Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Savander myślał, że to koniec. Parszywe zlecenie zaprowadziło go wprost do lochów Księstwa Ceverde. Zamiast jednak trafić pod katowski topór, niespodziewanie znalazł się w komnatach księżnej Araven, gdzie przedstawiono mu propozycję nie do odrzucenia. Teraz Sav musi dowieść swej wartości – nie tylko mieczem, ale i głową.
Skrzywdzona sierota, mściwi szlachcice, niewygodne ballady, gryzonie i intryga do rozwikłania – czyli coś, z czym niepokorny najemnik poradziłby sobie bez trudu. Niestety jego mocodawczyni nie zamierza mu ułatwiać zadania…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 230
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Karolina Żuk-Wieczorkiewicz
Prawo łaski
Redakcja
Marta Tojza – W sieci słów
Korekta
Dorota Rybak
Ilustracje
Karolina Żuk-Wieczorkiewicz
Projekt okładki
Karolina Żuk-Wieczorkiewicz
Opracowanie graficzne i skład
Karolina Żuk-Wieczorkiewicz
Korekta techniczna
Dorota Rybak
Wydanie I, Gdańsk 2025
© Karolina Żuk-Wieczorkiewicz 2025
ISBN 978-83-969841-7-3
Konwersja do formatów mobilnych
Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl
Wydawca
Karolina Żuk-Wieczorkiewicz – Avaroth.pl
Darii i Hubertowi
moim najważniejszym ludziom
Drzwi celi otworzyły się z okrutnym zgrzytem, wyrywając Savandera ze snu. Najemnik poczuł ucisk w żołądku – nie tylko z głodu. Po tym, w co się wplątał – i co spotkało jego zleceniodawców – otwarcie więzienia nie wróżyło niczego dobrego.
Nieznacznie uniósł powieki. Do środka weszło trzech uzbrojonych strażników i jeszcze jedna postać, która niemal całkiem skryła się za potężnymi sylwetkami zbrojnych. Z poziomu podłogi, na której leżał, Sav dostrzegł tylko czubki jej butów, wykonanych z najlepszej cielęcej skóry, i skraj ciemnego płaszcza. Ciekawe, czy przyszli, by wywlec go na przesłuchanie, czy od razu powieść na szafot. On w każdym razie nie zamierzał im ułatwiać roboty.
Ostentacyjnie odwrócił się do przybyłych plecami. Metaliczny dźwięk łańcuchów u kajdan nieco zepsuł efekt.
– Masz gościa, najmito. – Stojący najbliżej strażnik kopnął go w podstawę kręgosłupa, niezbyt mocno. – Wstawaj.
– Nie chce mi się.
Usłyszał niecierpliwe westchnienie, a po nim głos, który nie mógł należeć do żadnego ze zbrojnych:
– Podnieście go.
Dwie pary rąk natychmiast dźwignęły go ze sterty słomy, która od kilku tygodni służyła mu za łóżko, po czym brutalnie unieruchomiły jego ramiona i – nie zważając na jego przekleństwa – zwróciły go w stronę osoby, która najwyraźniej dzierżyła tu dowództwo. Sav ze złością zdmuchnął z czoła brudne strąki włosów.
– Czy to przesłuchanie? – warknął.
– To zależy, kim się okażesz, więźniu. – Postać podeszła bliżej. Zdjęła z głowy kaptur, który wcześniej skrywał jej oblicze, i spojrzała na Savandera najpiękniejszymi oczami, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć.
Zamrugał. Nie spodziewał się ujrzeć w tym lochu kobiety, zwłaszcza tak atrakcyjnej. Owalna twarz o jasnej cerze kontrastującej z ciemną oprawą oczu, uczesane w koronę włosy w kolorze starego złota, kształtna szyja – to wszystko sprawiło, że wyposzczonemu najmicie na moment odebrało mowę. Ciekawe, kim była. Posłuch, jaki miała wśród żołnierzy, wskazywał, że prawdopodobnie kimś znacznym. Może powiernicą księżnej albo jej zaufanym szpiegiem. Według informacji, jakie zdobył, zanim go schwytano, ważne funkcje na dworze księżna Araven powierzała osobom obojga płci, bez względu na ich pochodzenie, wyłącznie na podstawie kwalifikacji.
Oczywiście takie rewolucyjne podejście nie wszystkim się podobało. Sav skrzywił się mimowolnie na wspomnienie tych, przez których się tu znalazł.
– Zadam ci pytanie – usłyszał. – Zastanów się nad odpowiedzią. Jeszcze mogę uznać, że nie warto cię oddawać katu.
Akurat, pomyślał ponuro. Udział w zamachu na życie władcy mógł się skończyć tylko w jeden sposób. A skoro nie widział dla siebie szans na ocalenie, postanowił przynajmniej się zabawić.
– Puśćcie go – padły słowa, które zaskoczyły go bardziej niż obecność tajemniczej piękności w celi śmierci.
Strażnicy spojrzeli po sobie niepewnie.
– Ogłuchliście? – huknął Savander. – Pani wydała wam rozkaz.
Uzbrojone ręce się odsunęły. Więzień rozmasował obolałe ramiona. Z chęcią zrobiłby to samo z nadgarstkami, ale żelazne obręcze skutecznie to uniemożliwiały.
– Już – zwrócił się do piękności w płaszczu, która przyglądała mu się z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Możesz zaczynać.
– Kim jesteś?
Wyszczerzył zęby i bezczelnie otaksował ją wzrokiem.
– Kimś, na kogo zawsze czekałaś, ślicznotko.
Skinęła głową. Najbliższy żołnierz natychmiast zdzielił go w pysk. Cholera…
– Zła odpowiedź.
– Skąd wiesz, skoro nie sprawdziłaś?
Tym razem wystarczyło spojrzenie. Drugi cios był silniejszy; najmitę zamroczyło tak, że upadł na czworaki, a gdy doszedł do siebie, poczuł w ustach smak krwi. Odruchowo sprawdził, czy nie stracił jakiegoś zęba, ale chyba wszystkie były na miejscu.
Zabolało, gdy strażnicy brutalnie pochwycili go za ramiona i szarpnięciem zmusili do wyprostowania pleców. Wstać mu jednak nie pozwolili. Kobieta podeszła bliżej, po czym błyskawicznym ruchem chwyciła go za włosy przy skroni.
– Widzę, że nie zrozumiałeś – syknęła. – Daję ci szansę, byś sam udzielił mi odpowiedzi. Na pytania, które ci zadam. Zadrwij ze mnie jeszcze raz, a naszą dalszą rozmowę uznam za bezcelową. Pojąłeś?
Nie odpowiedział. Wyłowił bowiem w jej wypowiedzi coś, co kazało mu powściągnąć niewyparzony język. Kimkolwiek była ta tajemnicza postać, przyszła tu, by rozmawiać. To zaś otwierało mu przynajmniej jedną maleńką furtkę do negocjacji.
