziła wów­czas miej­scową gazetę spół­dziel­czą i Bie­rut już w cza­sach PRL-u zadbał, by Dąbrow­ska – mimo swo­ich poglą­dów – doszła do poro­zu­mie­nia z komu­ni­stami.

Bitwa o han­del cał­ko­wi­cie zmie­niła pol­ski sys­tem gospo­dar­czy. Została prak­tycz­nie zli­kwi­do­wana trój­sek­to­ro­wość han­dlu (sklepy pań­stwowe, spół­dziel­cze i pry­watne) – ruch spół­dziel­czy na­dal miał ist­nieć, ale w for­mie oka­le­czo­nej i kary­ka­tu­ral­nej. Decy­zją władz zli­kwi­do­wano sen­sowną dzia­łal­ność gospo­dar­czą i han­del hur­towy, upań­stwo­wiono nale­żące do Spo­łem przed­się­bior­stwa i fabryki. Prze­jęto ponad pięć tysięcy skle­pów i pla­có­wek, a pozo­stałe pomi­jano przy dys­try­bu­cji towa­rów. Zmiany miały nadejść dopiero wraz z epoką Edwarda Gierka3.

Jesz­cze gorzej poto­czyły się losy han­dlu pry­wat­nego. Do 1949 roku liczba skle­pów spa­dła o połowę, a sek­tor pań­stwowy prze­jął całość obro­tów hur­to­wych i ponad osiem­dzie­siąt pro­cent han­dlu deta­licz­nego. Spo­wo­do­wało to poważne pro­blemy w zaopa­trze­niu, a w naj­gor­szej sytu­acji zna­la­zły się małe ośrodki miej­skie, gdzie sto­su­kowo łatwo likwi­do­wano pla­cówki pry­watne, nato­miast uspo­łecz­nione powsta­wały z dużymi opo­rami. Poza tym pań­stwowe sklepy funk­cjo­no­wały znacz­nie gorzej niż pry­watne, a ich per­so­nel z reguły nie dbał o zado­wo­le­nie klien­tów i dostępny asor­ty­ment. W efek­cie, aby zdo­być pod­sta­wowe towary, nale­żało się wybrać do więk­szego mia­sta. Gorzej, że przy oka­zji zlikwi­do­wano też pry­watne i spół­dziel­cze punkty skupu, co fatal­nie wpły­wało na zbyt pło­dów rol­nych. Wystą­piły też ogromne kło­poty z zaku­pem odpo­wied­nich narzę­dzi, odzieży czy środ­ków che­micz­nych koniecz­nych do ochrony upraw4.

W kon­se­kwen­cji przy­nio­sło to kata­stro­falną plagę stonki ziem­nia­cza­nej. Wła­dze oskar­żały ame­ry­kań­skich impe­ria­li­stów o zrzu­ca­nie chrząsz­czy z samo­lo­tów (począt­kowo na tere­nie Nie­miec­kiej Repu­bliki Demo­kra­tycz­nej, a potem Pol­ski), co – oczy­wi­ście – nie było prawdą. W poło­wie 1950 roku prasa ofi­cjal­nie oskar­żyła Stany Zjed­no­czone o pro­wa­dze­nie wojny bio­lo­gicz­nej. Ogło­szono, że przy pol­skim wybrzeżu Ame­ry­ka­nie zrzu­cili do Bał­tyku pojem­niki ze stonką, skąd owady roz­po­częły inwa­zję na uprawy w naszym kraju. Nikt jed­nak nie wyja­śnił, jak stonka wydo­stała się z pojem­ni­ków i dotarła do brzegu.

W rze­czy­wi­sto­ści owad zwany żukiem z Kolo­rado poja­wił się we Fran­cji w 1922 roku wraz z trans­por­tem ziem­nia­ków zza oce­anu i do wybu­chu wojny opa­no­wał znaczną część kon­ty­nentu. W naj­bar­dziej zor­ga­ni­zo­wany spo­sób zwal­czano go na tere­nie Trze­ciej Rze­szy, gdzie człon­ko­wie Hitler­ju­gend masowo zbie­rali stonkę na polach, podob­nie jak kilka lat póź­niej akty­wi­ści pol­skich orga­ni­za­cji mło­dzie­żo­wych. Nikt jed­nak w Niem­czech nie oskar­żał wroga o wojnę bio­lo­giczną, gdyż tego rodzaju zarzuty byłyby zbyt absur­dalne nawet jak na moż­li­wo­ści hitle­row­skiej pro­pa­gandy.

Plaga stonki sta­no­wiła natu­ralną klę­skę, któ­rej kolejno doświad­czały kraje euro­pej­skie. W Pol­sce przy­brała kata­stro­falne roz­miary z powodu ostrego defi­cytu środ­ków owa­do­bój­czych – jed­nego z efek­tów bitwy o han­del. Co wię­cej, ogromne mono­kul­tu­rowe pola two­rzo­nych wła­śnie PGR-ów były ide­al­nym sie­dli­skiem dla żero­wa­nia i roz­woju stonki. Pasia­ste owady przy­sto­so­wały się rów­nież do kon­sump­cji bakła­ża­nów, papryki i pomi­do­rów, co być może wyja­śnia nie­obec­ność na pol­skich sto­łach w póź­niej­szych latach dwóch pierw­szych z tych warzyw.

Dla komu­ni­stów stonka była jed­nak praw­dzi­wym darem nie­bios. Mieli bowiem kolejny powód, by wyja­śnić nie­do­bory na rynku żyw­no­ścio­wym, a przy oka­zji zjed­no­czyć naród wokół wspól­nego zagro­że­nia. Oczy­wi­ście dostało się kuła­kom i ame­ry­kań­skim impe­ria­li­stom, a nawet księ­żom, któ­rzy ponoć odra­dzali prace spo­łeczne w nie­dziele. PRL-owscy pro­pa­gan­dzi­ści w odpo­wie­dzi uło­żyli nastę­pu­jącą rymo­wankę:

„Nie lek­ce­waż sobie stonki,

nie mów: »Trzy czy cztery dzionki«.

Nie zaważy prze­cież wiele,

będę tępić ją w nie­dzielę”.

Hałas medialny wokół zwal­cza­nia stonki przy­brał roz­miary wcze­śniej nie­spo­ty­kane, a więk­szość spo­łe­czeń­stwa bez­kry­tycz­nie wie­rzyła w for­so­waną nar­ra­cję5.

PGR-y, spółdzielnie produkcyjne i świniobicie

Cen­tral­nie ste­ro­wana gospo­darka nie była jed­nak w sta­nie zapew­nić odpo­wied­niej podaży żyw­no­ści, zatem przed skle­pami regu­lar­nie two­rzyły się ogromne kolejki. Dostawy nie zaspo­ka­jały potrzeb klien­tów i w punk­tach sprze­daży docho­dziło do dan­tej­skich scen.

„Starsi kłó­cili się i klęli – skar­żył się pewien miesz­ka­niec Lubar­towa – dzieci pła­kały strasz­nie, kości trzesz­czały i obry­wały się guziki. Ja po 2 godzi­nach sta­nia dosta­łem litr octu – ba, w chwili doci­śnię­cia mnie do skrzyni z gwoź­dziami podar­łem odświętne spodnie. Nie wszy­scy kupili wtedy nawet ocet”6.

W tej sytu­acji w sierp­niu 1951 roku ponow­nie wpro­wa­dzono kartki na żyw­ność. Począt­kowo na mięso i jego prze­twory (na­dal obo­wią­zy­wała regla­men­ta­cja tłusz­czów), potem poszło już lawi­nowo: masło, olej, mydło, środki pio­rące, cukier, sło­dy­cze. Sys­tem utrzy­mał się przez trzy lata, a jego znie­sie­niu towa­rzy­szyła gwał­towna pod­wyżka cen. Był to kolejny cios w spo­łe­czeń­stwo ze strony pań­stwa, bowiem w paź­dzier­niku 1950 roku doko­nano już dra­stycz­nej reformy walu­to­wej. Wpro­wa­dzono nowego zło­tego po bar­dzo nie­ko­rzyst­nym kur­sie dla lud­no­ści, a wymiana ude­rzyła w zasoby gotówki prze­trzy­my­wa­nej w domach. W ten spo­sób unie­waż­niono około sześć­dzie­się­ciu pro­cent pie­nię­dzy znaj­du­ją­cych się w obiegu.

