Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pokochałaś TullyiKate?
KRISTIN HANNAH, autorka bestsellerów „Słowik” i „Gdzie poniesie wiatr” prezentuje kontynuację powieści „Firefly Lane", na podstawie której powstał serial z Katherine Heigl i Sarah Chalke w rolach głównych.
Kiedyś – dawno temu – szła sama pogrążoną w ciemności drogą zwaną Firefly Lane. To była najgorsza noc w jej życiu i właśnie wtedy natknęła się na pokrewną duszę. „To był nasz początek”. Ponad trzydzieści lat temu. TullyiKate. „Ty i ja kontra cały świat”. Najlepsze przyjaciółki na zawsze.
Ale opowieści mają swój koniec, prawda?
Traci się tych, których się kocha, i trzeba jakoś żyć dalej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 499
Prolog
Jest w kabinie toalety, siedzi na sedesie, łzy schną jej na policzkach, rozmazawszy tusz, który kilka godzin temu tak starannie nałożyła. Od razu widać, że to nie jej miejsce, a mimo to jest tutaj.
Żal jest podstępny, zawsze przychodzi i wychodzi jak gość, którego się nie zapraszało, ale którego nie wypada nie wpuścić. Pragnie go, choć nigdy by tego nie przyznała. Ostatnio poczucie żalu to jedyna rzecz, która wydaje się jej prawdziwa. Nawet teraz celowo myśli o swojej najlepszej przyjaciółce, pomimo upływu czasu, bo ma ochotę zapłakać. Jest jak dziecko skubiące strupek. Nie może się powstrzymać, choć wie, że będzie bolało.
Próbowała radzić sobie sama. Naprawdę próbowała. I nadal próbuje, na swój sposób, ale czasem jedna osoba może podtrzymywać całe twoje życie, być twoją podporą, a gdy zabraknie jej krzepiącej obecności, czujesz, że spadasz, choćbyś miała wcześniej wiele sił i choćbyś całą swoją mocą starała się utrzymać równowagę.
Kiedyś – dawno temu – szła sama pogrążoną w ciemności drogą zwaną Firefly Lane. To była najgorsza noc w jej życiu i właśnie wtedy natknęła się na pokrewną duszę.
„To był nasz początek”. Ponad trzydzieści lat temu.
TullyiKate. „Ty i ja kontra cały świat”. Najlepsze przyjaciółki na zawsze.
Ale opowieści mają swój koniec, prawda? Traci się tych, których się kocha, i trzeba jakoś żyć dalej.
„Muszę odpuścić. Powiedzieć »do widzenia« z uśmiechem”.
To nie będzie łatwe.
Jeszcze nie wie, co właśnie uruchomiła. Za chwilę wszystko się zmieni.
1
2 września 2010, 22:14
Czuła się lekko oszołomiona. To było przyjemne, jakby otulono ją ciepłym kocem. Jednak gdy się zorientowała, gdzie jest, przestało być tak miło.
Siedziała na sedesie w kabinie toalety, a na policzkach schły jej łzy. Ile czasu tu spędziła? Wstała powoli i wyszła z łazienki, torując sobie drogę przez zatłoczone foyer kina i ignorując krytyczne spojrzenia rzucane w jej stronę przez pięknych ludzi popijających szampana pod skrzącym się dziewiętnastowiecznym żyrandolem. Seans musiał się już skończyć.
Na zewnątrz energicznie zrzuciła idiotyczne lakierowane szpilki; poleciały gdzieś w cień. W drogich czarnych pończochach ruszyła w siąpiącym deszczu po brudnych chodnikach Seattle w kierunku domu. To tylko z dziesięć przecznic. Da radę, a o tej porze i tak nie udałoby się złapać taksówki.
Kiedy zbliżała się do Virginia Street, jej wzrok przyciągnął jaskraworóżowy neon MARTINI BAR. Przed drzwiami stała grupka ludzi, którzy rozmawiali i palili pod chroniącym ich daszkiem.
Choć postanowiła sobie, że ominie lokal, to jednak skręciła, podeszła do drzwi i weszła do środka. Wsunęła się do ciemnego, zatłoczonego wnętrza i ruszyła prosto ku długiemu mahoniowemu barowi.
– Co podać? – zapytał szczupły, wyglądający na artystę mężczyzna o pomarańczowych włosach i takiej ilości żelastwa w twarzy, ile mieści się w alejce z nakrętkami i śrubami w markecie budowlanym.
– Tequilę – odpowiedziała.
Wypiła pierwszy kieliszek i zamówiła następny. Głośna muzyka niosła pociechę. Wypiła tequilę i zaczęła kołysać się do rytmu. Ludzie dokoła niej śmiali się i rozmawiali. Czuła się odrobinę tak, jakby była częścią tego całego zamieszania.
Mężczyzna w drogim włoskim garniturze zręcznie wcisnął się na miejsce obok niej. Był wysoki i wysportowany. Miał jasne, dobrze ostrzyżone i ułożone włosy. Pewnie bankowiec albo prawnik z korporacji. I oczywiście dla niej za młody. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści pięć lat. Ile czasu tu spędził, czekając na sposobność, szukając najlepiej wyglądającej kobiety w barze? Jeden drink, dwa?
Wreszcie zwrócił się ku niej. Widziała po jego spojrzeniu, że wie, kim jest, i uwiódł ją ten drobny wyraz uznania.
– Mogę postawić pani drinka?
– Nie wiem. Może pan? – Czyżby lekko bełkotała? Niedobrze. Jej myśli też nie były klarowne.
Jego spojrzenie przesunęło się z jej twarzy na piersi, a potem znów spojrzał jej w oczy. Wcale nie ukrywał, że rozbiera ją wzrokiem.
– Powiedziałbym, że drinka co najmniej.
– Zwykle nie zadaję się z nieznajomymi – skłamała.
Ostatnio w jej życiu byli wyłącznie obcy ludzie. Wszyscy inni, wszyscy, którzy się liczyli, zapomnieli o niej. Mocno odczuwała działanie xanaksu. A może to była tequila?
Dotknął jej podbródka, musnął delikatnie krawędź żuchwy, sprawiając, że przeszedł ją dreszcz. Takie dotknięcie jej wymagało śmiałości, nikt już tego nie robił.
– Jestem Troy – przedstawił się.
Spojrzała w jego błękitne oczy i poczuła ciężar samotności. Kiedy ostatnio pragnął jej jakiś mężczyzna?
– Tully Hart – odpowiedziała.
– Wiem.
Pocałował ją. Smakował słodko, jakimś likierem, i papierosami. A może trawą. Chciała się roztopić w czysto fizycznym doświadczeniu, rozpuścić jak kawałek czekolady. Chciała zapomnieć o wszystkim, co jej w życiu nie wyszło. I o tym, że skończyła w takim miejscu jak to. Sama w morzu obcych.
– Pocałuj mnie jeszcze raz – powiedziała, choć nie cierpiała tonu żałosnego błagania w swoim głosie.
Pamiętała to brzmienie z dzieciństwa, gdy była małą dziewczynką z nosem przyciśniętym do szyby, czekającą na powrót matki. „Co jest ze mną nie tak?” – pytała tamta dziewczynka każdego, kto zechciał słuchać, ale nigdy nie uzyskała odpowiedzi. Tully przyciągnęła do siebie nieznajomego, ale nawet gdy ją całował i napierał na nią ciałem, poczuła, że zaczyna płakać, a gdy łzy popłynęły, nic już nie mogło ich powstrzymać.
3 września 2010, 02:01
Tully wyszła z baru ostatnia. Drzwi zatrzasnęły się za nią, a neon syknął i zgasł. Było po drugiej w nocy i ulice Seattle opustoszały. Ucichły.
Niepewnie szła śliskim chodnikiem. Pocałował ją mężczyzna – nieznajomy – a ona się rozpłakała.
Żałosne. Nic dziwnego, że się wycofał.
Lało jak z cebra. Pomyślała, że się zatrzyma, odchyli głowę i zacznie połykać deszcz, dopóki się nie utopi. To nie byłoby takie złe.
Miała wrażenie, że droga do domu trwa całe godziny. W budynku minęła portiera, nie patrząc mu w oczy. W windzie zobaczyła swoje odbicie w pokrywających ściany lustrach.
O Boże.
Wyglądała koszmarnie. Kasztanowe włosy – z długimi odrostami – tworzyły ptasie gniazdo, a tusz spływał z rzęs na policzki, rozmazując się jak akwarela.
Drzwi windy otworzyły się i Tully wyszła na korytarz. Tak się zataczała, że dopiero po chwili dotarła do swoich drzwi i cztery razy próbowała trafić kluczem do zamka. Zanim otworzyła, poczuła, że kręci jej się w głowie, która znowu ją rozbolała.
Gdzieś pomiędzy jadalnią a salonem wpadła na stolik i omal się nie przewróciła. Uratowała ją sofa. Tully osunęła się z westchnieniem na grubą, białą poduchę. Stolik był zasypany pocztą. Rachunki i czasopisma.
Zamknęła oczy i pomyślała, jakim bajzlem stało się jej życie.
– A niech cię, Katie Ryan – szepnęła do najlepszej przyjaciółki, której nie było.
Ta samotność była nie do zniesienia. Lecz jej najlepsza przyjaciółka odeszła. Umarła. Od tego wszystko się zaczęło. Od straty Kate. Czy to nie żałosne? Tully zaczęła opadać na dno po śmierci przyjaciółki i nie potrafiła się od niego odbić.
– Potrzebuję cię – dodała. A potem to wykrzyczała: – Potrzebuję cię!
Cisza.
Głowa jej opadła. Tully zasnęła? Może…
Kiedy z powrotem otworzyła oczy, zaczęła wpatrywać się załzawionym wzrokiem w stos poczty na stoliku do kawy. Głównie rachunki, katalogi i czasopisma, których od dawna nie czytała. Gdy już miała odwrócić wzrok, jedno ze zdjęć przykuło jej uwagę.
Zmarszczyła brwi i nachyliła się. Odsunęła koperty, by wygrzebać magazyn „Star”, który leżał na spodzie. W prawym górnym rogu znajdowało się niewielkie zdjęcie jej twarzy. Niezbyt udane. Nie takie, z którego mogłaby być dumna. Pod spodem jedno straszne słowo:
„Uzależniona”.
Chwyciła czasopismo drżącymi dłońmi i otworzyła je. Strony migały jedna za drugą, aż ponownie znalazła swoje zdjęcie.
Krótki artykuł, nawet nie zajmował strony.
