Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Pyzy w słoikach sprzedawane na bazarach, zimne nóżki i sałatki jarzynowe smutno tkwiące w akwariach lodówek garmażeryjnych czy powolnie kręcące się kurczaki na rożnie podczas festynu – oto kadry peerelowskiego przepychu, na który było nas stać i który nie był naszym ostatnim słowem! Bary mleczne pękały w szwach, bufetowe nie nadążały z wydawaniem kiełbas z wody, a mielony czy bigos w barze dworcowym potrafiły dać doznania gastronomiczno-gastryczne, których nie można było wymazać z pamięci. Ceraty i obrusy stołów w lokalach wszystkich kategorii zaścielą demoludowym menu okresu pierwszych sekretarzy – Sławomir Koper, najbardziej poczytny pisarz historyczny w kraju nad Wisłą, oraz Mariusz Mucha, dziennikarz i pasjonat gotowania. Garkuchnia PRL-u wita i zaprasza!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 37 min
Lektor: Slawomir KoperMariusz Mucha
Moim Rodzicom, o których często wspominam na kartach niniejszej książki
Sławomir Koper
Moim Synom, Aleksandrowi i Adamowi, którzy nie zaznali PRL-u
Mariusz Mucha
Od autorów
Właściwie obaj zawsze chcieliśmy napisać tę książkę. Chociaż dzieli nas sporo lat i wychowywaliśmy się w różnych miastach, to jednak dorastaliśmy w czasach Polski Ludowej. Dlatego mieliśmy okazję bardzo dobrze poznać PRL również od strony kulinariów. Nie tylko pod względem codziennego jadłospisu czy zaopatrzenia sklepów spożywczych, lecz także jakości punktów zbiorowego żywienia – od ekskluzywnych restauracji po bary mleczne. Ponadto obaj jesteśmy z wykształcenia historykami i nie bardzo potrafiliśmy zrozumieć, dlaczego sprawy kuchenno-żywieniowe zawsze były traktowane w naszej branży po macoszemu.
Menu baru mlecznego z lat siedemdziesiątych XX wieku.
O powstaniu tej publikacji zadecydowało przypadkowe spotkanie na Targach Książki w Lublinie w 2024 roku. Wcześniej nie znaliśmy się, ale po krótkiej rozmowie – gdy zupełnie spontanicznie zaczęliśmy wspominać potrawy sprzed lat, zapomniane smaki, siermiężne bary, kulinarne absurdy PRL-u i sposoby zdobywania żywności w słusznie minionej epoce – doszliśmy do wniosku, że wspólnie napiszemy o tym książkę. Nawet dwuznaczny tytuł PRL od kuchni wymyśliliśmy podczas naszego spotkania. Owoc tej pracy mają Państwo przed sobą.
Epoka PRL-u stanowi doskonałe potwierdzenie tezy, że warunki życia społeczeństwa wpływają na wydarzenia polityczne. Przecież gdyby nie koszmarne braki w zaopatrzeniu rynku w artykuły spożywcze, być może do dzisiaj nad Wisłą panowałby komunizm i nikomu nie przyszłoby do głowy go obalać. Choć Polska Ludowa była krajem szarym, bez wolności słowa i możliwości swobodnego wyjazdu za granicę, to jednak zapewniała swoim obywatelom minimum socjalne, a czasami nawet nieco więcej. Nie bez powodu pierwsza połowa epoki Edwarda Gierka do dzisiaj wspominana jest z rozrzewnieniem przez starsze pokolenie, gdyż półki sklepów spożywczych uginały się wówczas od towarów i praktycznie każdy obywatel mógł sobie pozwolić na ich zakup.
Wszyscy pamiętają drastyczne podwyżki cen żywności, co stało się przyczyną wydarzeń w latach 1970, 1976 i 1980. Mało kto jednak zwraca uwagę, że poznański Czerwiec zaczął się właśnie od braków w zaopatrzeniu w mięso. Z tego powodu marginalizowanie spraw spożywczo-kulinarnych w dziejach PRL-u jest zupełnie nieuzasadnione. Podobnie jak skupienie się wyłącznie na opisach kolejnych kryzysów gospodarczych.
Nie mieliśmy ambicji, by napisać wyczerpującą monografię Polski Ludowej od strony kuchenno-spożywczej. To raczej nostalgiczna podróż do smaków i przepisów kulinarnych PRL-u opisująca różne aspekty tego tematu. Poruszyliśmy bowiem kwestię powiązań wydarzeń politycznych z zaopatrzeniem sklepów, przypomnieliśmy specyfikę świata kolejek, nieco miejsca poświęciliśmy też obłędowi reglamentacji towarów. Przy okazji opisujemy ówczesne punkty zbiorowego żywienia łącznie ze stołówkami szkolnymi, pracowniczymi czy wczasowymi. Nie zapominamy również o dziwnych losach barów kolejowych funkcjonujących pod szyldem Warsu, a także o dniach chwały klubokawiarń Hortexu i ich kryminalnym zakończeniu.
Sporo miejsca poświęciliśmy imprezom towarzyskim i rodzinnym tamtej epoki, wskazując, że wiele serwowanych wówczas potraw mimo upływu kilkudziesięciu lat nadal cieszy się popularnością. Poczesne miejsce zajmują różnego rodzaju zamienniki kulinarne (erzace), bez których żadna rodzina w PRL-u nie mogłaby funkcjonować. Nie zabrakło też opisów i wspomnień o produktach już zapomnianych, a które kiedyś stanowiły codzienny element życia polskiego społeczeństwa.
Wiele miejsca w tej książce zajmują nasze osobiste wspomnienia, które potraktowaliśmy jako materiał źródłowy. Nie różnią się bowiem zbytnio od relacji czy pamiętników dotyczących Polski Ludowej, a mają niepowtarzalny walor emocjonalny. Wspomnienia starszego z nas (S.K.) sięgają przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, natomiast młodszego (M.M.) zaczynają się o dekadę później. Inny też jest ich charakter, gdyż wychowywaliśmy się w różnych miastach – inaczej wyglądały zaopatrzenie sklepów i lokale konsumpcyjne w Warszawie, a inaczej w Lublinie. Staraliśmy się jednak uwzględnić również inne polskie miasta.
W czasach PRL-u kwitło życie towarzyskie, obaj też mamy dużą liczbę krewnych w różnych częściach kraju. Odpusty, chrzciny i wesela były powodem do spotkań rodzinnych, dzięki czemu obficie czerpiemy ze wspomnień o suto zastawionych stołach, ówczesnych potrawach, oryginalnych składnikach i smakach, które pamięta się przez dekady. Nasi rodacy zawsze dawali sobie radę – nawet gdy w kraju panował permanentny kryzys gospodarczy, a na rynku brakowało żywności.
Mamy nadzieję, że dzięki tej książce wrócą miłe wspomnienia i niejeden z Czytelników przyrządzi danie, które pamięta z dzieciństwa czy młodości. Życzymy Państwu smakowitej lektury!
Sławomir Koper, Mariusz Mucha
Rozdział 1
Kulinaria i polityka
Byt kształtuje świadomość – ogłosił kiedyś Karol Marks i mimo że jego doktryna całkowicie się zdezaktualizowała, to w tym wypadku trudno się z nim nie zgodzić. Nie bez powodu większość kryzysów społeczno-politycznych w PRL-u miała źródło w fatalnym zaopatrzeniu sklepów. Także najważniejszy z nich – strajki z 1980 roku, które ostatecznie doprowadziły do upadku komunizmu nad Wisłą – miały ekonomiczną przyczynę. Buntujący się robotnicy chcieli nie tylko lepiej zarabiać, lecz także mieć możliwość zakupu podstawowych towarów konsumpcyjnych, a szczególnie żywności. Dopiero potem pojawiły się postulaty o charakterze politycznym.
Polska wyszła z drugiej wojny światowej potwornie okaleczona. Naród poniósł ogromne straty demograficzne (największe ze wszystkich walczących stron w stosunku do liczby ludności), kraj został zniszczony. Co nie padło ofiarą Niemców i działań wojennych, to zrabowali Sowieci. Do tego doszły jeszcze drastyczna zmiana granic i masowe przesiedlenia ludności. Nic zatem dziwnego, że komuniści, którzy zdobyli władzę nad Wisłą, stanęli przed trudnym zadaniem. Chodziło o odbudowę kraju, przemiany społeczno-polityczne, likwidację analfabetyzmu oraz o zapewnienie społeczeństwu podstaw egzystencji. Kluczową kwestią było zagwarantowanie regularnych dostaw produktów żywnościowych, co miało uchronić władze przed społecznym niezadowoleniem i wykazać, że komuniści potrafią zadbać o potrzeby ludności.