Sys­tem kart­kowy jed­nak się nie spraw­dzał. Główną przy­czyną nie­po­wo­dze­nia był fakt, że w Pol­sce nie powio­dła się kolek­ty­wi­za­cja rol­nic­twa, a co za tym idzie – regu­larny odbiór sta­łych kon­tyn­gen­tów narzu­co­nych na lud­ność wiej­ską. Nie przy­jęły się spół­dziel­nie pro­duk­cyjne zrze­sza­jące indy­wi­du­al­nych rol­ni­ków, któ­rzy gospo­da­ro­wali wspól­nie, by pod­nieść wydaj­ność. Wpraw­dzie ich liczba się­gnęła pra­wie dzie­się­ciu tysięcy, ale obej­mo­wały zale­d­wie dzie­więć pro­cent użyt­ków rol­nych. Chłopi nie chcieli przy­stę­po­wać do spół­dzielni, widząc w tym zamach na ich wła­sność i próbę orga­ni­za­cji koł­cho­zów na wzór sowiecki. Nie poma­gały naci­ski władz – kolek­ty­wi­za­cja była w Pol­sce ska­zana na porażkę, do czego mil­cząco przy­znano się pod­czas odwilży po śmierci Sta­lina, gdy więk­szość spół­dzielni roz­wią­zano.

Jesz­cze gorzej przed­sta­wiała się ren­tow­ność Pań­stwo­wych Gospo­darstw Rol­nych powsta­ją­cych głów­nie na Zie­miach Odzy­ska­nych. Łącz­nie PGR-y objęły dwa­na­ście pro­cent grun­tów ornych, a zyski z ich dzia­łal­no­ści były bar­dzo dys­ku­syjne. Pochła­niały bowiem aż połowę wydat­ków na inwe­sty­cje rolne, a tylko jedna trze­cia gospo­darstw nie przy­no­siła strat. Więk­szość z nich balan­so­wała w oko­licy zera, zaś wyniki eko­no­miczne zale­żały od uro­dzaju i pogody. W tej sytu­acji naj­więk­szą rolę odgry­wały kon­tyn­genty ścią­gane z gospo­darstw indy­wi­du­al­nych. I wła­śnie tam napo­ty­kano naj­więk­szy opór. Aby zmniej­szyć obcią­że­nie, chłopi sto­so­wali różne metody, z któ­rych naj­waż­niej­sze było roz­pi­sa­nie posia­da­nej ziemi na poszcze­gól­nych człon­ków rodziny. Kon­tyn­genty zabie­rały ze wsi aż 85 pro­cent zapa­sów zbóż oraz połowę pro­duk­cji ziem­nia­ków i zwie­rząt rzeź­nych7.

Chłopi zwle­kali z reali­za­cją kon­tyn­gen­tów, oba­wia­jąc się, że ich szybka dostawa spo­wo­duje pod­nie­sie­nie norm na kolejny rok. Przy oka­zji kry­ty­ko­wali fatalną orga­ni­za­cję punk­tów skupu, któ­rych było nie­wiele, pra­co­wały zbyt krótko, a ich per­so­nel spra­wiał wra­że­nie kom­plet­nie nie­za­in­te­re­so­wa­nego swo­imi obo­wiąz­kami. Bra­ko­wało też odpo­wied­nich miejsc do prze­cho­wy­wa­nia plo­nów, które pod­czas desz­czo­wej pogody gniły pod gołym nie­bem. Do tego ter­miny skupu wyzna­czano bez uwzględ­nia­nia spe­cy­fiki pracy na roli i zda­rzało się, że chłopi musieli prze­ry­wać żniwa lub wykopki, by wypeł­nić zobo­wią­za­nia. Dodat­kowo ceny wyzna­czane przez pań­stwo były zbyt niskie i nie uwzględ­niały rze­czy­wi­stych kosz­tów.

Wła­dze nie przej­mo­wały się jed­nak sprze­ci­wem rol­ni­ków, a metody przy­musu sta­wały się coraz bar­dziej surowe. Gdy nie poma­gały próby ośmie­sza­nia czy kom­pro­mi­ta­cji, do akcji wkra­czały bojówki mło­dzie­żowe i funk­cjo­na­riu­sze mili­cji. Docho­dziło do samo­wol­nych rekwi­zy­cji i prze­mocy fizycz­nej. Nakła­dano grzywny, a najbar­dziej oporni tra­fiali do aresztu lub nawet otrzy­my­wali wyroki wię­zie­nia.

Fil­mową ilu­stra­cją tych dzia­łań są sceny z pią­tego odcinka serialu Dom (Ponad 200 czwart­ków), kiedy to na pod­war­szaw­ską wieś dotarła bojówka stu­dencka, rekwi­ru­jąc gospo­da­rzowi całość posia­da­nego ziarna. Nie pozo­sta­wiono nawet zapasu na siew, tłu­ma­cząc, że nie wywią­zał się z obo­wiąz­ko­wych dostaw, a przez takich jak on w War­sza­wie poprzed­niego dnia nie było chleba. Roz­wście­czony rol­nik w akcie despe­ra­cji zaczął zarzy­nać sie­kierą swoje kury, krzy­cząc, żeby zabrali mu wszystko. Scena mocno zapada w pamięć. Szcze­gólne dyle­maty prze­ży­wał główny boha­ter Andrzej Talar, który – sam pocho­dząc ze wsi – nie do końca był prze­ko­nany o słusz­no­ści takiego postę­po­wa­nia.

Do naj­gło­śniej­szych przy­pad­ków nad­użyć zwią­za­nych z rekwi­zy­cjami doszło w powie­cie gry­fic­kim na Pomo­rzu Zachod­nim. Bry­gada Związku Mło­dzieży Pol­skiej potrak­to­wała par­tyjne zale­ce­nia dosłow­nie i zabrała opor­nym chło­pom wszystko, co posia­dali.

„W sto­do­łach i na stry­chach roz­bi­jano ściany, zry­wano pułapy – rela­cjo­no­wał jeden z pro­ku­ra­to­rów bada­ją­cych sprawę. – W miesz­ka­niach wyrzu­cano ubra­nia i bie­li­znę z szaf na zie­mię, czę­sto uszka­dza­jąc szafy, z łóżek zwa­lano pościel, zry­wano ze ścian obrazy, zry­wano tapety, roz­bi­jano piece, uszka­dzano meble, prze­wra­cano i tłu­czono naczy­nia z sokiem i inną zawar­to­ścią, wyle­wa­jąc na pod­łogę, zja­dano zna­le­zione arty­kuły żyw­no­ściowe, jak jajka, sło­ninę, kieł­basę”8.

Jed­nego z chło­pów zmu­szono do sie­dze­nia przez wiele godzin okra­kiem na beczce, czemu przy­glą­dała się reszta spę­dzo­nych miesz­kań­ców. Ze wsi wywie­ziono prak­tycz­nie wszystko, nie zosta­wia­jąc chło­pom nawet ziarna na siew czy wyży­wie­nie rodzin. Sprawą zajęło się Biuro Poli­tyczne KC PZPR, potę­pia­jąc dzia­ła­nia bojówki jako „łama­nie linii par­tyj­nej” i „jaskrawe pogwał­ce­nie pra­wo­rząd­no­ści”9. Roz­wią­zano komi­tet powia­towy par­tii w Gry­fi­cach, a nie­któ­rzy winni otrzy­mali nawet wyroki ska­zu­jące.

Sytu­acja na wsi nie popra­wiła się zna­cząco nawet po odwilży 1956 roku. Znie­siono co prawda obo­wiąz­kowe dostawy mleka, o trzy­dzie­ści pro­cent zma­lały normy dostar­cza­nia zboża oraz pod­nie­siono ceny obo­wiąz­kowego skupu, jed­nak pod­sta­wowe zobo­wią­za­nia nie ule­gły zmia­nie10.