PRAWDZIWA HISTORIA, KTÓRA KRYJE SIĘ ZA PLOTKAMI
Starzenie się nie jest łatwe dla znanych kobiet, lecz dla Tully Hart, byłej gwiazdy święcącego niegdyś triumfy programu Dziewczyńska godzina, okazuje się wyjątkowo trudne. Chrześnica pani Hart, Marah Ryan, udzieliła naszej redakcji informacji na zasadzie wyłączności. Pani Ryan, l. 20, potwierdza, że pięćdziesięcioletnia Tully Hart zmaga się ostatnio z demonami, które prześladowały ją przez całe życie. Według pani Ryan w ostatnich miesiącach pani Hart „niepokojąco przytyła”, nadużywając leków i alkoholu…
O mój Boże!
Marah.
Zdrada zabolała tak bardzo, że Tully nie była w stanie oddychać. Doczytała artykuł do końca, a potem pozwoliła, by czasopismo wypadło jej z rąk.
Ból, którego nie dopuszczała do siebie od miesięcy, od lat, nagle ożył i zaciągnął ją w najbardziej ponure i samotne miejsce na świecie. Po raz pierwszy Tully nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, że kiedykolwiek wygrzebie się z tej przepaści.
Wstała chwiejnie, łzy zamgliły jej wzrok, gdy sięgnęła po kluczyki do auta.
Nie mogła tak dłużej żyć.
2
3 września 2010, 04:16
Gdzie ja jestem?
Co się stało?
Ostrożnie nabieram tchu i próbuję się poruszyć, ale nie jestem w stanie wprawić ciała w ruch. Ani rąk, ani palców.
Wreszcie otwieram oczy. Mam piasek pod powiekami. Moje gardło jest tak wysuszone, że nie mogę przełknąć śliny.
Jest ciemno.
Ktoś jest tutaj ze mną. Albo coś. Wydaje łomoczący dźwięk, jak młoty walące w stal. Wibracje pełzną mi wzdłuż kręgosłupa, wbijają się w zęby, powodują ból głowy.
Ten dźwięk – zgniatany, miażdżony metal – jest wszędzie: poza mną, w powietrzu, obok mnie, we mnie.
Bach-zgrzyt, bach-zgrzyt.
Ból.
Nagle cała go czuję.
Rozdzierający, wyjątkowy. Gdy już jestem go świadoma, świadoma tego, że go czuję, nie istnieje nic poza nim.
Budzi mnie ból: palący, gryzący ból głowy i łupanie w ramieniu. Coś mam na pewno połamane. Próbuję się poruszyć, ale boli tak bardzo, że tracę przytomność. Gdy ją odzyskuję, znów próbuję, dysząc ciężko, a powietrze aż grzechocze mi w płucach. Czuję zapach własnej krwi, czuję, jak spływa mi po szyi.
„Pomocy” – próbuję powiedzieć, lecz ciemność pochłania te marne wysiłki.
OTWÓRZOCZY.
Słyszę polecenie, czyjś głos, i ogarnia mnie ogromna ulga. Nie jestem sama.
OTWÓRZOCZY.
Nie mogę. Nic nie mogę.
ŻYJE.
Kolejne słowa, tym razem wykrzykiwane:
NIERUSZAJSIĘ.
Ciemność przesuwa się wokół mnie, zmienia, a ból znów eksploduje. Hałas – dźwięk piły łańcuchowej połączony z czymś przypominającym wrzask dziecka – otacza mnie ze wszystkich stron. W ciemności światła migają jak świetliki i coś w tym widoku sprawia, że czuję smutek. I zmęczenie.
RAZDWATRZYWGÓRĘ.
Czuję, że ciągną mnie i podnoszą chłodne dłonie, których nie widzę. Krzyczę z bólu, ale ten dźwięk zostaje natychmiast pochłonięty, a może istnieje tylko w mojej głowie.
Gdzie ja jestem?
Uderzam o coś mocno i krzyczę.
WPORZĄDKU.
Umieram.
Dociera to do mnie nagle, zatrzymuje mi oddech w płucach.
Ja umieram.
3 września 2010, 04:39
Johnny Ryan obudził się z myślą: Coś się stało. Usiadł i się rozejrzał.
Nic nie zobaczył, nic niepokojącego.
Był w swoim gabinecie w domu na wyspie Bainbridge. Znów zasnął przy pracy. Przekleństwo pracującego w domu samotnego rodzica. Dzień miał za mało godzin, żeby dało się zrobić wszystko, więc kradł godziny nocy.
Potarł zmęczone oczy. Na ekranie komputera widniał zatrzymany, rozmazany obraz. Obszarpany chłopak, dziecko ulicy pod migającym neonem, z papierosem wypalonym niemal do końca. Johnny włączył film.
Kevin na ekranie – uliczna ksywka: Frizz – zaczął opowiadać o swoich rodzicach.
– Ich to nie obchodzi – powiedział, wzruszając ramionami.
– Skąd ta pewność? – rozległ się głos Johnny’ego z offu.
Kamera złapała spojrzenie Frizza – surowy ból i pełen gniewu bunt w jego oczach, gdy chłopak unosił wzrok.
– Jestem tu, no nie?
Johnny widział to nagranie co najmniej sto razy. Rozmawiał z Frizzem kilkakrotnie i nadal nie wiedział, gdzie on dorastał, gdzie było jego miejsce, kto czekał na niego do późnej nocy, wyglądając z troską w ciemność.
Johnny rozumiał niepokoje rodziców, to, jak łatwo dziecko może wślizgnąć się między cienie i zniknąć. Dlatego był tutaj, pracując dzień i noc nad filmem dokumentalnym o dzieciach ulicy. Może jeśli będzie uważnie patrzył i zada dostatecznie dużo pytań, to ją znajdzie.
Zapatrzył się w obraz na ekranie. Padał wtedy deszcz, więc gdy kręcił materiał, na ulicy było niewiele dzieciaków. Mimo to gdy tylko dostrzegał cień w tle, sylwetkę, która mogła być młodą kobietą, mrużył oczy, zakładał okulary i przyglądał się uważniej, myśląc: Marah?
Ale żadna z dziewczyn, które widział przy kręceniu tego dokumentu, nie była jego córką. Marah uciekła z domu i zniknęła. Nie wiedział nawet, czy jest nadal w Seattle.
Zgasił światła w gabinecie na piętrze i wyszedł na ciemny, cichy korytarz. Wisiały tu na ścianie dziesiątki rodzinnych fotografii, w czarnych ramkach i z białym passe-partout. Zatrzymywał się czasem i przyglądał im, przyglądał się swojej rodzinie, pozwalając, by zabrały go do szczęśliwszych czasów. Czasami stawał przed zdjęciem żony i zatracał się w jej uśmiechu, który kiedyś rozświetlał jego świat.
Dziś się nie zatrzymał.
Zatrzymał się przy drzwiach pokoju synów i je uchylił. To właśnie obsesyjnie teraz robił – sprawdzał niemal dwunastoletnie bliźnięta. Gdy człowiek się przekona, jak szybko może się w życiu zadziać coś złego, stara się chronić tych, którzy pozostali.
Byli w środku, spali.
Johnny wypuścił powietrze, nieświadomy, że wstrzymywał oddech, i ruszył do zamkniętych drzwi pokoju Marah. Ale je minął. Zaglądanie tam wywoływało zbyt wielki ból. Widok zatrzymanego w czasie, pustego pokoju dziewczynki, w takim stanie, w jakim go zostawiła…
Wszedł do swojej sypialni i zamknął drzwi. Pełno tu było ubrań, notatek i książek, które zaczynał czytać i odkładał na później, gdy życie trochę zwolni. Wchodząc do łazienki, zdjął koszulę i rzucił ją do kosza na pranie. W lustrze złapał swoje odbicie. Czasem na swój widok myślał: Nieźle jak na pięćdziesięciopięciolatka, a czasem – jak teraz: Naprawdę?
Wyglądał… smutno. Zwłaszcza oczy. Włosy miał trochę za długie, a ich czerń przecinały pasma siwizny. Ciągle zapominał o fryzjerze. Z westchnieniem wszedł pod prysznic i puścił wodę. Poleciał niemal ukrop. Johnny pozwolił, by gorący strumień obmył go z myśli. Gdy wyszedł spod prysznica, czuł się lepiej, był gotów zmierzyć się z kolejnym dniem. Nie zasnąłby już. Nie teraz. Wysuszył ręcznikiem włosy i włożył stary T-shirt z Nirvaną, który znalazł na dnie szafy, oraz znoszone dżinsy. Już miał wyjść na korytarz, gdy zadzwonił telefon.
Ten stacjonarny.
Johnny zmarszczył brwi. Był rok 2010. W tych nowych czasach bardzo rzadko ktoś dzwonił na stary numer.
A już z pewnością nie trzy po piątej nad ranem. O takiej porze to mogły być tylko złe wieści.
Marah.
Rzucił się do aparatu.
– Halo?
– Czy mogę rozmawiać z Kathleen Ryan?
Ci przeklęci telemarketerzy. Czy oni w ogóle nie uaktualniają tych swoich baz danych?
– Kathleen Ryan zmarła niemal cztery lata temu. Proszę ją skreślić z listy – odparł stanowczo, spodziewając się pytania, czy jest osobą decyzyjną w sprawach domu. Cisza, która zapadła po jego słowach, zirytowała go. – Kto mówi?
– Jerry Malone z policji w Seattle.
Johnny zmarszczył brwi.
– I dzwoni pan do Kate?
– Doszło do wypadku. Ofiara miała w portfelu zapisane nazwisko Kathleen Ryan jako osobę do kontaktu.
Johnny usiadł na krawędzi łóżka. Tylko jedna osoba na świecie mogła nadal mieć Katie jako osobę do kontaktu w razie wypadku. Co ona znowu narobiła? I kto dzisiaj trzyma taki numer w portfelu?
– To Tully Hart, prawda? Czy chodzi o jazdę pod wpływem? Bo jeśli ona…
– Nic mi na ten temat nie wiadomo. Panią Hart zabierają właśnie do szpitala Świętego Serca.
– To coś poważnego?
– Nie umiem powiedzieć. Będzie pan musiał porozmawiać z kimś ze szpitala.
Johnny się rozłączył, w internecie znalazł numer do szpitala i zadzwonił. Dopiero po jakichś dziesięciu minutach przełączania natrafił na kogoś, kto mógł odpowiedzieć na jego pytania.
– Pan Ryan? – powiedziała kobieta. – Rozumiem, że jest pan rodziną pani Hart?
Wzdrygnął się na to pytanie. Ile to już czasu nie rozmawiał z Tully?
Kłamstwo. Doskonale pamiętał, ile czasu minęło.
– Tak – odpowiedział. – Co się stało?
– Nie znam szczegółów. Wiem tylko, że ją do nas wiozą.