– Jeszcze raz. – Kobieta zacisnęła dłoń na jego włosach. – Kim jesteś?
– Savander – szepnął. – Savander z Ceverde. Pokorny sługa jej książęcej mości.
– To się jeszcze okaże – uśmiechnęła się złośliwie – czy pozwolę ci nim zostać, najmito. Na razie jesteś więźniem, skazanym na śmierć za rozruchy w stolicy i kilkanaście zabójstw. Na twoje szczęście śledczy nie dopatrzyli się w twych czynach zdrady, a jedynie chęci zarobku. Twoi zleceniodawcy zostali straceni przedwczoraj. Spektakularnie.
Wiedział o tym. Wciąż rozbrzmiewały mu w uszach ich wrzaski. Księżna Ceverde, jak słyszał, uchodziła za roztropną i sprawiedliwą władczynię, jednak były rzeczy, których z zasady nie wybaczała. Na bogów, na jej miejscu postąpiłby tak samo. Właściwie nic do niej nie miał: przez wszystkie lata, gdy włóczył się po Środkowych Krainach w poszukiwaniu sławy i zarobku, sprawy Ceverde niewiele go obchodziły. Było mu obojętne, kto zasiada na tamtejszym tronie. Dlatego też bez mrugnięcia okiem przyjął hojną ofertę kilku zbuntowanych szlachciców, którzy zamierzali dokonać gwałtownej zmiany władzy.
Niestety zabrali się do tego nieudolnie. Savander od dłuższego czasu miał wyjątkowego pecha do zleceniodawców. Do tego musiał się ukrywać przed pewnym zawziętym Amainem.
– O czym chcesz ze mną rozmawiać, pani? – zadał pytanie, które, miał nadzieję, brzmiało poważnie i rzeczowo.
– Nie tutaj. – Kobieta z odrazą zmarszczyła nos, jakby dopiero teraz poczuła wszechobecny odór szczyn i dawno niemytego ciała. – Znam przyjemniejsze miejsce. Dołączysz do mnie, gdy będziesz gotowy. – Puściła go i skinęła na strażników. – Zabierzcie więźnia do łaźni i dajcie mu czyste ubranie. Potem przyprowadzicie go do moich komnat. Jeśli spróbuje uciec, zabić… – Znów utkwiła twardy wzrok w Savanderze. – Całą bandę.
***
Sav z rozkoszą rozmasował uwolnione z kajdan nadgarstki. Jego nozdrza wypełniła woń balsamu leczniczego, którym zabezpieczono otarcia, oraz świeżo upranych i wywietrzonych ubrań. Jego stare łachy zabrano i rzucono w ogień jeszcze w łaźni, gdzie oddano go w ręce krzepkich łaziebnych, które następnie z wielką gorliwością wyszorowały jego ciało, a potem zrobiły porządek z zarostem i włosami. Ciemnoblond kosmyki – pofalowane od wilgoci – wciąż pachniały rozmarynem, przynosząc mimowolne skojarzenia z pieczenią jagnięcą, którą zaserwowano mu zaraz po kąpieli. Gdyby nie obecność straży, Savander mógłby się poczuć jak prawdziwy książęcy gość. Jednak zbrojni w barwach Ceverde nie pozwalali mu zapomnieć, że mimo chwilowych wygód nadal pozostaje więźniem, i nie odstępowali go na krok.
Aż do teraz.
Komnata, do której go przywiedziono, była raczej skromna: ot, wąski przechodni pokoik z ostrołukowym oknem i lekko uchylonymi drzwiami do sąsiedniego pomieszczenia, w którym łatwo mogli się ukryć strażnicy. Przy oknie stał sekretarzyk z orzecha, do połowy zasłany pergaminami. Wszystkie ułożono w równych stertach, z dala od kałamarzy i pieczęci, co mogło świadczyć o przezorności i zamiłowaniu do porządku osoby, która tu urzędowała – a która teraz przypatrywała się Savanderowi z rękoma skrzyżowanymi na piersi, wsparta biodrami o krawędź blatu.
Biodra miała, trzeba przyznać, niczego sobie. Piersi też. Prosta ciemnozielona suknia doskonale podkreślała jej figurę, a to miło rozpalało wyobraźnię najmity. Ciekawe, że nie obawiała się zostać z nim sam na sam.
– Patrz mi w oczy – usłyszał.
Posłusznie podniósł wzrok.
– Tak lepiej. – Kobieta skinęła głową. – Domyślasz się, dlaczego cię wezwałam?
Przezornie przełknął pierwsze słowa, które cisnęły mu się na język. Jeśli jego rozmówczyni pełniła dostatecznie ważną funkcję na dworze, nawet komplement dotyczący jej nietypowej urody mógłby zostać wykorzystany przeciw niemu. Czarnooka, mimo doskonałej figury, złotych włosów i nadobnego oblicza, z pewnością nie była już dzierlatką i wiedziała, że walory ciała również mogą służyć za broń. Sprawiała też wrażenie osoby, która potrafi świadomie z owej broni korzystać.
– Wolałbym raczej usłyszeć odpowiedź, pani, zamiast snuć domysły – odparł rzeczowo. – Zaoszczędzimy czas.
– Dobrze. – Zwróciła na niego wielkie czarne oczy. – Potrzebuję kogoś, kto podjąłby się pewnej misji. Trudnej misji, wymagającej zarówno brutalnej siły, jak i dyplomacji. Pewne źródła wskazują, że możesz być człowiekiem, którego szukam.
– Jakie źródła? – spytał podejrzliwie.
– Głównie twoi wrogowie. – Wzruszyła ramionami. – Zwłaszcza ten, który cię ściga. A także twoi byli zleceniodawcy, którzy podczas tortur przyznali, że powinni byli postąpić według twojego pomysłu.
– Najpierw powinni się byli rozeznać w nastrojach społecznych – parsknął z irytacją. – A gdy te zdecydowanie bardziej sprzyjały panującej władczyni niż kilku obrażonym kretynom, należało zaczekać i najpierw przygotować odpowiedni grunt pod działanie. Albo postawić na sprytne skrytobójstwo, zamiast urządzać szopkę w środku miasta. Na bogów, gdybym od początku wiedział, jak wygląda ich pomysł na przejęcie władzy w Ceverde, w życiu nie podpisałbym kontraktu.
– Jednak podpisałeś.
– Miałem swoje powody. – Savander umknął wzrokiem. – Zresztą moim zadaniem było jedynie wszcząć rozruchy w Adenie. Za to mi płacili, a ja wywiązałem się z umowy.