Mimo wszel­kiego rodzaju szy­kan obo­wiąz­kowe kon­tyn­genty nie speł­niały swo­jej funk­cji, tym bar­dziej że chłopi pro­wa­dzili nie­le­galny han­del i ubój zwie­rząt. Poma­gał im w tym… lokalny apa­rat par­tyjny powią­zany z nimi rodzin­nie i towa­rzy­sko. Ludzie ci dosko­nale zda­wali sobie sprawę, że gdyby rol­nicy „nie bili na lewo, toby wyzdy­chali”. Przy­jęto zasadę, że z trzech świń hodo­wa­nych w chle­wie jedna jest prze­zna­czona dla pań­stwa, druga na sprze­daż, a trze­cia do nie­le­gal­nego uboju. Z tego też powodu omi­jano prze­pisy naka­zu­jące reje­stra­cję zwie­rząt, zmie­niano ich płeć w doku­men­tach, by umoż­li­wić repro­duk­cję, a przede wszyst­kim korum­po­wano kon­tro­le­rów. Wśród chło­pów rosło prze­ko­na­nie o braku opła­cal­no­ści uprawy i hodowli, gdyż im wię­cej odno­sili suk­ce­sów, tym wię­cej musieli oddać pań­stwu. Utrwa­lały się przy­zwo­le­nie na oszu­stwo i wszel­kiego rodzaju kom­bi­na­cje. Warto jed­nak pamię­tać, że gdyby nie pod­zie­mie gospo­dar­cze na wsi, sytu­acja z zaopa­trze­niem kraju byłaby jesz­cze trud­niej­sza11.

Nor­malną prak­tyką sto­so­waną nie­mal przez wszyst­kie pol­skie rodziny był udział w nie­le­gal­nym świ­nio­bi­ciu. Jeden z auto­rów (S.K.) dosko­nale pamięta, jak jego rodzice raz do roku jeź­dzili do wuja miesz­ka­ją­cego w pod­war­szaw­skich Mar­kach, który przed świę­tami Bożego Naro­dze­nia kupo­wał dorod­nego pro­siaka. Zwie­rzę zabi­jano w garażu, a udzia­łowcy dzie­lili się łupem. Z reguły w pro­ce­de­rze brały udział cztery osoby, a pro­siaka dzie­lono tak, by każdy dostał choć kawa­łek szynki oraz inne atrak­cyjne rodzaje mięsa. W sprawę obo­wiąz­kowo wta­jem­ni­czony był zna­jomy wete­ry­narz, który – w zamian za swoją część łupu – badał mięso. Wszystko działo się po zmroku, cho­ciaż sąsie­dzi wuja i tak dosko­nale wie­dzieli, co wła­śnie dzieje się na jego pose­sji. Sami zresztą postę­po­wali podob­nie.

Mięso kon­ser­wo­wano w sale­trze, a smaku tam­tej szynki autor ni­gdy nie zapo­mni. Oczy­wi­ście znaczną część pro­siaka od razu prze­ra­biano na wędliny i wędzono, a potem zamra­żano. Dzięki temu część docze­kała nawet Wiel­ka­nocy.

O takich prak­ty­kach – oczy­wi­ście – powszech­nie wie­dziano, ale wła­dze z reguły przy­my­kały oczy, zna­jąc sytu­ację na rynku żyw­no­ścio­wym. Z tego też powodu tole­ro­wano dzia­łal­ność tak zwa­nych bab z cie­lę­ciną han­dlu­ją­cych mię­sem z uboju jałó­wek. Cie­lę­cina była prak­tycz­nie nie­obecna w skle­pach, ale nie­le­gal­nie jej zakup był jak naj­bar­dziej moż­liwy. W kary­ka­tu­ralny spo­sób uka­zał to Sta­ni­sław Bareja w Misiu, gdzie miej­scem dys­try­bu­cji mięsa był kiosk Ruchu, a jego sprze­daż głów­nym zaję­ciem eks­pe­dientki.

Sta­łym wido­kiem na osie­dlach miast PRL-u były też han­dlarki jaj pro­sto od chłopa. Z reguły miały sta­łych odbior­ców. Infor­ma­cje o ich dzia­łal­no­ści szybko się roz­cho­dziły i na brak klien­tów ni­gdy nie narze­kały. Nie­które z nich przy­wo­ziły ze wsi także swoj­ską śmie­tanę, z którą ta naby­wana w skle­pach nie mogła się rów­nać.

Innym efek­tem ubocz­nym nie­do­bo­rów żyw­no­ścio­wych był roz­wój łowiec­twa. Zarówno tego jak naj­bar­dziej legal­nego, jak i kłu­sow­nic­twa. Odstrze­lona zwie­rzyna po zba­da­niu przez wete­ry­na­rza tra­fiała bowiem w ręce myśli­wych, co znacz­nie wzbo­ga­cało jadło­spis ich rodzin. Pewną część naby­wały eks­klu­zywne lokale gastro­no­miczne, sprze­da­wano też mięso zna­jo­mym czy sąsia­dom. Cza­sami przy­bie­rało to aneg­do­tyczny cha­rak­ter, jak w przy­padku zna­jo­mych współ­au­tora (S.K.) miesz­ka­ją­cych w Ostrowcu Świę­to­krzy­skim. Byli dość zamoż­nymi ludźmi i przed Bożym Naro­dze­niem nabyli zająca. Powie­sili zwie­rzaka na bal­ko­nie, by odpo­wied­nio skru­szał (miesz­kali na pierw­szym pię­trze) – i pew­nej nocy tro­feum znik­nęło. Naj­wy­raź­niej jeden z sąsia­dów nie mógł znieść epa­to­wa­nia zamoż­no­ścią i zadbał, by wła­śnie on w to Boże Naro­dze­nie raczył się com­brem i pasz­te­tem z zająca.

Na tere­nach pod­miej­skich i na wsi dość popu­larna była w PRL-u hodowla gołębi. Stado raso­wych brajtsz­wan­ców miał rów­nież boha­ter serialu w reży­se­rii Sta­ni­sława Barei Alter­na­tywy 4, Józef Bal­ce­rek (Witold Pyr­kosz), z któ­rymi nie roz­stał się mimo prze­no­sin z war­szaw­skiego Tar­gówka do wie­żowca na Ursy­no­wie. Nie­które egzem­pla­rze tra­fiały cza­sami do garnka. Ten, kto ni­gdy nie jadł deli­kat­nego rosołu z gołę­bia i jego odpo­wied­nio przy­pra­wio­nego mięsa, wiele stra­cił.

Obo­wiąz­kowe dostawy znie­siono dopiero pod koniec 1971 roku.

Afera mięsna

Wła­dze na­dal nie potra­fiły się upo­rać z zaopa­trze­niem skle­pów w żyw­ność. Pro­blem ten ura­stał do rangi sprawy poli­tycz­nej. Jed­nak rzą­dzący nie mogli prze­cież przy­znać, że jest on spo­wo­do­wany nie­wy­dol­no­ścią sys­temu gospo­dar­czego. Wciąż szu­kano zatem win­nych zaist­nia­łej sytu­acji.

Wyeks­plo­ato­wano już temat stonki (cał­kiem nie­złe efekty przy­nio­sły opry­ski pesty­cy­dami), a ame­ry­kań­scy impe­ria­li­ści i zachod­nio­nie­mieccy rewi­zjo­ni­ści także prze­stali już robić na kim­kol­wiek wra­że­nie. W tej sytu­acji uznano, że winę należy zrzu­cić na spe­ku­lan­tów i oszu­stów gospo­dar­czych.