Spojrzał na zegarek. Jeśli się pośpieszy, zdąży na prom o piątej dwadzieścia i będzie w szpitalu za niewiele ponad godzinę.
– Postaram się dotrzeć jak najszybciej.
Zauważył, że nie powiedział do widzenia, dopiero gdy telefon zabuczał mu przy uchu. Rozłączył się i rzucił komórkę na łóżko.
Chwycił portfel i znów podniósł telefon. Gdy sięgał po sweter, jednocześnie wybierał numer. Usłyszał tyle sygnałów, że przypomniał sobie, jak jest wcześnie.
– Ha… halo?
– Corrin, przepraszam, że dzwonię o takiej porze, ale to pilne. Czy mogłabyś wstąpić po chłopców i zabrać ich do szkoły?
– Co się stało?
– Muszę pojechać do szpitala Świętego Serca. Był wypadek. Nie chcę zostawiać chłopaków samych, ale nie mam czasu, żeby ich do ciebie przywieźć.
– Nie martw się – odpowiedziała. – Będę za piętnaście minut.
– Dzięki – powiedział. – Jestem twoim dłużnikiem.
A potem pospieszył korytarzem i wpadł do pokoju bliźniaków.
– Ubierajcie się, chłopcy. Migiem.
Usiedli powoli.
– Co? – powiedział Wills.
– Ja wychodzę. Corrin odbierze was za piętnaście minut.
– Ale…
– Nie ma żadnych ale. Jedziecie do domu Tommy’ego. Może Corrin odbierze was też z piłki. Nie wiem, o której wrócę.
– Co się stało? – zapytał Lucas. Na jego zaspanej twarzy pojawił się niepokój. Ci chłopcy wiedzieli, co to są nagłe sytuacje, i znajdowali pociechę w rutynie. Szczególnie Lucas. Był taki jak jego matka, opiekuńczy i troskliwy.
– Nic takiego – odpowiedział krótko Johnny. – Muszę pojechać do miasta.
– On traktuje nas jak dzieci – stwierdził Wills, odsuwając kołdrę. – Chodźmy, Skywalker.
Johnny niecierpliwie spojrzał na zegarek. Było osiem po piątej. Musiał wyjść teraz, żeby zdążyć na prom o piątej dwadzieścia.
Lucas wstał z łóżka, podszedł do Johnny’ego i spojrzał na niego spod brązowej czupryny.
– Coś z Marah?
Oczywiście, to ich niepokoiło. Ileż to razy pędzili zobaczyć się z mamą w szpitalu. I Bóg jeden wie, w jakich tarapatach jest dziś Marah. Wszyscy się o nią martwili.
Zapomniał, jacy są czujni nawet teraz, niemal cztery lata później. Tragedia naznaczyła ich wszystkich. Starał się, jak mógł, ale mimo wysiłków nie był w stanie zrekompensować chłopcom utraty matki.
– Z Marah wszystko w porządku. Chodzi o Tully.
– A co się stało Tully? – zapytał Lucas. Wyglądał na przestraszonego.
Tak bardzo ją kochali. Ileż to razy w ostatnich latach błagali, żeby się z nią zobaczyć. I ileż to razy Johnny znajdował jakąś wymówkę. Poczuł ukłucie winy.
– Jeszcze dokładnie nie wiem, ale dam wam znać, co się dzieje, jak tylko będę mógł – obiecał Johnny. – Bądźcie gotowi do szkoły, zanim Corrin przyjedzie, okej?
– Nie jesteśmy dziećmi, tato – oznajmił Wills.
– Zadzwonisz do nas po treningu? – zapytał Lucas.
– Zadzwonię.
Pocałował ich na do widzenia i zgarnął kluczyki do auta ze stoliczka przy drzwiach. Obejrzał się jeszcze raz – dwóch identycznych chłopców, z za długimi włosami, w bokserkach, za dużych T-shirtach i z zatroskanym minami. Wyszedł. Mieli prawie po dwanaście lat, mogli zostać sami na dziesięć minut.
Wsiadł do auta, włączył silnik i pojechał na prom. Na pokładzie został w samochodzie i niecierpliwie stukał palcami po obitej skórą kierownicy przez trwający trzydzieści pięć minut rejs.
Równo o szóstej dziesięć wjechał na parking szpitala i zaparkował w sztucznym świetle latarni. Słońce miało wzejść dopiero za pół godziny.
Wszedł do budynku, który tak dobrze znał, i ruszył do recepcji.
– Tallulah Hart – rzucił pełnym troski tonem. – Jestem z rodziny.
– Proszę pana, ja…
– Chcę się dowiedzieć, w jakim jest stanie, i to natychmiast. – Powiedział to tak ostro, że kobieta aż podskoczyła w fotelu, jakby raził ją prąd.
– Och – powiedziała. – Zaraz wracam.
Johnny odszedł od kontuaru recepcji i zaczął krążyć po korytarzu. Boże, nienawidził tego miejsca, tych wszystkich aż za dobrze znajomych zapachów.
Opadł na niewygodne plastikowe krzesło i nerwowo stukał stopą o linoleum. Minuty mijały, z każdą kolejną coraz bardziej się denerwował.
Przez ostatnie cztery lata nauczył się radzić sobie bez żony, miłości swojego życia, ale to nie było łatwe. Musiał przestać patrzeć w przeszłość. Wspomnienia za bardzo raniły.
Ale jak miał nie patrzeć w przeszłość tutaj? Akurat tutaj? Przyjeżdżali do tego szpitala na operacje, chemioterapię i naświetlania. Spędzili tu razem wiele godzin, on i Kate, obiecując sobie, że ich miłość pokona raka.
Oszukiwali się.
Gdy wreszcie zmierzyli się z prawdą, stało się to tutaj, w tym szpitalu.
Był rok 2006. Johnny leżał obok niej, obejmował ją i starał się nie zauważać, jak bardzo schudła przez ten rok walki o życie. Z iPoda Kate słychać było Kelly Clarkson. Some people wait a lifetime… for a moment like this.
Pamiętał wyraz twarzy Kate. Ból płonął w niej niczym płynny ogień; bolało ją wszystko. Kości, mięśnie, skóra. Brała tyle morfiny, ile miała odwagi, ale chciała być przytomna, żeby nie wystraszyć dzieci.
– Chcę do domu – powiedziała.
Gdy na nią spojrzał, mógł jedynie pomyśleć: Ona umiera. Prawda była trudna, łzy napłynęły mu do oczu.
– Moje maleństwa – powiedziała cicho, a potem się roześmiała. – Cóż, to już nie są maleństwa. Rosną im stałe zęby. O, tu masz dolara. Dla wróżki zębuszki. I rób zdjęcia. Marah też. Powiedz jej, że rozumiem. Ja też byłam dla swojej mamy okropna, gdy miałam szesnaście lat.
– Nie jestem gotowy na tę rozmowę – odpowiedział, zawstydzony własną słabością. Dostrzegł zawód w jej spojrzeniu.
– Potrzebuję Tully – powiedziała wtedy, zaskakując go.
Jego żona i Tully Hart przez większość życia były najlepszymi przyjaciółkami – aż do kłótni, która je rozdzieliła. Nie rozmawiały ze sobą przez ostatnie dwa lata, a w tym okresie Kate musiała zmierzyć się z rakiem. Johnny nie mógł wybaczyć Tully ani samej kłótni (która oczywiście była jej winą), ani nieobecności, gdy Kate potrzebowała jej najbardziej.
– Nie. Po tym, co ci zrobiła? – rzucił gorzko.
Kate przysunęła się do niego odrobinę. Widział, jak boli ją najdrobniejszy ruch.
– Potrzebuję Tully – powtórzyła, tym razem łagodniej. – Jest moją najlepszą przyjaciółką od ósmej klasy.
– Wiem, ale…
– Musisz jej wybaczyć, Johnny. Jeśli ja mogę, to i ty możesz.
– To nie takie łatwe. Zraniła cię.
– A ja ją. Kłótnia najlepszych przyjaciółek. Które straciły z oczu to, co się liczy. – Westchnęła. – Wierz mi, teraz wiem, co jest ważne, i potrzebuję jej.
– Sądzisz, że przyjdzie, jeśli zadzwonisz? Minęło sporo czasu.
Kate uśmiechnęła się mimo bólu.
– Przyjdzie. – Dotknęła jego twarzy, zmuszając go, by na nią spojrzał. – Musisz się nią… potem… zaopiekować.
– Nie mów tak – szepnął.
– Ona nie jest tak silna, jak się wydaje. Wiesz o tym. Obiecaj mi.
Johnny zamknął oczy. Przez ostatnie lata intensywnie pracował nad tym, by poradzić sobie z żalem i ułożyć rodzinie nowe życie. Nie chciał wspominać tamtego koszmarnego roku, ale jak miał to zrobić – zwłaszcza teraz?
TullyiKate. Były najlepszymi przyjaciółkami przez niemal trzydzieści lat i gdyby nie Tully, Johnny nie spotkałby miłości swojego życia.
Od chwili, gdy Tully weszła do jego skromnego biura, Johnny był nią oczarowany. Miała dwadzieścia lat i była pełna żaru i pasji. Przekonała go, by zatrudnił ją w małej stacji telewizyjnej, którą wtedy prowadził. Wydawało mu się, że się w niej zakochał, ale to nie była miłość, tylko coś innego. Uległ jej urokowi. Była żywsza, jaśniejsza niż ktokolwiek, kogo znał. Gdy stało się obok niej, to jakby człowiek znalazł się w pełnym słońcu po miesiącach przebywania w cieniu. Od razu wiedział, że będzie sławna.
Gdy przedstawiła go swojej najlepszej przyjaciółce, Kate Mularkey, która wydawała się bledsza i cichsza i jakby niesiona przez potężną falę Tully, ledwo zwrócił na nią uwagę. Dopiero parę lat później, gdy Katie odważyła się go pocałować, Johnny dostrzegł w oczach tej kobiety swoją przyszłość. Pamiętał pierwszy raz, gdy się kochali. Byli młodzi – on miał trzydzieści lat, ona dwadzieścia pięć – ale tylko ona była naiwna.
– Zawsze tak jest? – zapytała go cicho.
Miłość przyszła do niego tak po prostu, na długo przed tym, zanim był gotowy.
– Nie – odpowiedział, już wtedy nie umiejąc jej okłamać. – Nie zawsze.
Po tym, jak wzięli z Kate ślub, z daleka obserwował błyskawiczną karierę dziennikarską Tully, a one pozostały sobie bliższe niż siostry. Rozmawiały przez telefon prawie codziennie i Tully przyjeżdżała do nich niemal na wszystkie święta. Gdy zrezygnowała z pracy w sieci telewizyjnej i wróciła z Nowego Jorku do Seattle, by stworzyć własny talk show, uprosiła Johnny’ego, by go produkował. To były dobre lata. Pełne sukcesów. Dopóki nowotwór i śmierć Kate wszystkiego nie zniszczyły.