Gospodarska wizyta pierwszego sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka w Izbicku w województwie opolskim, sierpień 1978 roku.
Trudno określić, czy ówcześni decydenci faktycznie wierzyli w sukces, tym bardziej że w Związku Sowieckim nie potrafiono się uporać z tym problemem przez ponad trzydzieści lat. Komuniści jednak zawsze słynęli z kreatywności w wyszukiwaniu odpowiedzialnych za ich porażki. Na początek winą obarczano zniszczenia wojenne, potem doszli wewnętrzni wrogowie nowego ustroju oraz zachodni imperialiści. Gdy temat uznawano za ograny, szukano kolejnych winnych, by na nich zrzucić odpowiedzialność. Metodę tę stosowano aż do końca socjalizmu nad Wisłą.
Początkowo działania władz spotkały się ze społeczną aprobatą. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że kraj jest zniszczony i trzeba go odbudować oraz unowocześnić. Dlatego nie protestowano, gdy rządzący przedłużyli okupacyjny system dystrybucji deficytowych towarów. Objął nie tylko artykuły spożywcze, lecz także wyroby przemysłowe, takie jak buty, zapałki, nafta czy mydło.
Wprowadzono kartki na chleb, mąkę, kaszę, ziemniaki, warzywa, mięso, tłuszcze, cukier, słodycze, mleko, kawę, herbatę, sól i ocet. System reglamentacyjny istniał wówczas nie tylko w krajach bratniego obozu, lecz także w państwach zachodnich należących do zwycięskiej koalicji. W Polsce zastosowano jednak istotną poprawkę mającą obrzydzić życie wszelkim wrogom przemian nad Wisłą: kartki otrzymywały wyłącznie osoby zatrudnione i ich rodziny, natomiast z systemu wyłączono element uznany za podejrzany. Zaliczono do niego uchylających się od obowiązku pracy, przedwojennych urzędników, ziemian i osoby uznane za wrogów nowego ustroju. Zresztą ludzie ci mieli także duże problemy ze znalezieniem zatrudnienia, a zgodnie ze stalinowską zasadą, kto nie pracował, ten nie jadł. Inna sprawa, że większość z nich wcale nie marzyła o etacie w gospodarce uspołecznionej.
Mimo reglamentacji sytuacja zbytnio się nie poprawiła, zatem władze znalazły winnych. Ogłoszono, że przyczyną złej sytuacji na rynku żywnościowym jest postawa chłopów. Jeszcze w 1944 roku dekretem PKWN-u wprowadzono obowiązkowe dostawy, czyli przymusowy skup produkcji rolnej, co spotkało się z oporem rolników. Kontyngenty były bowiem wysokie, a do tego ustalane według nie do końca sprecyzowanych zasad. Najczęściej określali je urzędnicy zza biurka niemający wiedzy o specyfice podległego im terenu. Oczywiście był to też powód do korupcji, a czasami do wyrównywania prywatnych porachunków.
Narzucane normy mogą budzić zdziwienie. Właściciel gospodarstwa o powierzchni czterech hektarów został zobligowany do oddawania państwu 120 kilogramów zboża, ale rolnik posiadający dziesięć hektarów ziemi ornej musiał przeznaczyć na kontyngenty aż 1600 kilogramów.
Opornych chłopów piętnowano jako kułaków i wrogów ustroju sprawiedliwości społecznej. Niebawem też na wsi pojawiły się brygady miejskich aktywistów siłą odbierających płody rolne i zwierzęta. Czasami przybierało to drastyczne formy, zdarzały się przypadki bicia oraz bezwzględnej grabieży.
Kontyngenty oficjalnie zniesiono w czerwcu 1946 roku, ale była to decyzja typowo polityczna niemająca uzasadnienia ekonomicznego. Zbliżało się bowiem referendum, w którym społeczeństwo miało wyrazić aprobatę dla przemian w Polsce. Chociaż komuniści przygotowywali się do fałszerstwa na ogromną skalę, zadbano, by na wsi poprawiły się nastroje i jak najwięcej rolników rzeczywiście zagłosowało „3 x tak” (motyw ten uwzględnił reżyser Sylwester Chęciński w swojej komedii o perypetiach Kargula i Pawlaka Sami swoi).
Jednocześnie łagodzono system reglamentacji towarów. W 1946 roku zniesiono kartki na zapałki, warzywa, kawę i herbatę, a w kolejnych miesiącach w wolnej sprzedaży pojawiły się sól, nafta i ziemniaki. Całkowita likwidacja systemu nastąpiła z początkiem 1949 roku, co wiązało się z przejęciem przez państwo całkowitej kontroli nad rynkiem wewnętrznym w efekcie bitwy o handel. Władze zdawały sobie jednak sprawę, że jest to działanie przedwczesne, i od razu wprowadziły bony tłuszczowe, czyli kartki na słoninę, smalec, masło i margarynę1.
Decyzja o zniesieniu reglamentacji także miała podłoże polityczne – wiązała się z powstaniem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (grudzień 1948 roku). Chodziło o poprawę nastrojów społecznych i czytelny dowód, że zjednoczenie ruchu robotniczego będzie skutkowało sukcesami gospodarczymi. Przy okazji miało być potwierdzeniem słuszności likwidacji sektora prywatnego. Nie zwrócono jednak uwagi na nieco humorystyczną okoliczność. Koniec reglamentacji ogłoszono zaledwie dwa tygodnie po kongresie zjednoczeniowym, co spowodowało, że polepszenie sytuacji rynkowej można było zaliczyć do kategorii cudu. I to nie tylko gospodarczego.
W kwietniu 1947 roku minister przemysłu i handlu Hilary Minc na plenum Polskiej Partii Robotniczej ostro zaatakował sektory prywatny i spółdzielczy, ogłaszając, że dochody państwa w dużym stopniu zasilają własność nieuspołecznioną. Miało to grozić powrotem kapitalizmu, na co partia nie mogła pozwolić. W tej sytuacji przyjęto rozwiązania mające wyeliminować własność prywatną z życia gospodarczego kraju i umożliwić przejęcie kontroli nad handlem i usługami przez państwo. W przyszłości działania te nazwano bitwą o handel. Stała się ona jednym z głównych powodów późniejszych problemów gospodarczych PRL-u.
Wprawdzie oficjalnie nie zamierzano likwidować sektora prywatnego, lecz wyłącznie poddać go kontroli państwa, jednak w praktyce oznaczało to uspołecznienie rynku. Odgórnie narzucano ceny poszczególnych towarów, uniemożliwiając w ten sposób inicjatywę prywatną i działalność opartą na zysku. Na właścicieli sklepów i punktów usługowych nakładano wysokie kary finansowe. Trafiali nawet do obozów pracy za rzekomą spekulację, czyli osiąganie zbyt dużych dochodów2.
Przy okazji warto zwrócić uwagę na stosunkowo mało znaną sprawę ruchu spółdzielczego. W czasach PRL-u działalność tego rodzaju została skompromitowana (podobnie jak wiele innych inicjatyw społecznych), natomiast przed pierwszą wojną światową stanowiła ważny element walki z zaborcą, a zarazem przejaw polskiej tożsamości i operatywności. Jednym z jej pomysłodawców był Stefan Żeromski. Prężnie działali w szeregach spółdzielczych późniejszy prezydent Drugiej Rzeczypospolitej Stanisław Wojciechowski, Maria Dąbrowska czy filozof Edward Abramowski (pierwowzór Szymona Gajowca z Przedwiośnia Żeromskiego).