– Skutecznie – zauważyła jego rozmówczyni z ironią. – Schwytanie cię kosztowało nas kilkanaście trupów, nie mówiąc o…
– Mam złożyć kondolencje rodzinom ofiar? – zadrwił.
Zmrużenie powiek.
– Byłoby miło, gdybyś mi nie przerywał.
– Byłoby jeszcze milej, gdybyś wreszcie wyjawiła mi swe imię, pani.
Przez chwilę przypatrywała się mu niczym niezwykłemu zjawisku, z jakim dawno – lub nigdy – nie miała do czynienia.
– Araven – odparła z drwiącym uśmiechem. – Księżna Ceverde.
Niemożliwe, pomyślał oszołomiony, gapiąc się na stojącą przed nim kobietę. Miał wrażenie, że bezlitośnie z niego zakpiono. To nie mogła być księżna Ceverde. Araven, siostra króla Durwaina, była niemalże jego równolatką. Nie powinna wyglądać jak… no, może nie jak jego córka, ale…
– Napatrzyłeś się? – spytała kobieta cierpko. – Jeśli nie, daj mi znać, kiedy skończysz i znów będziesz zdolny do rzeczowej rozmowy. Bo na razie wyglądasz mało inteligentnie.
Savander zamknął usta. Po pierwszym zaskoczeniu przypomniał sobie, z czym kojarzyła mu się niecodzienna uroda księżnej. Wizerunki kobiet i mężczyzn o złotych lub białych włosach i niemal czarnych tęczówkach można było spotkać na ścianach niektórych starych świątyń. Przedstawiały długowieczną rasę, której potomkowie wciąż zamieszkiwali Półwysep Vergijski. To stamtąd wywodziła się ostatnia z żon Selgara IV, a zarazem matka roaveńskiej następczyni tronu, która przez dziwny splot wydarzeń została władczynią Ceverde. W żyłach Araven płynęła więc salyańska krew.
Jeśli plotki były choć w części prawdziwe i Araven rzeczywiście dążyła do objęcia tronu Roavenu, wystarczyło, że wykaże się odrobiną cierpliwości i zaczeka, aż Durwain sam ustąpi jej miejsca. Bo to, że siostra go przeżyje, było więcej niż pewne.
Trzeba było jedynie zadbać, by roaveński król nie doczekał się prawowitego potomka.
Savander mimowolnie przełknął ślinę. Zaczynało do niego docierać, na czym miałaby polegać jego misja. I dlaczego postanowiono zaangażować do niej człowieka skazanego na śmierć.
Odetchnął głęboko i nakazał sobie spokój. Dano mu szansę, by mógł przekonać księżną o swej wartości, więc powinien ją wykorzystać. Rozumiał bowiem, że kolejnej może już nie dostać.
Skłonił głowę.
– Słucham cię, pani.
Araven rzeczowo wyłożyła mu szczegóły jego zadania. Wysłuchał jej z uwagą, choć nie odmówił sobie przyjemności nacieszenia oczu i puszczenia wodzy fantazji. O księżnej Ceverde (i jej temperamencie) krążyło sporo gorących plotek. Niespecjalnie go interesowały, dopóki nie wiedział, jak wygląda. Teraz sam chętnie sprawdziłby ich wiarygodność.
Wreszcie księżna skończyła mówić, a Savander znalazł potwierdzenie przypuszczeń dotyczących warunków swojego ułaskawienia – i nieco zepsuło mu to humor.
– Miałbym zatem doprowadzić do usunięcia z tronu króla Roavenu? – upewnił się.
Araven skinęła głową.
– Albo wspomóc w tym zaangażowane osoby. Mój brat ma wielu wrogów, a najbardziej kluczowym może się okazać jego własny syn. Wybór środków pozostawiłabym tobie. Czyż to nie kuszący akt łaski?
Sav spojrzał na nią spode łba. Lubił ryzyko, ale nie spieszyło mu się do samobójstwa. Zwłaszcza że miał jako takie pojęcie, jakimi zasobami, w tym zbrojnymi i wywiadowczymi, aktualnie dysponował król Durwain.
– Mam jakiś wybór? – spytał ponuro.
– Owszem. – Wzruszyła ramionami. – Jeśli się zgodzisz, narazisz skórę, lecz zyskasz moją łaskę i wdzięczność. Jeśli odmówisz, zostaniesz ukarany za udział w spisku przeciw koronie zgodnie z prawem Ceverde, podobnie jak twoja banda. Nie przypuszczam, że bardzo ci na niej zależy, aczkolwiek zakładam, że nie spieszy ci się do łamania kołem. – Uśmiechnęła się szeroko.
Gdyby nie wiedział, z kim ma do czynienia, zdzieliłby ją w pysk. Skoro jednak wiedział… Odruchowo obrzucił swoją rozmówczynię wzrokiem. Może wcześniej nie interesował się sprawami Ceverde, ale jego ostatnie zlecenie zmusiło go do błyskawicznego nadrobienia zaległości, w tym zebrania wszelkich informacji o panującej władczyni – nie tylko tych oficjalnych. Teraz zasłyszane w gospodach opowieści przypomniały mu się ze wszystkimi pikantnymi szczegółami.
– To niebezpieczna misja – stwierdził i od niechcenia wykonał krok w jej stronę.
– Zgadza się.
Nie poruszyła się ani o cal. Mogło to świadczyć o jej pewności siebie, odwadze albo głupocie. Mogło też potwierdzać plotki.
Uśmiechnął się do swoich myśli. Jeśli się nie mylił, mógł dzięki niej wygrać znacznie więcej niż życie – albo wszystko zaprzepaścić. Jednak Sav zawsze lubił ryzyko, a stojąca przed nim kobieta zdecydowanie była warta, by je podjąć. Do cholery, w końcu coś mu się należało za te wszystkie dni gnicia w lochu.
Kolejny krok. Araven nie spuszczała z niego wzroku. Sav zdawał sobie sprawę, że w każdej chwili mogła wezwać straż pozostawioną za progiem – a jednak tego nie zrobiła. Uznał to za zachętę.
– Wasza wysokość wspominała coś o wdzięczności…
Uniosła brwi.
– Na razie nie zrobiłeś nic, by na nią zasłużyć, najemniku.
– Jeśli wasza wysokość pozwoli, chętnie dowiodę swej wartości tu i teraz.
Skłonił się z wystudiowaną galanterią, po czym błyskawicznym ruchem chwycił dłoń księżnej i podniósł do ust. Dopiero wtedy drgnęła, lecz nie cofnęła ręki. Nawet przysunęła się odrobinę bliżej.
– Dobrze cię oceniłam – wymruczała, a kąciki jej warg uniosły się w zagadkowym uśmiechu, gdy Savander po kolei całował jej palce. – Lubisz ryzyko.
– To też.