Teraz mu się przypomniało. Zamknął oczy i odchylił się. Wiedział, kiedy to się zaczęło sypać.
Na pogrzebie Kate, niemal cztery lata temu. Październik 2006. Siedzieli wszyscy blisko siebie w pierwszej ławce kościoła Świętej Cecylii…
…odrętwiali, z podkrążonymi oczami, boleśnie świadomi tego, dlaczego tu są. Byli w tym kościele wiele razy w ciągu ostatnich lat, na bożonarodzeniowej pasterce czy w Wielkanoc, ale teraz było inaczej. Zamiast złotych, lśniących dekoracji, wszędzie rozstawiono białe lilie. Powietrze w kościele wydawało się obrzydliwie słodkie.
Johnny siedział sztywno jak żołnierz, z mocno wyprostowanymi plecami. Musiał być silny dla swoich dzieci, dla ich dzieci, jej dzieci. To była obietnica, którą złożył, kiedy umierała, ale już teraz trudno było jej dotrzymać. Czuł, że jest w środku suchy jak piach. Szesnastoletnia Marah siedziała obok niego tak samo sztywna, z dłońmi złożonymi na udach. Nie spojrzała na ojca od wielu godzin, a może i dni. Wiedział, że powinien zasypać tę przepaść, zmusić córkę do kontaktu, ale gdy na nią patrzył, tracił rezon. Ich wspólny żal tworzył ciemny, głęboki ocean. Siedział więc z piekącymi oczami i myślał: Nie płacz. Bądź silny.
Popełnił błąd, zerkając w lewo, gdzie ustawiono duże zdjęcie Kate. Przedstawiało ją jako młodą matkę, stojącą na plaży przed ich domem na wyspie Bainbridge, z włosami rozwianymi przez wiatr i uśmiechem promiennym niczym światło latarni w nocy. Szeroko rozpostarła ramiona, by przyjąć trójkę biegnących ku niej dzieci. Poprosiła, by znalazł dla niej to zdjęcie, pewnej nocy, gdy leżeli razem w łóżku, objęci. Usłyszał tę prośbę i wiedział, co oznacza. „Jeszcze nie” – mruknął jej do ucha i pogłaskał po łysej głowie.
Więcej go nie poprosiła.
Oczywiście. Nawet pod koniec była tą silniejszą, chroniącą ich wszystkich swoim optymizmem. Ile słów skrywała w sercu, by nie ranić go własnym lękiem? Jak bardzo czuła się samotna?
Boże. Odeszła zaledwie dwa dni temu. Dwa dni, a on już pragnął to poprawić. Chciałby przytulić ją raz jeszcze i zapytać: „Powiedz mi, kochanie, czego się boisz?”.
Ksiądz Michael podszedł do pulpitu i obecni w kościele – już bardzo cisi – całkiem umilkli.
– Nic dziwnego, że aż tyle osób przyszło tu dzisiaj pożegnać Kate. Była kimś ważnym dla wielu z nas…
Była.
– Zapewne nie zaskoczy was, że przekazała mi ścisłe instrukcje dotyczące tego nabożeństwa, a ja nie zamierzam jej zawieść. Chciała, żebym powiedział wam, byście się wzajemnie wspierali. Chciała, byście zmienili swój smutek w radość życia. Chciała, żebyście zapamiętali dźwięk jej śmiechu i miłość, jaką darzyła swoją rodzinę. Chciała, żebyście żyli – głos mu się załamał. – Taka była Kathleen Mularkey Ryan. Nawet na samym końcu myślała o innych.
Marah cicho jęknęła. Johnny sięgnął po jej dłoń. Wzdrygnęła się pod dotykiem i spojrzała na niego. Ujrzał w jej oczach niezgłębiony żal, kiedy się odsuwała.
Zagrała muzyka. Najpierw zdawała się dobiegać z daleka, a może po prostu huczało mu w głowie. Po chwili rozpoznał piosenkę.
– O, nie – powiedział, czując wzbierające na te dźwięki emocje.
To było Crazy for you.
Utwór, do którego tańczyli na swoim weselu. Zamknął oczy i poczuł ją przy sobie, jak wsuwa się w krąg jego ramion, gdy muzyka ich porywa. Touch me once and you’ll know it’s true.
Lucas – słodki ośmioletni Lucas, który znów zaczął mieć w nocy koszmary i załamywał się, gdy nie mógł znaleźć kocyka, z którego wyrósł dawno temu – pociągnął go za rękaw.
– Mamusia mówiła, że można płakać, tato. Kazała mnie i Willsowi obiecać, że nie będziemy się bali płakać.
Johnny nawet nie miał świadomości, że płacze. Otarł oczy i skinął głową, szepcząc:
– Słusznie, młodzieńcze.
Ale nie potrafił spojrzeć na syna. Nie zniósłby widoku jego łez. Zamiast tego wbił wzrok przed siebie i wyłączył się. Zmieniał słowa księdza w małe, twarde przedmioty, kamyki rzucane o ceglaną ścianę. Stukały o nią i upadały, a pośród tego wszystkiego on skupił się na oddechu i starał nie myśleć o żonie. Pomyśli o niej w samotności, w nocy, gdy nikogo wokół nie będzie.
Wreszcie po upływie, jak się zdawało, wielu godzin, nabożeństwo się skończyło. Johnny zebrał swoją rodzinę i zeszli do podziemi kościoła na przyjęcie. Tam się rozejrzał i poczuł się jednocześnie zdumiony i załamany, widząc dziesiątki nieznanych sobie lub ledwie znanych twarzy. Zrozumiał w tym momencie, że życie Kate składało się też z fragmentów, o których on nie miał pojęcia, i przez to nagle wydała mu się odległa. Poczuł jakby jeszcze większy ból. Przy pierwszej okazji wyprowadził dzieci z kościelnej sali.
Na parkingu stało mnóstwo samochodów, ale nie na to zwrócił uwagę.
Była tam Tully. Twarz miała zwróconą w kierunku chylącego się ku zachodowi słońca. Rozpostarła ramiona i poruszała się, kołysząc biodrami, jakby słyszała muzykę.
Tańczyła. Stała pośrodku ulicy przed kościołem i tańczyła.
Wypowiedział jej imię tak surowym tonem, że Marah obok niego aż się wzdrygnęła.
Tully odwróciła się i zobaczyła, że podchodzą do samochodu. Wyciągnęła słuchawki z uszu i ruszyła ku nim.
– Jak było? – zapytała ostrożnie.
Poczuł, że ogarnia go wściekły gniew i chwycił się go. Wszystko było lepsze niż ten bezdenny żal. Oczywiście Tully postawiła siebie na pierwszym miejscu. Pójść na pogrzeb Kate byłoby bolesne, więc Tully nie poszła. Stała na parkingu i tańczyła. Tańczyła.
Najlepsza przyjaciółka. Kate może była w stanie wybaczyć Tully jej samolubność. Dla Johnny’ego to nie było takie łatwe.
Zwrócił się do swojej rodziny:
– Wsiadajcie do samochodu. Wszyscy.
– Johnny… – Tully sięgnęła ku niemu, ale on się odsunął. Nie chciał być teraz dotykany, przez nikogo. – Nie mogłam tam wejść – wyznała.
– Taa. A któżby mógł? – odparł gorzko. Spojrzał na nią i od razu wiedział, że popełnił błąd. Nieobecność Kate wydawała się przy Tully jeszcze bardziej dojmująca. Te dwie kobiety zawsze były razem, śmiały się, gadały, śpiewały dyskotekowe hity.
TullyiKate. Przez ponad trzydzieści lat były najlepszymi przyjaciółkami i teraz, gdy patrzył na Tully, ból był nie do zniesienia. To ona powinna była umrzeć. Kate była warta więcej niż piętnaście Tully.
– Zbieramy się u nas w domu – powiedział. – Tego chciała. Mam nadzieję, że dasz radę.
Usłyszał świst wdychanego przez nią powietrza i wiedział, że ją zranił.
– Jesteś niesprawiedliwy – rzuciła.
Ignorując to – ignorując ją – zagonił dzieci do SUV-a i pojechali do domu wśród bolesnej ciszy.
Blade popołudniowe słońce oświetlało karmelowy dom w stylu arts & crafts. Ogród, zapomniany przez rok choroby Katie, przedstawiał opłakany widok. Johnny zaparkował w garażu i pierwszy ruszył do domu, w którym delikatny zapach choroby nadal unosił się z zasłon i wełnianego dywanu.
– Co teraz, tato?
Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, kto zadał to pytanie. Lucas, chłopiec, który opłakiwał śmierć każdej złotej rybki i codziennie przygotowywał rysunek dla swojej umierającej matki; chłopiec, który znów zaczął płakać w szkole, który siedział cicho na swoich ostatnich urodzinach i nie zdołał uśmiechnąć się nawet wtedy, gdy rozpakowywał prezenty. Wszystko tak żywo odczuwał. „Zwłaszcza Lucas – powiedziała Kate w swą ostatnią, straszną noc. – Nie będzie wiedział, jak poradzić sobie z tak wielką tęsknotą. Przytulaj go”.
Johnny się odwrócił.
Wills i Lucas stali tam, tak blisko siebie, że dotykali się ramionami. Mieli na sobie takie same czarne spodnie i szare swetry w serek. Johnny zapomniał dziś rano wysłać ich pod prysznic, a przydługie włosy mieli rozczochrane i poodgniatane od snu.
Oczy Lucasa były szeroko otwarte i lśniące, a rzęsy mokre. Wiedział, że jego mamy już nie ma, ale nie rozumiał tak naprawdę, jak to możliwe.
Marah stanęła obok braci. Była szczupła i blada, w czarnej sukience wyglądała jak duch.
Wszyscy patrzyli na niego.
To był odpowiedni moment, by przemówić, zaoferować słowa pocieszenia, udzielić im rady, którą zapamiętają. Jako ich ojciec powinien zmienić najbliższe kilka godzin w celebrowanie życia swojej żony. Tylko jak?
– Chodźcie, chłopcy – powiedziała Marah z westchnieniem. – Włączę wam Gdzie jest Nemo.
– Nie – jęknął Lucas. – Tylko nie Nemo.
Wills podniósł wzrok i wziął brata za rękę.
– W tym filmie umiera mama.
– Och. – Marah pokiwała głową. – To może Iniemamocni?
Lucas przytaknął ponuro.
Johnny wciąż się zastanawiał, co ma, do cholery, powiedzieć swoim zdruzgotanym dzieciom, gdy rozległ się pierwszy dzwonek u drzwi.