Ruch spółdzielczy miał stanowić antidotum na polskie wady narodowe. Jego aktywiści udowadniali, że nasi rodacy są zdolni do ciężkiej, systematycznej i wytrwałej pracy tak odległej od polskiej natury. Nie bez powodu pisarz Aleksander Świętochowski mawiał, że przeciętny Polak dla zbawienia kraju gotów jest rzucić się do Wisły i ją wypić, ale nie sposób nakłonić go do codziennego wypijania szklanki wody. Wtórował mu Bolesław Prus, uważając, że wielu naszych rodaków da sobie uciąć głowę dla ojczyzny, ale nie będą regularnie chodzili do fryzjera.
Nazwa „Społem” pojawiła się z inicjatywy Wojciechowskiego, który za radą Żeromskiego powołał miesięcznik o tej nazwie. Periodyk osiągnął natychmiastowy sukces i wkrótce został przekształcony w dwutygodnik. Okazało się, że ruch spółdzielczy w Polsce ma przed sobą wielką przyszłość, co potwierdziły jego losy w okresie międzywojennym. Doszło wówczas do zjednoczenia organizacji z terenów trzech zaborów pod szyldem „Społem” Związek Spółdzielni Spożywców RP.
Ciekawostką natomiast pozostaje fakt, że przed pierwszą wojną światową z ruchem spółdzielczym związał się pewien młody działacz PPS-Lewicy, który wszedł nawet do zarządu Lubelskiej Spółdzielni Spożywców: Bolesław Bierut. Nie przeszkodziło mu to po latach patronować zniszczeniu ruchu, chociaż zachował sympatię do Marii Dąbrowskiej. Przyszła pisarka prowadziła wówczas miejscową gazetę spółdzielczą i Bierut już w czasach PRL-u zadbał, by Dąbrowska – mimo swoich poglądów – doszła do porozumienia z komunistami.
Bitwa o handel całkowicie zmieniła polski system gospodarczy. Została praktycznie zlikwidowana trójsektorowość handlu (sklepy państwowe, spółdzielcze i prywatne) – ruch spółdzielczy nadal miał istnieć, ale w formie okaleczonej i karykaturalnej. Decyzją władz zlikwidowano sensowną działalność gospodarczą i handel hurtowy, upaństwowiono należące do Społem przedsiębiorstwa i fabryki. Przejęto ponad pięć tysięcy sklepów i placówek, a pozostałe pomijano przy dystrybucji towarów. Zmiany miały nadejść dopiero wraz z epoką Edwarda Gierka3.
Jeszcze gorzej potoczyły się losy handlu prywatnego. Do 1949 roku liczba sklepów spadła o połowę, a sektor państwowy przejął całość obrotów hurtowych i ponad osiemdziesiąt procent handlu detalicznego. Spowodowało to poważne problemy w zaopatrzeniu, a w najgorszej sytuacji znalazły się małe ośrodki miejskie, gdzie stosukowo łatwo likwidowano placówki prywatne, natomiast uspołecznione powstawały z dużymi oporami. Poza tym państwowe sklepy funkcjonowały znacznie gorzej niż prywatne, a ich personel z reguły nie dbał o zadowolenie klientów i dostępny asortyment. W efekcie, aby zdobyć podstawowe towary, należało się wybrać do większego miasta. Gorzej, że przy okazji zlikwidowano też prywatne i spółdzielcze punkty skupu, co fatalnie wpływało na zbyt płodów rolnych. Wystąpiły też ogromne kłopoty z zakupem odpowiednich narzędzi, odzieży czy środków chemicznych koniecznych do ochrony upraw4.
W konsekwencji przyniosło to katastrofalną plagę stonki ziemniaczanej. Władze oskarżały amerykańskich imperialistów o zrzucanie chrząszczy z samolotów (początkowo na terenie Niemieckiej Republiki Demokratycznej, a potem Polski), co – oczywiście – nie było prawdą. W połowie 1950 roku prasa oficjalnie oskarżyła Stany Zjednoczone o prowadzenie wojny biologicznej. Ogłoszono, że przy polskim wybrzeżu Amerykanie zrzucili do Bałtyku pojemniki ze stonką, skąd owady rozpoczęły inwazję na uprawy w naszym kraju. Nikt jednak nie wyjaśnił, jak stonka wydostała się z pojemników i dotarła do brzegu.
W rzeczywistości owad zwany żukiem z Kolorado pojawił się we Francji w 1922 roku wraz z transportem ziemniaków zza oceanu i do wybuchu wojny opanował znaczną część kontynentu. W najbardziej zorganizowany sposób zwalczano go na terenie Trzeciej Rzeszy, gdzie członkowie Hitlerjugend masowo zbierali stonkę na polach, podobnie jak kilka lat później aktywiści polskich organizacji młodzieżowych. Nikt jednak w Niemczech nie oskarżał wroga o wojnę biologiczną, gdyż tego rodzaju zarzuty byłyby zbyt absurdalne nawet jak na możliwości hitlerowskiej propagandy.
Plaga stonki stanowiła naturalną klęskę, której kolejno doświadczały kraje europejskie. W Polsce przybrała katastrofalne rozmiary z powodu ostrego deficytu środków owadobójczych – jednego z efektów bitwy o handel. Co więcej, ogromne monokulturowe pola tworzonych właśnie PGR-ów były idealnym siedliskiem dla żerowania i rozwoju stonki. Pasiaste owady przystosowały się również do konsumpcji bakłażanów, papryki i pomidorów, co być może wyjaśnia nieobecność na polskich stołach w późniejszych latach dwóch pierwszych z tych warzyw.
Dla komunistów stonka była jednak prawdziwym darem niebios. Mieli bowiem kolejny powód, by wyjaśnić niedobory na rynku żywnościowym, a przy okazji zjednoczyć naród wokół wspólnego zagrożenia. Oczywiście dostało się kułakom i amerykańskim imperialistom, a nawet księżom, którzy ponoć odradzali prace społeczne w niedziele. PRL-owscy propagandziści w odpowiedzi ułożyli następującą rymowankę:
„Nie lekceważ sobie stonki,
nie mów: »Trzy czy cztery dzionki«.
Nie zaważy przecież wiele,
będę tępić ją w niedzielę”.
Hałas medialny wokół zwalczania stonki przybrał rozmiary wcześniej niespotykane, a większość społeczeństwa bezkrytycznie wierzyła w forsowaną narrację5.
Centralnie sterowana gospodarka nie była jednak w stanie zapewnić odpowiedniej podaży żywności, zatem przed sklepami regularnie tworzyły się ogromne kolejki. Dostawy nie zaspokajały potrzeb klientów i w punktach sprzedaży dochodziło do dantejskich scen.
„Starsi kłócili się i klęli – skarżył się pewien mieszkaniec Lubartowa – dzieci płakały strasznie, kości trzeszczały i obrywały się guziki. Ja po 2 godzinach stania dostałem litr octu – ba, w chwili dociśnięcia mnie do skrzyni z gwoździami podarłem odświętne spodnie. Nie wszyscy kupili wtedy nawet ocet”6.
W tej sytuacji w sierpniu 1951 roku ponownie wprowadzono kartki na żywność. Początkowo na mięso i jego przetwory (nadal obowiązywała reglamentacja tłuszczów), potem poszło już lawinowo: masło, olej, mydło, środki piorące, cukier, słodycze. System utrzymał się przez trzy lata, a jego zniesieniu towarzyszyła gwałtowna podwyżka cen. Był to kolejny cios w społeczeństwo ze strony państwa, bowiem w październiku 1950 roku dokonano już drastycznej reformy walutowej. Wprowadzono nowego złotego po bardzo niekorzystnym kursie dla ludności, a wymiana uderzyła w zasoby gotówki przetrzymywanej w domach. W ten sposób unieważniono około sześćdziesięciu procent pieniędzy znajdujących się w obiegu.
System kartkowy jednak się nie sprawdzał. Główną przyczyną niepowodzenia był fakt, że w Polsce nie powiodła się kolektywizacja rolnictwa, a co za tym idzie – regularny odbiór stałych kontyngentów narzuconych na ludność wiejską. Nie przyjęły się spółdzielnie produkcyjne zrzeszające indywidualnych rolników, którzy gospodarowali wspólnie, by podnieść wydajność. Wprawdzie ich liczba sięgnęła prawie dziesięciu tysięcy, ale obejmowały zaledwie dziewięć procent użytków rolnych. Chłopi nie chcieli przystępować do spółdzielni, widząc w tym zamach na ich własność i próbę organizacji kołchozów na wzór sowiecki. Nie pomagały naciski władz – kolektywizacja była w Polsce skazana na porażkę, do czego milcząco przyznano się podczas odwilży po śmierci Stalina, gdy większość spółdzielni rozwiązano.