Naj­więk­sze zna­cze­nie dla nastro­jów spo­łecz­nych miały dostawy mięsa i jego prze­two­rów – w tym sek­to­rze popyt zawsze prze­wyż­szał podaż. Nie jest jed­nak prawdą, że przez całą epokę PRL-u jatki stra­szyły pustymi hakami, bowiem w cza­sach Wła­dy­sława Gomułki zaopa­trze­nie można było uznać za względ­nie przy­zwo­ite. Doty­czyło to jed­nak wyłącz­nie tanich gatun­ków wędlin – sal­ce­sonu, kaszanki czy pod­rzęd­nej kieł­basy. Zdo­by­cie szynki, bale­ronu i polę­dwicy sta­no­wiło już poważny kło­pot, a w spo­łe­czeń­stwie dało się zauwa­żyć coraz bar­dziej wyra­fi­no­wany gust. Z koniecz­no­ści tole­ro­wano więc dzia­łal­ność pry­wat­nych masarni, zda­jąc sobie sprawę, że bez ich pro­duk­cji rynek han­dlu mię­sem uległby cał­ko­wi­tej desta­bi­li­za­cji. Przy oka­zji wła­dze sto­so­wały różne metody ogra­ni­cza­jące popyt, z któ­rych najbar­dziej widoczny był obo­wią­zu­jący od 1959 roku zakaz han­dlu mię­sem w ponie­działki. W ten dzień sklepy i sto­iska były zamknięte, a na sto­łów­kach i w restau­ra­cjach ser­wo­wano potrawy jar­skie. W efek­cie komen­to­wano zło­śli­wie, że kato­licy poszczą w piątki, a mark­si­ści w ponie­działki.

Ogra­ni­cze­nie podaży lep­szych gatun­ków mięsa i wędlin było zgodne z prze­ko­na­niami Wła­dy­sława Gomułki. Towa­rzysz Wie­sław uwa­żał bowiem, że spo­łe­czeń­stwo powinno kon­ten­to­wać się kaszanką i pasz­te­tową, a nie marzyć o szynce. Na podobne luk­susy czas miał nadejść dopiero w przy­szło­ści. Jed­nak naród naj­wy­raź­niej nie zamie­rzał cze­kać. W tej sytu­acji konieczne było zna­le­zie­nie win­nych i wymie­rze­nie im naj­ostrzej­szych kar.

18 kwiet­nia 1964 roku na war­szaw­skim Okę­ciu aresz­to­wano 44-let­niego Sta­ni­sława Waw­rzec­kiego, dyrek­tora pań­stwo­wego przed­się­bior­stwa Miej­ski Han­del Mię­sem War­szawa-Praga. Od dłuż­szego czasu pozo­sta­wał pod obser­wa­cją mili­cji i dosko­nale nada­wał się do roli kozła ofiar­nego. Zaj­mo­wał wyso­kie sta­no­wi­sko, decy­do­wał o dosta­wach do poszcze­gól­nych skle­pów, a co naj­waż­niej­sze – chęt­nie przyj­mo­wał łapówki.

Jesz­cze tego samego dnia wie­czo­rem mili­cja wkro­czyła do jego miesz­ka­nia. Rewi­zja trwała całą noc, funk­cjo­na­riu­sze szu­kali śla­dów prze­stęp­czej dzia­łal­no­ści dyrek­tora. Łup był obfity – zabez­pie­czono ponad dwa kilo­gramy złota i 34 tysiące dola­rów. Nie­ba­wem ruszyły kolejne aresz­to­wa­nia. Łącz­nie zatrzy­mano dwu­dzie­stu sied­miu kie­row­ni­ków skle­pów mię­snych, jede­na­stu wła­ści­cieli pry­wat­nych masarni oraz rów­nież jede­na­stu pra­cow­ni­ków dyrek­cji MHM. Za kraty tra­fiło ponad trzy­sta osób (w tym człon­ko­wie Pań­stwo­wej Inspek­cji Han­dlo­wej), zaś w lako­nicz­nym komu­ni­ka­cie pra­so­wym poin­for­mo­wano, że ludzie ci podej­rze­wani są o „kra­dzież znacz­nych ilo­ści mięsa i jego prze­two­rów”.

„Nastą­piły aresz­to­wa­nia pra­cow­ni­ków i kie­row­nic­twa – wspo­mi­nał były pra­cow­nik zakła­dów mię­snych na Słu­żewcu, Sła­wo­mir Rost­kow­ski – (…) łącz­nie ze wszyst­kimi dyrek­to­rami. Aresz­to­wa­nia trwały przez okres kilku mie­sięcy. Przy­jeż­dżali pano­wie na por­tier­nię, wzy­wali tele­fo­nicz­nie poje­dyn­cze osoby po nazwi­skach i odwo­zili do komendy sto­łecz­nej”12.

Pro­wa­dzący śledz­two za wszelką cenę chcieli potwier­dzić ist­nie­nie i dzia­łal­ność mafii mię­snej. Aresz­to­wa­nych bru­tal­nie prze­słu­chi­wano, by wymu­sić odpo­wied­nie zezna­nia.

„Spa­łem rano, kiedy przy­szli – opo­wia­dał inny z pra­cow­ni­ków tych samych zakła­dów, Jan Sło­niew­ski. – Zwi­nęli mnie i wywieźli na Rako­wiecką. Ja się do niczego nie przy­zna­wa­łem, to dla­tego mnie tor­tu­ro­wali. Zarzu­cali mi, że sprze­da­wa­łem [kra­dzione] sal­ce­sony i kaszankę”13.

Pro­dukty te nale­żały do naj­tań­szych wyro­bów na rynku, ale śled­czy nie zwra­cali uwagi na podobne dro­bia­zgi. W aresz­cie zna­lazł się też inny z pra­cow­ni­ków masarni, który przy­znał, że cza­sami, wycho­dząc z pracy do domu, zabie­rał ze sobą dwa, trzy ser­delki…

Nie była to pierw­sza afera gospo­dar­cza epoki zwią­zana ze sprze­dażą mięsa i jego prze­two­rów. Cztery lata wcze­śniej aresz­to­wano dyrek­tora zakła­dów mię­snych w Szcze­ci­nie wraz ze współ­pra­cow­ni­kami. Śledz­two ujaw­niło, że na wielką skalę fał­szo­wali fak­tury i zawy­żali straty powstałe przy uboju, a uzy­skane nad­wyżki nie­le­gal­nie tra­fiały do obrotu han­dlo­wego. Sprawę szybko jed­nak wyci­szono, oka­zało się bowiem, że w aferę zamie­szani są także miej­scowi nota­ble par­tyjni, a do trans­portu skra­dzio­nego mięsa uży­wano samo­cho­dów nale­żą­cych do Naj­wyż­szej Izby Kon­troli. Dyrek­tor bez roz­głosu powę­dro­wał do wię­zie­nia, a kilku funk­cjo­na­riu­szy stra­ciło pracę.

Jed­nak w war­szaw­skim przy­padku zale­ce­nia z KC były jasne: Waw­rzec­kiego i resztę oskar­żo­nych należy uznać za win­nych, a wyroki mają odstra­szyć pozo­sta­łych afe­rzy­stów. Zre­zy­gno­wano z obo­wią­zu­ją­cego jesz­cze wów­czas Kodeksu postę­po­wa­nia kar­nego z marca 1928 roku, który za podobne prze­stęp­stwa prze­wi­dy­wał karę do pię­ciu lat pozba­wie­nia wol­no­ści. Pro­ces miał się odbyć według dekretu Tym­cza­so­wego Rządu Jed­no­ści Naro­do­wej z 1945 roku, który pozwa­lał na orze­cze­nie kary śmierci i unie­moż­li­wiał ape­la­cję od wyroku.

Obrońcy oskar­żo­nych zło­żyli pro­test, uzna­jąc tryb doraźny za bez­pod­stawny, został on jed­nak odrzu­cony. Zigno­ro­wano rów­nież kry­tyczne uwagi adwo­ka­tów doty­czące składu sędziow­skiego. Cho­ciaż bowiem pro­ces toczył się przed Sądem Woje­wódz­kim, wśród orze­ka­ją­cych nie zna­lazł się żaden sędzia z wła­ści­wego wydziału. Roz­pra­wie miał prze­wod­ni­czyć Roman Kryże z Sądu Naj­wyż­szego znany ze skraj­nego ser­wi­li­zmu wobec władz. W cza­sach sta­li­now­skich bez opo­rów ska­zy­wał na karę śmierci żoł­nie­rzy Armii Kra­jo­wej. Mówiono o nim nawet, że ma wła­sny, pry­watny cmen­tarz.