Objął ją w talii i gwałtownie przyciągnął do siebie, po czym pożądliwie wpił się w jej usta. Doświadczenie nauczyło go, że jeśli kobieta nie zareaguje w takiej sytuacji krzykiem lub rękoczynami, w kilka chwil zmięknie jak wosk. Nie spodziewał się jednak, że po namiętnym pocałunku księżna bez ceregieli wsunie dłoń w jego spodnie – i nie mógł uwierzyć w swoje szczęście.
Już jesteś moja, pomyślał, pewien swego. Wtedy poczuł nieprzyjemny uścisk w miejscu, które bardzo nie lubiło być ściskane, i nie zdołał powstrzymać jęku.
– Nie próbuj ze mną pogrywać, najmito, bo źle się to dla ciebie skończy – syknęła Araven. – Wyciągnęłam cię z lochu, lecz w każdej chwili możesz tam wrócić.
Milczał, czując, jak czoło wilgotnieje mu od potu. Przestań, zaklinał w myślach, błagam cię, przestań…
– Zapamiętaj, że trzymam cię za jaja nie tylko dosłownie. – Smukła dłoń nacisnęła odrobinę mocniej, aż w oczach najemnika wezbrały łzy. – To, czego oczekuję w zamian za ułaskawienie cię, to sprawność w boju i umiejętność myślenia. Tym. – Księżna wbiła mu palec w czoło. – Cała reszta może być tylko przyjemnym dodatkiem. Rozumiesz?
– Tak, pani – wykrztusił.
– Dobrze. – Nieprzyjemny uścisk zelżał, by ustąpić miejsca o wiele milszemu dotykowi. Mimo wszystko Savander nadal nie ośmielił się drgnąć. Araven uśmiechnęła się z triumfem. – Skoro jednak zaoferowałeś mi i takie usługi… – zagadnęła aksamitnym głosem, od którego najmitę przeszedł dreszcz. Przysunęła się bliżej i chwyciła go wolną ręką za kark. – Dam ci szansę, byś się w nich wykazał, Savanderze z Ceverde.
***
– Jak wrażenia? – rzucił Devan obojętnie, gdy odbierał od księżnej plik podpisanych dokumentów. Starał się przy tym nie zerkać w stronę drzwi do sąsiedniej, zdecydowanie bardziej prywatnej komnaty.
Jej wysokość wzruszyła ramionami.
– Ujdzie, jeśli się lubi nieokrzesanych barbarzyńców – odparła. Doskonale zdawała sobie sprawę, o co tak naprawdę pytał sekretarz. – Także inteligentnych.
Dworzanin zachował taktowne milczenie. Nie było tajemnicą, kim był pierwszy mężczyzna obecnej księżnej Ceverde ani z jakich stron się wywodził. W powszechnej opinii szlachty Środkowych Krain Elvar Vaeling, sardyjski wódz działający według archaicznego prawa klanowego, również uchodził za barbarzyńcę.
– Mówią, że ten człowiek nie ma najlepszej opinii – zauważył ostrożnie zaufany jej książęcej mości.
Araven wzruszyła ramionami.
– Mówią też, że jest skuteczny. Kogoś takiego szukałam.
– Wyrachowanego łajdaka? – spytał Devan z powątpiewaniem.
– Owszem. – Księżna odwróciła się od studiowanej właśnie mapy Roavenu i utkwiła w mężczyźnie twardy wzrok. – Do zadania, które mu wyznaczyłam, dokładnie takiego drania potrzebuję.
***
– Jak wrażenia? – spytał z kpiącym uśmiechem Arvil, gdy Savandera odprowadzono do celi, większej i zdecydowanie przyjemniejszej niż cuchnące klitki, do których trafili poprzednio. Czyste, ogolone twarze (i brak smrodu) wskazywały, że jego podkomendnym także nie poskąpiono wizyty w łaźni. Dostali też świeże ubrania, a Arvil nawet lutnię. To wszystko musiało się stać jeszcze podczas jego spotkania z księżną, zatem stosowny rozkaz został wydany, zanim…
Żmija, pomyślał i zacisnął dłonie. Wiedziała, że jej nie odmówię.
Mimo wszystko nie umiał za bardzo się na nią gniewać. Albo zwyczajnie nie miał na to siły.
– Sav, psiamać, co z tobą?
Nie od razu odpowiedział. Prawdę mówiąc, nie pamiętał, by jakakolwiek kobieta w jego życiu doprowadziła go do podobnego stanu. Czuł się całkowicie… nie, „sponiewierany” to nieodpowiednie słowo. Po prostu pokazano mu, gdzie jego miejsce. Gdy już się z nim oswoił, okazało się całkiem komfortowe.
Wyczerpany do granic, rzucił się na siennik, założył ręce za głowę i zapatrzył się w strop.
– Chyba się zakochałem – stwierdził.
Następnego dnia znów wezwano go do księżnej. Tym razem jego przewodnikiem – zamiast kordonu zbrojnych – był szczupłej budowy dworzanin w średnim wieku, odziany w strój w zielono-złotych barwach Ceverde, z wyszytym na tunice herbem jej książęcej mości. Jasne, niemal białe włosy i intensywny błękit oczu sugerowały pokrewieństwo z mieszkańcami Sardii, choć wymowa książęcego wysłannika była pozbawiona tamtejszego twardego akcentu.
– Jestem Devan, sekretarz księżnej. – Z twarzy mężczyzny, gdy wywołał Savandera z celi, biła otwarta wrogość. – Jej wysokość cię oczekuje. Najwyraźniej wywarłeś na niej wrażenie.
– Starałem się – przyznał Sav poważnie. Kątem oka dostrzegł, jak na sąsiedniej pryczy Arvil zwija się ze śmiechu. Z satysfakcją zauważył też, że dworzanin zaciska szczęki.
– Tym razem będziesz musiał bardziej się postarać. Głową – uściślił Devan. – Oczywiście o ile chcesz ją zachować, najmito. Chodź za mną.
Bez sprzeciwu podążył za książęcym sekretarzem. Strażnicy dołączyli do nich, gdy tylko opuścili więzienny korytarz. Dwóch. Gdyby mu zależało, powaliłby ich w jedno uderzenie serca, może dwa. Zwłaszcza że nie założono mu kajdan.
Uśmiechnął się pod nosem. Najwyraźniej jej wysokość także lubiła ryzyko. Ta znajomość doprawdy zapowiadała się coraz bardziej interesująco.
Poniewczasie uświadomił sobie, że nawet nie pomyślał o tym, by spróbować uciec.