Jeszcze gorzej przedstawiała się rentowność Państwowych Gospodarstw Rolnych powstających głównie na Ziemiach Odzyskanych. Łącznie PGR-y objęły dwanaście procent gruntów ornych, a zyski z ich działalności były bardzo dyskusyjne. Pochłaniały bowiem aż połowę wydatków na inwestycje rolne, a tylko jedna trzecia gospodarstw nie przynosiła strat. Większość z nich balansowała w okolicy zera, zaś wyniki ekonomiczne zależały od urodzaju i pogody. W tej sytuacji największą rolę odgrywały kontyngenty ściągane z gospodarstw indywidualnych. I właśnie tam napotykano największy opór. Aby zmniejszyć obciążenie, chłopi stosowali różne metody, z których najważniejsze było rozpisanie posiadanej ziemi na poszczególnych członków rodziny. Kontyngenty zabierały ze wsi aż 85 procent zapasów zbóż oraz połowę produkcji ziemniaków i zwierząt rzeźnych7.
Chłopi zwlekali z realizacją kontyngentów, obawiając się, że ich szybka dostawa spowoduje podniesienie norm na kolejny rok. Przy okazji krytykowali fatalną organizację punktów skupu, których było niewiele, pracowały zbyt krótko, a ich personel sprawiał wrażenie kompletnie niezainteresowanego swoimi obowiązkami. Brakowało też odpowiednich miejsc do przechowywania plonów, które podczas deszczowej pogody gniły pod gołym niebem. Do tego terminy skupu wyznaczano bez uwzględniania specyfiki pracy na roli i zdarzało się, że chłopi musieli przerywać żniwa lub wykopki, by wypełnić zobowiązania. Dodatkowo ceny wyznaczane przez państwo były zbyt niskie i nie uwzględniały rzeczywistych kosztów.
Władze nie przejmowały się jednak sprzeciwem rolników, a metody przymusu stawały się coraz bardziej surowe. Gdy nie pomagały próby ośmieszania czy kompromitacji, do akcji wkraczały bojówki młodzieżowe i funkcjonariusze milicji. Dochodziło do samowolnych rekwizycji i przemocy fizycznej. Nakładano grzywny, a najbardziej oporni trafiali do aresztu lub nawet otrzymywali wyroki więzienia.
Filmową ilustracją tych działań są sceny z piątego odcinka serialu Dom (Ponad 200 czwartków), kiedy to na podwarszawską wieś dotarła bojówka studencka, rekwirując gospodarzowi całość posiadanego ziarna. Nie pozostawiono nawet zapasu na siew, tłumacząc, że nie wywiązał się z obowiązkowych dostaw, a przez takich jak on w Warszawie poprzedniego dnia nie było chleba. Rozwścieczony rolnik w akcie desperacji zaczął zarzynać siekierą swoje kury, krzycząc, żeby zabrali mu wszystko. Scena mocno zapada w pamięć. Szczególne dylematy przeżywał główny bohater Andrzej Talar, który – sam pochodząc ze wsi – nie do końca był przekonany o słuszności takiego postępowania.
Do najgłośniejszych przypadków nadużyć związanych z rekwizycjami doszło w powiecie gryfickim na Pomorzu Zachodnim. Brygada Związku Młodzieży Polskiej potraktowała partyjne zalecenia dosłownie i zabrała opornym chłopom wszystko, co posiadali.
„W stodołach i na strychach rozbijano ściany, zrywano pułapy – relacjonował jeden z prokuratorów badających sprawę. – W mieszkaniach wyrzucano ubrania i bieliznę z szaf na ziemię, często uszkadzając szafy, z łóżek zwalano pościel, zrywano ze ścian obrazy, zrywano tapety, rozbijano piece, uszkadzano meble, przewracano i tłuczono naczynia z sokiem i inną zawartością, wylewając na podłogę, zjadano znalezione artykuły żywnościowe, jak jajka, słoninę, kiełbasę”8.
Jednego z chłopów zmuszono do siedzenia przez wiele godzin okrakiem na beczce, czemu przyglądała się reszta spędzonych mieszkańców. Ze wsi wywieziono praktycznie wszystko, nie zostawiając chłopom nawet ziarna na siew czy wyżywienie rodzin. Sprawą zajęło się Biuro Polityczne KC PZPR, potępiając działania bojówki jako „łamanie linii partyjnej” i „jaskrawe pogwałcenie praworządności”9. Rozwiązano komitet powiatowy partii w Gryficach, a niektórzy winni otrzymali nawet wyroki skazujące.
Sytuacja na wsi nie poprawiła się znacząco nawet po odwilży 1956 roku. Zniesiono co prawda obowiązkowe dostawy mleka, o trzydzieści procent zmalały normy dostarczania zboża oraz podniesiono ceny obowiązkowego skupu, jednak podstawowe zobowiązania nie uległy zmianie10.
Mimo wszelkiego rodzaju szykan obowiązkowe kontyngenty nie spełniały swojej funkcji, tym bardziej że chłopi prowadzili nielegalny handel i ubój zwierząt. Pomagał im w tym… lokalny aparat partyjny powiązany z nimi rodzinnie i towarzysko. Ludzie ci doskonale zdawali sobie sprawę, że gdyby rolnicy „nie bili na lewo, toby wyzdychali”. Przyjęto zasadę, że z trzech świń hodowanych w chlewie jedna jest przeznaczona dla państwa, druga na sprzedaż, a trzecia do nielegalnego uboju. Z tego też powodu omijano przepisy nakazujące rejestrację zwierząt, zmieniano ich płeć w dokumentach, by umożliwić reprodukcję, a przede wszystkim korumpowano kontrolerów. Wśród chłopów rosło przekonanie o braku opłacalności uprawy i hodowli, gdyż im więcej odnosili sukcesów, tym więcej musieli oddać państwu. Utrwalały się przyzwolenie na oszustwo i wszelkiego rodzaju kombinacje. Warto jednak pamiętać, że gdyby nie podziemie gospodarcze na wsi, sytuacja z zaopatrzeniem kraju byłaby jeszcze trudniejsza11.
Normalną praktyką stosowaną niemal przez wszystkie polskie rodziny był udział w nielegalnym świniobiciu. Jeden z autorów (S.K.) doskonale pamięta, jak jego rodzice raz do roku jeździli do wuja mieszkającego w podwarszawskich Markach, który przed świętami Bożego Narodzenia kupował dorodnego prosiaka. Zwierzę zabijano w garażu, a udziałowcy dzielili się łupem. Z reguły w procederze brały udział cztery osoby, a prosiaka dzielono tak, by każdy dostał choć kawałek szynki oraz inne atrakcyjne rodzaje mięsa. W sprawę obowiązkowo wtajemniczony był znajomy weterynarz, który – w zamian za swoją część łupu – badał mięso. Wszystko działo się po zmroku, chociaż sąsiedzi wuja i tak doskonale wiedzieli, co właśnie dzieje się na jego posesji. Sami zresztą postępowali podobnie.
Mięso konserwowano w saletrze, a smaku tamtej szynki autor nigdy nie zapomni. Oczywiście znaczną część prosiaka od razu przerabiano na wędliny i wędzono, a potem zamrażano. Dzięki temu część doczekała nawet Wielkanocy.
O takich praktykach – oczywiście – powszechnie wiedziano, ale władze z reguły przymykały oczy, znając sytuację na rynku żywnościowym. Z tego też powodu tolerowano działalność tak zwanych bab z cielęciną handlujących mięsem z uboju jałówek. Cielęcina była praktycznie nieobecna w sklepach, ale nielegalnie jej zakup był jak najbardziej możliwy. W karykaturalny sposób ukazał to Stanisław Bareja w Misiu, gdzie miejscem dystrybucji mięsa był kiosk Ruchu, a jego sprzedaż głównym zajęciem ekspedientki.
Stałym widokiem na osiedlach miast PRL-u były też handlarki jaj prosto od chłopa. Z reguły miały stałych odbiorców. Informacje o ich działalności szybko się rozchodziły i na brak klientów nigdy nie narzekały. Niektóre z nich przywoziły ze wsi także swojską śmietanę, z którą ta nabywana w sklepach nie mogła się równać.