Zbrodnia w majestacie prawa

Prasa każ­dego dnia przy­no­siła mro­żące krew w żyłach szcze­góły. Twier­dzono, że sys­tem okra­da­nia spo­łe­czeń­stwa funk­cjo­no­wał od dzie­się­ciu lat, mięso lep­szych gatun­ków mie­szano z gor­szym, sprze­da­wano po wyż­szej cenie, a kra­dzione nad­wyżki nie­le­gal­nie upłyn­niano. Na jaw wyszedł także pro­ce­der mocze­nia mięsa, by przy­bie­rało na wadze. Po kraju krą­żyły naj­dziw­niej­sze plotki – opo­wia­dano, że afe­rzy­ści fasze­ro­wali pasz­te­tową mokrym papie­rem toa­le­to­wym. To absurd, gdyż środki higieny nale­żały w tym cza­sie do towa­rów defi­cy­to­wych.

Oszustw fak­tycz­nie doko­ny­wano na wielką skalę, ale głów­nie poprzez fał­szo­wa­nie gatun­ków sprze­da­wa­nych wędlin, gdy bez pro­blemu wyko­rzy­sty­wano naiw­ność klien­tów. Ceny i wagę zaokrą­glano w górę, pra­cow­nicy bez żad­nych skru­pu­łów korzy­stali też z dostaw dla wła­snego użytku. Część towaru w ogóle nie tra­fiała na skle­powe półki – sprze­da­wano go spod lady za wyż­szą cenę, ewen­tu­al­nie wymie­niano na inne defi­cy­towe towary.

Media umie­jęt­nie pod­grze­wały atmos­ferę, kolejne rela­cje z pro­cesu wzma­gały spo­łeczne obu­rze­nie. Suge­ro­wano, że to wła­śnie z powodu dzia­łal­no­ści Waw­rzec­kiego i jego kom­pa­nów sto­lica ni­gdy nie była odpo­wied­nio zaopa­try­wana. Tytuły pra­sowe nawo­ły­wały do egze­ku­cji spe­ku­lan­tów. Sprawa karna prze­kształ­ciła się w aferę poli­tyczną. Wła­dze posta­no­wiły mak­sy­mal­nie wyko­rzy­stać tę oka­zję, by wska­zać spo­łe­czeń­stwu przy­czynę kło­po­tów gospo­dar­czych. Winą obar­czono nie sys­tem, lecz afe­rzy­stów żeru­ją­cych na współ­o­by­wa­te­lach.

„Okra­dali na miliony pań­stwo i nas, zwy­kłych klien­tów – emo­cjo­no­wał się lek­tor Pol­skiej Kro­niki Fil­mo­wej. – Dopro­wa­dzeni z aresztu świad­ko­wie opo­wia­dają, jak dzia­łał ten prze­stęp­czy gang. Jak z ubyt­ków, odpa­dów, nie­do­wa­żeń i supe­rat czer­pano tak zwane uboczne zyski. Jedni dawali łapówki, inni je brali”14.

Od samego początku uwaga wszyst­kich była skie­ro­wana na Sta­ni­sława Waw­rzec­kiego. Media nazy­wały go „dyk­ta­to­rem mię­snym Śród­mie­ścia”, powszech­nie uwa­żano, że to wła­śnie on kie­ro­wał prze­stęp­czą machiną.

„Główni oskar­żeni, szcze­gól­nie pierw­szy oskar­żony, Waw­rzecki – tłu­ma­czył adwo­kat Jacek Wasi­lew­ski – w ogóle nie może być nazy­wany zło­dzie­jem. On nic nie kradł, on przyj­mo­wał łapówki. Wyglą­dało to cza­sem w spo­sób pra­wie humo­ry­styczny, że wpa­dał do jakie­goś kie­row­nika sklepu i mówił tak: »Kochany, idę na przy­ję­cie do takiego i takiego i muszę mu coś zanieść, kop­snij tu 2 tys. Na tym pole­gała jego dzia­łal­ność, a nie na tym, że on kradł mie­nie pocho­dzące z zakła­dów”15.

Waw­rzecki przy­znał się do przy­ję­cia łapó­wek w astro­no­micz­nej wyso­ko­ści 3,5 miliona zło­tych (śred­nia kra­jowa wyno­siła wów­czas około 1,8 tysiąca zło­tych mie­sięcz­nie). Nie wia­domo, ile było w tym prawdy, jest jed­nak pewne, że nie afi­szo­wał się ze swoim mająt­kiem. Dosko­nale wie­dział, że w komu­ni­zmie nie można się chwa­lić bogac­twem. Bar­dziej zale­żało mu na zabez­pie­cze­niu bytu rodziny. Zresztą jako dyrek­tor waż­nej insty­tu­cji miał zapew­nio­nych wiele dodat­ko­wych świad­czeń, ponoć też utrzy­my­wał zna­ko­mite kon­takty z pro­mi­nen­tami z władz par­tyj­nych.

Pod­czas roz­prawy przy­znał się do łapow­nic­twa, gdyż otrzy­mał gwa­ran­cje łagod­nego wymiaru kary. Suge­ro­wano, że – podob­nie jak w Szcze­ci­nie – w prze­stęp­czy pro­ce­der zamie­szani byli wyżsi funk­cjo­na­riu­sze ze sto­łecz­nego KW PZPR i w zamian za nie­ujaw­nia­nie ich nazwisk miał otrzy­mać nie­wielki wyrok, a potem zostać uła­ska­wiony.

Pro­ku­ra­tor doma­gał się naj­wyż­szego wymiaru kary dla trzech głów­nych oskar­żo­nych, osta­tecz­nie na karę śmierci przez powie­sze­nie ska­zano wyłącz­nie Waw­rzec­kiego. Nato­miast wobec Hen­ryka Gra­dow­skiego (dyrek­tor MHM War­szawa Praga-Pół­noc) i Kazi­mie­rza Witow­skiego (dyrek­tor MWM War­szawa Praga-Połu­dnie) orze­czono kary doży­wot­niego wię­zie­nia. Pozo­sta­łym oskar­żo­nym wymie­rzono mniej­sze (cho­ciaż rów­nież surowe) wyroki, a nie­szczę­sny wiel­bi­ciel ser­del­ków z zakła­dów mię­snych na Słu­żewcu dostał dzie­więć lat.

Podobno jeden z sędziów orze­ka­ją­cych w pro­ce­sie, Fau­styn Wołek, nie chciał się zgo­dzić na pod­pi­sa­nie kary śmierci. Nie zgło­sił jed­nak votum sepa­ra­tum od wyroku – uwa­żano, że wyco­fał się w zamian za obiet­nicę uła­ska­wie­nia Waw­rzec­kiego przez Radę Pań­stwa. Nie­stety, sędziego Wołka oszu­kano.

Więk­szość dzien­ni­ka­rzy uznała wyrok za spra­wie­dliwy, w pra­sie poja­wiały się infor­ma­cje o spo­łecz­nej akcep­ta­cji dla dra­koń­skich kar. Nie wszy­scy jed­nak się z tym zga­dzali – Daniel Pas­sent z „Poli­tyki” wysłał do prze­wod­ni­czą­cego Rady Pań­stwa, Edwarda Ochaba, list, pro­sząc o uchy­le­nie kary śmierci. Ni­gdy jed­nak nie dostał odpo­wie­dzi, bez echa prze­szły rów­nież apele śro­do­wi­ska praw­ni­czego uwa­ża­ją­cego wyrok za skan­dal nie­godny cywi­li­zo­wa­nego świata.

Sta­ni­sław Waw­rzecki został powie­szony 19 marca 1965 roku w war­szaw­skim wię­zie­niu przy ulicy Rako­wiec­kiej. Był jedy­nym ska­zań­cem stra­co­nym w Pol­sce po 1956 roku za prze­stęp­stwa gospo­dar­cze. Póź­niej także orze­kano surowe wyroki (np. w afe­rze cukrow­ni­czej), ale ni­gdy wię­cej nie zda­rzył się już mord sądowy. Rodzina o egze­ku­cji dowie­działa się z prasy, a Gomułka i jego kom­pani mieli swo­jego kozła ofiar­nego.

