Gdzie poniesie wiatr - Kristin Hannah - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Gdzie poniesie wiatr ebook i audiobook

Kristin Hannah

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

41 osób interesuje się tą książką

Opis

Nowa powieść KRISTIN HANNAH, autorki bestsellerów “Słowik”, “Wielka samotność”, “Zimowy ogród” i "Firefly Lane" - książki, na podstawie której powstał serial z Katherine Heigl i Sarah Chalke w rolach głównych.

Jaką cenę ma amerykański sen?

Teksas, rok 1934. Miliony ludzi pozostają bez pracy, a susza pustoszy Wielkie Równiny. Rolnicy walczą o zachowanie ziemi i dobytku. Plony są niskie, studnie wysychają, a burze pyłowe niszczą wszystko na swojej drodze.

W tych niepewnych, niebezpiecznych czasach Elsa Martinelli musi dokonać bolesnego wyboru: walczyć o ziemię, którą kocha, czy udać się do Kalifornii w poszukiwaniu lepszego życia? „Gdzie poniesie wiatr” to niezapomniany obraz „amerykańskiego snu”, widziany oczami niezwykłej kobiety, której odwaga i poświęcenie stają się znakiem szczególnym całego pokolenia.

Kristin Hannah pokazuje rzeczywistość Wielkiego Kryzysu i świat, w którym społeczeństwo podzielone jest na tych, którzy żyją godnie, i na tych, którzy nie mają zupełnie nic.

„Brutalny realizm, głęboko emocjonalne postaci i żywa narracja sprawiają, że ta historia od samego początku jest na wskroś prawdziwa. Elsa to kobieta konsekwentnie broniąca wyznawanych przez siebie zasad oraz ludzi, których kocha.” - Publishers Weekly

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 505

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 6 min

Lektor: Anna Dereszowska
Oceny
4,5 (2512 oceny)
1648
613
195
41
15
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
stilla_sanguinis
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna. Uwaga tylko na audiobook, który kończy się wcześniej na 34 rozdziale.
60
retyl

Nie oderwiesz się od lektury

Dzięki tej książce dowiedziałem się jak bardzo trudna była sytuacja społeczeństwa w USA w latach 30 XX wieku
50
qruczeq

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała, wzruszająca, dająca siłę I nadzieję
30
teresakozera

Nie oderwiesz się od lektury

Książka jest świetna, ale uwaga- audiobook kończy się za wczesnie, na rozdziale 34, a w książce jest jeszcze rozdział 35,36 i Epilog!!!
30
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Historia farmerki z Teksasu w czasach Wielkiego Kryzysu lat trzydziestych w USA.Autorka pokazuje jak zmienia się Elsa Martinelli ,walczy o przetrwanie,wychowanie dzieci stając się"znakiem całego pokolenia kobiet z tego okresu ".Wspaniała,chwytająca za serce powieść!!!
20

Popularność




Pro­log

Pro­log

Moneta, z którą się nie roz­staję, mówi o nadziei; jed­no­cen­tówka poda­ro­wana przez męż­czy­znę, któ­rego poko­cha­łam. Były takie chwile w mojej podróży, kiedy czu­łam, że tylko nadzieja, któ­rej sym­bo­lem jest ta moneta, trzyma mnie przy życiu.

Przy­je­cha­łam na zachód w poszu­ki­wa­niu lep­szego życia, tym­cza­sem bieda, zły los i chci­wość zmie­niły mój ame­ry­kań­ski sen w kosz­mar. Ostat­nie lata są cza­sem rze­czy stra­co­nych: pracy, domu, środ­ków do życia.

Zie­mia, którą kocha­li­śmy, zwró­ciła się prze­ciwko nam, zła­mała nas wszyst­kich, nawet tych upar­tych sta­rych męż­czyzn, któ­rzy roz­pra­wiali o pogo­dzie i nawza­jem gra­tu­lo­wali sobie obfi­tych plo­nów psze­nicy. Tutaj męż­czy­zna musi wal­czyć, żeby utrzy­mać rodzinę – mówili.

Męż­czy­zna.

Zawsze tylko męż­czyźni. Im się pew­nie wydaje, że goto­wa­nie, sprzą­ta­nie, wycho­wy­wa­nie dzieci i upra­wia­nie ogrodu nic nie zna­czy. A prze­cież my, kobiety z Wiel­kich Rów­nin, też haro­wa­ły­śmy od świtu do nocy na far­mach psze­nicy, aż spa­lone słoń­cem wysy­cha­ły­śmy na wiór jak ta zie­mia, którą kocha­ły­śmy.

Cza­sami, gdy zamy­kam oczy, jestem gotowa przy­siąc, że na­dal mam w ustach pył…

1921

1921

Szko­dząc ziemi, szko­dzisz swoim dzie­ciom.

– Wen­dell Berry, far­mer i poeta

1

Elsa Wol­cott przez wiele lat spę­dzo­nych w wymu­szo­nej izo­la­cji czy­tała o przy­go­dach fik­cyj­nych postaci i snuła wyobra­że­nia o innym życiu. W samotni swo­jej sypialni, oto­czona książ­kami, jej jedy­nymi przy­ja­ciół­kami, cza­sami, choć nie­zbyt czę­sto, ośmie­lała się marzyć o prze­ży­ciu wła­snej przy­gody. Nie­ustan­nie sły­szała od rodziny, że cho­roba, którą prze­szła w dzie­ciń­stwie, nad­wą­tliła jej zdro­wie, na zawsze zmie­nia­jąc życie, i ska­zała na samot­ność, a ona w dobre dni w to wie­rzyła.

W złe, takie jak ten, czuła, że zawsze była obca we wła­snej rodzi­nie. Oni zawsze dawali jej do zro­zu­mie­nia, że jest inna, że do nich nie pasuje.

Ten wieczny brak apro­baty, wra­że­nie, że bra­kuje jej cze­goś nie­na­zwa­nego, nie­okre­ślo­nego, spra­wiały jej ból. Elsa zdą­żyła do niego przy­wyk­nąć; sie­działa cicho, nie doma­ga­jąc się ani nie szu­ka­jąc uwagi, pogo­dzona z tym, że była kochana, lecz nie­ko­niecz­nie darzona sym­pa­tią. Zdą­żyła przy­wyk­nąć do chłod­nego trak­to­wa­nia i rzadko je zauwa­żała. Wie­działa jed­nak, że to dystan­so­wa­nie się rodziny nie miało nic wspól­nego z koniecz­no­ścią izo­la­cji przy­pi­sy­waną cho­ro­bie.

Teraz sie­działa z książką w swoim ulu­bio­nym fotelu w salo­nie. Zamknęła ją i pogrą­żyła się w myślach. Wiek nie­win­no­ści coś w niej obu­dził, bole­śnie przy­po­mniał o upły­wie czasu.

Jutro są jej uro­dziny.

Dwu­dzie­ste piąte.

Podobno to mło­dość. Wiek, w któ­rym męż­czyźni piją samo­gon, jeż­dżą samo­cho­dami jak sza­leńcy, słu­chają rag­time’ów i tań­czą z dziew­czy­nami z opa­skami na gło­wach, wystro­jo­nymi w suk­nie z frędz­lami.

Z kobie­tami było ina­czej.

Nadzieja sła­bła około dwu­dziestki. Gdy kobieta koń­czyła dwa­dzie­ścia dwa lata, odpro­wa­dzały ją dłu­gie, smutne spoj­rze­nia, zaczy­nały się szepty na mie­ście i w kościele. W wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lat klamka zapa­dała. Nie­za­mężna kobieta sta­wała się starą panną. „Na półce” – mówili za jej ple­cami i krę­cąc gło­wami, cmo­kali z dez­apro­batą, myśląc o utra­co­nych szan­sach. Zazwy­czaj ludzie zasta­na­wiali się, dla­czego, co takiego spra­wiło, że nor­malna dziew­czyna z dobrego domu koń­czyła jako stara panna. Jed­nak w przy­padku Elsy dla wszyst­kich to było oczy­wi­ste. Pew­nie uwa­żali, że jest głu­cha, kiedy o niej mówili. Bie­dac­two. Chuda jak szczapa. Daleko jej z urodą do sióstr.

Uroda. Elsa wie­działa, że na tym pole­gał pro­blem. Nie nale­żała do atrak­cyj­nych kobiet. Gdyby ktoś obcy zoba­czył ją w jej dobrym dniu w naj­bar­dziej ele­ganc­kiej sukni, mógłby ewen­tu­al­nie uznać ją za przy­stojną. Pod każ­dym wzglę­dem była „za”. Za wysoka, za chuda, za blada, za nie­śmiała.

Elsa uczest­ni­czyła w ślu­bach obu sióstr. Żadna nie popro­siła, żeby towa­rzy­szyła jej przed ołta­rzem i ona to rozu­miała. Mając pra­wie metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, góro­wa­łaby nad ich wybran­kami i to zepsu­łoby foto­gra­fie, a u Wol­cot­tów naj­bar­dziej liczył się wize­ru­nek. Jej rodzice cenili go ponad wszystko.

Nie potrzeba było geniu­sza, żeby prze­wi­dzieć, jak poto­czy się życie Elsy i jaka czeka ją przy­szłość. Zosta­nie tutaj, w domu rodzi­ców na Rock Road, pod opieką Marii, słu­żą­cej, która od wie­ków pro­wa­dziła im gospo­dar­stwo. Kie­dyś, gdy Marii zabrak­nie, na Elsę spad­nie opieka nad rodzi­cami, a po ich śmierci zosta­nie sama jak palec.