Innym efektem ubocznym niedoborów żywnościowych był rozwój łowiectwa. Zarówno tego jak najbardziej legalnego, jak i kłusownictwa. Odstrzelona zwierzyna po zbadaniu przez weterynarza trafiała bowiem w ręce myśliwych, co znacznie wzbogacało jadłospis ich rodzin. Pewną część nabywały ekskluzywne lokale gastronomiczne, sprzedawano też mięso znajomym czy sąsiadom. Czasami przybierało to anegdotyczny charakter, jak w przypadku znajomych współautora (S.K.) mieszkających w Ostrowcu Świętokrzyskim. Byli dość zamożnymi ludźmi i przed Bożym Narodzeniem nabyli zająca. Powiesili zwierzaka na balkonie, by odpowiednio skruszał (mieszkali na pierwszym piętrze) – i pewnej nocy trofeum zniknęło. Najwyraźniej jeden z sąsiadów nie mógł znieść epatowania zamożnością i zadbał, by właśnie on w to Boże Narodzenie raczył się combrem i pasztetem z zająca.
Na terenach podmiejskich i na wsi dość popularna była w PRL-u hodowla gołębi. Stado rasowych brajtszwanców miał również bohater serialu w reżyserii Stanisława Barei Alternatywy 4, Józef Balcerek (Witold Pyrkosz), z którymi nie rozstał się mimo przenosin z warszawskiego Targówka do wieżowca na Ursynowie. Niektóre egzemplarze trafiały czasami do garnka. Ten, kto nigdy nie jadł delikatnego rosołu z gołębia i jego odpowiednio przyprawionego mięsa, wiele stracił.
Obowiązkowe dostawy zniesiono dopiero pod koniec 1971 roku.
Władze nadal nie potrafiły się uporać z zaopatrzeniem sklepów w żywność. Problem ten urastał do rangi sprawy politycznej. Jednak rządzący nie mogli przecież przyznać, że jest on spowodowany niewydolnością systemu gospodarczego. Wciąż szukano zatem winnych zaistniałej sytuacji.
Wyeksploatowano już temat stonki (całkiem niezłe efekty przyniosły opryski pestycydami), a amerykańscy imperialiści i zachodnioniemieccy rewizjoniści także przestali już robić na kimkolwiek wrażenie. W tej sytuacji uznano, że winę należy zrzucić na spekulantów i oszustów gospodarczych.
Największe znaczenie dla nastrojów społecznych miały dostawy mięsa i jego przetworów – w tym sektorze popyt zawsze przewyższał podaż. Nie jest jednak prawdą, że przez całą epokę PRL-u jatki straszyły pustymi hakami, bowiem w czasach Władysława Gomułki zaopatrzenie można było uznać za względnie przyzwoite. Dotyczyło to jednak wyłącznie tanich gatunków wędlin – salcesonu, kaszanki czy podrzędnej kiełbasy. Zdobycie szynki, baleronu i polędwicy stanowiło już poważny kłopot, a w społeczeństwie dało się zauważyć coraz bardziej wyrafinowany gust. Z konieczności tolerowano więc działalność prywatnych masarni, zdając sobie sprawę, że bez ich produkcji rynek handlu mięsem uległby całkowitej destabilizacji. Przy okazji władze stosowały różne metody ograniczające popyt, z których najbardziej widoczny był obowiązujący od 1959 roku zakaz handlu mięsem w poniedziałki. W ten dzień sklepy i stoiska były zamknięte, a na stołówkach i w restauracjach serwowano potrawy jarskie. W efekcie komentowano złośliwie, że katolicy poszczą w piątki, a marksiści w poniedziałki.
Ograniczenie podaży lepszych gatunków mięsa i wędlin było zgodne z przekonaniami Władysława Gomułki. Towarzysz Wiesław uważał bowiem, że społeczeństwo powinno kontentować się kaszanką i pasztetową, a nie marzyć o szynce. Na podobne luksusy czas miał nadejść dopiero w przyszłości. Jednak naród najwyraźniej nie zamierzał czekać. W tej sytuacji konieczne było znalezienie winnych i wymierzenie im najostrzejszych kar.
18 kwietnia 1964 roku na warszawskim Okęciu aresztowano 44-letniego Stanisława Wawrzeckiego, dyrektora państwowego przedsiębiorstwa Miejski Handel Mięsem Warszawa-Praga. Od dłuższego czasu pozostawał pod obserwacją milicji i doskonale nadawał się do roli kozła ofiarnego. Zajmował wysokie stanowisko, decydował o dostawach do poszczególnych sklepów, a co najważniejsze – chętnie przyjmował łapówki.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem milicja wkroczyła do jego mieszkania. Rewizja trwała całą noc, funkcjonariusze szukali śladów przestępczej działalności dyrektora. Łup był obfity – zabezpieczono ponad dwa kilogramy złota i 34 tysiące dolarów. Niebawem ruszyły kolejne aresztowania. Łącznie zatrzymano dwudziestu siedmiu kierowników sklepów mięsnych, jedenastu właścicieli prywatnych masarni oraz również jedenastu pracowników dyrekcji MHM. Za kraty trafiło ponad trzysta osób (w tym członkowie Państwowej Inspekcji Handlowej), zaś w lakonicznym komunikacie prasowym poinformowano, że ludzie ci podejrzewani są o „kradzież znacznych ilości mięsa i jego przetworów”.
„Nastąpiły aresztowania pracowników i kierownictwa – wspominał były pracownik zakładów mięsnych na Służewcu, Sławomir Rostkowski – (…) łącznie ze wszystkimi dyrektorami. Aresztowania trwały przez okres kilku miesięcy. Przyjeżdżali panowie na portiernię, wzywali telefonicznie pojedyncze osoby po nazwiskach i odwozili do komendy stołecznej”12.
Prowadzący śledztwo za wszelką cenę chcieli potwierdzić istnienie i działalność mafii mięsnej. Aresztowanych brutalnie przesłuchiwano, by wymusić odpowiednie zeznania.
„Spałem rano, kiedy przyszli – opowiadał inny z pracowników tych samych zakładów, Jan Słoniewski. – Zwinęli mnie i wywieźli na Rakowiecką. Ja się do niczego nie przyznawałem, to dlatego mnie torturowali. Zarzucali mi, że sprzedawałem [kradzione] salcesony i kaszankę”13.
Produkty te należały do najtańszych wyrobów na rynku, ale śledczy nie zwracali uwagi na podobne drobiazgi. W areszcie znalazł się też inny z pracowników masarni, który przyznał, że czasami, wychodząc z pracy do domu, zabierał ze sobą dwa, trzy serdelki…
Nie była to pierwsza afera gospodarcza epoki związana ze sprzedażą mięsa i jego przetworów. Cztery lata wcześniej aresztowano dyrektora zakładów mięsnych w Szczecinie wraz ze współpracownikami. Śledztwo ujawniło, że na wielką skalę fałszowali faktury i zawyżali straty powstałe przy uboju, a uzyskane nadwyżki nielegalnie trafiały do obrotu handlowego. Sprawę szybko jednak wyciszono, okazało się bowiem, że w aferę zamieszani są także miejscowi notable partyjni, a do transportu skradzionego mięsa używano samochodów należących do Najwyższej Izby Kontroli. Dyrektor bez rozgłosu powędrował do więzienia, a kilku funkcjonariuszy straciło pracę.
Jednak w warszawskim przypadku zalecenia z KC były jasne: Wawrzeckiego i resztę oskarżonych należy uznać za winnych, a wyroki mają odstraszyć pozostałych aferzystów. Zrezygnowano z obowiązującego jeszcze wówczas Kodeksu postępowania karnego z marca 1928 roku, który za podobne przestępstwa przewidywał karę do pięciu lat pozbawienia wolności. Proces miał się odbyć według dekretu Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej z 1945 roku, który pozwalał na orzeczenie kary śmierci i uniemożliwiał apelację od wyroku.