Wzdrygnął się, słysząc ten dźwięk. Później czas mijał, ludzie tłoczyli się wokół niego, a drzwi otwierały się i zamykały. Słońce zaszło i noc naparła na szyby. Johnny cały czas myślał: Rusz się, podejdź, przywitaj się, ale nie potrafił się do tego zmusić.
Ktoś dotknął jego ramienia.
– Tak mi przykro, Johnny – usłyszał kobiecy głos i odwrócił się.
Stała obok niego ubrana na czarno, z przykrytym folią naczyniem do zapiekanek w dłoniach. Za nic nie mógł sobie przypomnieć, kim ona jest.
– Gdy Arthur zostawił mnie dla tej baristki, myślałam, że moje życie się skończyło. Ale człowiek wstaje co rano i pewnego dnia uświadamia sobie, że jest okej. Jeszcze znajdziesz znowu miłość.
Potrzebował całych pokładów samokontroli, żeby nie warknąć na tę kobietę, że śmierć to co innego niż zdrada, ale zanim zdołał sobie przypomnieć jej imię, pojawiła się kolejna żałobniczka. Ona też uważała, że teraz jego największym problemem jest głód, sądząc po rozmiarze owiniętej folią tacy w jej pulchnych dłoniach.
Usłyszał tylko: „…w lepszym miejscu…” i odszedł.
Przepchnął się przez tłum i ruszył do baru, który zorganizowano w kuchni. Po drodze minął parę osób, które wymamrotały do niego te same kombinacje bezużytecznych słów – „tak przykro”, „już nie cierpi”, „w lepszym miejscu”. Nie zatrzymywał się ani nie odpowiadał. Szedł przed siebie. Nie patrzył na fotografie, które porozstawiano w pokoju na sztalugach, na oknach i pod lampami. W kuchni natknął się na grupkę kobiet o smutnych oczach, które krzątały się sprawnie, zdejmując folię z zapiekanek i przeszukując szuflady. Gdy wszedł, zamarły jak ptaki na widok lisa, i podniosły wzrok. Ich współczucie – i strach, że to może się kiedyś przydarzyć im – były niemal namacalne.
Przy zlewie jego teściowa Margie odstawiła dzbanek, który napełniała wodą. Z brzękiem stuknął o blat. Odsuwając włosy z zatroskanej twarzy, ruszyła ku niemu. Kobiety rozstępowały się, by ją przepuścić. Zatrzymała się przy barze, nalała szkockiej z wodą i lodem i podała mu.
– Nie mogłem znaleźć szklanki – powiedział. Głupio, bo szklanki stały tuż obok. – Gdzie Bud?
– Ogląda telewizję z Seanem i chłopcami. Chyba nie bardzo mu to wychodzi. To znaczy przeżywanie śmierci córki z tymi wszystkimi nieznajomymi.
Johnny pokiwał głową. Jego teść zawsze był cichym człowiekiem, a śmierć jedynej córki go załamała. Nawet Margie, której żywotność, ciemne włosy i śmiech zupełnie nie odpowiadały metryce, bardzo się postarzała od czasu diagnozy Kate. Przygarbiła się, jakby w każdej chwili spodziewała się kolejnego ciosu od Boga. Przestała farbować włosy i siwizna pokryła jej przedziałek niczym lód rzekę. Okulary bez oprawek powiększały jej załzawione oczy.
– Idź do dzieci – zdecydowała, zaciskając bladą, pokrytą niebieskimi żyłkami dłoń na jego ramieniu.
– Powinienem zostać tutaj i ci pomóc.
– Daję sobie radę – odparła. – Ale martwię się o Marah. Szesnaście lat to trudny wiek na stratę matki i myślę, że ona teraz żałuje, że tak bardzo się kłóciły, zanim Kate zachorowała. Słowa pozostają w człowieku na długo, zwłaszcza te wypowiedziane w gniewie.
Johnny wypił spory łyk drinka, a potem zapatrzył się w grzechoczący lód w szklance, gdy ją odstawiał.
– Nie wiem, co im powiedzieć.
– To nie słowa są ważne. – Margie mocniej zacisnęła dłoń na jego ramieniu i wyprowadziła go z kuchni.
Dom był pełen ludzi, lecz nawet w tłumie żałobników od razu zauważało się Tully. Przyciągała uwagę. W czarnej, obcisłej sukience, która zapewne kosztowała tyle co niejeden samochód zaparkowany na podjeździe, udało jej się w żałobie wyglądać pięknie. Sięgające ramion włosy farbowała ostatnio na kolor kasztanowy i najwyraźniej zdążyła poprawić makijaż od pogrzebu. Otoczona ludźmi w salonie gestykulowała energicznie, opowiadając zapewne jakąś anegdotę, a gdy skończyła, wszyscy wokół się roześmiali.
– Jak ona może się uśmiechać?
– Nie zapominaj, że Tully wie, co to złamane serce. Całe życie ukrywała swój ból. Pamiętam, kiedy ją pierwszy raz zobaczyłam. Poszłam na drugą stronę Firefly Lane do jej domu, bo zaprzyjaźniła się z Kate, a ja chciałam ją sprawdzić. W tym zaniedbanym, starym domu poznałam jej matkę, Chmurę. Cóż, właściwie jej nie poznałam. Chmura leżała rozwalona na sofie, z porcją marihuany na brzuchu. Próbowała usiąść, ale nie udało się jej. Powiedziała: „Ożeż kurwa, ujarałam się” i opadła z powrotem. Gdy spojrzałam na Tully, która miała wtedy z czternaście lat, zobaczyłam ten rodzaj wstydu, który znaczy człowieka na zawsze.
– Ty miałaś ojca alkoholika i poradziłaś sobie z tym.
– Zakochałam się i urodziłam dzieci. Mam rodzinę. Tully uważa, że nikt poza Kate nie umie jej kochać. Wydaje mi się, że ta strata jeszcze do niej tak naprawdę nie dotarła, a gdy to się stanie, będzie bardzo źle.
Tully włożyła CD do wieży i pogłośniła dźwięk. Zagrzmiało Born to be wiiiiild. Goście w salonie odsunęli się od niej. Sprawiali wrażenie zażenowanych.
– Chodźcie – zawołała. – Kto chce strzelić sobie lufę?
Johnny wiedział, że powinien ją powstrzymać, ale nie mógł się do niej zbliżyć. Jeszcze nie teraz. Za każdym razem, gdy spojrzał na Tully, myślał: Kate nie ma i rana znów się otwierała. Odwrócił się i poszedł pocieszać dzieci.
Wejście po schodach wymagało ogromnego wysiłku.
Zatrzymał się przed pokojem bliźniaków, żeby zebrać siły.
Dasz radę.
Da. Musi. Dzieci za tymi drzwiami właśnie się przekonały, że życie jest niesprawiedliwe i że śmierć rozrywa serca i niszczy rodzinę. To on musiał nauczyć je rozumieć, utrzymać je razem i uleczyć.
Wziął głęboki wdech i otworzył drzwi.
Najpierw zobaczył łóżka – niezasłane, w nieładzie, z pościelą z motywami z Gwiezdnych Wojen zwiniętą w kłąb. Granatowe ściany – pomalowane przez Kate w chmury, gwiazdy i księżyc – pokryły się z upływem lat artystycznymi dziełami chłopców i plakatami z ich ulubionych filmów. Złote puchary z zawodów w T-ball i piłkę nożną zdobiły komodę.
Teść Johnny’ego, Bud, siedział w dużym, okrągłym ratanowym fotelu, który mieścił obu chłopców, gdy grali w gry wideo, a Sean, młodszy brat Kate, spał na łóżku Willsa.
Marah umościła się na dywaniku przed telewizorem. Lucas przycupnął obok niej. Wills tkwił w kącie ze skrzyżowanymi rękoma. Oglądał film, ale wydawał się rozgniewany i samotny.
– Hej – powiedział cicho Johnny, zamykając za sobą drzwi.
– Tata! – Lucas zerwał się z podłogi.
Johnny objął synka i przytulił go mocno.
Bud z trudem wygrzebał się z poduch fotela i wstał. Miał na sobie wymięty, staromodny czarny garnitur, białą koszulę i szeroki krawat z poliestru. Na jego bladej, poznaczonej plamami wątrobowymi twarzy przybyło w ostatnich tygodniach zmarszczek. Oczy pod krzaczastymi, siwymi brwiami wypełniał smutek.
– Zostawię was samych.
Podszedł do łóżka, szturchnął Seana w ramię i powiedział:
– Wstawaj.
Sean wzdrygnął się, obudził i gwałtownie usiadł. Wyglądał na zdezorientowanego, dopóki nie dostrzegł Johnny’ego.
– Och, racja.
Wyszedł za ojcem z pokoju.
Johnny usłyszał, że zamknęli za sobą drzwi. Bohaterowie kolorowej kreskówki pędzili właśnie przez dżunglę. Lucas wyślizgnął się z ramion ojca i stanął obok niego.
Johnny popatrzył na pogrążone w żałobie dzieci, a one na niego. Ich reakcje na śmierć matki były tak odmienne, jak różne i wyjątkowe były one same. Lucas o czułym serduszku był przybity tęsknotą za matką i nie do końca rozumiał, dokąd właściwie odeszła. Jego bliźniak Wills był typem towarzyskiego sportowca. Już teraz był w szkole bardzo lubiany. Ten cios od losu sprawił, że poczuł się urażony i przestraszony. Nie lubił się bać, więc wolał się złościć.
No i Marah. Piękna szesnastoletnia Marah, której wszystko zawsze przychodziło z łatwością. Przez rok choroby matki zamknęła się w sobie, stała się zdystansowana i cicha, jakby myślała, że jeśli nie będzie robić hałasu ani zamieszania, to uda się uniknąć nieuniknionego i ten dzień nigdy nie nastąpi. Johnny wiedział, że głęboko żałowała tego, jak traktowała Kate przed chorobą.
Jednak w oczach wszystkich trojga była ta sama prośba. Spoglądali na niego, by poskładał z powrotem ich rozbity świat, by złagodził niewyobrażalny ból.
Tyle że to Kate była sercem i duszą tej rodziny, spoiwem, które trzymało ich wszystkich razem. To ona zawsze wiedziała, co powiedzieć. To, co powie on, będzie kłamstwem. Co miałoby ich uzdrowić? Od czego miałoby się zrobić lepiej? Jak upływający bez Kate czas miałby ich pocieszyć?
Marah wstała nagle i zrobiła to z gracją obcą większości dziewcząt. W żałobie przypominała nimfę. Z czarnymi, długimi włosami i w czarnej sukience była blada, niemal eteryczna. Jej skóra wydawała się przezroczysta. Johnny słyszał, że oddycha z trudem, jakby zmuszała się do wciągania powietrza.