Czym się wykaże w życiu? Jaki zostawi po sobie ślad? Kto ją będzie pamię­tał i za co?

Zamknęła oczy i oddała się od dawna pie­lę­gno­wa­nym marze­niom: mieszka w jakimś innym miej­scu. We wła­snym domu. Sły­szy śmiech dzieci. Swo­ich dzieci.

Życie, a nie zale­d­wie egzy­sten­cja. To było jej marze­nie: świat, gdzie życia i wybo­rów nie ogra­ni­cza gorączka reu­ma­tyczna, na którą zapa­dła w wieku czter­na­stu lat; życie, w któ­rym odkrywa w sobie nie­znane dotąd talenty i nie jest oce­niana jedy­nie na pod­sta­wie wyglądu.

Fron­towe drzwi otwo­rzyły się z trza­skiem i jej rodzina, gło­śno tupiąc, wkro­czyła do domu. Jak zwy­kle trzy­mali się razem, hała­śliwi i roze­śmiani. Na prze­dzie kor­pu­lentny ojciec o czer­wo­nej od alko­holu twa­rzy, z dwoma pięk­nymi młod­szymi sio­strami Elsy, Char­lottą i Suzanną, po bokach, a za nimi szła ele­gancka matka, gawę­dząc z przy­stoj­nymi zię­ciami.

– Elso? – Ojciec przy­sta­nął nad nią. – Dla­czego jesz­cze nie jesteś łóżku?

– Chcia­łam z wami poroz­ma­wiać.

– O tej porze? – zdzi­wiła się matka. – Masz rumieńce. Może gorącz­ku­jesz?

– Mamo, ja od lat nie mie­wam gorączki, dobrze wiesz. – Elsa wstała z fotela, splo­tła dło­nie i patrzyła z napię­ciem na swoją rodzinę.

Teraz – pomy­ślała. Musi to zro­bić. Zanim kolejny raz zabrak­nie jej odwagi.

– Papo. – Zabrzmiało to tak cicho, że pew­nie nie usły­szał, spró­bo­wała więc jesz­cze raz, gło­śniej, tro­chę natar­czy­wie. – Papo!

Pod­niósł na nią wzrok.

– Jutro koń­czę dwa­dzie­ścia pięć lat.

Matkę chyba ziry­to­wało to przy­po­mnie­nie.

– Wiemy, Elso.

– Tak, oczy­wi­ście. Ja tylko chcę powie­dzieć, że pod­ję­łam decy­zję.

W rodzi­nie zapa­dła cisza.

– Ja… W Chi­cago jest col­lege, gdzie wykła­dają lite­ra­turę i przyj­mują kobiety. Chcę się kształ­cić…

– Elsi­nore – zaczął ojciec – po co ci nauka? Swego czasu byłaś zbyt chora, żeby dokoń­czyć szkołę. To absur­dalny pomysł.

Poczuła się nie­zręcz­nie, widząc swoją klę­skę odbi­ja­jącą się w tylu oczach. Walcz o swoje. Odwagi.

– Ale papo, jestem doro­sła. Nie cho­ruję, odkąd skoń­czy­łam czter­na­ście lat. Myślę, że tam­ten lekarz… zbyt pochop­nie posta­wił dia­gnozę. Jestem zdrowa. Naprawdę. Mogła­bym zostać nauczy­cielką. Albo pisarką…

– Pisarką? – pod­chwy­cił. – Masz jakiś ukryty talent, o któ­rym nic nam nie wia­domo?

– Moż­liwe – wydu­siła z tru­dem pod miaż­dżą­cym spoj­rze­niem ojca.

Pan Wol­cott odwró­cił się do żony.

– Elsa potrze­buje cze­goś na uspo­ko­je­nie.

– Wcale nie histe­ry­zuję, papo.

Wie­działa, że roz­mowa została zakoń­czona. Tej bitwy nie mogła wygrać. Miała sie­dzieć cicho i naj­le­piej scho­dzić wszyst­kim z oczu, a nie zdo­by­wać świat.

– Nic mi nie jest. Pójdę na górę.

Odwró­ciła się od rodziny, bo i tak nikt już na nią nie patrzył. Znik­nęła z pokoju, jakby roz­pły­wa­jąc się w powie­trzu.

Żało­wała, że w ogóle prze­czy­tała Wiek nie­win­no­ści. Co dobrego jej przy­szło z tych nie­wy­po­wie­dzia­nych tęsk­not? Ni­gdy się nie zako­cha, ni­gdy nie uro­dzi dziecka.

Na scho­dach dobie­gły ją dźwięki muzyki z dołu. Słu­chali płyty na nowym gra­mo­fo­nie.

Przy­sta­nęła.

Zejdź do nich, przy­suń sobie krze­sło.

Zatrza­snęła drzwi, odci­na­jąc tamte dźwięki. Nie byłaby tam mile widziana.

W lustrze nad umy­walką zoba­czyła odbi­cie bla­dej twa­rzy. Wyglą­dała, jakby jakieś nie­przy­chylne dło­nie wycią­gnęły ją za spi­cza­sty pod­bró­dek. Dłu­gie, cien­kie włosy w kolo­rze psze­nicy opa­dały pro­sto, aku­rat gdy nosiło się fale. Matka nie pozwo­liła ich mod­nie obciąć, twier­dząc, że z krót­kimi będzie wyglą­dać jesz­cze gorzej. Poza nie­bie­skimi oczami wszystko w Elsie było bez­barwne, jakby wyprane z kolo­rów.

Zapa­liła lampkę i wzięła z noc­nego sto­lika jedną ze swo­ich ulu­bio­nych powie­ści.

Pamięt­niki Fanny Hill.

Weszła do łóżka i zatra­ciła się w skan­da­li­zu­ją­cej lek­tu­rze. Poczuła budzącą lęk, grzeszną chęć doty­ka­nia sie­bie i o mało jej nie ule­gła. Ból, jaki wywo­ły­wały czy­tane słowa, był trudny do znie­sie­nia; fizyczny ból powo­do­wany tęsk­notą.

Zamknęła książkę z jesz­cze więk­szym poczu­ciem odrzu­ce­nia. Nie­spo­kojna. Nie­za­spo­ko­jona.

Jeżeli wkrótce cze­goś nie zrobi, nie posu­nie się do jakie­goś sza­lo­nego kroku, jej przy­szłość będzie wyglą­dać tak samo jak teraź­niej­szość. Do końca życia będzie tkwić w tym domu, dzień i noc postrze­gana przez pry­zmat cho­roby sprzed dzie­się­ciu lat i swo­jej wąt­pli­wej urody, na którą nie miała wpływu. Ni­gdy nie pozna pod­nie­ce­nia, jakie budzi dotyk męż­czy­zny, ani rado­ści z dzie­le­nia łoża. Ni­gdy nie będzie miała dziecka. Ani wła­snego domu.

Tam­tej nocy drę­czyła ją tęsk­nota. Nad ranem wie­działa, że musi coś zro­bić, żeby zmie­nić swoje życie.

Ale co?

Nie każda kobieta była piękna albo cho­ciaż ładna. Inne też w dzie­ciń­stwie cho­ro­wały, a potem żyły peł­nią życia. Podej­rze­wała, że szkoda, jaką cho­roba wyrzą­dziła jej sercu, była jakimś medycz­nym wymy­słem. Zawsze biło równo i ni­gdy nie dawało powo­dów do nie­po­koju. Musiała uwie­rzyć, że nie bra­kuje jej wigoru, cho­ciaż nie miała oka­zji tego spraw­dzić. Bo niby w jaki spo­sób? Ni­gdy nie pozwa­lano jej bie­gać, bawić się czy tań­czyć. Kiedy miała czter­na­ście lat, zmu­szono ją do porzu­ce­nia szkoły, więc ni­gdy nie miała ado­ra­tora. Więk­szość życia spę­dziła zamknięta w swoim pokoju, czy­ta­jąc wymy­ślone histo­rie, ukła­da­jąc wła­sne i samo­dziel­nie uzu­peł­nia­jąc edu­ka­cję.

Tam, na zewnątrz, musiały ist­nieć jakieś moż­li­wo­ści, ale gdzie miała ich szu­kać?

Biblio­teka. W książ­kach znaj­dzie odpo­wie­dzi na wszel­kie pyta­nia.

Zasłała łóżko, pode­szła do umy­walki, roz­cze­sała dłu­gie do pasa włosy, splo­tła je, ubrała się w pro­stą gra­na­tową sukienkę z krepy, wło­żyła jedwabne poń­czo­chy i pan­to­fle na obca­sach. Uzu­peł­niła strój o giem­zowe ręka­wiczki oraz kape­lusz w kształ­cie hełmu i wzięła torebkę.

Zeszła na dół, zado­wo­lona, że matka śpi o tak wcze­snej porze. Ona nie lubiła, kiedy Elsa wycho­dziła z domu. Wyją­tek sta­no­wiły nie­dzielne msze, na któ­rych zawsze pro­siła wier­nych o modli­twę za zdro­wie córki. Elsa wypiła fili­żankę kawy i wyszła na sło­neczny majowy pora­nek.

Dal­hart, mia­sto poło­żone w regio­nie Tek­sas Pan­han­dle, budziło się do życia w jaskra­wym słońcu. Otwie­rano sklepy sto­jące wzdłuż drew­nia­nych chod­ni­ków, na drzwiach odwra­cano tabliczki z napi­sem: „Zamknięte”. Dalej, za mia­stem, pod ogrom­nym, błę­kit­nym nie­bem cią­gnęły się Wiel­kie Rów­niny, bez­kres żyznej ziemi.