Ku zaskoczeniu Savandera nie powiedziono go – jak poprzednio – do komnat jej wysokości, lecz na szczyt górującej nad zamkiem baszty. Po tygodniach gnicia w lochu i wyczerpującej wspinaczce krętymi, wąskimi schodami haust świeżego powietrza sprawił, że zakręciło mu się w głowie. Kurczowo chwycił się krawędzi blanek. Rozpościerający się z nich widok – i odległość od ziemi – niestety nie poprawił jego samopoczucia. Odwrócił się i oparł o mur plecami. Zadrżał, gdy zimny wiatr przeniknął przez materiał koszuli.
– W porządku, najmito? – Araven, okutana w ciemny wełniany płaszcz, obdarzyła go kpiącym uśmiechem. Towarzyszący jej zielonooki młodzieniec z imponującą kitą szaroblond włosów zrobił dokładnie to samo.
– W porządku – burknął Sav, powstrzymując szczękanie zębami. – Piękna pogoda dzisiaj.
Księżna skinęła głową towarzyszowi.
– Yaern, daj mu płaszcz. I zostaw nas samych.
Młodzik rzucił Savanderowi wełniany tobołek i skierował kroki ku skrytym w baszcie schodom.
– Zaczekam na dole. Gdybyś potrzebowała…
– …wtedy cię zawołam. Dziękuję.
– Dlaczego tutaj? – spytał Savander, gdy już owinął się płaszczem, odrobinę zbyt małym jak na jego wzrost i posturę.
– Chciałam ci pokazać kraj, któremu być może będziesz wkrótce służył. – Wyjrzała przez przerwę między blankami i gestem przywołała najemnika do siebie.
– „Być może?” – podchwycił i podążył za jej wzrokiem. Zapewne chciała mu pokazać zielone lasy i błonia usiane z rzadka skupiskami chat, jednak jego uwagę przykuły wrony wciąż oskubujące wystawione na podgrodziu trupy. – Sądziłem, że już dobiliśmy targu.
– Najpierw chcę się przekonać, czy właściwie cię oceniłam – stwierdziła twardo i zwróciła ku niemu twarz. – Dostaniesz zadanie. Tu, w Ceverde. To, czy ostatecznie dobijemy targu, zależy od tego, jak je wykonasz.
– Sprawdzian – zrozumiał.
– Możesz tak to nazwać. – Wzruszyła ramionami. – Muszę wiedzieć, czy jesteś w stanie podołać ważniejszej misji. Rozumiesz, że to dla mnie duże ryzyko… i jeszcze większy akt zaufania. Zwłaszcza przy twojej… sławie.
Sav skrzywił się mimo woli. Wieść o wypadkach w Dwudziestce Creydana wlokła się za nim niczym smród za zaciężnym wojskiem. Przypuszczał, że może za to podziękować swojemu dawnemu druhowi.
Szczelniej owinął się płaszczem. Na podgrodziu wrony wciąż biły się o resztki z ostatniej egzekucji; ich podniecone krakanie docierało nawet tutaj. Zdecydowanie nie miał ochoty stać się dla nich obiadem.
– Mów, o co chodzi, pani.
– Twoi zleceniodawcy wyznali, że w spisek przeciwko mnie był zaangażowany ktoś jeszcze – odparła Araven. – Prawdopodobnie ktoś ze szlachty i niemal na pewno więcej niż jedna osoba. Niestety nie byli w stanie podać dokładniejszych informacji.
– Oprawcy waszej wysokości przesadzili z gorliwością? – Savander uniósł brwi.
Księżna puściła jego sarkazm mimo uszu.
– Czy coś o tym wiesz?
– O oprawcach? – Wbił wzrok w obiekt zainteresowania czarnych ptaszysk. – Na szczęście nie miałem okazji…
– O zdrajcach, najmito. – Głos Araven zabrzmiał ostrzej. – Jeśli brakuje ci rozrywki, po naszej rozmowie chętnie zapoznam cię z katem. Tymczasem bądź łaskaw trzymać się tematu.
Sav westchnął niecierpliwie.
– Wasza wysokość powinna wiedzieć, że panowie szlachta niechętnie rozmawiają z ludźmi z gminu, zwłaszcza mądrzejszymi od siebie. Nie byli zadowoleni, gdy wskazałem im słabe punkty ich planu. Stwierdzili, że nie płacą mi za myślenie, kazali mi się nie wtrącać i robić swoje. Więc zrobiłem swoje. Co do cholernej literki. Resztę znasz.
– Byłbyś w stanie wytropić ich popleczników?
Wzruszył ramionami.
– Musiałbym opuścić te mury. Nie wiem, czy waszą wysokość stać na takie zaufanie – zauważył zgryźliwie.
– Zaryzykuję. – Kobieta skrzyżowała ręce na piersi. – Dowiesz się, kim są ci, którzy naprawdę stoją za zamachem na moje życie. Odnajdziesz ich… i dostarczysz mi ich głowy.
– Dosłownie? – upewnił się.
Uśmiechnęła się zimno.
– Wybór pozostawiam tobie.
***
Sav nabrał powietrza w płuca z taką rozkoszą, jakby kosztował najlepszego corthyjskiego wina. Odkąd zgodził się podjąć zleconej przez Araven misji, cieszył się na zamku względną swobodą – ba, dostał nawet własną izbę – jednak dopiero po opuszczeniu murów poczuł prawdziwy smak wolności. Pomyślał, że pod tym względem był podobny do Avero an Daara: obydwaj nie znosili zamknięcia ani więzów, jakkolwiek po bliższym zaznajomieniu się z księżną Ceverdyjczyk był skłonny zaakceptować pewne wyjątki od tej reguły.
Wspomnienie o dawnym druhu wywołało na jego twarzy cierpki grymas. Psiakrew, naprawdę mógł lepiej rozegrać tamtą sprawę. Na przykład od razu przekonać Amaina do swoich racji… albo go zabić, gdy miał po temu okazję. Tymczasem głupi sentyment do dziś odbijał mu się czkawką i kładł się cieniem na jego reputacji, bo Avero okazał się cholernie pamiętliwym skurwielem.
Otrząsnął się. Było, minęło. Teraz miał inne wyzwanie. Właściwie mógłby spróbować uciec. Wypuszczenie go z zamku na staroświeckie słowo honoru było ze strony księżnej co najmniej naiwne. Sav wciąż miał w pamięci minę jej sekretarza, który od początku był przeciwny pomysłowi władczyni. Nie omieszkał zresztą wyrazić tego na głos. Złamie dane ci słowo z chwilą, gdy opuści te mury, rzucił gniewnie. A najmita właśnie dlatego postanowił owego słowa dotrzymać…
No dobrze – nie tylko dlatego. Księżna dała mu szansę naprawienia nadszarpniętej reputacji, a on zamierzał ową szansę wykorzystać. Zwłaszcza że wciąż miała w ręku jego ludzi.