– Położę chłopców spać – postanowiła, biorąc Lucasa za rękę. – Chodź, szkrabie. Poczytam wam coś.
– Wcale nie poczuliśmy się lepiej, tato – oznajmił Wills i zacisnął usta.
Ośmiolatek o smutnym wyrazie twarzy dorosłej osoby.
– Z czasem będzie lepiej – odpowiedział Johnny. Nie cierpiał swojej słabości.
– Naprawdę? – zapytał Wills. – Niby jak?
Lucas spojrzał na ojca.
– Właśnie, tato, jak?
Johnny popatrzył na Marah, która wydawała się tak zimna i blada, jakby była wyrzeźbiona z lodu.
– Sen wam pomoże – powiedziała obojętnym głosem, a Johnny poczuł wdzięczność.
To było żałosne. Wiedział, że wszystko traci, że zawodzi, że powinien zapewnić wsparcie, a nie je przyjmować, ale w środku był pusty.
Po prostu pusty.
Jutro poczuje się lepiej. I sprawi się lepiej.
Lecz gdy zobaczył smutek i rozczarowanie na twarzach dzieci, wiedział, że to jest wielkie kłamstwo.
Przepraszam, Katie.
– Dobranoc – powiedział ochrypłym głosem.
Lucas spojrzał na niego.
– Kocham cię, tato.
Johnny powoli osunął się na kolana i wyciągnął ramiona. Synowie wpadli mu w objęcia, a on mocno ich przytulił.
– Ja też was kocham.
Ponad ich głowami popatrzył na Marah, która wydawała się nieporuszona. Stała wysoka i wyprostowana, ze ściągniętymi łopatkami.
– Marah?
– Nie trzeba – odpowiedziała cicho.
– Mama kazała nam obiecać, że będziemy silni. Razem.
– Taa – odparła, a jej dolna warga leciutko zadrżała. – Wiem.
– Damy radę – powiedział, choć słyszał niepewność w swoim głosie.
– Taa. Oczywiście. – Marah westchnęła. A potem dodała: – Chodźcie, chłopcy, szykujcie się do spania.
Johnny wiedział, że powinien zostać i pocieszyć córkę, ale nie znajdował słów.
Wybrał więc drogę tchórza i wyszedł z pokoju. Zamknął za sobą drzwi.
Na dole, ignorując wszystkich, przepchnął się przez tłum gości. Wziął płaszcz i wyszedł na zewnątrz.
W środku nocy niebo było zupełnie ciemne. Gwiazdy przesłaniała cienka warstwa chmur. Drzewa otaczające posesję szumiały w chłodnej bryzie, poruszając gałęziami jak w tańcu.
Wysoko w konarach wisiały słoje wypełnione czarnymi kamykami i świeczkami. Ileż to razy siedzieli z Kate wieczorem pod koroną zapalonych świec, wsłuchując się w fale na plaży i rozmawiając o swoich marzeniach?
Zachwiał się i chwycił balustrady ganku.
– Hej.
Jej głos zaskoczył go i zirytował. Chciał być sam.
– Zostawiłeś mnie w tańcu samą – powiedziała Tully, podchodząc do niego. Otuliła się niebieskim wełnianym kocem. Jego kraniec ciągnął się po ziemi za jej gołymi stopami.
– O, chyba mamy przerwę.
– Co masz na myśli?
Wyczuł tequilę w jej oddechu i pomyślał, że musi być mocno pijana.
– W show pod tytułem „Tully Hart w centrum uwagi”. To pewnie przerwa.
– Kate poprosiła, żebym rozbawiła dziś towarzystwo – odpowiedziała, cofając się. Drżała.
– Nie mogę uwierzyć, że nie przyszłaś na jej pogrzeb – powiedział. – To by ją załamało.
– Ona wiedziała, że nie przyjdę. Nawet…
– I to sprawia, że jesteś w porządku? Nie uważasz, że Marah wolałaby cię tam widzieć? Nie obchodzi cię własna chrześnica?
Zanim Tully zdążyła odpowiedzieć – co zresztą mogła powiedzieć? – odsunął się i wszedł do domu. Płaszcz rzucił na pralkę, przechodząc przez pralnię.
Wiedział, że naskoczył na nią bez powodu. W innym czasie, w innym świecie, przejąłby się i przeprosił ją. Kate by tego chciała, ale w tej chwili nie stać go było na taki wysiłek. Potrzebował wszystkich sił, by utrzymać się na nogach. Jego żona odeszła czterdzieści osiem godzin temu, a on już był gorszym człowiekiem.
3
O czwartej w nocy Johnny zrezygnował z prób zaśnięcia. Skąd mu przyszło do głowy, że uda mu się usnąć w noc po pogrzebie żony?
Odsunął kołdrę i wstał z łóżka. Deszcz łomotał o kryty gontem dach, jego echo niosło się po całym domu. Johnny dotknął włącznika przy kominku w sypialni, rozległo się stuknięcie i gwizd, a potem ożyły niebieskie i pomarańczowe płomyki, skacząc po sztucznym polanie. Poczuł delikatny zapach gazu. Stał tak kilka minut, wpatrując się w ogień.
Potem zaczął się wałęsać po domu. To jedyne określenie, jakim potrafił opisać sposób, w jaki bezwiednie przechodził z pokoju do pokoju. Co pewien czas orientował się, że stoi gdzieś i wpatruje się w coś, nie kojarząc, kiedy tu przyszedł ani dlaczego przystanął akurat tutaj.
W którymś momencie znalazł się z powrotem w sypialni. Jej szklanka na wodę wciąż stała na stoliku nocnym. Podobnie jak okulary do czytania i rękawiczki, w których pod koniec spała, bo ciągle było jej zimno. Równie wyraźnie jak własny oddech usłyszał jej głos: „Byłeś moim jedynym, Johnie Ryan. Kochałam cię z każdym swoim oddechem przez dwadzieścia lat”. To właśnie powiedziała mu w swą ostatnią noc. Leżeli razem w łóżku, on obejmował ją, bo ona była zbyt słaba, by przytulić jego. Pamiętał, że wtulił twarz w zagłębienie jej szyi i powiedział: „Nie zostawiaj mnie, Katie. Jeszcze nie teraz”.
Zawiódł ją nawet wtedy, gdy umierała.
Ubrał się i zszedł na dół.
Salon zalewało rozmyte szare światło. Deszcz skapywał z okapów, łagodząc kontury krajobrazu. W kuchni zobaczył cały blat starannie umytych i wytartych naczyń, które rozłożono na ściereczkach, i kosz na śmieci pełen papierowych talerzyków i serwetek w jaskrawych kolorach. Lodówka i zamrażarka były wypełnione przykrytymi folią pojemnikami. Teściowa zrobiła wszystko, co należy, gdy on krył się samotnie na zewnątrz, w ciemnościach.
Parząc kawę, próbował wyobrazić sobie nową wersję swojego życia. Widział jedynie puste miejsce przy stole w jadalni, nie tę osobę za kierownicą, śniadanie robione nie tymi rękoma.
Bądź dobrym ojcem. Pomóż im się z tym uporać.
Oparł się o blat, popijając kawę. Gdy nalewał sobie trzecią filiżankę, poczuł, że kofeina podniosła mu poziom adrenaliny. Ręce zaczęły mu się trząść, więc odstawił kawę i wziął sok pomarańczowy.
Do kofeiny jeszcze cukier. Co w następnej kolejności – tequila? Właściwie nie podjął decyzji, by się ruszyć. Po prostu wywędrował z kuchni, której każdy centymetr przypominał mu o żonie – lawendowy krem do rąk, który tak lubiła, tabliczkę z napisem JESTEŚCIE WYJĄTKOWI, którą wyciągała przy najdrobniejszych sukcesach dzieci, dzbanek na wodę, który odziedziczyła po babci i którego używała przy specjalnych okazjach.
Poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia, i się wzdrygnął.
Jego teściowa, Margie. Była już ubrana – miała na sobie dżinsy z wysokim stanem, tenisówki i czarny golf. Posłała mu znużony uśmiech.
Obok niej stanął Bud. Wyglądał na dziesięć lat starszego od żony. Przez ostatni rok jeszcze bardziej ucichł, choć i wcześniej nikt nie nazwałby go gadatliwym. Zaczął żegnać się z Katie na długo przed tym, jak reszta z nich zaakceptowała nieuniknione, a teraz, gdy odeszła, jakby stracił głos. Podobnie jak żona był ubrany swobodnie. Miał na sobie wranglery podkreślające chudość nóg i wystający brzuch, westernową koszulę w brązowo-białą kratę i szeroki pas ze srebrną sprzączką. Włosy stracił już dawno, ale kompensowały to gęste brwi.
Bez słowa przeszli do kuchni, gdzie Johnny nalał im po kubku kawy.
– Kawa. Bogu dzięki – powiedział szorstko Bud, biorąc kubek w swoje spracowane dłonie.
Popatrzyli na siebie.
– Musimy zawieźć Seana na lotnisko za godzinę, ale potem możemy wrócić i wam pomagać – odezwała się Margie. – Dopóki będziecie tego potrzebować.
Johnny był jej bardzo wdzięczny. Stała mu się bliższa niż własna matka, ale musiał być samodzielny.
Lotnisko. Tak!
To nie był po prostu kolejny dzień. Zobaczył to wyraźnie. Nie mógł udawać, że to zwykły dzień. Nie mógł dać dzieciom śniadania i zawieźć ich do szkoły, a potem pójść do pracy w telewizji i zająć się produkcją jakiegoś tandetnego programu rozrywkowego albo odcinka audycji lifestylowej, która nigdy nie zmieniła niczyjego stylu życia.
– Zabieram nas stąd – oznajmił.
– Och? – powiedziała Margie. – Dokąd?
Powiedział to, co pierwsze przyszło mu do głowy.
– Na Kauai.
Katie uwielbiała tę wyspę. Od zawsze planowali zabrać tam dzieci.
Margie przyjrzała mu się przez swoje nowe okulary ze szkłami niemal bez oprawek.
– Ucieczka niczego nie zmieni – mruknął Bud.
– Wiem, Bud. Ale ja tutaj po prostu tonę. Gdziekolwiek spojrzę…
– Tak – wszedł mu w słowo teść.
Margie dotknęła ramienia Johnny’ego.
– Jak możemy pomóc?
Teraz, gdy Johnny miał plan – choć niedoskonały i tymczasowy – poczuł się lepiej.
– Ja zajmę się rezerwacjami. Nie mówcie nic dzieciom. Niech się wyśpią.
– Kiedy wyjeżdżacie?
– Mam nadzieję, że dzisiaj.