Sto­lica hrab­stwa prze­ży­wała wła­śnie okres pro­spe­rity. Bar­dzo się roz­ro­sła, odkąd jeź­dził tędy pociąg z Kan­sas do Nowego Mek­syku. Na linii nieba domi­no­wała nowa wieża ciśnień. Pod­czas Wiel­kiej Wojny psze­nica i kuku­ry­dza zmie­niły te akry ziemi w żyłę złota. Powie­dze­nie, które wtedy krą­żyło: Psze­nica wygra wojnę!, na­dal wbi­jało far­me­rów w dumę. Zro­bili, co do nich nale­żało.

Poja­wie­nie się trak­to­rów uczy­niło pracę lżej­szą, a lata dobrych zbio­rów – z desz­czem i z korzyst­nymi cenami – pozwo­liły far­me­rom orać coraz więk­sze poła­cie ziemi pod psze­nicę. Susza z tysiąc dzie­więć­set ósmego roku, o któ­rej nie­gdyś opo­wia­dali sta­rusz­ko­wie, poszła w zapo­mnie­nie. Od lat regu­lar­nie padały desz­cze, przy­no­sząc bogac­two miesz­kań­com mia­sta, z ojcem Elsy, który zara­biał na sprze­daży rol­ni­czego sprzętu, na czele.

Tego ranka far­me­rzy zebrali się przed restau­ra­cją i roz­ma­wiali o cenach skupu, a kobiety pro­wa­dziły dzieci do szkoły. Zale­d­wie parę lat wcze­śniej jeź­dziły tutaj konne wozy, a teraz auto­mo­bile, plu­jąc spa­li­nami i trą­biąc klak­so­nami, sunęły z war­ko­tem w jasną przy­szłość. W szybko roz­ra­sta­ją­cym się Dal­hart urzą­dzano towa­rzy­skie spo­tka­nia i potań­cówki, a w nie­dziele cho­dziło się na poranną mszę. Ciężko pra­cu­ją­cym, podob­nie myślą­cym ludziom dobrze się tutaj żyło dzięki zyskom z ziemi.

Elsa szła Main Street. Miała wra­że­nie, że pod­ska­kuje, bo deski chod­nika ugi­nały się lekko pod jej sto­pami przy każ­dym kroku. Nad nie­któ­rymi skle­pami wisiały pod­cze­pione do oka­pów skrzynki z kwia­tami, two­rząc tak tutaj pożą­dane barwne plamy. Miej­skie Sto­wa­rzy­sze­nie Deko­ra­to­rek zaj­mo­wało się nimi z wielką dba­ło­ścią. Elsa minęła kasę zapo­mo­gowo-pożycz­kową i nowy salon sprze­dawcy for­dów. Zdu­mie­wało ją, że można tak po pro­stu wejść do sklepu, wybrać auto­mo­bil i jesz­cze tego samego dnia poje­chać nim do domu.

Skrzyp­nęły drzwi składu kolo­nial­nego i wła­ści­ciel, pan Hurst, wyszedł za próg z mio­tłą. Pod­wi­nął rękawy koszuli, demon­stru­jąc musku­larne przed­ra­miona. Miał rumianą twarz z domi­nu­ją­cym nad cało­ścią okrą­głym, mię­si­stym nosem podob­nym do hydrantu. Ten kupiec nale­żał do naj­bo­gat­szych ludzi w mie­ście. Był wła­ści­cielem składu kolo­nial­nego, restau­ra­cji, budki z lodami i apteki. Jedy­nie Wol­cot­to­wie miesz­kali tutaj dłu­żej od niego. Podob­nie jak oni nale­żał do trze­ciego poko­le­nia Tek­sań­czy­ków, dum­nych z tego faktu. Uko­chany dzia­dek Elsy, Wal­ter, do śmierci nazy­wał sie­bie Straż­ni­kiem Tek­sasu.

– Dzień dobry, panno Wol­cott – przy­wi­tał ją, odgar­nia­jąc kilka pasm wło­sów z rumia­nej twa­rzy. – Zanosi się na piękny dzień. Idzie panienka do biblio­teki?

– Tak – odparła. – Bo niby dokąd?

– Mam czer­wony jedwab. Pro­szę powie­dzieć sio­strom. Wyjdą z tego ładne suk­nie.

Elsa przy­sta­nęła.

Czer­wony jedwab.

Ni­gdy nie miała nic z czer­wo­nego jedwa­biu.

– Pro­szę poka­zać.

– Ach! Oczy­wi­ście. Zasko­czy panienka sio­stry.

Pan Hurst szybko cof­nął się w głąb sklepu. Gdzie­kol­wiek Elsa spoj­rzała, widziała kolory: skrzynki pełne zie­lo­nego groszku i czer­wo­nych tru­ska­wek, stosy lawen­do­wych myde­łek, a każde owi­nięte w bibułkę, worki mąki i cukru, słoje z mary­na­tami.

Wzdłuż pó­łek z por­ce­laną, sre­brami sto­ło­wymi i sto­sami poskła­da­nych barw­nych obru­sów oraz far­tu­chów popro­wa­dził ją do regału z belami mate­ria­łów. Prze­kła­dał je przez chwilę, zanim dogrze­bał się do kuponu ciem­no­czer­wo­nego jedwa­biu.

Elsa ścią­gnęła giem­zowe ręka­wiczki, odło­żyła je na ladę i wzięła jedwab do ręki. Ni­gdy nie doty­kała cze­goś tak deli­kat­nego. A dzi­siaj miała uro­dziny…

– Przy kar­na­cji Char­lotte…

– Ja go wezmę – powie­działa.

Czy jej się zda­wało, że wymó­wiła „ja” z lek­kim naci­skiem? Tak. Musi go mieć.

Pan Hurst zer­k­nął na nią z dziwną miną, zawi­nął kupon w brą­zowy papier, obwią­zał paku­nek sznur­kiem i podał go Elsie.

Już miała wycho­dzić, kiedy rzu­ciła jej się w oczy poły­sku­jąca srebrna opa­ska na włosy ozdo­biona kora­li­kami. Dokład­nie coś takiego mogła nosić hra­bina Ellen Olen­ska z Wieku nie­win­no­ści.

Wra­cała do domu z biblio­teki, przy­ci­ska­jąc do piersi brą­zową paczkę z jedwa­biem.

Pchnęła skrzy­dło bogato zdo­bio­nej czar­nej bramy i zna­la­zła się w kró­le­stwie matki – sta­ran­nie pie­lę­gno­wa­nym ogro­dzie prze­sy­co­nym zapa­chem róż i jaśminu. Na końcu ścieżki obsa­dzo­nej żywo­pło­tem stał duży dom Wol­cot­tów. Dzia­dek Elsy zbu­do­wał go zaraz po woj­nie sece­syj­nej dla uko­cha­nej kobiety.

Nie było dnia, żeby Elsa za nim nie tęsk­niła. Dzia­dek był krew­kim męż­czy­zną, sko­rym do bitki i do wypitki, ale jeżeli kogoś poko­chał, to kochał na zabój. Całymi latami opła­ki­wał żonę. Jako jedyny Wol­cott, oprócz Elsy, uwiel­biał czy­tać, a w trak­cie rodzin­nych spo­rów czę­sto sta­wał po jej stro­nie. Nie martw się umie­ra­niem, Elso. Martw się, żeby nie prze­ga­pić życia. Odwagi.

Po jego śmierci nikt już nie mówił tak do Elsy i bar­dzo jej dziadka bra­ko­wało. Jego opo­wie­ści o awan­tur­ni­czych począt­kach Tek­sasu w Loredo, w Dal­las, w Austin i dalej, na Wiel­kich Rów­ni­nach, nale­żały do jej naj­lep­szych wspo­mnień.

On na pewno kazałby jej kupić czer­wony jedwab.

Mama pod­nio­sła głowę znad róż i odchy­liła nowy cze­pek.

– Gdzie byłaś, Elso?

– W biblio­tece.

– Powin­naś popro­sić papę, żeby cię pod­wiózł. Cho­dząc, nie­po­trzeb­nie się for­su­jesz.

– Nic mi nie jest, mamo.

Oni wszy­scy chyba naprawdę chcą, żeby była chora.

– Idź, połóż się. Zanosi się na upał. Powiedz Marii, żeby zro­biła ci lemo­niadę. – Mama wró­ciła do ści­na­nia kwia­tów i ukła­da­nia ich w koszu.

Elsa weszła fron­to­wymi drzwiami do ciem­na­wego holu. W dni, kiedy gro­ził upał, wszyst­kie okien­nice pozo­sta­wały zamknięte. W tej czę­ści stanu więk­szość domów tonęła w pół­mroku. Zamknęła za sobą drzwi. Maria w kuchni śpie­wała coś po hisz­pań­sku.

Elsa prze­mknęła przez par­ter i poszła na górę do sypialni. Odwi­nęła brą­zowy papier i zapa­trzyła się na poły­skliwy, rubi­nowy jedwab. Musiała go pogła­skać. Śli­ski mate­riał przy­po­mi­nał w dotyku wstążkę, którą nosiła w dzie­ciń­stwie, kiedy jesz­cze ssała kciuk. Z jakie­goś powodu podzia­łało to na nią kojąco.

Czy się odważy, czy zrobi to, co nagle przy­szło jej do głowy?

Zacznie od wyglądu…

Odwagi.

Chwy­ciła w garść pęk się­ga­ją­cych talii wło­sów i obcięła je na wyso­ko­ści pod­bródka. Czuła się tro­chę oszo­ło­miona, ale nie prze­sta­wała ciąć, dopóki pod­łogi u jej stóp nie zasłały dłu­gie pasma jasnop­sze­nicz­nych wło­sów.