Zostawił za sobą fosę głównego zamku i zagłębił się w uliczki podgrodzia. Otoczył go zwykły codzienny gwar: dzwonienie młotów w kuźniach, okrzyki przekupek zachwalających towar, kłótnie sąsiadów, odgłosy bójek smarkaczy, ujadania psów. Gdy dotarł do poszerzonego traktu, który pełnił tu funkcję rynku, do ogólnej kakofonii dołączyło krakanie wron. Ptaszyska wciąż próbowały uszczknąć coś z wystawionych na widok publiczny trupów, choć w ocenie Savandera na okaleczonych ciałach naprawdę nie zostało wiele do oskubania.
Przystanął, by przyjrzeć się tym, którzy go wynajęli i ściągnęli do Ceverde. W okrwawionych truchłach z powiewającymi smętnie włosami nie dało się rozpoznać dumnych potomków szlachetnych rodów, którzy dopiero co kazali mu „zamknąć ryj i robić swoje”. Sav niespecjalnie im współczuł. Najbardziej było mu żal, że nie zarobi już obiecanego srebra. Z drugiej strony – nowa fucha mogła się okazać o wiele bardziej korzystna… pod wieloma względami. Sęk w tym, że na razie nie miał pojęcia, jak się do niej zabrać.
Rozejrzał się i odruchowo musnął palcami skromny trzosik, który odebrał za pokwitowaniem od książęcego sekretarza. Jak znał życie, przy rynku powinna być jakaś karczma – a zawsze najlepiej mu się myślało przy piwie.
Przeczucie go nie zawiodło: świeżo odmalowany szyld zapraszał do niezbyt zdobnego, ale solidnego budynku z kamienną podbudową, stojącego w pewnym oddaleniu od miejsca kaźni. Sav wszedł do środka i od razu skierował się do szynkwasu. Za piwo zapłacił z góry: jako obcy w tych stronach nie mógł liczyć na kredyt, a nie chciał się narażać miejscowym. Tym bardziej że mimo tymczasowej swobody pozostawał wyjęty spod prawa, a Araven nie oddała mu broni. Odzyskasz miecz przy następnej okazji, stwierdziła. Pod warunkiem, że będę zadowolona z efektów twojej pracy. Na pytanie, jak niby ma ją wykonać bez narzędzi, odparła: Pozwoliłam ci zachować głowę. Używaj jej. Gdybym potrzebowała tępego rębajły, nie wyciągałabym cię z lochu.
Skrzywił się nad kuflem. Może i Araven postąpiła naiwnie, powierzając misję skazańcowi, ale nie była głupia.
– Piwo ci nie smakuje, panie? – spytał karczmarz usłużnie, dostrzegłszy jego grymas.
– Przeciwnie. – Savander uśmiechnął się szeroko. – Jest doskonałe. Sardyjskie?
– Nie inaczej, panie. – Gospodarz odpowiedział uśmiechem. – Dzięki księżnej mamy zapewnione jego regularne dostawy. A przyznasz, panie, że i cena przyjazna dla sakiewki.
– Rzeczywiście. – Sav pamiętał, że w Roavenie, który graniczył z Sardią od południa, cena słynnego napitku bywała nawet trzykrotnie wyższa. – Dobrze wam pod rządami księżnej?
Pospieszył się z tym pytaniem – uświadomiła mu to nagła wrogość na twarzy właściciela szynku. Nie mógł jednak cofnąć swoich słów, więc przybrał najbardziej obojętną i niewinną minę, na jaką było go stać.
– Dobrze – usłyszał odpowiedź. Zwrócił uwagę, że z głosu rozmówcy zniknął służalczy ton, a zastąpiła go nutka groźby. – Wszystkim porządnym ludziom w Ceverde zależy na zdrowiu jej wysokości. Byłeś, panie, na rynku?
– Byłem.
– Widziałeś trupy?
– Widziałem. – Sav wzdrygnął się na myśl, jak niewiele brakowało, by do nich dołączył.
Karczmarz nieznacznie nachylił się w jego stronę.
– To nie byli porządni ludzie.
– Najwyraźniej. – Najemnik skinął głową. – Pozostaje mi zatem wypić za zdrowie jej wysokości – stwierdził pogodnym tonem, pociągnął solidny łyk i zawinął się do najciemniejszego kąta, z którego mógł dobrze widzieć całą izbę i jednocześnie nie rzucać się w oczy.
O tej porze w karczmie prawie nie było ludzi: oprócz gospodarza Sav dostrzegł pryszczatego wyrostka, jedną postawną, piersiastą dziewoję uwijającą się przy palenisku i drugą, zdecydowanie młodszą i chudą jak patyk, która nieporadnie zamiatała izbę i sprawiała wrażenie, jakby bała się własnego cienia. W rynsztokach Adeny, gdzie dorastał Savander, nie przetrwałaby jednego dnia. Musiała należeć do rodziny właściciela. W przeciwnym razie dawno by ją wyrzucono.
Sav złowił nieufne spojrzenie karczmarza. Oderwał wzrok od niewiast i udał, że delektuje się trunkiem. Mimo przyjemnych wrażeń na języku i podniebieniu popadał w coraz bardziej podły nastrój. Jak, do cholery, miał się czegokolwiek dowiedzieć? Nikogo tu nie znał. Próby wypytania bywalców gospody natychmiast zwrócą uwagę potencjalnych obrońców księżnej, a ci nawet nie pomyślą, że psują mu robotę zleconą przez ich umiłowaną panią. Bo o tym, że Araven jest kochana przez poddanych, przekonał się miesiąc temu w Adenie.
Westchnął ponuro. Miał nadzieję, że nie natknie się na świadków tamtych wydarzeń – i że nie zostanie przez nich rozpoznany. Wtedy niespecjalnie się tym przejmował: nie zamierzał zagrzewać miejsca w Ceverde, a intratna fucha miała mu jedynie pomóc przetrwać, zanim ruszy szukać szczęścia gdzie indziej. Nawet on nie przewidział, jak wielką przeszkodą w realizacji planów (jego i jego zleceniodawców) okaże się zwykła gawiedź.
Właściwie to było fascynujące, że pospolity ludek tak solidarnie i licznie stanął za swoją księżną, gdy ta znalazła się w niebezpieczeństwie. Sav nie pamiętał, by poprzedni władcy Ceverde wzbudzali w obywatelach aż tak gorące uczucia. Byli zdecydowanie bardziej odlegli. Obcy.
Zadumał się nad kuflem. Kraj znacznie się zmienił, odkąd jako czternastoletni młokos opuścił go w towarzystwie kapłana z Morebdy – południowego miasta słynącego z doskonałej stali, której wytwarzaniem i testowaniem zajmowali się słudzy boga Suaroca. Abedus – takie bowiem imię nosił rzeczony kapłan – został wygnany ze świątyni i od tamtego czasu tułał się po świecie. Na Savandera natknął się przypadkiem, gdy ten usiłował dokonać na nim rozboju. Wyszkolony w sztuce walki duchowny obronił się bez trudu – i zarazem dostrzegł w szczeniaku z ulicy potencjał na kogoś więcej niż portowego zbója. Zaoferował mu służbę u siebie, a chłopak zgodził się bez zastanowienia, by uniknąć ciemnicy.