W lipcu 2004 roku Sąd Naj­wyż­szy uchy­lił wyroki w afe­rze mię­snej, stwier­dza­jąc, że „zapa­dły one z rażą­cym naru­sze­niem prawa”. Nie ozna­czało to reha­bi­li­ta­cji oskar­żo­nych, skład sędziow­ski nie wda­wał się w ocenę ich winy. Była to „bar­dziej reha­bi­li­ta­cja wymiaru spra­wie­dli­wo­ści, który przed 40 laty nie zapew­nił im rze­tel­nego i spra­wie­dli­wego pro­cesu”. Gorz­kim pod­su­mo­wa­niem tej tra­ge­dii jest opi­nia jed­nego z praw­ni­ków, że „zamiast powie­sić szynkę w skle­pie, powie­sili w wię­zie­niu Waw­rzec­kiego”.

Od propagandy sukcesu do sklepów komercyjnych

Cho­ciaż wła­dze sta­rały się utrzy­mać względ­nie niskie ceny żyw­no­ści, to jed­nak eko­no­mia rzą­dziła się swo­imi pra­wami. W listo­pa­dzie 1967 roku doko­nano kil­ku­na­sto­pro­cen­to­wych pod­wy­żek. Wpraw­dzie nie doszło do spo­łecz­nych bun­tów, ale kon­su­men­tów ziry­to­wało prze­mó­wie­nie Wła­dy­sława Gomułki, który – przy­ta­cza­jąc dane sta­ty­styczne – ogło­sił, że Polacy jedzą zbyt dużo mięsa. W zamian obni­żono jed­nak ceny masła, smalcu i mar­ga­ryny.

Trzy lata póź­niej towa­rzysz Wie­sław upo­jony suk­ce­sem, jakim było pod­pi­sa­nie trak­tatu z Repu­bliką Fede­ralną Nie­miec uzna­ją­cego pol­skie gra­nice zachod­nie, stra­cił instynkt samo­za­cho­waw­czy. Ufał, że spo­łe­czeń­stwo zado­wo­lone z akcep­ta­cji gra­nicy na Odrze i Nysie bez słowa przyj­mie kolejne dra­styczne pod­wyżki. Co gor­sza, fatal­nie wybrano ter­min, gdyż infor­ma­cje o ich wpro­wa­dze­niu ogło­szono na nie­spełna dwa tygo­dnie przed Bożym Naro­dze­niem. Tego było za wiele – na Wybrzeżu doszło do straj­ków i demon­stra­cji, które prze­ro­dziły się w walki uliczne z mili­cją i woj­skiem. Byli zabici i ranni. W ten spo­sób skoń­czyła się epoka towa­rzysza Wie­sława.

Jego następcą został Edward Gie­rek, któ­rego ekipa zadbała o sprawy bytowe spo­łe­czeń­stwa. Cof­nięto pod­wyżki, zamra­ża­jąc ceny na dwa lata, co przy­nio­sło zde­cy­do­waną poprawę nastro­jów spo­łecz­nych. Sym­pa­tię wzbu­dzał rów­nież nowy pierw­szy sekre­tarz – postawny męż­czy­zna w świet­nie skro­jo­nych gar­ni­tu­rach i „pach­nący pierw­szo­rzęd­nymi kosme­ty­kami”.

Kreml wydał zgodę na zacią­gnię­cie kre­dy­tów i do kraju popły­nęły pie­nią­dze z Zachodu. Zna­la­zło to prze­ło­że­nie na inwe­sty­cje. Licen­cja na małego fiata, Cen­tralna Magi­strala Kole­jowa, Huta Kato­wice, trasa szyb­kiego ruchu z War­szawy do Kato­wic (tzw. gier­kówka), roz­wój budow­nic­twa miesz­ka­nio­wego. Do tego coca-cola, papie­rosy Marl­boro, magne­to­fony kase­towe. Umoż­li­wiono też legalne wyjazdy za żela­zną kur­tynę, a nastroje Pola­ków dodat­kowo popra­wiały suk­cesy kadry pił­kar­skiej Kazi­mie­rza Gór­skiego oraz siat­ka­rzy Huberta Wagnera.

Sta­łym ele­men­tem prze­mó­wień towa­rzy­sza Edwarda była dekla­ra­cja, że wraz z par­tią uczyni wszystko, by „Pol­ska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostat­niej”. Począt­kowo fak­tycz­nie tak było, cho­ciaż trzeba przy­znać, że – mimo zauwa­żal­nego wzro­stu płac – naj­lep­sze wyroby mię­sne nie nale­żały do tanich. Kilo­gram kieł­basy myśliw­skiej kosz­to­wał 100 zło­tych, polę­dwicy sopoc­kiej 110, szynki 90, a bale­ronu 82 złote. Nato­miast mie­sięczna śred­nia kra­jowa w 1972 roku wyno­siła 2500 zło­tych. Ozna­czało to, że prze­cięt­nego Kowal­skiego rzadko było stać na droż­sze wędliny i na co dzień musiał się kon­ten­to­wać sal­ce­so­nem czy ser­de­lową. Inna sprawa, że sal­ce­son ozor­kowy miał swo­ich wiel­bi­cieli, a ser­de­lową zmie­loną w maszynce do mięsa z masłem i przy­pra­wami uwa­żano za wyjąt­kowo smaczną pastę do pie­czywa. Pro­blem sta­no­wiło jed­nak oddzie­le­nie skóry od mięsa i nie­któ­rzy mie­lili kieł­basę razem z reszt­kami osło­nek.

W epoce pro­pa­gandy suk­cesu na rynku poja­wiło się wiele nowych gatun­ków wędlin, znacz­nie wzbo­ga­ca­jąc ofertę kuli­narną. Podob­nie było w innych dzie­dzi­nach pro­duk­cji spo­żyw­czej, co gene­ro­wało pozy­tywne nastroje spo­łeczne. Nikt wów­czas nie zda­wał sobie jed­nak sprawy, że jest to życie na kre­dyt, a sytu­ację kraju popra­wiają wyłącz­nie pożyczki z Zachodu.

Krach finan­sowy nastą­pił w poło­wie dekady i wów­czas zde­cy­do­wano się na dra­styczne pod­wyżki cen. Ogło­szono je w czerwcu 1976 roku, a Pola­ków naj­bar­dziej wzbu­rzyła nowa cena cukru – 26 zło­tych (wcze­śniej 10,50 zło­tego). Wła­dze ponow­nie fatal­nie wybrały ter­min pod­wy­żek: okres waka­cyjny, gdy wiele rodzin pla­no­wało urlopy. Do tego latem więk­szość pań domu robiła prze­twory owo­cowe, do czego konieczny był wła­śnie cukier.

W Rado­miu i Ursu­sie doszło do zabu­rzeń i wła­dze wyco­fały się z pod­wy­żek. Nie zmie­niło to sytu­acji na rynku – braki mięsa i cukru były coraz więk­sze. Kon­su­menci zaczęli też dostrze­gać zna­czące obni­że­nie jako­ści wędlin, gdyż ze wzglę­dów eko­no­micz­nych sto­so­wano coraz wię­cej wypeł­nia­czy. Wśród spo­łe­czeń­stwa krą­żyły naj­dziw­niej­sze teo­rie, a jedna z nich gło­siła, że do wędlin doda­wany jest antark­tyczny kryl. Pol­ska rze­czy­wi­ście roz­po­częła wów­czas próbne połowy tego sko­ru­piaka, o czym infor­mo­wano w mediach – wła­śnie dla­tego powszech­nie uwa­żano, że zapasy kryla sto­suje się do wyrobu wędlin.

W tej sytu­acji wła­dze powo­łały sieć skle­pów komer­cyj­nych. Były lepiej zaopa­trzone niż prze­ciętne pla­cówki han­dlowe, jed­nak za pro­dukty nale­żało zapła­cić mini­mum dwa razy wię­cej. Tam­tej­szy asor­ty­ment był też znacz­nie lep­szej jako­ści niż dostar­czany do zwy­kłych punk­tów sprze­daży. Począt­kowo na tere­nie całego kraju dzia­łało zale­d­wie sie­dem­na­ście skle­pów komer­cyj­nych, ale ich liczba rosła mimo nega­tyw­nych opi­nii spo­łe­czeń­stwa.