Puka­nie do drzwi tak ją zasko­czyło, że prze­stra­szona upu­ściła nożyczki. Upa­dły ze szczę­kiem na komodę.

Matka otwo­rzyła drzwi i weszła do pokoju. Zamarła na widok zma­sa­kro­wa­nych wło­sów Elsy.

– Coś ty zro­biła?

– Chcia­łam…

– Nie wyj­dziesz z domu, dopóki nie odro­sną. Co by ludzie powie­dzieli?

– Młode kobiety noszą teraz boby, mamo.

– Ale nie te porządne młode kobiety. Przy­niosę ci kape­lusz.

– Chcia­łam ład­nie wyglą­dać – wyznała Elsa.

Litość, którą dostrze­gła w oczach matki, była nie do znie­sie­nia.

2

Przez wiele dni Elsa nie wycho­dziła ze swo­jego pokoju, twier­dząc, że źle się czuje. Prawdę mówiąc, nie miała odwagi poka­zać się ojcu z postrzę­pio­nymi wło­sami. Z początku pró­bo­wała czy­tać. Książki zawsze przy­no­siły jej pocie­sze­nie, pozwa­lały marzyć. Pięk­niała, sta­wała się zadziorna i odważna; nie­stety, jedy­nie w wyobraźni.

Tym­cza­sem ten czer­wony jedwab kusił, prze­ma­wiał do niej szep­tem, aż w końcu odło­żyła książki i z gazety zro­biła wykrój sukni. Ponie­waż żal jej było na tym poprze­stać, pokro­iła mate­riał i zaczęła go zszy­wać, tylko po to, żeby zająć czymś ręce.

Towa­rzy­szyło jej przy tym nie­zro­zu­miałe uczu­cie nadziei.

Wresz­cie w sobotę wie­czo­rem suk­nia była gotowa. To był ostatni krzyk mody; góra z dekol­tem w szpic i obni­żo­nym sta­nem i spód­nica z asy­me­trycz­nym dołem. Odważny fason na cza­sie. Suk­nia dla kobiety, która tań­czy całą noc i niczym się nie przej­muje. Nazy­wano je lata­wi­cami. Młode dziew­czyny, które osten­ta­cyj­nie demon­stro­wały nie­za­leż­ność, piły samo­gon, paliły papie­rosy i tań­czyły w sukien­kach odsła­nia­ją­cych nogi.

Nawet gdyby ni­gdy miała nie wyjść w tej sukni poza próg sypialni, musiała ją przy­mie­rzyć.

Wyką­pała się, ogo­liła nogi, nacią­gnęła jedwabne poń­czo­chy. Nawi­nęła włosy na wałki, modląc się, aby choć tro­chę dały się uło­żyć w fale. Cze­ka­jąc, aż wyschną, zakra­dła się do sypialni matki i poży­czyła parę kosme­ty­ków z jej toa­letki. Sły­szała docho­dzące z dołu dźwięki gra­mo­fonu.

W końcu roz­cze­sała jako tako pofa­lo­wane włosy i nasu­nęła cudną srebrną opa­skę nieco powy­żej linii brwi. Wło­żyła lekką niczym mgiełka suk­nię. Paso­wała na nią jak ulał, a asy­me­tryczny dół korzyst­nie pod­kre­ślał dłu­gość jej nóg.

Pochy­liła się do lustra, czarną kredką obry­so­wała nie­bie­skie oczy i nało­żyła odro­binę jasno­ró­żo­wego pudru na policzki. Usta poma­lo­wane czer­woną szminką wyda­wały się peł­niej­sze, dokład­nie tak jak to obie­cy­wano w maga­zy­nach dla kobiet.

Obej­rzała się w lustrze. O Boże. Jestem pra­wie ładna.

– Dasz radę – powie­działa na głos. Odwagi.

Wyszła z sypialni. Na scho­dach poczuła się zaska­ku­jąco pewna sie­bie. Całe życie sły­szała, że nie jest atrak­cyjna. Ale teraz…

Pierw­sza zoba­czyła ją matka. Pac­nęła ojca, zmu­sza­jąc go do pod­nie­sie­nia głowy znad „Farm Jour­nal”.

Zmarsz­czył brwi.

– Co ty masz na sobie?

– Ja… sama uszy­łam – wydu­kała, ner­wowo spla­ta­jąc dło­nie.

Ojciec ener­gicz­nie zamknął cza­so­pi­smo.

– Twoje włosy. Dobry Boże! I ta suk­nia ladacz­nicy. Wra­caj do pokoju i nie kom­pro­mi­tuj się dłu­żej.

Elsa szu­kała pomocy u matki.

– To naj­now­szy fason…

– Nie dla przy­zwo­itych kobiet, Elsi­nore. Poka­zu­jesz kolana. Nie jeste­śmy w Nowym Jorku.

– Wyjdź – wark­nął ojciec. – Natych­miast.

Już była gotowa ustą­pić. Ale szczę­śli­wie przy­szedł jej na myśl dzia­dek Walt. On powie­działby, żeby się nie pod­da­wała.

Zadarła pod­bró­dek.

– Idę do taj­nego baru posłu­chać muzyki.

– Nie ma mowy. – Ojciec pod­niósł się z kanapy. – Zaka­zuję ci.

Elsa puściła się bie­giem do fron­to­wych drzwi, prze­stra­szona, że jeśli zwolni, nogi odmó­wią jej posłu­szeń­stwa. Wypa­dła na dwór i bie­gła przed sie­bie, nie zwra­ca­jąc uwagi na woła­jące za nią głosy. Zatrzy­mała się, dopiero gdy zabra­kło jej tchu.

Dzia­ła­jący w mie­ście tajny bar stał wci­śnięty mię­dzy staj­nię dla koni, teraz, w erze auto­mo­bili, nie­czynną, oraz pie­kar­nię. Odkąd po pod­pi­sa­niu Osiem­na­stej Poprawki wpro­wa­dzono pro­hi­bi­cję, nie­raz widziała kobiety i męż­czyzn zni­ka­ją­cych za drew­nia­nymi drzwiami tego przy­bytku. I w prze­ci­wień­stwie do opi­nii matki, wiele z tych mło­dych kobiet przy­cho­dziło ubra­nych jak Elsa.

Zeszła na dół po drew­nia­nych schod­kach i zapu­kała do drzwi. Gdy się uchy­liły, zoba­czyła w szpa­rze parę zmru­żo­nych oczu. Z wnę­trza buch­nęła jaz­zowa muzyka grana na pia­ni­nie i zapach dymu z cygar.

– Hasło.

– Hasło?

– Panna Wol­cott? Zgu­biła się panienka?

– Nie, Frank. Mam ochotę posłu­chać muzyki – oznaj­miła, dumna z sie­bie, że nie zawiódł jej głos.

– Ojciec panienki wygar­bo­wałby mi skórę, gdy­bym panienkę tu wpu­ścił. Pro­szę wró­cić do domu. Panienka nie powinna para­do­wać po uli­cach w takim stroju. Z tego mogą być tylko kło­poty.

Drzwi się zatrza­snęły. Sły­szała docho­dzącą zza nich melo­dię Ain’t We Got Fun. W powie­trzu jesz­cze wisiał zapach cygar.

Przez moment stała zagu­biona. Nie mogła tam wejść? Dla­czego? Oczy­wi­ście alko­hol był nie­le­galny z powodu pro­hi­bi­cji, ale wszy­scy w mie­ście popi­jali w takich miej­scach, a poli­cja przy­my­kała oczy.

Ruszyła bez­myśl­nie ulicą w kie­runku budynku, w któ­rym mie­ścił się sąd hrab­stwa.

I wtedy zoba­czyła idą­cego z naprze­ciwka męż­czy­znę.

Był wysoki i smu­kły, z czar­nymi wło­sami nieco okieł­zna­nymi bry­lan­tyną. Czarne spodnie przy­le­gały do jego wąskich bio­der, spod beżo­wego swe­tra wysta­wała biała koszula zapięta pod szyję i węzeł kra­wata w kratkę. Na gło­wie miał skó­rzany kasz­kiet zało­żony na bakier.

Z bli­ska wyglą­dał bar­dzo młodo, może na osiem­na­ście lat. Miał śniadą twarz i brą­zowe oczy. Uwo­dzi­ciel­skie oczy, jak okre­ślano je w roman­sach, które czy­tała.

– Dzień dobry pani. – Przy­sta­nął, uśmiech­nął się i zdjął kasz­kiet.

– P-pan mówi do mnie?

– Nikogo wię­cej tutaj nie widzę. Jestem Raf­fa­ello Mar­ti­nelli. Pani mieszka w Dal­hart?

Włoch. Dobry Boże! Ojciec nie życzyłby sobie, żeby choćby spoj­rzała na tego chło­paka, a co dopiero myśleć o roz­mo­wie.

– Tak.

– Ja nie. Jestem z tęt­nią­cej życiem metro­po­lii Lone­some Tree przy gra­nicy z Okla­homą. Jeśli jadąc, na moment przy­mknie się powieki, można ją prze­ga­pić. Jak się pani nazywa?

– Elsa Wol­cott – przed­sta­wiła się.

– Tak jak ta firma, która sprze­daje trak­tory? Hej, ja znam pani tatę. – Uśmiech­nął się. – Elso Wol­cott, co robisz tutaj sama w tej ład­nej sukni?