Dopiero z czasem wyszło na jaw, jakich usług oczekuje od niego kapłan – i dlaczego przepędzono go z rodzinnych stron. Sav przez kilka lat znosił niekomfortowy dla siebie układ, bo w zamian zyskiwał coś, o czym w Adenie nie mógł nawet marzyć: wykształcenie i wyszkolenie w walce. Pozbawiony swego miejsca Abedus chętnie dzielił się wiedzą, a Sav mimo wrodzonej niecierpliwości był pojętnym gówniarzem. Największy talent przejawiał w sprawnościach ciała, a jego opiekun nie szczędził mu lekcji. Gdy tylko nadarzała się okazja, Savander korzystał dodatkowo z nauk innych mistrzów – nie wyłączając Amainów.
Wreszcie uznał, że jego umiejętności bojowe są wystarczające, by rozpocząć niezależną karierę i definitywnie zakończyć uciążliwą relację. Abedus nie był zadowolony z decyzji podopiecznego, ale nie mógł go już zatrzymać. Sav zresztą wrócił do niego niedługo później. Tym razem jako wynajęty miecz.
Okazało się bowiem, że przez swoje skłonności były kapłan Suaroca zyskał spore grono wrogów, którzy tylko czekali na okazję, by pomścić doznane krzywdy. A Ceverdyjczyk, znający swego mistrza na wskroś, pojawił się niczym dar od bogów.
Otrząsnął się. Przeszłość należało zostawić za sobą. Teraz wyzwaniem było zachowanie głowy… i użycie jej zgodnie z sugestią mocodawczyni.
Wkrótce do karczmy zaczęli się schodzić ludzie. Skoro zaś Sav nie widział na razie perspektyw na owocne rozmowy, postanowił się skupić na słuchaniu.
Odszukał wzrokiem piersiastą dziewoję i przywołał ją gestem.
– Co dziś w kotle? – spytał.
– Kasza z omastą.
– Niech będzie – stwierdził. – I jeszcze jedno piwo.
Znów zapłacił z góry, czym zyskał przychylne spojrzenie gospodarza, i skoncentrował się na zadaniu.
***
Przychodził do karczmy przez trzy dni – popołudniami, bo poranki poświęcał na poszukiwanie pracy. Gotówka, którą wypłacił mu Devan, mogła wystarczyć co najwyżej na tydzień przy oszczędnym gospodarowaniu, tymczasem do najbliższego spotkania w celu zdania pierwszego raportu pozostało dwa razy więcej czasu. Zastanawiał się, jak zapewnić sobie bardziej stałe źródło dochodu, a zarazem zyskać dobry pretekst do uważnego przyglądania się ludziom. Na rozwiązanie wpadł szybko. Potrzebował jedynie łutu szczęścia, by zjednać sobie przychylność właściciela gospody.
Szczęście uśmiechnęło się do niego akurat wtedy, gdy w sakiewce pokazało się dno, a on z żalem sączył ostatnie sardyjskie, na jakie było go jeszcze stać. Do karczmy z impetem wparował bogato odziany mąż z czteroosobową świtą, na oko Savandera majętny kupiec lub szlachcic. I zdecydowanie nie miejscowy. Poziom jego buty mógł wskazywać na obywatela Roavenu, który wciąż nie potrafił przestać myśleć o Ceverde jak o swoim lennie, choć tej zależności Araven położyła kres lata temu.
Przybysz zatrzymał się na środku izby, pomachał wydobytym zza pazuchy dokumentem z pieczęcią, a następnie władczym gestem przywołał do siebie gospodarza.
– Czym mogę służyć, panie? – Właściciel przybytku skłonił się przed gościem, choć Sav wyczuł skrywaną niechęć w jego głosie.
– Poślij kogoś, by się zajął końmi – odparł przybyły. – Przygotuj noclegi dla mnie i moich towarzyszy. I naszykuj dla nas stół biesiadny z dala od plebsu. – Ogarnął pogardliwym gestem izbę, w której, jak zwykle o tej porze, okoliczny ludek szukał wytchnienia po całodziennym trudzie.
Gospodarz zacisnął szczęki.
– Oczywiście, panie.
Wygonił pryszczatego młodzika do stajni, piersiastą niewiastę (żonę, jak Sav zdążył się dowiedzieć) posłał do kuchni, a nieporadnej dziewce nakazał szykować stół. Niestety wielmożni panowie nie mieli dość cierpliwości, by zaczekać, aż dziewczyna upora się z zadaniem. Zirytowani brutalnie odepchnęli ją na bok, tak że tylko refleks Savandera uchronił ją przed upadkiem. Spojrzała na niego przerażona, jakby chciał zrobić jej krzywdę. Natychmiast zabrał rękę.
– Zmykaj – rzucił półgłosem, a niemota udowodniła, że tę jedną rzecz potrafi zrobić szybko.
Nie był to jednak koniec nieprzyjemnych wypadków. W miarę upływu czasu (i trunku) nowi goście stawali się coraz bardziej hałaśliwi, a ich sprośne przyśpiewki zagłuszyły minstrela, próbującego zaintonować popularną ostatnio balladę o sierocie z Adeny. Dobry humor przybyszów nie szedł w parze z nastrojami stałych bywalców karczmy, którzy zerkali ku nim z ponurymi minami; chyba tylko pretekst dzielił ich od sięgnięcia po noże.
Nie mniej zdenerwowani byli gospodarze, usiłujący nadążyć za zachciankami przybyszów. Jednej jednak nie byli w stanie spełnić.
– Jak to: nie macie dziewek? – rzucił nieco bełkotliwie wielmoża.
– Nie mamy. – Karczmarz wyraźnie osiągnął kres cierpliwości. – Jeśli szukasz, panie, burdelu, najbliższy znajdziesz w Adenie.
– Och, coś się zawsze znajdzie – zarechotał największy osiłek z obstawy pryncypała, po czym pochwycił w talii chudą niedojdę, która nieporadnie zbierała naczynia.
Dziewczyna szarpnęła się dziko, lecz to tylko rozochociło przybyszów. Przewrócili ją na stół, a wielmoża chwiejnie podniósł się z ławy i bezceremonialnie wsunął wierzgającej dziewce rękę pod spódnicę. Pobladły gospodarz próbował interweniować, lecz wówczas o jego szyję oparł się sztych miecza.
– Nie mieszaj się – syknął osiłek.