– Lepiej zadzwoń do Tully i powiedz jej. Planowała być tu o jedenastej.
Johnny pokiwał głową, ale Tully była w tej chwili najmniejszym z jego zmartwień.
– Okej – powiedziała Margie, składając dłonie. – Wyczyszczę lodówkę i przeniosę wszystkie zapiekanki do zamrażarki w garażu.
– A ja odwołam dostawy mleka i dam znać na policję – dodał Bud. – Żeby mieli wasz dom na oku.
Johnny w ogóle o tym nie pomyślał. To Kate zawsze wszystko przygotowywała przed ich wyjazdami.
Margie poklepała go po ramieniu.
– Idź zrobić te rezerwacje. Zajmiemy się resztą.
Podziękował im obojgu i poszedł do swojego gabinetu. Usiadł do komputera i w niespełna dwadzieścia minut dokonał rezerwacji. Za dziesięć siódma miał już kupione bilety, wynajęty samochód i dom. Zostało tylko powiadomienie dzieci.
W pokoju chłopców podszedł do piętrowego łóżka i znalazł obu bliźniaków na dolnej części, wtulonych w siebie niczym para szczeniaków.
Poczochrał brązową czuprynę Lucasa.
– Hej, Skywalker, wstajemy.
– Ja chcę być Skywalkerem – wymamrotał Wills przez sen.
Johnny się uśmiechnął.
– Ty jesteś Zdobywcą, pamiętasz?
– Nikt nie wie, kim był Wilhelm Zdobywca – odparł Wills, siadając na łóżku. Miał na sobie czerwono-niebieską piżamę ze Spider-Manem. – Musiałaby być o nim jakaś gra.
Lucas usiadł, rozglądając się nieprzytomnie.
– Już pora do szkoły?
– Nie idziecie dzisiaj do szkoły – stwierdził Johnny.
Wills zmarszczył brwi.
– Bo mama umarła?
Johnny się wzdrygnął.
– Właściwie tak. Jedziemy na Hawaje. Nauczę was surfować.
– Ty nie umiesz surfować – stwierdził wciąż marszczący brwi Wills. Już był sceptyczny.
– A właśnie że umie. Prawda, tato? – zapytał jego brat spod swojej długiej grzywki. Pełen wiary Lucas.
– Za tydzień będę umiał – powiedział Johnny, a oni rozchmurzyli się i zaczęli podskakiwać na łóżku. – Umyjcie zęby i ubierzcie się. Wrócę za dziesięć minut spakować wasze rzeczy.
Chłopcy błyskawicznie pobiegli do łazienki, szturchając się po drodze łokciami. Johnny wyszedł powoli z ich pokoju i ruszył korytarzem. Zapukał do drzwi córki i usłyszał znużone:
– Co?
Zanim wszedł do jej pokoju, wstrzymał powietrze. Wiedział, że namówienie popularnej w szkole nastolatki do wyjazdu nie będzie łatwe. Nic nie liczyło się dla Marah bardziej niż przyjaciółki. Szczególnie teraz.
Stała przy nieposłanym łóżku i czesała swoje długie i lśniące czarne włosy. Ubrała się do szkoły w spodnie z komicznie niskim stanem i rozszerzanymi nogawkami oraz T-shirt jak dla niemowlaka. Jakby się wybierała w trasę z Britney Spears. Johnny stłumił irytację. To nie był moment na kłótnie o modzie.
– Hej – powiedział, zamykając za sobą drzwi.
– Hej – odpowiedziała, nawet na niego nie spojrzawszy. Jej głos miał w sobie pewną ostrość, której nabrał w czasie dojrzewania.
Johnny westchnął. Wyglądało na to, że nawet żałoba nie zmiękczyła Marah. O ile nie uczyniła jej jeszcze bardziej gniewną.
Córka odłożyła szczotkę i zwróciła się ku niemu. Teraz już rozumiał, dlaczego Kate tak często raniło jej osądzające spojrzenie. Marah miała bardzo przenikliwy wzrok.
– Przepraszam za wczorajszy wieczór – zaczął.
– Wszystko jedno. Mam dzisiaj po lekcjach trening piłkarski. Mogę wziąć auto mamy?
Usłyszał, że głos jej się załamał na ostatnim słowie. Usiadł na skraju łóżka córki i czekał, żeby się przysiadła. Gdy tego nie zrobiła, poczuł, że ogarnia go fala znużenia. Marah była taka krucha. Wszyscy byli teraz delikatni, ale Marah przypominała Tully. Obie nie potrafiły okazać słabości. Marah dostrzeże jedynie to, że przerwał jej przygotowania do szkoły, a poświęcała im więcej czasu niż mnich porannym modłom.
– Lecimy na Hawaje na tydzień. Możemy…
– Co? Kiedy?
– Wyjeżdżamy za dwie godziny. Kauai jest…
– Nie ma mowy! – wrzasnęła.
Jej wybuch był tak niespodziewany, że Johnny zapomniał, co chciał powiedzieć.
– Co?
– Nie mogę opuścić szkoły. Muszę zadbać o końcowe oceny. Obiecałam mamie, że będę się dobrze uczyć.
– To godne pochwały, Marah. Ale potrzebujemy trochę czasu razem jako rodzina. Żeby sobie to wszystko poukładać. Możesz zabrać ze sobą podręczniki, jeśli będziesz chciała.
– Jeśli będę chciała?! – Aż tupnęła nogą. – Nie masz zielonego pojęcia, jak jest w liceum. Wiesz, jaka jest konkurencja? Jak się dostanę do dobrego college’u, jeśli zawalę ten semestr?
– Przez jeden tydzień nic się nie stanie.
– Ha! Mam rozszerzoną matematykę. I WOS. I gram w tym roku w reprezentacji piłkarskiej.
Zdawał sobie sprawę, że może to załatwić dobrze albo źle. Tylko nie wiedział, jaki jest ten dobry sposób, i szczerze mówiąc, był zbyt zmęczony i zestresowany, żeby się przejmować.
Wstał.
– Wyjeżdżamy o dziesiątej. Spakuj się.
Chwyciła go za ramię.
– Pozwól mi zostać z Tully!
Spojrzał na nią i dostrzegł, że ze złości dostała czerwonych plam na bladej skórze.
– Tully? Jako opiekunka? Och… Nie.
– Babcia i dziadek zostaną ze mną w domu.
– Marah, jedziemy. Musimy pobyć razem, tylko we czwórkę.
Znów tupnęła nogą.
– Niszczysz mi życie.
– Nie sądzę.
Wiedział, że powinien powiedzieć coś mądrego i ponadczasowego. Ale co? Zdążył znienawidzić te wszystkie banały, które ludzie rozdają niczym miętówki po czyjejś śmierci. Nie wierzył, że czas uleczy tę ranę ani że Kate jest teraz w lepszym miejscu, ani że nauczą się żyć dalej. W żaden sposób nie umiałby skierować takich pustych słów do Marah, która najwyraźniej tak jak on ledwo utrzymywała się na powierzchni.
Odwróciła się, weszła do łazienki i zatrzasnęła drzwi.
Wolał nie czekać, aż zmieni zdanie. W swojej sypialni chwycił telefon i wybrał numer, wchodząc do garderoby, by poszukać walizki.
– Halo? – Po głosie Tully można było poznać, jak kiepsko się czuje.
Johnny wiedział, że powinien przeprosić za miniony wieczór, ale za każdym razem, gdy o tym myślał, czuł przypływ gniewu. Nie darował więc sobie wypomnienia jej rozczarowującego zachowania, ale już gdy o tym wspominał, wiedział, że ona będzie się bronić, i faktycznie to zrobiła.
– Kate tego chciała – powiedziała Tully.
Wkurzył się. Nadal mówiła, ale przerwał jej, oznajmiając:
– Jedziemy dziś na Kauai.
– Co?
– Musimy spędzić trochę czasu razem. Sama tak mówiłaś. Wylatujemy o drugiej Hawaiian Airlines.
– Niewiele czasu na przygotowania.
– Tak. – Też go to martwiło. – Muszę lecieć.
Nadal coś mówiła, pytała chyba o pogodę, ale on się rozłączył.
W tamto popołudnie w środku tygodnia w październiku 2006 międzynarodowy port lotniczy SeaTac był zaskakująco zatłoczony. Przyjechali wcześniej, żeby podrzucić na samolot brata Kate, Seana, który wracał do domu.
Johnny odebrał karty pokładowe z automatu, a potem popatrzył na dzieci. Każde z nich wpatrywało się w jakieś elektroniczne urządzenie. Marah wysyłała esemesa na swojej nowej komórce. Nie miał pojęcia, co to jest esemes, i nie obchodziło go to. To Kate chciała, żeby ich szesnastoletnia córka miała telefon komórkowy.
– Martwię się o Marah – powiedziała Margie, podchodząc do niego.
– Wygląda na to, że niszczę jej życie, zabierając ją na Kauai.
Margie cmoknęła.
– Jeśli nie niszczysz szesnastolatce życia, to znaczy, że jej nie wychowujesz. Nie tym się martwię. Myślę, że ona żałuje tego, jak traktowała matkę. Zwykle się z tego wyrasta, ale jeśli matka umiera…
Automatyczne drzwi za nimi otwarły się z sykiem i do hali wbiegła Tully. Miała na sobie letnią sukienkę, sandałki na niebotycznie wysokich szpilkach i biały kapelusz z szerokim rondem. Ciągnęła za sobą walizkę Louis Vuitton.
Zatrzymała się przed nimi bez tchu.
– Co? No co? Chyba zdążyłam?
Johnny gapił się na Tully. Co ona tu, do diabła, robi? Margie powiedziała coś cicho, a potem potrząsnęła głową.
– Tully! – zawołała Marah. – Bogu dzięki.
Johnny wziął Tully pod rękę i odciągnął na bok.
– Nie jesteś zaproszona na ten wyjazd, Tul. Jedziemy tylko we czwórkę. Nie wierzę, że pomyślałaś…
– Och – szepnęła to tak cicho, że zabrzmiało jak westchnienie. Widział, jak bardzo ją zranił. – Powiedziałeś „my”. Myślałam, że mnie też masz na myśli.
Wiedział, ile razy w życiu została porzucona, zostawiona przez matkę, ale nie miał siły martwić się teraz o Tully Hart. Tracił kontrolę nad własnym życiem i mógł myśleć jedynie o swoich dzieciach i o tym, żeby jakoś wytrwać. Mruknął coś pod nosem i odwrócił się od niej.
– Chodźcie, dzieci – powiedział szorstko, dając im zaledwie chwilę na pożegnanie się z Tully. Objął teściów i szepnął: – Do zobaczenia.