Bądź Fanny Hill. Odwagi. Może to jej jedyna szansa. Kiedy wróci do domu, papa na pewno uwięzi ją w pokoju.

– Chyba… doku­cza mi samot­ność.

Raf­fa­ello otwo­rzył sze­roko ciemne oczy. Może prze­łknął ślinę, bo zadrgała mu grdyka. Miała wra­że­nie, że minęły wieki, zanim znowu się ode­zwał.

– Ja też czuję się samotny.

Wziął ją za rękę.

Zasko­czona, o mało jej nie wyrwała.

Kiedy ostat­nio ktoś ją doty­kał?

To tylko dotyk, Elso. Nie bądź dzie­cinna.

Ależ on przy­stojny! Z wra­że­nia tro­chę wiro­wało jej w gło­wie. Czy on przy­po­mina tam­tych chłop­ców w szkole, któ­rzy jej doku­czali i za ple­cami nazy­wali Panną Nikt? Księ­ży­cowa poświata rzeź­biła jego twarz – miał wyso­kie, gład­kie czoło, wąski, pro­sty nos i pełne usta, zupeł­nie jak męż­czyźni w tych grzesz­nych książ­kach, w któ­rych się zaczy­ty­wała.

– Chodź ze mną, Els.

Nazwał ją po swo­jemu i zmie­nił w inną kobietę. To zdrob­nie­nie imie­nia spra­wiło, że prze­biegł ją dreszcz.

Popro­wa­dził ją pustą, mroczną aleją i prze­ciął ciemną ulicę. Z otwar­tego okna taj­nego baru popły­nęły słowa prze­boju: Toot, Toot Toot­sie.

Za nową sta­cją kole­jową skrę­cili na obrzeża mia­sta, gdzie stał zapar­ko­wany nowiutki ford pick-up z dużą drew­nianą paką.

– Ładny wóz – pochwa­liła.

– Dobry rok dla psze­nicy – odparł. – Lubisz jeź­dzić nocą?

– Jasne. – Wspięła się na miej­sce dla pasa­żera, a on uru­cho­mił sil­nik i skie­ro­wał się na pół­noc.

Nie­całą milę dalej, cią­gle z Dal­hart widocz­nym we wstecz­nym lusterku, wyje­chał na pła­skie pust­ko­wie bez śladu pagór­ków, zagłę­bień, drzew czy rzeki, z wiszą­cym nisko, roz­gwież­dżo­nym nie­bem, które zda­wało się pochła­niać świat.

Z wybo­istej drogi, pokry­tej kępami darni, skrę­cił na starą farmę Ste­warda. Kie­dyś słynna w całym hrab­stwie z wiel­kiej sto­doły, od ostat­niej suszy stała opusz­czona. Z tyłu ukryta była mała chata z oknami zabi­tymi deskami.

Raf­fa­ello zatrzy­mał się przed sto­dołą, zga­sił sil­nik i sie­dział przez chwilę wpa­trzony w przed­nią szybę. Ciszę mąciły jedy­nie ich odde­chy i tyka­nie sty­gną­cego sil­nika.

Zga­sił świa­tła, wysiadł z kabiny, obszedł maskę i otwo­rzył drzwi po jej stro­nie.

Nie spusz­czała z niego wzroku, kiedy wycią­gnął rękę i pomógł jej wysiąść.

Mógł się cof­nąć o krok, ale tego nie zro­bił. Czuła zapach whi­skey w jego odde­chu oraz lawendy, którą jego matka zapewne doda­wała do pra­nia i pra­so­wa­nia koszul.

Uśmiech­nął się do niej. Odpo­wie­działa mu ufnym uśmie­chem.

Roz­ło­żył derki na drew­nia­nej pace i oboje wspięli się na górę.

Leżeli obok sie­bie zapa­trzeni w bez­kres nieba pozna­czo­nego gwiaz­dami.

– Ile masz lat? – zapy­tała.

– Osiem­na­ście, ale matka trak­tuje mnie jak smar­ka­cza. Musia­łem ukrad­kiem wymknąć się z domu, żeby tu przy­je­chać. Ona za bar­dzo przej­muje się tym, co myślą ludzie. Ty masz szczę­ście.

– Szczę­ście?

– Możesz cho­dzić po nocy w takiej sukni, sama, bez przy­zwo­itki.

– Uwierz mi, mój ojciec nie jest z tego zado­wo­lony.

– Ale zro­bi­łaś to. Wyrwa­łaś się. Els, czy kie­dy­kol­wiek myśla­łaś o tym, że świat musi być dużo więk­szy od tego, co widzimy?

– Tak – przy­znała.

– Wiesz… gdzieś tam ludzie w naszym wieku piją gin i tań­czą przy jaz­zo­wej muzyce. Kobiety otwar­cie palą papie­rosy. – Wes­tchnął. – A my tkwimy tutaj.

– Obcię­łam włosy – pochwa­liła się. – Ojciec tak zare­ago­wał, jak­bym co naj­mniej kogoś zabiła.

– Sta­rzy już tacy są. Moi rodzice przy­je­chali tutaj z Sycy­lii z kil­koma dola­rami w kie­szeni. Bez końca opo­wia­dają mi tę histo­rię i poka­zują tam­tego centa, który przy­niósł im szczę­ście. Jakby szczę­ściem było tu utknąć.

– Jesteś męż­czy­zną, Raf­fa­ellu. Możesz robić, co ci się podoba, jechać tam, gdzie chcesz.

– Mów mi Raf. Mama twier­dzi, że to brzmi bar­dziej z ame­ry­kań­ska, ale gdyby rodzice naprawdę chcieli zro­bić ze mnie Ame­ry­ka­nina, powinni zmie­nić mi imię na Geo­rge. Albo Lin­coln. – Wes­tchnął. – Miło jest choć raz móc mówić gło­śno takie rze­czy. Jesteś dobrą słu­chaczką, Els.

– Dzię­kuję… Raf.

Prze­wró­cił się na bok. Czuła jego spoj­rze­nie na twa­rzy. Sta­rała się spo­koj­nie oddy­chać.

– Elso, mogę cię poca­ło­wać?

Ledwo ski­nęła głową.

Nachy­lił się i poca­ło­wał ją w poli­czek. Dotyk ust na skó­rze był taki miękki. Poczuła, jak coś w niej się budzi.

Zszedł poca­łun­kami na szyję, chciała go dotknąć, ale zabra­kło jej odwagi. Porządne kobiety pra­wie na pewno nie posu­wają się do takich rze­czy.

– Elso, mogę… wię­cej?

– Czyli…?

– Kochać się z tobą?

Ona marzyła o takiej chwili, modliła się o nią, skła­dała ją z frag­men­tów prze­czy­ta­nych ksią­żek, a teraz to działo się naprawdę. Męż­czy­zna chciał się z nią kochać.

– Tak – wyszep­tała.

– Jesteś pewna?

Ski­nęła głową.

Odsu­nął się, mani­pu­lu­jąc przy pasku, roz­piął go i odrzu­cił. Klamra ude­rzyła o burtę, kiedy ścią­gał spodnie.

Wyłu­skał ją z sukienki, jedwab, sunąc po skó­rze, łasko­tał i pod­nie­cał. Kiedy zdjął jej majtki, w poświa­cie księ­życa zoba­czyła swoje gołe nogi. Cie­płe nocne powie­trze wpra­wiło jej ciało w drże­nie. Zaci­skała nogi, dopóki ich nie roz­su­nął, kła­dąc się na niej.

Słodki Boże.

Zamknęła oczy, kiedy w nią wszedł. Krzyk­nęła z bólu.

Zaci­snęła usta, żeby leżeć cicho.

On jęk­nął, zadrżał i opadł na nią. Czuła, jak sapie jej w szyję.

Sto­czył się z niej, ale został tuż obok.

– Rany – wymru­czał.

Chyba w jego gło­sie był uśmiech, ale jak to moż­liwe? Musiała coś źle zro­bić. Prze­cież to nie może być… to.

– Elso, jesteś nie­sa­mo­wita – powie­dział.

– Było… dobrze? – odwa­żyła się spy­tać.

– Było cudow­nie – zapew­nił ją.

Chciała prze­wró­cić się na bok, żeby patrzeć na jego twarz. Cało­wać go. Gwiazdy widziała z milion razy. A on był nowy i pra­gnął jej. To wra­że­nie zatrzę­sło jej świa­tem. Otwo­rzyła się szansa, jakiej sobie nie wyobra­żała. Mogę kochać się z tobą? – zapy­tał. Może teraz zasną razem i…

– Hm, Els, chyba lepiej odwiozę cię do domu. Mój tata wygar­buje mi skórę, jeśli o świ­cie nie siądę na trak­tor. Musimy jutro zaorać kolej­nych sto dwa­dzie­ścia akrów pod psze­nicę.

– Och – zasmu­ciła się. – Tak. Oczy­wi­ście.

Elsa zamknęła drzwi pick-upa i popa­trzyła na Rafa przez otwarte okno, a on uśmiech­nął się, uniósł powoli dłoń i odje­chał.

Co to za poże­gna­nie? Będzie chciał jesz­cze się z nią zoba­czyć?

Popatrz na niego. Jasne, że nie.

Poza tym on miesz­kał w Lone­some Tree. Trzy­dzie­ści mil stąd. A jeśli przy­pad­kiem natknie się na niego w Dal­hart, to nie będzie mieć żad­nego zna­cze­nia.

Był bar­dzo młody. A do tego Włoch i kato­lik. Wszystko nie do przy­ję­cia dla jej rodziny.