W tej samej chwili obecna w izbie gawiedź zaczęła się dźwigać z miejsc, co w osobliwy sposób przypomniało Savanderowi o wypadkach w Adenie. Najemnik nie zamierzał jednak przepuścić takiej pięknej okazji. Wstał, podszedł do karczmarza i położył mu dłoń na ramieniu.
– Cofnij się, panie – rzekł spokojnie.
Pod naciskiem ręki najmity pobladły mężczyzna odsunął się od ostrza.
– Chociaż jeden rozsądny – zaśmiał się właściciel miecza i opuścił broń. Nim jednak zdążył wsunąć ją do pochwy, Sav pochwycił go za nadgarstek, wykręcił mu ramię i odebrał oręż, po czym przyłożył sztych do szyi wielmoży.
– Wystarczy – wycedził. – Obcowanie z plebsem nie przystoi tak szlachetnemu mężowi.
– Ty…
Ostrze nacisnęło mocniej, aż zarysowało skórę. Dwaj ludzie ze świty mężczyzny poderwali się gwałtownie, lecz nie śmieli sięgnąć po broń, pozostali – ci, którzy przytrzymywali dziewczynę – chyba nie byli pewni, co powinni zrobić. Tymczasem sam wielmoża sprawiał wrażenie, jakby w tym momencie zupełnie wytrzeźwiał. Zerknął na rozjuszoną gawiedź, zdecydowanie liczniejszą niż jego kompania, a następnie przeniósł wzrok na klingę wciąż opartą o szyję. Bardzo powoli odsunął się od niemoty.
– Puśćcie dziewkę – rzucił. – Nie będziemy się bratać z plebsem.
Savander zaczekał, aż dziewczyna się ulotni. Dopiero wtedy zdecydował się opuścić miecz.
– Myślę, że czas ci do łóżka, wielmożny panie – rzekł spokojnie. – Twoim ludziom także. Jeśli grzecznie poproszą, może znajdzie się dla nich miejsce w stajni.
– Ty bezczelny… – zaczął osiłek, lecz Savander wszedł mu w słowo:
– Zważ, panie, że jesteście w mniejszości, a obywatele Ceverde bardzo poważnie traktują próby pogwałcenia ich praw. Sugeruję, byście wykazali się teraz dobrą wolą i złożyli broń. Wszyscy. Gospodarz z pewnością zadba o jej bezpieczne przechowanie.
Wielmoża posłał najmicie wściekłe spojrzenie, ale skinął głową. Najwyraźniej mimo pijaństwa zachował resztki rozsądku. Jego ludzie okazali się jednak mniej odporni na moc złotego trunku. Podczas zdawania broni jeden z nich spróbował zaatakować Savandera… i skończył nieprzytomny na ziemi, zdzielony głowicą miecza w kark.
– Ja to wezmę – stwierdził karczmarz, podnosząc upuszczony oręż, po czym wbił twardy wzrok w rozbrojoną świtę. – Wielmożny panie, bądź łaskaw kazać swym ludziom zabrać stąd towarzysza. Mogą tu wrócić, gdy wytrzeźwieją, nie wcześniej niż jutro rano. W stajni jest boks wypełniony sianem. Zezwalam, by tam legli.
Wielmoża pobladł.
– Zapłacicie za tę zniewagę. Jej wysokość…
– Jej wysokość ma w zwyczaju uważnie słuchać relacji wszystkich stron – przerwał gospodarz ostro. – I wydaje sprawiedliwe osądy, niezależnie od czyjegoś urodzenia czy posiadanych glejtów. – Wskazał brodą dokument walający się po poplamionym blacie. – Tymczasem ponad tuzin świadków zezna, że zniewagi doznał tu kto inny. Za waszą sprawą. Jesteście pewni, że chcecie się skarżyć?
Znów wygrał rozsądek. Przybyły skinął na swoich ludzi, ci zaś, dźwignąwszy nieprzytomnego kompana, chwiejnym krokiem opuścili izbę. Sav na wszelki wypadek podążył za nimi. Pryszczaty chłopak, który prowadził ich do stajni, nie wyglądał na zdolnego do obrony przed trójką zakapiorów – nawet jeśli ci byli pijani. Poza tym najemnik zamierzał zrobić coś jeszcze.
Gdy wrócił, wielmoża zdążył już opuścić izbę biesiadną, a podekscytowany stajenny podbiegł do pryncypała.
– Powalił ich i związał! Wszystkich! Sam jeden! To było…
– Po coś to zrobił? – Gospodarz wbił podejrzliwy wzrok w najmitę.
– Aby nie zrobili krzywdy… sobie lub innym. – Sav uśmiechnął się szeroko. – Siano miękkie, nic im nie będzie. A może się czegoś nauczą. – Podał rozmówcy zdobyty wcześniej miecz. Karczmarz pokręcił głową.
– Zatrzymaj. Zasłużyłeś. Zresztą i tak zamierzałem ich suto policzyć za straty.
– Straty? – zdziwił się Savander. Poza kilkoma rozbitymi kuflami i bałaganem przybytek nie doznał uszczerbku.
– Moralne. – Właściciel utkwił wzrok w chudym dziewczęciu, które teraz siedziało skulone w kącie w objęciach małżonki gospodarza i łkało bezgłośnie w jej obfity biust.
– Ta dziewczyna… to twoja córka, panie? – spytał ostrożnie najemnik.
– Teraz już tak. – Karczmarz uśmiechnął się gorzko. – Przygarnęliśmy Teri na prośbę księżnej. Ze względów bezpieczeństwa nie mogła jej zatrzymać na zamku. Słyszałeś, panie, o sierocie z Adeny?
– Dopiero co przybyłem do Ceverde. – Sav zdecydował się na nagięcie faktów. – Nie znam wieści. Ale zdaje się, że jest taka ballada…
– Jest – przyznał gospodarz. – Posłuchaj jej następnym razem. Jej, a potem „Pieśni o Araven”. Wtedy naprawdę zrozumiesz Ceverdyjczyków.
– Chętnie – skłamał Savander. Nigdy nie był muzykalny, a plotki i nastroje społeczne zawsze wydawały mu się cenniejszym źródłem informacji niż wypociny poetów. – Wpadnę tu, gdy zarobię na kolejne sardyjskie. Dobrej nocy, panie.
Odwrócił się. Karczmarz chwycił go za ramię.
– Zaczekaj.
– Tak?
– Szukasz pracy?
ŚWIAT AVAROTH W SIECI
Strona autorska:
https://avaroth.pl
Patronite:
https://patronite.pl/karolina-zuk-wieczorkiewicz-av
Facebook:
https://www.facebook.com/karolina.avaroth
Instagram:
https://www.instagram.com/karolina.avaroth
Wattpad:
https://www.wattpad.com/user/KarolinaZW
Księgarnia:
https://samowydawcy.pl