„To jest drań­stwo naj­wyż­szej klasy – pisał w 1978 roku do KC PZPR ren­ci­sta z Tar­nowa – żeby w Pol­sce Ludo­wej oszu­ki­wać naród. W skle­pie komer­cyj­nym bajoń­skie ceny, wyroby smaczne, mięso pierw­szej jako­ści – nie bra­kuje niczego. W nor­mal­nych skle­pach mię­snych wędliny psu szkoda rzu­cić, bo nie jadłby”16.

Nega­tywne nastroje potwier­dzały też raporty MSW, w któ­rych pod­kre­ślano, że funk­cjo­no­wa­nie skle­pów komer­cyj­nych jest uwa­żane za ewi­dentny przy­kład podziału spo­łe­czeń­stwa „na kate­go­rie, kasty, posia­da­ją­cych i bied­nych” oraz że są to punkty han­dlowe prze­zna­czone „dla pry­wa­cia­rzy, zło­dziei i pase­rów”, a cała sytu­acja sta­nowi „zaprze­cze­nie socja­li­stycz­nych zasad”. Sklepy komer­cyjne ist­niały jed­nak aż do upadku socja­li­zmu nad Wisłą, a dostawy do nich sta­nowiły około 10 pro­cent cało­ści zaopa­trze­nia skle­pów w wyroby mię­sne.

Dolary i szynka konserwowa w puszce

Zde­cy­do­wa­nie mniej sprze­ciwu wzbu­dzały sklepy Przed­się­bior­stwa Exportu Wewnętrz­nego, które do histo­rii prze­szły pod nazwą pewe­xów. Być może dla­tego, że zdą­żyły się już zado­mo­wić w pol­skim kra­jo­bra­zie, gdyż funk­cjo­no­wały na rynku han­dlo­wym od kilku lat jako kon­ty­nu­acja skle­pów dewi­zo­wych PeKaO. Były to pla­cówki zna­ko­mi­cie zaopa­trzone zarówno w pro­dukty zagra­niczne, jak i kra­jowe, ale zaku­pów można było tam doko­ny­wać wyłącz­nie za waluty wymie­nialne (głów­nie dolary). Oczy­wi­ście oby­wa­tele nie mogli legal­nie kupo­wać dewiz, ale w skle­pach Pewexu nikt nie spraw­dzał ich pocho­dze­nia. Wła­dzom zale­żało na jak naj­więk­szym pozy­ska­niu dola­rów z rynku i w tym celu emi­to­wano ich sub­sty­tut: bony towa­rowe PeKaO o nomi­nal­nej war­to­ści iden­tycz­nej z ame­ry­kań­ską walutą (ich czar­no­ryn­kowa cena była nieco niż­sza niż dola­rów). Zresztą w skle­pach walu­to­wych począt­kowo nawet nie można było bez­po­śred­nio pła­cić dewi­zami, nale­żało je wymie­nić na bony w spe­cjal­nej kasie i dopiero potem ure­gu­lo­wać rachu­nek. Z cza­sem wła­dze zre­zy­gno­wały jed­nak z tego zabiegu, wycho­dząc z zało­że­nia, że dolary i tak osta­tecz­nie tra­fiają do pań­stwa.

W bonach wypła­cano rów­nież należ­no­ści dla pra­cow­ni­ków zatrud­nio­nych na kon­trak­tach za żela­zną kur­tyną oraz prze­kazy od krew­nych z Zachodu. Pra­co­dawcy i rodziny przy­sy­łali – oczy­wi­ście – praw­dziwe dolary, jed­nak pań­stwo je zatrzy­my­wało, by roz­li­czać się z oby­wa­te­lami za pomocą sub­sty­tutu dewiz, które realną war­tość zyski­wały tylko w pewe­xach. Jak powszech­nie wia­domo, rynek nie znosi próżni, i prze­ciętny oby­wa­tel mógł bez pro­blemu nabyć dewizy w pobliżu pewe­xów. Nie­le­gal­nym han­dlem zaj­mo­wali się cink­cia­rze, któ­rych dzia­łal­ność była dosko­nale znana wła­dzom i z reguły przez nie tole­ro­wana. Bez nich pewexy tak naprawdę nie mogłyby funk­cjo­no­wać, a poza tym czę­sto spraw­dzali się jako infor­ma­to­rzy peere­low­skich służb.

W całym kraju liczba skle­pów sieci Pewex się­gnęła ośmiu­set, ale część z nich – nie­wiel­kie pla­cówki – nasta­wiały się na obsługę dewi­zo­wych gości hote­lo­wych. Ofe­ro­wały też inny asor­ty­ment: zachod­nie towary spo­żyw­cze, alko­hol i papie­rosy. Ina­czej było w dużych skle­pach funk­cjo­nu­ją­cych w więk­szo­ści pol­skich miast. Można tam było nabyć dosłow­nie wszystko, łącz­nie z odzieżą zachod­nich pro­du­cen­tów, a nawet sprzę­tem AGD i samo­cho­dami. Szcze­gól­nie mło­dzi ludzie chęt­nie odwie­dzali pewexy, gdy ich rodzice zebrali już odpo­wied­nie środki finan­sowe na zakup wyma­rzo­nych spodni dżin­so­wych czy kurtki. Odzież miała tam bowiem gwa­ran­cję ory­gi­nal­no­ści w odróż­nie­niu od pod­ró­bek z bazaru Różyc­kiego czy słyn­nych Ciu­chów w Rem­ber­to­wie. Ist­niało bowiem duże praw­do­po­do­bień­stwo, że zaku­pione pokąt­nie wran­glery czy lewisy powstały w nie­od­le­głej sute­re­nie. Miej­scowi krawcy wyspe­cja­li­zo­wali się bowiem w pro­duk­cji odzieży dżin­so­wej zaopa­trzo­nej w metki spro­wa­dzane z Zachodu.

W skle­pach Pewexu ofe­ro­wano też pol­skie pro­dukty żyw­no­ściowe prze­zna­czone na eks­port. Naj­więk­szym powo­dze­niem cie­szył się alko­hol (wódka Wybo­rowa lub Żyt­nia), wielu kupo­wało też słynną szynkę kon­ser­wową pro­du­ko­waną przez Pabia­nic­kie Zakłady Mię­sne, która od schyłku lat pięć­dzie­sią­tych pod­bi­jała rynki Sta­nów Zjed­no­czo­nych (w szczy­to­wym okre­sie eks­portowano sto tysięcy ton rocz­nie!). W pewe­xach szynkę ofe­ro­wano jed­nak w znacz­nie mniej­szych, nie­spełna kilo­gra­mo­wych pusz­kach (tzw. ser­duszko), pod­czas gdy za ocean wędro­wała w 5,5-kilo­gra­mo­wych opa­ko­wa­niach.

Ele­ganc­kie puszki zaopa­trzone w klu­czyk do otwie­ra­nia były praw­dzi­wym luk­su­sem. Wystar­czyło bez wysiłku odwi­nąć pasek bla­chy według zazna­czo­nej per­fo­ra­cji, a uka­zy­wała się pyszna zawar­tość. Pol­ska nie znała jesz­cze takiego wyna­lazku – aby dostać się do zawar­to­ści kra­jo­wych kon­serw, nale­żało użyć spe­cjal­nego otwie­ra­cza przy­sto­so­wa­nego jed­no­cze­śnie do zdej­mo­wa­nia kap­sli z bute­lek, a cza­sami wypo­sa­żo­nego rów­nież w kor­ko­ciąg. Nie było to łatwe, gdyż bla­chy pol­skich puszek były wyjąt­kowo oporne – zło­śliwi twier­dzili, że nawet zde­cy­do­wa­nie grub­sze niż ele­menty karo­se­rii fiata 126p.