Obrońcy oskarżonych złożyli protest, uznając tryb doraźny za bezpodstawny, został on jednak odrzucony. Zignorowano również krytyczne uwagi adwokatów dotyczące składu sędziowskiego. Chociaż bowiem proces toczył się przed Sądem Wojewódzkim, wśród orzekających nie znalazł się żaden sędzia z właściwego wydziału. Rozprawie miał przewodniczyć Roman Kryże z Sądu Najwyższego znany ze skrajnego serwilizmu wobec władz. W czasach stalinowskich bez oporów skazywał na karę śmierci żołnierzy Armii Krajowej. Mówiono o nim nawet, że ma własny, prywatny cmentarz.
Prasa każdego dnia przynosiła mrożące krew w żyłach szczegóły. Twierdzono, że system okradania społeczeństwa funkcjonował od dziesięciu lat, mięso lepszych gatunków mieszano z gorszym, sprzedawano po wyższej cenie, a kradzione nadwyżki nielegalnie upłynniano. Na jaw wyszedł także proceder moczenia mięsa, by przybierało na wadze. Po kraju krążyły najdziwniejsze plotki – opowiadano, że aferzyści faszerowali pasztetową mokrym papierem toaletowym. To absurd, gdyż środki higieny należały w tym czasie do towarów deficytowych.
Oszustw faktycznie dokonywano na wielką skalę, ale głównie poprzez fałszowanie gatunków sprzedawanych wędlin, gdy bez problemu wykorzystywano naiwność klientów. Ceny i wagę zaokrąglano w górę, pracownicy bez żadnych skrupułów korzystali też z dostaw dla własnego użytku. Część towaru w ogóle nie trafiała na sklepowe półki – sprzedawano go spod lady za wyższą cenę, ewentualnie wymieniano na inne deficytowe towary.
Media umiejętnie podgrzewały atmosferę, kolejne relacje z procesu wzmagały społeczne oburzenie. Sugerowano, że to właśnie z powodu działalności Wawrzeckiego i jego kompanów stolica nigdy nie była odpowiednio zaopatrywana. Tytuły prasowe nawoływały do egzekucji spekulantów. Sprawa karna przekształciła się w aferę polityczną. Władze postanowiły maksymalnie wykorzystać tę okazję, by wskazać społeczeństwu przyczynę kłopotów gospodarczych. Winą obarczono nie system, lecz aferzystów żerujących na współobywatelach.
„Okradali na miliony państwo i nas, zwykłych klientów – emocjonował się lektor Polskiej Kroniki Filmowej. – Doprowadzeni z aresztu świadkowie opowiadają, jak działał ten przestępczy gang. Jak z ubytków, odpadów, niedoważeń i superat czerpano tak zwane uboczne zyski. Jedni dawali łapówki, inni je brali”14.
Od samego początku uwaga wszystkich była skierowana na Stanisława Wawrzeckiego. Media nazywały go „dyktatorem mięsnym Śródmieścia”, powszechnie uważano, że to właśnie on kierował przestępczą machiną.
„Główni oskarżeni, szczególnie pierwszy oskarżony, Wawrzecki – tłumaczył adwokat Jacek Wasilewski – w ogóle nie może być nazywany złodziejem. On nic nie kradł, on przyjmował łapówki. Wyglądało to czasem w sposób prawie humorystyczny, że wpadał do jakiegoś kierownika sklepu i mówił tak: »Kochany, idę na przyjęcie do takiego i takiego i muszę mu coś zanieść, kopsnij tu 2 tys. Na tym polegała jego działalność, a nie na tym, że on kradł mienie pochodzące z zakładów”15.
Wawrzecki przyznał się do przyjęcia łapówek w astronomicznej wysokości 3,5 miliona złotych (średnia krajowa wynosiła wówczas około 1,8 tysiąca złotych miesięcznie). Nie wiadomo, ile było w tym prawdy, jest jednak pewne, że nie afiszował się ze swoim majątkiem. Doskonale wiedział, że w komunizmie nie można się chwalić bogactwem. Bardziej zależało mu na zabezpieczeniu bytu rodziny. Zresztą jako dyrektor ważnej instytucji miał zapewnionych wiele dodatkowych świadczeń, ponoć też utrzymywał znakomite kontakty z prominentami z władz partyjnych.
Podczas rozprawy przyznał się do łapownictwa, gdyż otrzymał gwarancje łagodnego wymiaru kary. Sugerowano, że – podobnie jak w Szczecinie – w przestępczy proceder zamieszani byli wyżsi funkcjonariusze ze stołecznego KW PZPR i w zamian za nieujawnianie ich nazwisk miał otrzymać niewielki wyrok, a potem zostać ułaskawiony.
Prokurator domagał się najwyższego wymiaru kary dla trzech głównych oskarżonych, ostatecznie na karę śmierci przez powieszenie skazano wyłącznie Wawrzeckiego. Natomiast wobec Henryka Gradowskiego (dyrektor MHM Warszawa Praga-Północ) i Kazimierza Witowskiego (dyrektor MWM Warszawa Praga-Południe) orzeczono kary dożywotniego więzienia. Pozostałym oskarżonym wymierzono mniejsze (chociaż również surowe) wyroki, a nieszczęsny wielbiciel serdelków z zakładów mięsnych na Służewcu dostał dziewięć lat.
Podobno jeden z sędziów orzekających w procesie, Faustyn Wołek, nie chciał się zgodzić na podpisanie kary śmierci. Nie zgłosił jednak votum separatum od wyroku – uważano, że wycofał się w zamian za obietnicę ułaskawienia Wawrzeckiego przez Radę Państwa. Niestety, sędziego Wołka oszukano.
Większość dziennikarzy uznała wyrok za sprawiedliwy, w prasie pojawiały się informacje o społecznej akceptacji dla drakońskich kar. Nie wszyscy jednak się z tym zgadzali – Daniel Passent z „Polityki” wysłał do przewodniczącego Rady Państwa, Edwarda Ochaba, list, prosząc o uchylenie kary śmierci. Nigdy jednak nie dostał odpowiedzi, bez echa przeszły również apele środowiska prawniczego uważającego wyrok za skandal niegodny cywilizowanego świata.
Stanisław Wawrzecki został powieszony 19 marca 1965 roku w warszawskim więzieniu przy ulicy Rakowieckiej. Był jedynym skazańcem straconym w Polsce po 1956 roku za przestępstwa gospodarcze. Później także orzekano surowe wyroki (np. w aferze cukrowniczej), ale nigdy więcej nie zdarzył się już mord sądowy. Rodzina o egzekucji dowiedziała się z prasy, a Gomułka i jego kompani mieli swojego kozła ofiarnego.
W lipcu 2004 roku Sąd Najwyższy uchylił wyroki w aferze mięsnej, stwierdzając, że „zapadły one z rażącym naruszeniem prawa”. Nie oznaczało to rehabilitacji oskarżonych, skład sędziowski nie wdawał się w ocenę ich winy. Była to „bardziej rehabilitacja wymiaru sprawiedliwości, który przed 40 laty nie zapewnił im rzetelnego i sprawiedliwego procesu”. Gorzkim podsumowaniem tej tragedii jest opinia jednego z prawników, że „zamiast powiesić szynkę w sklepie, powiesili w więzieniu Wawrzeckiego”.
Chociaż władze starały się utrzymać względnie niskie ceny żywności, to jednak ekonomia rządziła się swoimi prawami. W listopadzie 1967 roku dokonano kilkunastoprocentowych podwyżek. Wprawdzie nie doszło do społecznych buntów, ale konsumentów zirytowało przemówienie Władysława Gomułki, który – przytaczając dane statystyczne – ogłosił, że Polacy jedzą zbyt dużo mięsa. W zamian obniżono jednak ceny masła, smalcu i margaryny.
Trzy lata później towarzysz Wiesław upojony sukcesem, jakim było podpisanie traktatu z Republiką Federalną Niemiec uznającego polskie granice zachodnie, stracił instynkt samozachowawczy. Ufał, że społeczeństwo zadowolone z akceptacji granicy na Odrze i Nysie bez słowa przyjmie kolejne drastyczne podwyżki. Co gorsza, fatalnie wybrano termin, gdyż informacje o ich wprowadzeniu ogłoszono na niespełna dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem. Tego było za wiele – na Wybrzeżu doszło do strajków i demonstracji, które przerodziły się w walki uliczne z milicją i wojskiem. Byli zabici i ranni. W ten sposób skończyła się epoka towarzysza Wiesława.