Pchnęła bramę i weszła w pach­nący świat matki. Od dziś obsy­pany kwia­tami nocny jaśmin już zawsze będzie się jej koja­rzył z Rafem.

Otwo­rzyła fron­towe drzwi i weszła do ciem­nego salonu.

Usły­szała skrzyp­nię­cie i zasty­gła w pół kroku. Świa­tło księ­życa sączyło się przez okno. Zoba­czyła ojca sto­ją­cego przy gra­mo­fo­nie.

– Kim ty jesteś? – zapy­tał, pod­cho­dząc.

Elsa popra­wiła zsu­wa­jącą się z czoła srebrną opa­skę.

– Twoją córką.

– Cho­lerna racja. Mój ojciec wal­czył o włą­cze­nie Tek­sasu do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Zacią­gnął się do Straż­ni­ków Tek­sasu, bił się w Loredo, został ranny i o mało nie umarł. Ta zie­mia jest nasiąk­nięta naszą krwią.

– Tak, wiem, ale…

Za późno zoba­czyła jego rękę, nie zdą­żyła się uchy­lić. Mocny cios w szczękę pozba­wił ją rów­no­wagi. Runęła jak długa.

Pod­czoł­gała się w kąt, ucie­ka­jąc przed gnie­wem ojca.

– Papo…

– Przy­no­sisz nam wstyd. Zejdź mi z oczu.

Zerwała się z pod­łogi, wbie­gła na górę i zatrza­snęła drzwi sypialni.

Drżą­cymi dłońmi zapa­liła nocną lampkę i się roze­brała.

Nad pier­sią dostrze­gła czer­wony ślad (robota Rafa?). Siniec na policzku już się wybar­wiał, włosy miała w nie­ła­dzie po kocha­niu się, o ile tak można tamto nazwać.

Mimo wszystko znowu to zrobi, jeżeli będzie mogła. Niech ojciec ją bije, obraża, niech ją nawet wydzie­dzi­czy.

Poznała coś, czego wcze­śniej nie znała, czego ist­nie­nia nawet nie podej­rze­wała: zrobi wszystko, znie­sie wszystko, żeby być kochaną, choćby przez jedną noc.

Rano obu­dziło ją słońce sączące się przez otwarte okno. Czer­wona suk­nia wisiała na drzwiach szafy. Pul­so­wa­nie policzka i obo­lałe miej­sce po kocha­niu się z Rafem przy­po­mniały jej o wyda­rze­niach z nocy. O tym pierw­szym wola­łaby zapo­mnieć, a dru­gie zapi­sać w pamięci.

Jej żela­zne łóżko było wymosz­czone pościelą, którą sama szyła w dłu­gie zimowe wie­czory, czę­sto przy świecy. W nogach łóżka stał posa­gowy kufer, z czu­ło­ścią wypeł­niany hafto­wa­nymi powło­kami i koszu­lami noc­nymi z deli­kat­nej bawełny. Była tam także kapa na mał­żeń­skie łoże, którą zaczęła hafto­wać, kiedy miała dwa­na­ście lat, zanim jesz­cze jej mierna uroda ze stanu przej­ścio­wego nie prze­kształ­ciła się w stały. Kiedy Elsa zaczęła mie­siącz­ko­wać, mama dys­kret­nie prze­stała wspo­mi­nać o jej ślu­bie i ozda­biać kora­li­kami kawałki koronki z Alençon. (Tych, które leżały poprze­kła­dane bibułką, wystar­czy­łoby na pół sukni).

Usły­szała puka­nie do drzwi.

Usia­dła.

– Pro­szę!

Matka weszła do pokoju, sunąc bez­gło­śnie w mod­nych dzien­nych pan­to­flach po puszy­stym dywa­nie zakry­wa­ją­cym pra­wie całą drew­nianą pod­łogę. Tę postawną kobietę o sze­ro­kich ramio­nach cecho­wały nie­na­ganne maniery. Była wzo­rem wszel­kich cnót: prze­wo­dziła komi­te­towi kościel­nemu, sze­fo­wała Miej­skiemu Sto­wa­rzy­sze­niu Deko­ra­to­rek i ni­gdy, nawet zde­ner­wo­wana, nie pod­no­siła głosu. Nikt i nic nie było w sta­nie wypro­wa­dzić Mine­rvy Wol­cott z rów­no­wagi. Twier­dziła, że to u niej rodzinna cecha odzie­dzi­czona po przod­kach, któ­rzy przy­byli do Tek­sasu w cza­sach, gdy musieli jechać konno sześć dni, żeby zoba­czyć białą twarz.

Matka usia­dła na brzegu łóżka. Jej pofar­bo­wane na czarno włosy, ucze­sane w kok, pod­kre­ślały suro­wość ostrych rysów. Wycią­gnęła rękę i dotknęła sińca na policzku Elsy.

– Mój ojciec obszedłby się ze mną znacz­nie gorzej.

– Ale…

– Nie ma żad­nych ale, Elsi­nore. – Nachy­liła się i zało­żyła Elsie za ucho kosmyk poszar­pa­nych wło­sów. – Podej­rze­wam, że dzi­siaj usły­szę w mie­ście plotki. Plotki. O jed­nej z moich córek. – Wydała z sie­bie cięż­kie wes­tchnie­nie. – Wpa­dłaś w jakieś tara­paty?

– Nie, mamo.

– A więc na­dal jesteś przy­zwo­itą dziew­czyną?

Elsa kiw­nęła głową, bo nie miała odwagi skła­mać.

Matka dotknęła wska­zu­ją­cym pal­cem pod­bródka córki i unio­sła jej głowę. W sku­pie­niu przy­glą­dała się jej twa­rzy.

– Kocha­nie, ładny strój nie czyni nikogo ład­niej­szym.

– Ja tylko chcia­łam…

– Nie będziemy już o tym roz­ma­wiać, nic podob­nego ni­gdy wię­cej się nie powtó­rzy.

Pod­nio­sła się, wygła­dziła spód­nicę z krepy w kolo­rze lawendy, mimo że nawet naj­mniej­sze zagnie­ce­nie nie śmia­łoby się tam poja­wić. Elsa czuła, jak wyra­sta pomię­dzy nimi potężny mur.

– Elsi­nore, nawet z naszą pozy­cją i pie­niędzmi nie znaj­dziesz męża. Żaden męż­czy­zna nie chce nie­atrak­cyj­nej żony, która na doda­tek będzie góro­wać nad nim wzro­stem. A jeśli nawet pojawi się ktoś, komu umkną pewne man­ka­menty, na pewno nie przy­mknie oczu na zszar­ganą repu­ta­cję. Naucz się czer­pać radość z praw­dzi­wego życia. Wyrzuć te wszyst­kie głu­pie romanse.

Wycho­dząc, zabrała suk­nię z czer­wo­nego jedwa­biu.

3

Po Wiel­kiej Woj­nie w Dal­hart zapa­no­wał ogromny patrio­tyzm. Oby­wa­tel­ska postawa, desz­cze i rosnące ceny psze­nicy zachę­cały do świę­to­wa­nia Dnia Nie­pod­le­gło­ści. W witry­nach skle­pów rekla­mo­wano wyprze­daże z oka­zji Czwar­tego Lipca, dzwonki nad drzwiami pobrzę­ki­wały wesoło, gdy ludzi­ska wcho­dzili do skle­pów i wyno­sili z nich zapasy jedze­nia i napo­jów na zabawy i festyny.

Zazwy­czaj Elsa cze­kała na te obchody, ale ostat­nie tygo­dnie były dla niej naprawdę trudne. Od wie­czora spę­dzo­nego z Rafem cho­dziła przy­ga­szona. Ner­wowa. Przy­gnę­biona.

Nikt z rodziny nie przy­glą­dał się jej na tyle dokład­nie, żeby zauwa­żyć zacho­dzącą w niej zmianę. Zamiast obno­sić się z kiep­skim nastro­jem, zamknęła się w sobie i jakoś funk­cjo­no­wała. Wie­działa, że nic wię­cej jej nie pozo­staje.

Poło­żyła uszy po sobie i uda­wała, że wszystko jest po sta­remu. Mimo dokucz­li­wego upału naj­chęt­niej prze­sia­dy­wała w swoim pokoju. Książki dostar­czano jej z biblio­teki – odpo­wied­nie książki – i czy­tała je od deski do deski. Wyszy­wała ście­reczki do naczyń i poszewki na poduszki. Przy kola­cji słu­chała roz­mów rodzi­ców i przy­ta­ki­wała im, gdy nale­żało. Do kościoła cho­dziła w kape­lu­szu, pod któ­rym ukry­wała skan­da­licz­nie krót­kie włosy i pod pre­tek­stem sła­bego samo­po­czu­cia uni­kała kon­tak­tów z ludźmi.

Kil­ka­krot­nie, gdy ośmie­liła się pod­nieść głowę znad ulu­bio­nej książki i wyj­rzeć za okno, widziała tam pustkę sta­ro­pa­nień­skiej przy­szło­ści cią­gnącą się aż poza hory­zont.

Pogódź się z tym.

Zasi­nie­nie na policzku już zbla­dło. Nikt, nawet sio­stry, nie sko­men­to­wały tego sło­wem. Życie w domu Wol­cot­tów wró­ciło do normy.