Współ­au­tor (S.K.) dosko­nale pamięta, jak w poło­wie lat osiem­dzie­sią­tych roz­sier­dził swoją rodzi­cielkę wła­śnie z powodu eks­por­to­wej szynki kon­ser­wo­wej. Matka kupiła kilo­gra­mową puszkę i kate­go­rycz­nie zastrze­gła, że jest prze­zna­czona na Boże Naro­dze­nie. Nie­stety, pod nie­obec­ność rodzi­ców autor urzą­dził domówkę (był wów­czas stu­den­tem Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego) i ofiarą bie­siad­ni­ków padła rów­nież nie­szczę­sna kon­serwa. Nie­któ­rzy kole­dzy zresztą narze­kali, że była zbyt słona (inni uznali to wra­że­nie za efekt nad­miaru spo­ży­cia buł­gar­skich i węgier­skich win). Gdy pani domu zorien­to­wała się, że stra­ciła szynkę, wpa­dła w furię. Zażą­dała, by syn natych­miast odku­pił iden­tyczną puszkę. Autor udał się zatem pod sklep Pewexu, nabył od cink­cia­rza dewizy i wró­cił do domu z kolejną szynką. Zresztą na pewien czas stra­cił ochotę na ten przy­smak, tym bar­dziej że szynka rze­czy­wi­ście była słona…

Cukier i mundial 1978

Bez­po­śred­nio po wyda­rze­niach w Ursu­sie i Rado­miu wpro­wa­dzono regla­men­ta­cję cukru. Na osobę prze­zna­czono dwa kilo­gramy mie­sięcz­nie, a wła­dze uni­kały nazwy „kartki”, zastę­pu­jąc ją „bonami towa­ro­wymi”. Od razu pod­chwy­ciło to spo­łe­czeń­stwo i nie­lu­bianą żonę Edwarda Gierka, Sta­ni­sławę, zaczęto nazy­wać Boną Cukrową. Było to czy­telne nawią­za­nie do sytu­acji gospo­dar­czej i zacho­wa­nia pierw­szej damy PRL-u, która draż­niła spo­łe­czeń­stwo swoim spo­so­bem bycia. Poza tym mąż zawsze zabie­rał ją w ofi­cjalne podróże zagra­niczne, co sta­no­wiło nowość w bloku wschod­nim i nie wszyst­kim się podo­bało.

Jeden z auto­rów (S.K.) dosko­nale pamięta, jak po wpro­wa­dze­niu regla­men­ta­cji jego ojciec posta­no­wił spraw­dzić, czy wła­dze wła­ści­wie wyli­czyły normę przy­pa­da­jącą na oby­wa­tela. Rodzina była czte­ro­oso­bowa, zatem prze­sy­pał dwa kilo­gramy do więk­szego naczy­nia, pole­ca­jąc domow­ni­kom, by uży­wali tylko tego cukru. Wszy­scy osłu­pieli, gdy por­cja wyczer­pała się dokład­nie po tygo­dniu. Ale zaraz padło pyta­nie: co z bra­ku­ją­cymi dniami? Mie­siąc liczy bowiem trzy­dzie­ści lub trzy­dzie­ści jeden dni i wyglą­dało na to, że w jego koń­cówce konieczne będzie spo­ży­wa­nie gorz­kiej kawy i her­baty. Sytu­acja mogła się zmie­nić tylko w lutym i to w roku nie­prze­stęp­nym.

Kolejne lata po wypad­kach czerw­co­wych to czas ago­nii pol­skiej gospo­darki. Sklepy świe­ciły pust­kami, po jaki­kol­wiek towar usta­wiały się coraz dłuż­sze kolejki. Temat stał się obiek­tem zain­te­re­so­wa­nia Służby Bez­pie­czeń­stwa, gdyż w ogon­kach domi­no­wały postawy kry­tyczne wobec pań­stwa i rzą­dzą­cych.

„Próbę usta­le­nia nastro­jów kolej­ko­wych spo­tka­łem rok temu we Wro­cła­wiu – noto­wał jesie­nią 1978 roku wice­pre­mier Józef Tejchma – gdzie wła­dze zain­sta­lo­wały przed skle­pem mię­snym spe­cjalne nasłu­chy, aby wie­dzieć, co się mówi. Ludzie nie narze­kali, tylko jęczeli zre­zy­gno­wani. W War­sza­wie Bębe­nek nie stał długo w kolejce, posłu­chał i uciekł: tych ludzi za Sta­lina posa­dzono by na kilka lat do wię­zie­nia za to, co mówili w kolejce prze­ciwko rzą­dowi. (…) Nie­dawno był w Łodzi Jan­czak i doko­nał podziału kole­jek na dwie grupy: mię­sne są sto­sun­kowo łagodne i wyro­zu­miałe, maślane są gwał­towne i wybu­chowe. Nie doty­kam tu kole­jek po dam­skie obu­wie z importu i odrzuty eks­por­towe”17.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Roz­po­rzą­dze­nie mini­stra prze­my­słu i han­dlu z dnia 30 grud­nia 1948 r. wydane w poro­zu­mie­niu z mini­strami admini­stracji publicz­nej i Ziem Odzy­ska­nych o zaopa­try­wa­niu lud­no­ści pra­cu­ją­cej w tłusz­cze, Sip.lex.pl/akty-prawne/dzu-dzien­nik-ustaw/zaopa­try­wa­nie-lud­no­sci-pra­cu­ja­cej-w-tlusz­cze-16780281[wróć]

Bitwa o han­del, Muzhp.pl/kalen­da­rium/bitwa-o-han­del [wróć]

Kra­jowy Zwią­zek Rewi­zyjny Spół­dzielni Spo­żyw­ców „Spo­łem”. Histo­ria, Kzrss.spo­lem.org.pl/index.php/o-spo­lem/histo­ria?sho­wall=1&limit­start= [wróć]

J. Kaliń­ski, „Trans­for­ma­cja” do gospo­darki cen­tral­nie pla­no­wa­nej w Pol­sce (1944-1950), Repo­zy­to­rium.uwb.edu.pl/jspui/bit­stream/11320/7552/1/Optimum_1_2019_J_Kalinski_Transformacja_do_gospodarki.pdf [wróć]

R. Nawrot, Stonki ziem­nia­cza­nej nie zrzu­cili Ame­ry­ka­nie. Czyja to robota?, Zie­lona.inte­ria.pl/przy­roda/news-stonki-ziem­nia­cza­nej-nie-zrzu­cili-ame­ry­ka­nie-czyja-to-robota,nId,6315973#9c19626e [wróć]

Za: J. Bła­że­jow­ska, P. Wie­czor­kie­wicz, Przez Pol­skę Ludową na prze­łaj i na prze­kór, War­szawa 2011, s. 245. [wróć]

Kartka z kalen­da­rza. 25 paź­dzier­nika 1971 r. Znie­sie­nie obo­wiąz­ko­wych dostaw zbóż, ziem­nia­ków i zwie­rząt rzeź­nych, Histo­ria.inte­ria.pl/kartka-z-kalen­da­rza/news-25-paz­dzier­nika-1971-r-znie­sie­nie-obo­wiaz­ko­wych-dostaw-zboz-,nId,1541457#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=fire­fox [wróć]

Za: M. Milew­ska, Ślepa kuch­nia. Jedze­nie i ide­olo­gia w PRL, War­szawa 2021, s. 39. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 39-40. [wróć]

Kartka… [wróć]

E. Pie­trzyk-Dąbrow­ska, Peere­low­skie kon­tyn­genty i komu­ni­styczny kolo­nia­lizm, Plus.dziennikpolski24.pl/peere­low­skie-kon­tyn­genty-i-komu­ni­styczny-kolo­nia­lizm/ar/c15-14765984 [wróć]

Za: S. Węglarz, § 148. Kara śmierci. Mięso, TVP2, 2001.[wróć]

Za: ibi­dem.[wróć]

Za: PKF 46/1964. [wróć]

Za: S. Węglarz, op. cit. [wróć]

Za: J. Kocha­now­ski, Sklep komer­cyjny, Polska1918-89.pl/pdf/sklep-komer­cyjny,4838.pdf[wróć]

J. Tejchma, W kręgu nadziei i roz­cza­ro­wań. Notatki dzienne z lat 1978-1982, War­szawa 2002, s. 36. [wróć]