Jego następcą został Edward Gierek, którego ekipa zadbała o sprawy bytowe społeczeństwa. Cofnięto podwyżki, zamrażając ceny na dwa lata, co przyniosło zdecydowaną poprawę nastrojów społecznych. Sympatię wzbudzał również nowy pierwszy sekretarz – postawny mężczyzna w świetnie skrojonych garniturach i „pachnący pierwszorzędnymi kosmetykami”.
Kreml wydał zgodę na zaciągnięcie kredytów i do kraju popłynęły pieniądze z Zachodu. Znalazło to przełożenie na inwestycje. Licencja na małego fiata, Centralna Magistrala Kolejowa, Huta Katowice, trasa szybkiego ruchu z Warszawy do Katowic (tzw. gierkówka), rozwój budownictwa mieszkaniowego. Do tego coca-cola, papierosy Marlboro, magnetofony kasetowe. Umożliwiono też legalne wyjazdy za żelazną kurtynę, a nastroje Polaków dodatkowo poprawiały sukcesy kadry piłkarskiej Kazimierza Górskiego oraz siatkarzy Huberta Wagnera.
Stałym elementem przemówień towarzysza Edwarda była deklaracja, że wraz z partią uczyni wszystko, by „Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej”. Początkowo faktycznie tak było, chociaż trzeba przyznać, że – mimo zauważalnego wzrostu płac – najlepsze wyroby mięsne nie należały do tanich. Kilogram kiełbasy myśliwskiej kosztował 100 złotych, polędwicy sopockiej 110, szynki 90, a baleronu 82 złote. Natomiast miesięczna średnia krajowa w 1972 roku wynosiła 2500 złotych. Oznaczało to, że przeciętnego Kowalskiego rzadko było stać na droższe wędliny i na co dzień musiał się kontentować salcesonem czy serdelową. Inna sprawa, że salceson ozorkowy miał swoich wielbicieli, a serdelową zmieloną w maszynce do mięsa z masłem i przyprawami uważano za wyjątkowo smaczną pastę do pieczywa. Problem stanowiło jednak oddzielenie skóry od mięsa i niektórzy mielili kiełbasę razem z resztkami osłonek.
W epoce propagandy sukcesu na rynku pojawiło się wiele nowych gatunków wędlin, znacznie wzbogacając ofertę kulinarną. Podobnie było w innych dziedzinach produkcji spożywczej, co generowało pozytywne nastroje społeczne. Nikt wówczas nie zdawał sobie jednak sprawy, że jest to życie na kredyt, a sytuację kraju poprawiają wyłącznie pożyczki z Zachodu.
Krach finansowy nastąpił w połowie dekady i wówczas zdecydowano się na drastyczne podwyżki cen. Ogłoszono je w czerwcu 1976 roku, a Polaków najbardziej wzburzyła nowa cena cukru – 26 złotych (wcześniej 10,50 złotego). Władze ponownie fatalnie wybrały termin podwyżek: okres wakacyjny, gdy wiele rodzin planowało urlopy. Do tego latem większość pań domu robiła przetwory owocowe, do czego konieczny był właśnie cukier.
W Radomiu i Ursusie doszło do zaburzeń i władze wycofały się z podwyżek. Nie zmieniło to sytuacji na rynku – braki mięsa i cukru były coraz większe. Konsumenci zaczęli też dostrzegać znaczące obniżenie jakości wędlin, gdyż ze względów ekonomicznych stosowano coraz więcej wypełniaczy. Wśród społeczeństwa krążyły najdziwniejsze teorie, a jedna z nich głosiła, że do wędlin dodawany jest antarktyczny kryl. Polska rzeczywiście rozpoczęła wówczas próbne połowy tego skorupiaka, o czym informowano w mediach – właśnie dlatego powszechnie uważano, że zapasy kryla stosuje się do wyrobu wędlin.
W tej sytuacji władze powołały sieć sklepów komercyjnych. Były lepiej zaopatrzone niż przeciętne placówki handlowe, jednak za produkty należało zapłacić minimum dwa razy więcej. Tamtejszy asortyment był też znacznie lepszej jakości niż dostarczany do zwykłych punktów sprzedaży. Początkowo na terenie całego kraju działało zaledwie siedemnaście sklepów komercyjnych, ale ich liczba rosła mimo negatywnych opinii społeczeństwa.
„To jest draństwo najwyższej klasy – pisał w 1978 roku do KC PZPR rencista z Tarnowa – żeby w Polsce Ludowej oszukiwać naród. W sklepie komercyjnym bajońskie ceny, wyroby smaczne, mięso pierwszej jakości – nie brakuje niczego. W normalnych sklepach mięsnych wędliny psu szkoda rzucić, bo nie jadłby”16.
Negatywne nastroje potwierdzały też raporty MSW, w których podkreślano, że funkcjonowanie sklepów komercyjnych jest uważane za ewidentny przykład podziału społeczeństwa „na kategorie, kasty, posiadających i biednych” oraz że są to punkty handlowe przeznaczone „dla prywaciarzy, złodziei i paserów”, a cała sytuacja stanowi „zaprzeczenie socjalistycznych zasad”. Sklepy komercyjne istniały jednak aż do upadku socjalizmu nad Wisłą, a dostawy do nich stanowiły około 10 procent całości zaopatrzenia sklepów w wyroby mięsne.
Zdecydowanie mniej sprzeciwu wzbudzały sklepy Przedsiębiorstwa Exportu Wewnętrznego, które do historii przeszły pod nazwą pewexów. Być może dlatego, że zdążyły się już zadomowić w polskim krajobrazie, gdyż funkcjonowały na rynku handlowym od kilku lat jako kontynuacja sklepów dewizowych PeKaO. Były to placówki znakomicie zaopatrzone zarówno w produkty zagraniczne, jak i krajowe, ale zakupów można było tam dokonywać wyłącznie za waluty wymienialne (głównie dolary). Oczywiście obywatele nie mogli legalnie kupować dewiz, ale w sklepach Pewexu nikt nie sprawdzał ich pochodzenia. Władzom zależało na jak największym pozyskaniu dolarów z rynku i w tym celu emitowano ich substytut: bony towarowe PeKaO o nominalnej wartości identycznej z amerykańską walutą (ich czarnorynkowa cena była nieco niższa niż dolarów). Zresztą w sklepach walutowych początkowo nawet nie można było bezpośrednio płacić dewizami, należało je wymienić na bony w specjalnej kasie i dopiero potem uregulować rachunek. Z czasem władze zrezygnowały jednak z tego zabiegu, wychodząc z założenia, że dolary i tak ostatecznie trafiają do państwa.
W bonach wypłacano również należności dla pracowników zatrudnionych na kontraktach za żelazną kurtyną oraz przekazy od krewnych z Zachodu. Pracodawcy i rodziny przysyłali – oczywiście – prawdziwe dolary, jednak państwo je zatrzymywało, by rozliczać się z obywatelami za pomocą substytutu dewiz, które realną wartość zyskiwały tylko w pewexach. Jak powszechnie wiadomo, rynek nie znosi próżni, i przeciętny obywatel mógł bez problemu nabyć dewizy w pobliżu pewexów. Nielegalnym handlem zajmowali się cinkciarze, których działalność była doskonale znana władzom i z reguły przez nie tolerowana. Bez nich pewexy tak naprawdę nie mogłyby funkcjonować, a poza tym często sprawdzali się jako informatorzy peerelowskich służb.
W całym kraju liczba sklepów sieci Pewex sięgnęła ośmiuset, ale część z nich – niewielkie placówki – nastawiały się na obsługę dewizowych gości hotelowych. Oferowały też inny asortyment: zachodnie towary spożywcze, alkohol i papierosy. Inaczej było w dużych sklepach funkcjonujących w większości polskich miast. Można tam było nabyć dosłownie wszystko, łącznie z odzieżą zachodnich producentów, a nawet sprzętem AGD i samochodami. Szczególnie młodzi ludzie chętnie odwiedzali pewexy, gdy ich rodzice zebrali już odpowiednie środki finansowe na zakup wymarzonych spodni dżinsowych czy kurtki. Odzież miała tam bowiem gwarancję oryginalności w odróżnieniu od podróbek z bazaru Różyckiego czy słynnych Ciuchów w Rembertowie. Istniało bowiem duże prawdopodobieństwo, że zakupione pokątnie wranglery czy lewisy powstały w nieodległej suterenie. Miejscowi krawcy wyspecjalizowali się bowiem w produkcji odzieży dżinsowej zaopatrzonej w metki sprowadzane z Zachodu.