Elsa utoż­sa­miała się z Panią z Shal­lot z poematu Ten­ny­sona, kobietą uwię­zioną w wieży, prze­klętą, ska­zaną na wieczne oglą­da­nie życia tęt­nią­cego na zewnątrz z okna swo­jej samotni. Jeżeli ktoś nawet dostrze­gał jej mil­cze­nie, nie komen­to­wał tego ani nie pytał o przy­czynę. Szcze­rze mówiąc, róż­nica była nie­wielka. Dawno temu nauczyła się usu­wać w cień. Była jak jedno z tych zwie­rząt, które dla obrony wta­piały się w tło i sta­wały się nie­wi­doczne. To był jej spo­sób na radze­nie sobie z odrzu­ce­niem. Siedź cicho, nie wychy­laj się. Ni­gdy nie sta­wiaj oporu. Jeżeli będziesz mil­czeć, ludzie zapo­mną o twoim ist­nie­niu i dadzą ci spo­kój.

– Elso! – krzyk­nął z dołu ojciec. – Czas na nas. Nie opóź­niaj wyjazdu.

Nacią­gnęła giem­zowe ręka­wiczki – obo­wią­zy­wały nawet w taki upał – przy­pięła słom­kowy kape­lusz i wyszła z pokoju.

Zatrzy­mała się w poło­wie scho­dów, nie­zdolna zro­bić kroku. A co, jeśli Raf będzie na festy­nie?

Czwarty Lipca nale­żał do nie­wielu oka­zji, gdy spo­ty­kali się miesz­kańcy całego hrab­stwa. Zazwy­czaj mia­steczka świę­to­wały różne wyda­rze­nia w lokal­nych świe­tli­cach, ale na ten festyn ludzie ścią­gali z naj­od­le­glej­szych oko­lic.

– Jedźmy – pona­glił ją papa. – Twoja matka nie cierpi się spóź­niać.

Podą­żyła za rodzi­cami do nowego forda T road­stera w kolo­rze butel­ko­wej zie­leni. Usie­dli ści­śnięci na gru­bej skó­rza­nej kana­pie. Co prawda, miesz­kali w mie­ście i do resursy było nie­da­leko, ale wzięli ze sobą dużo jedze­nia, a poza tym matka za żadne skarby nie wybra­łaby się na jaką­kol­wiek imprezę pie­szo.

Budy­nek Resursy Oby­wa­tel­skiej w Dal­hart był ude­ko­ro­wany czer­wono-biało-nie­bie­skimi fla­gami. Przed fron­tem stało już z dzie­sięć samo­cho­dów. Więk­szość nale­żała do far­me­rów, któ­rym dobrze się powo­dziło w ostat­nich latach, oraz do ban­kie­rów finan­su­ją­cych roz­wój ich gospo­darstw. Panie z Miej­skiego Sto­wa­rzy­sze­nia Deko­ra­to­rek zadbały, aby traw­nik przed budyn­kiem był soczy­sto zie­lony i obfi­cie kwi­tły kwiaty wzdłuż stopni pro­wa­dzą­cych do wej­ścia. Na tere­nie bawiło się mnó­stwo roze­śmia­nych, roz­bry­ka­nych dzieci. Elsa nie zauwa­żyła żad­nych nasto­lat­ków, pew­nie kra­dli całusy, kry­jąc się po kątach.

Papa zapar­ko­wał przy ulicy i zga­sił sil­nik.

Elsa sły­szała muzykę. Gwar towa­rzy­szący zaba­wie, poga­duszki, poka­sły­wa­nie i śmie­chy wyle­wały się na zewnątrz przez otwarte drzwi. Zespół zło­żony z kil­korga skrzy­piec, banjo i gitary grał Second Hand Rose.

Ojciec otwo­rzył bagaż­nik i zaczął wyj­mo­wać jedze­nie szy­ko­wane przez Marię przez wiele dni. Potrawy, któ­rych wyko­na­nie matka oczy­wi­ście przy­pi­sze sobie. Rodzinne prze­pisy prze­ka­zane przez poko­le­nie tek­sań­skich pio­nie­rów: wie­lo­war­stwowe cia­sto na syro­pie z melasy, aro­ma­tyczny pier­nik ciotki Ber­thy, cia­sto „pie­czone do góry nogami” z brzo­skwi­niami, ulu­bioną szynkę dziadka Walta z sosem cedro­wym i kaszą. Każda z potraw miała przy­po­mi­nać ludziom o zako­rze­nie­niu Wol­cot­tów w histo­rii Tek­sasu.

Elsa szła krok za rodzi­cami, tasz­cząc jesz­cze cie­pły żeliwny saga­nek.

Wnę­trze resursy ozdo­biono kolo­ro­wymi kapami, użyto ich nawet jako obru­sów. Pod tylną ścianą na sto­łach two­rzą­cych długi rząd stały wazy i pół­mi­ski z jedze­niem. Była pie­czona wie­przo­wina, gęste gula­sze, zie­lona fasolka udu­szona na beko­nie. Oczy­wi­ście nie zabra­kło sałatki z kur­cza­kiem oraz tej tra­dy­cyj­nej, ziem­nia­cza­nej, a także kieł­bas, her­bat­ni­ków, chle­bów, chlebka kuku­ry­dzia­nego, ciast i naj­róż­niej­szych zapie­ka­nek. Wszy­scy w hrab­stwie uwiel­biali się bawić, a kobiety ciężko pra­co­wały, popi­su­jąc się jedna przed drugą swo­imi potra­wami. Na pewno poja­wią się wędzone szynki, kieł­basy z kró­lika, bochny chleba ze świe­żym masłem, jajka na twardo, cia­sta z owo­cami i pół­mi­ski ze ster­tami hot dogów. Mama skie­ro­wała się do naroż­nego stołu, gdzie panie z Miej­skiego Sto­wa­rzy­sze­nia Deko­ra­to­rek zaj­mo­wały się aran­ża­cją zno­szo­nych darów.

Elsa zoba­czyła tam swoje sio­stry. Suzanna miała bluzkę z czer­wo­nego jedwa­biu, a szyję Char­lotty zdo­bił czer­wony jedwabny szal.

Sta­nęła jak wryta; widok sióstr wystro­jo­nych w ten czer­wony jedwab łamał jej serce.

Papa dołą­czył do panów pro­wa­dzą­cych oży­wioną dys­ku­sję koło sceny.

Mimo pro­hi­bi­cji alko­holu dla męż­czyzn nie bra­ko­wało. To była gro­mada twar­dych, krzep­kich imi­gran­tów z Rosji, Nie­miec, Włoch i Irlan­dii. Przy­byli tutaj z niczym, z niczego zro­bili coś i nie życzyli sobie, żeby jacyś urzęd­nicy z rządu, któ­rzy mieli blade poję­cie o ist­nie­niu Wiel­kich Rów­nin, dyk­to­wali im, jak mają żyć. Może wyglą­dali na nieco ste­ra­nych, ale wielu z nich miało mnó­stwo pie­nię­dzy w banku. Kiedy za buszel psze­nicy pła­cono dolara trzy­dzie­ści, a jego pro­duk­cja kosz­to­wała czter­dzie­ści cen­tów, wszy­scy w mie­ście byli szczę­śliwi.

– Dal­hart się roz­wija – oznaj­mił tubal­nym gło­sem ojciec, chcąc prze­krzy­czeć muzykę. – W przy­szłym roku chcę posta­wić budy­nek opery. Dla­czego mamy jeź­dzić do Ama­rillo, żeby zażyć tro­chę kul­tury?

– W mie­ście potrzebna jest elek­trycz­ność. To pod­stawa – dorzu­cił pan Hurst.

Mama na­dal zaj­mo­wała się aran­ża­cją pół­mi­sków, które pod jej nie­obec­ność usta­wiono poni­żej wyzna­wa­nych przez nią stan­dar­dów. Char­lotta i Suzanna stały roze­śmiane w wia­nuszku ład­nych, ele­gancko ubra­nych kole­ża­nek, z któ­rych więk­szość była mło­dymi mat­kami.

Elsa dostrze­gła Rafa. Stał przy stole w naroż­niku w oto­cze­niu innych wło­skich rodzin. Jego opa­da­ją­cym na czoło i krót­szym przy uszach wło­som przy­dałby się fry­zjer. Bry­lan­tyna nada­wała im połysk, ale nie utrzy­my­wała fry­zury w ryzach. Miał koszulę w kratę prze­tartą na łok­ciach, brą­zowe spodnie z szel­kami ze skóry i kra­wat w szkocką kratę. Ładna, ciem­no­włosa dziew­czyna wisiała ucze­piona jego ramie­nia.

Po wielu godzi­nach pracy w polu był jesz­cze bar­dziej ogo­rzały niż sześć tygo­dni temu.

Popatrz w moją stronę – pomy­ślała Elsa i natych­miast zmie­niła zda­nie: – Nie.

Uda­wałby, że jej nie zna albo, co gor­sza, że jej nie widzi.

Zmu­siła się, żeby wejść w głąb sali, spe­szona stu­ko­tem obca­sów na twar­dej pod­ło­dze wydzie­lo­nej jako miej­sce na tańce.

Posta­wiła saga­nek na stole nakry­tym bia­łym obru­sem.

– Wiel­kie nieba, Elso. Szynka na środku stołu z dese­rami. Gdzie ty masz głowę? – skar­ciła ją matka.

Wzięła saga­nek i prze­nio­sła go na następny stół. Każdy krok zbli­żał ją do Rafa.

Posta­wiła swój balast naj­szyb­ciej jak mogła.

Raf aku­rat obej­rzał się i ją zoba­czył. Nie uśmiech­nął się, a na doda­tek rzu­cił nie­spo­kojne spoj­rze­nie na sto­jącą przy nim dziew­czynę.

Elsa natych­miast się odwró­ciła. Nie mogła prze­cież stać i patrzeć wycze­ku­jąco. To byłoby nie do znie­sie­nia. Tylko bra­ko­wało, żeby przez cały wie­czór uda­wał, że jej nie widzi.