– Pozwól jej lecieć z nami – jęczała Marah. – Proszę…
Johnny ruszył dalej. Nie był w stanie zareagować inaczej.
Przez sześć godzin, zarówno w powietrzu, jak i na lotnisku w Honolulu, córka całkowicie ignorowała Johnny’ego. Na pokładzie samolotu niczego nie zjadła, nie obejrzała filmu ani nie czytała. Siedziała po drugiej stronie przejścia niż on z chłopcami, miała zamknięte oczy i kiwała głową do muzyki, której nie słyszał.
Powinien dać jej znać, że choć czuje się samotna, nie jest sama. Powinien się upewnić, że córka wie, że on jest obok, że nadal są rodziną, choć ta konstrukcja wydaje się teraz tak chwiejna. Lecz na to musiał przyjść odpowiedni moment. Przy nastolatkach trzeba ostrożnie wybierać chwilę na kontakt, bo inaczej można takiej próby gorzko żałować.
Wylądowali na Kauai o czwartej po południu czasu hawajskiego, ale Johnny miał wrażenie, że podróż trwała wiele dni. Wychodzili z samolotu rękawem, chłopcy pierwsi. W zeszłym tygodniu śmialiby się w takim momencie, teraz byli cicho.
Zrównał krok z Marah.
– Hej.
– Co?
– Nie można powiedzieć „hej” do własnej córki?
Przewróciła oczami, nie zwalniając kroku.
Minęli taśmy do odbierania bagażu, gdzie kobiety w tradycyjnych hawajskich sukienkach wręczały czerwone i białe girlandy z kwiatów gościom, którzy mieli wykupiony pakiet wczasowy.
Na zewnątrz słońce mocno prażyło. Różowe bugenwille w pełnym rozkwicie oplatały ogrodzenie otaczające park. Johnny poprowadził wszystkich na drugą stronę ulicy, do punktu wynajmu samochodów. Po dziesięciu minutach jechali srebrnym mustangiem kabrioletem na północ jedyną autostradą na wyspie. Zatrzymali się w sklepie Safeway, nakupili jedzenia, a potem wsiedli z powrotem do auta.
Po prawej rozciągała się niekończąca się linia wybrzeża z plażami o złotym piasku, zalewanymi pienistymi, błękitnymi falami i poprzecinanymi wysepkami czarnej wulkanicznej skały. Im dalej na północ, tym krajobraz stawał się bujniejszy i bardziej zielony.
– Ach, jak tu ładnie – powiedział do Marah, która siedziała obok w fotelu pasażera zgarbiona i wpatrzona w komórkę. Znów te esemesy.
– Taa – odpowiedziała, nie podnosząc wzroku.
– Marah – rzucił ostrzegawczym tonem. Jakby mówił: „Stąpasz po cienkim lodzie”.
Spojrzała na niego.
– Ashley przesyła mi pracę domową. Mówiłam ci, że nie powinnam opuszczać szkoły.
– Marah…
Zerknęła w prawo.
– Fale. Piasek. Grubi biali ludzie w hawajskich koszulach. I skarpetkach do sandałów. Wspaniałe wakacje, tato. Od razu zapomniałam, że mama dopiero co umarła. Dzięki.
I wróciła do esemesowania na motoroli Razr.
Poddał się. Droga przed nimi wiła się wzdłuż wybrzeża, opadając w dół wśród zieleni doliny Hanalei.
Miasteczko Hanalei tworzyła wesoła mieszanka drewnianych budynków, kolorowych szyldów i stanowisk z lodami shave ice. Johnny skręcił w drogę wskazaną przez MapQuest i natychmiast musiał zwolnić z powodu rowerzystów i surferów zajmujących obie strony ulicy.
Dom, który wynajęli, był staroświeckim hawajskim bungalowem przy Weke Road. Johnny wjechał na podjazd wysypany kruszonymi koralami.
Chłopcy natychmiast wysiedli z auta. Byli zbyt podekscytowani, by choćby jeszcze chwilę wytrzymać w zamknięciu. Johnny zaniósł dwie walizki na schodki od frontu i otworzył drzwi. Na drewnianych podłogach stały bambusowe meble w stylu lat pięćdziesiątych, z grubymi, kwiecistymi poduszkami. Kuchnia z drewna koa i kącik jadalny znajdowały się po lewej stronie głównego holu, a wygodny salon po prawej. Sporej wielkości telewizor ucieszył chłopców, którzy natychmiast popędzili przez dom, wrzeszcząc:
– Ja wybieram pierwszy!
Johnny podszedł do przesuwnych drzwi tarasu wychodzącego na ocean. Trawnik dochodził do zatoki Hanalei Bay. Johnny pamiętał ostatni raz, gdy byli tu z Kate. „Zabierz mnie do łóżka, Johnny Ryanie. Nie pożałujesz…”.
Wills wpadł na niego z całym impetem.
– Jesteśmy głodni, tato.
Lucas wyhamował tuż przy nich.
– Umieramy z głodu.
Oczywiście. W domu była już prawie dziewiąta wieczorem. Jak mógł zapomnieć o tym, że dzieciom należy się kolacja?
– Jasne. Pójdziemy do baru, który z mamą uwielbiamy.
Lucas zachichotał.
– My nie możemy iść do baru, tato.
Johnny poczochrał mu włosy.
– W stanie Waszyngton pewnie nie, ale tutaj jak najbardziej możecie.
– Ale fajnie – powiedział Wills.
Johnny usłyszał, że Marah rozpakowuje w kuchni zakupy. Uznał, że to dobry znak. Nie musiał jej o to prosić ani nic nakazywać.
W niecałe pół godziny wybrali pokoje, rozłożyli rzeczy i przebrali się w szorty i T-shirty, a potem ruszyli spokojną ulicą do starego, przypominającego ruderę drewnianego budynku blisko centrum miasteczka. Tahiti Nui.
Kate uwielbiała staroświecki polinezyjski kicz tego miejsca, który był tu czymś więcej niż dekoracją. Podobno wystrój baru nie zmienił się od ponad czterdziestu lat.
We wnętrzu pełnym turystów i miejscowych, łatwych do odróżnienia po strojach – znaleźli niewielki bambusowy stolik nieopodal „sceny” – podwyższenia o powierzchni metr na półtora z dwoma taboretami i dwoma mikrofonami.
– Fajnie tu jest! – oznajmił Lucas, energicznie kołysząc się na krześle.
Johnny bał się, że krzesło się przewróci i w normalnych okolicznościach coś by powiedział, postarał się pohamować chłopców, lecz ich entuzjazm był właśnie tym, po co tutaj przyjechali, więc dał spokój i zajął się swoją butelką corony. Zmęczona kelnerka właśnie niosła im pizzę, gdy pojawił się zespół – dwóch Hawajczyków z gitarami. Pierwszym utworem, który zagrali, było Somewhere over the rainbow Israela Kamakawiwo’ole’a na ukulele.
Johnny miał wrażenie, jakby Kate pojawiła się na ławce obok, oparła o niego i śpiewała cicho, fałszując, ale gdy się odwrócił, zobaczył tylko Marah, która natychmiast zmarszczyła brwi.
– Co? Wcale nie esemesuję.
Nie wiedział, co powiedzieć.
– Nieważne – rzuciła Marah, ale wyglądała na rozczarowaną.
Zaczął się kolejny utwór. When you see Hanalei by moonlight…
Piękna kobieta o rozjaśnionych słońcem blond włosach i promiennym uśmiechu weszła na maleńką scenę i zaczęła tańczyć hula do tej piosenki. Gdy muzyka się skończyła, podeszła do ich stolika.
– Pamiętam cię – zwróciła się do Johnny’ego. – Twoja żona chciała się zapisać na lekcje hula, gdy tu ostatnio byliście.
Wills obrzucił ją spojrzeniem.
– Mama nie żyje.
– Och – powiedziała tancerka. – Tak mi przykro.
Boże, jak Johnny miał dość tych słów.
– To miłe, że ją pani pamięta – odarł znużonym tonem.
– Miała piękny uśmiech – powiedziała kobieta.
Johnny pokiwał głową.
– Cóż. – Poklepała go po ramieniu, jakby byli przyjaciółmi. – Mam nadzieję, że ta wyspa wam pomoże. Jeśli jej na to pozwolicie. Aloha.
Później, gdy wracali do domu w gasnącym świetle dnia, chłopcy byli już tak zmęczeni, że zaczęli się kłócić, a Johnny zbyt wykończony, by się tym przejąć. W domu pomógł im przyszykować się do snu, przykrył ich i pocałował na dobranoc.
– Tato? – zapytał Wills sennym głosem. – Będziemy się jutro kąpać?
– Pewnie, Zdobywco. Po to tu jesteśmy.
– Ja na pewno wejdę pierwszy. Lucas to tchórz.
– Wcale nie.
Johnny pocałował ich jeszcze raz i wstał. Idąc przez dom w poszukiwaniu córki, przeczesał włosy dłonią i westchnął. Znalazł ją na okalającej cały dom werandzie. Siedziała na leżaku. Zatoka skąpana była w księżycowym blasku. W powietrzu czuć było sól, morze i kwiaty plumerii. Oszałamiający, słodki i uwodzicielski zapach. Wzdłuż trzykilometrowej linii plaży rozsiane były ogniska, wokół których stały i tańczyły cienie ludzi. Ich śmiech unosił się ponad szumem fal.
– Powinniśmy byli tu przyjechać, kiedy jeszcze żyła – odezwała się Marah.
Jej głos wydawał się taki młody, smutny i odległy.
Zabolało. Mieli taki zamiar. Ileż to razy planowali wyjazd, żeby odwołać go z jakiegoś zupełnie dziś nieistotnego powodu? Wydaje ci się, że masz na wszystko mnóstwo czasu, i nagle się okazuje, że to nieprawda.
– Może patrzy na nas teraz.
– Taa. Na pewno.
– Wielu ludzi w to wierzy.
– Żałuję, że do nich nie należę.
Johnny westchnął.
– Taa. Ja też.
Marah wstała. Spojrzała na niego. Smutek, który ujrzał w jej oczach, był dojmujący.
– Nie miałeś racji.
– W czym?
– Ten widok niczego nie zmienia.
– Pragnąłem odmiany. Możesz zrozumieć?
– No cóż… Ja pragnęłam zostać.
Po tych słowach odwróciła się i weszła do domu. Drzwi się zasunęły. Johnny stał, wstrząśnięty jej słowami. Tak naprawdę nie pomyślał, czego potrzebują jego dzieci. Wetknął ich potrzeby między swoje i uznał, że tak wszystkim będzie lepiej.
Kate byłaby rozczarowana. Już. Znowu. Co gorsza, wiedział, że córka ma rację.
Ten widok niczego nie zmieniał.
4