W sklepach Pewexu oferowano też polskie produkty żywnościowe przeznaczone na eksport. Największym powodzeniem cieszył się alkohol (wódka Wyborowa lub Żytnia), wielu kupowało też słynną szynkę konserwową produkowaną przez Pabianickie Zakłady Mięsne, która od schyłku lat pięćdziesiątych podbijała rynki Stanów Zjednoczonych (w szczytowym okresie eksportowano sto tysięcy ton rocznie!). W pewexach szynkę oferowano jednak w znacznie mniejszych, niespełna kilogramowych puszkach (tzw. serduszko), podczas gdy za ocean wędrowała w 5,5-kilogramowych opakowaniach.
Eleganckie puszki zaopatrzone w kluczyk do otwierania były prawdziwym luksusem. Wystarczyło bez wysiłku odwinąć pasek blachy według zaznaczonej perforacji, a ukazywała się pyszna zawartość. Polska nie znała jeszcze takiego wynalazku – aby dostać się do zawartości krajowych konserw, należało użyć specjalnego otwieracza przystosowanego jednocześnie do zdejmowania kapsli z butelek, a czasami wyposażonego również w korkociąg. Nie było to łatwe, gdyż blachy polskich puszek były wyjątkowo oporne – złośliwi twierdzili, że nawet zdecydowanie grubsze niż elementy karoserii fiata 126p.
Współautor (S.K.) doskonale pamięta, jak w połowie lat osiemdziesiątych rozsierdził swoją rodzicielkę właśnie z powodu eksportowej szynki konserwowej. Matka kupiła kilogramową puszkę i kategorycznie zastrzegła, że jest przeznaczona na Boże Narodzenie. Niestety, pod nieobecność rodziców autor urządził domówkę (był wówczas studentem Uniwersytetu Warszawskiego) i ofiarą biesiadników padła również nieszczęsna konserwa. Niektórzy koledzy zresztą narzekali, że była zbyt słona (inni uznali to wrażenie za efekt nadmiaru spożycia bułgarskich i węgierskich win). Gdy pani domu zorientowała się, że straciła szynkę, wpadła w furię. Zażądała, by syn natychmiast odkupił identyczną puszkę. Autor udał się zatem pod sklep Pewexu, nabył od cinkciarza dewizy i wrócił do domu z kolejną szynką. Zresztą na pewien czas stracił ochotę na ten przysmak, tym bardziej że szynka rzeczywiście była słona…
Bezpośrednio po wydarzeniach w Ursusie i Radomiu wprowadzono reglamentację cukru. Na osobę przeznaczono dwa kilogramy miesięcznie, a władze unikały nazwy „kartki”, zastępując ją „bonami towarowymi”. Od razu podchwyciło to społeczeństwo i nielubianą żonę Edwarda Gierka, Stanisławę, zaczęto nazywać Boną Cukrową. Było to czytelne nawiązanie do sytuacji gospodarczej i zachowania pierwszej damy PRL-u, która drażniła społeczeństwo swoim sposobem bycia. Poza tym mąż zawsze zabierał ją w oficjalne podróże zagraniczne, co stanowiło nowość w bloku wschodnim i nie wszystkim się podobało.
Jeden z autorów (S.K.) doskonale pamięta, jak po wprowadzeniu reglamentacji jego ojciec postanowił sprawdzić, czy władze właściwie wyliczyły normę przypadającą na obywatela. Rodzina była czteroosobowa, zatem przesypał dwa kilogramy do większego naczynia, polecając domownikom, by używali tylko tego cukru. Wszyscy osłupieli, gdy porcja wyczerpała się dokładnie po tygodniu. Ale zaraz padło pytanie: co z brakującymi dniami? Miesiąc liczy bowiem trzydzieści lub trzydzieści jeden dni i wyglądało na to, że w jego końcówce konieczne będzie spożywanie gorzkiej kawy i herbaty. Sytuacja mogła się zmienić tylko w lutym i to w roku nieprzestępnym.
Kolejne lata po wypadkach czerwcowych to czas agonii polskiej gospodarki. Sklepy świeciły pustkami, po jakikolwiek towar ustawiały się coraz dłuższe kolejki. Temat stał się obiektem zainteresowania Służby Bezpieczeństwa, gdyż w ogonkach dominowały postawy krytyczne wobec państwa i rządzących.
„Próbę ustalenia nastrojów kolejkowych spotkałem rok temu we Wrocławiu – notował jesienią 1978 roku wicepremier Józef Tejchma – gdzie władze zainstalowały przed sklepem mięsnym specjalne nasłuchy, aby wiedzieć, co się mówi. Ludzie nie narzekali, tylko jęczeli zrezygnowani. W Warszawie Bębenek nie stał długo w kolejce, posłuchał i uciekł: tych ludzi za Stalina posadzono by na kilka lat do więzienia za to, co mówili w kolejce przeciwko rządowi. (…) Niedawno był w Łodzi Janczak i dokonał podziału kolejek na dwie grupy: mięsne są stosunkowo łagodne i wyrozumiałe, maślane są gwałtowne i wybuchowe. Nie dotykam tu kolejek po damskie obuwie z importu i odrzuty eksportowe”17.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Rozporządzenie ministra przemysłu i handlu z dnia 30 grudnia 1948 r. wydane w porozumieniu z ministrami administracji publicznej i Ziem Odzyskanych o zaopatrywaniu ludności pracującej w tłuszcze, Sip.lex.pl/akty-prawne/dzu-dziennik-ustaw/zaopatrywanie-ludnosci-pracujacej-w-tluszcze-16780281[wróć]
Bitwa o handel, Muzhp.pl/kalendarium/bitwa-o-handel [wróć]
Krajowy Związek Rewizyjny Spółdzielni Spożywców „Społem”. Historia, Kzrss.spolem.org.pl/index.php/o-spolem/historia?showall=1&limitstart= [wróć]
J. Kaliński, „Transformacja” do gospodarki centralnie planowanej w Polsce (1944-1950), Repozytorium.uwb.edu.pl/jspui/bitstream/11320/7552/1/Optimum_1_2019_J_Kalinski_Transformacja_do_gospodarki.pdf [wróć]
R. Nawrot, Stonki ziemniaczanej nie zrzucili Amerykanie. Czyja to robota?, Zielona.interia.pl/przyroda/news-stonki-ziemniaczanej-nie-zrzucili-amerykanie-czyja-to-robota,nId,6315973#9c19626e [wróć]
Za: J. Błażejowska, P. Wieczorkiewicz, Przez Polskę Ludową na przełaj i na przekór, Warszawa 2011, s. 245. [wróć]
Kartka z kalendarza. 25 października 1971 r. Zniesienie obowiązkowych dostaw zbóż, ziemniaków i zwierząt rzeźnych, Historia.interia.pl/kartka-z-kalendarza/news-25-pazdziernika-1971-r-zniesienie-obowiazkowych-dostaw-zboz-,nId,1541457#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox [wróć]
Za: M. Milewska, Ślepa kuchnia. Jedzenie i ideologia w PRL, Warszawa 2021, s. 39. [wróć]
Za: ibidem, s. 39-40. [wróć]
Kartka… [wróć]
E. Pietrzyk-Dąbrowska, Peerelowskie kontyngenty i komunistyczny kolonializm, Plus.dziennikpolski24.pl/peerelowskie-kontyngenty-i-komunistyczny-kolonializm/ar/c15-14765984 [wróć]
Za: S. Węglarz, § 148. Kara śmierci. Mięso, TVP2, 2001.[wróć]
Za: ibidem.[wróć]
Za: PKF 46/1964. [wróć]
Za: S. Węglarz, op. cit. [wróć]
Za: J. Kochanowski, Sklep komercyjny, Polska1918-89.pl/pdf/sklep-komercyjny,4838.pdf[wróć]
J. Tejchma, W kręgu nadziei i rozczarowań. Notatki dzienne z lat 1978-1982, Warszawa 2002, s. 36. [wróć]