– Mamo. – Pode­szła do matki. – Mamo?

– Nie widzisz, że roz­ma­wiam z panią Tol­li­ver?

– Prze­pra­szam. Ja… – Nie patrz na niego. – …nie­zbyt dobrze się czuję.

– Zapewne za bar­dzo się pod­eks­cy­to­wała – matka zwró­ciła się do swo­jej zna­jo­mej.

– Chyba wrócę do domu – powie­działa Elsa.

Matka kiw­nęła głową.

– Oczy­wi­ście.

Uwa­ża­jąc, żeby przy­pad­kiem nie spoj­rzeć na Rafa, ruszyła do drzwi, omi­ja­jąc tań­czące pary.

Wyszła na cie­płe, złote popo­łu­dnie. Drzwi zatrza­snęły się za nią, przy­ci­chła muzyka i tupot stóp.

Prze­szła wzdłuż sznura zapar­ko­wa­nych samo­cho­dów i kon­nych wozów, które przy­wio­zły mniej zamoż­nych far­me­rów na festyn.

Main Street stała cicha i ską­pana w kar­me­lo­wej poświa­cie, która wkrótce stopi się w noc. Elsa weszła na drew­niany chod­nik.

– Els?

Przy­sta­nęła i powoli się odwró­ciła.

– Prze­pra­szam, Els – powie­dział wyraź­nie spe­szony Raf.

– Prze­pra­szasz?

– Powi­nie­nem ode­zwać się do cie­bie tam, w środku. Poma­chać czy coś w tym rodzaju.

– Och.

Pod­szedł bli­żej, tak bli­sko, że czuła bijące od niego cie­pło i ślad zapa­chu psze­nicy.

– Rozu­miem, Raf. Jest śliczna.

– Gia Com­po­sto. Nasi rodzice zde­cy­do­wali, że się pobie­rzemy, zanim jesz­cze umie­li­śmy cho­dzić. – Prze­chy­lił się ku niej. Jego cie­pły oddech owio­nął jej poli­czek.

– Śni­łaś mi się – wyznał.

– Naprawdę?

Kiw­nął głową, lekko zakło­po­tany.

Miała wra­że­nie, że zna­la­zła się na kra­wę­dzi klifu; poni­żej huczał wodo­spad, który mógł pogru­cho­tać jej kości. Jego wygląd. Głos. Patrzyła w jego oczy, ciemne jak noc, prze­pastne i jakby tro­chę smutne, cho­ciaż nie miała poję­cia, co mogłoby go smu­cić.

– Spo­tkajmy się – zapro­po­no­wał. – O pół­nocy. Przy sta­rej sto­dole Ste­warda.

Leżała na łóżku w ubra­niu.

Nie powinna iść. To wię­cej niż oczy­wi­ste. Siniak na policzku znik­nął, ale pod spodem pozo­stał ślad. Porządne kobiety nie robią takich rze­czy, o jaką popro­sił ją Raf.

Sły­szała, kiedy rodzice wró­cili do domu, weszli na pię­tro, otwo­rzyli i zamknęli drzwi sypialni.

Zegar na noc­nej szafce wska­zy­wał za dwa­dzie­ścia dzie­siątą. Leżała, płytko oddy­cha­jąc, wsłu­chana w ciszę.

Cze­kała.

Nie powinna iść.

Nie­ważne, jak czę­sto powta­rzała to w myślach, ani razu, ani przez chwilę, nie zamie­rzała posłu­chać wewnętrz­nego głosu.

Wpół do dwu­na­stej pod­nio­sła się z łóżka. W pokoju na­dal pano­wała duchota, jej okno wycho­dziło na nocne niebo nad Wiel­kimi Rów­ni­nami. W dzie­ciń­stwie to był jej por­tal do tajem­ni­czych przy­gód. Ile razy sta­wała w tym oknie i wysy­łała marze­nia w tamte nie­znane światy?

Otwo­rzyła okno i wspięła się na meta­lowy tre­liaż. Miała wra­że­nie, że wpełza w roz­gwież­dżone niebo.

Gdy zesko­czyła na gęstą trawę, znie­ru­cho­miała prze­stra­szona, że zaraz ją przy­ła­pią, lecz ani jedno świa­tło nie roz­bły­sło w domu. Przy­cza­jona skrę­ciła za węgieł i wzięła stary rower sióstr. Wsko­czyła na sio­dełko i wyje­chała na Main Street i dalej, za mia­sto.

Tutejsi miesz­kańcy przy­wy­kli, że świat w nocy był ogromny i pusty. Oświe­tlały go jedy­nie białe punk­ciki gwiazd. Tutaj nie było domów, tylko cią­gnące się całymi milami ciemne bez­lu­dzie.

Pod­je­chała pod starą sto­dołę, zeszła z roweru i poło­żyła go przy dro­dze na kożu­chu pre­rio­wej trawy.

On nie przy­je­dzie.

Oczy­wi­ście, że nie.

Miała w pamięci każde jego słowo, cho­ciaż nie było ich wiele, każdy naj­mniej­szy gry­mas twa­rzy, kiedy mówił. Uśmiech, który zaczy­nał się w jed­nym kąciku i powoli roz­cią­gał na całe usta. Bladą bli­znę w oko­licy żuchwy i lekko wysta­jący sie­kacz.

Śni­łaś mi się.

Spo­tkajmy się.

Czy mu odpo­wie­działa?

Czy tylko stała niema?

Nie mogła sobie przy­po­mnieć.

Ale była tu, cze­kała przed opusz­czoną sto­dołą.

Ależ jest głu­pia.

Drogo za to zapłaci, jeśli ją przy­ła­pią.

Zro­biła parę kro­ków, drobne kamyki na dro­dze zachrzę­ściły pod brą­zo­wymi czó­łen­kami na obca­sach. Miała przed sobą sto­dołę, szczyt dachu zda­wał się wisieć na sier­pie księ­życa. Bra­ko­wało gon­tów, dookoła leżały poroz­rzu­cane deski.

Objęła się ramio­nami, jakby zmar­zła, choć w rze­czy­wi­sto­ści było jej gorąco.

Jak długo tu tkwiła? Wystar­cza­jąco, żeby poja­wiło się mdłe ssa­nie w żołądku. Już miała się zbie­rać, gdy usły­szała war­kot sil­nika. Odwró­ciła się i zoba­czyła zbli­ża­jące się świa­tła.

Z wra­że­nia wro­sła w zie­mię.

Jechał szybko, bra­wu­rowo. Żwir pry­skał spod opon. Klak­son roz­darł ciszę.

Musiał gwał­tow­nie zaha­mo­wać, bo pick-upem zarzu­ciło. Tuman kurzu wzbił się w górę.

Uśmiech­nięty Raf wysko­czył z szo­ferki.

– Els. – W ręce trzy­mał bukiet pur­pu­ro­wych i różo­wych kwia­tów.

– Przy­nio­słeś mi kwiaty?

Się­gnął do kabiny i wyjął butelkę.

– I gin!

Nie miała poję­cia, jak zare­ago­wać na te kwiaty i alko­hol.

Wrę­czył jej bukiet. Spoj­rzała mu w oczy. Tak – pomy­ślała. Była gotowa zapła­cić za to każdą cenę.

– Pra­gnę cię, Els – wyszep­tał.

Weszła za nim na pakę.

Derki już cze­kały roz­ło­żone. Elsa tro­chę je wygła­dziła i poło­żyła się. Sierp księ­życa rzu­cał wątłe świa­tło.

Raf wycią­gnął się obok niej.

Czuła dotyk jego ciała, sły­szała oddech.

– Myśla­łaś o mnie? – zapy­tał.

– Tak.

– Ja też myśla­łem. Zna­czy, o tobie. O tym. – Zaczął roz­pi­nać górę sukienki.

Jej ciało pło­nęło pod jego doty­kiem. Chętne. Nie mogła zapa­no­wać nad drże­niem, ukryć go.

Zadarł jej spód­nicę i ścią­gnął majtki. Poczuła, jak nocne powie­trze opływa jej ciało. Ten dotyk powie­trza na skó­rze, nagość, spo­sób, w jaki on oddy­chał, to wszystko ją pod­nie­cało.

Pra­gnęła go gła­skać, sma­ko­wać, powie­dzieć, gdzie chciała, potrze­bo­wała być doty­kana, lecz obawa przed poni­że­niem kazała jej mil­czeć. Cokol­wiek by powie­działa, zabrzmia­łoby nie­wła­ści­wie, zdroż­nie, a jej tak bar­dzo zale­żało, żeby go zado­wo­lić.

Wszedł, zanim była gotowa i wbi­jał się w nią, postę­ku­jąc. Po kilku sekun­dach osu­nął się na nią zasa­pany i drżący.

Wyszep­tał coś nie­wy­raź­nie do jej ucha. Miała nadzieję, że to były roman­tyczne słowa.

Musnęła dło­nią jego poli­czek z szorst­kim zaro­stem. Chyba nie poczuł tego nie­śmia­łego i deli­kat­nego dotknię­cia.

– Będę za tobą tęsk­nił, Els – powie­dział.

Szybko cof­nęła dłoń.

– Gdzie się wybie­rasz?

Otwo­rzył butelkę, pocią­gnął długi łyk ginu i podał ją Elsie.

– Sta­rusz­ko­wie wysy­łają mnie do col­lege’u. – Prze­wró­cił się na bok, pod­parł na łok­ciu i patrzył, jak ona po wypi­ciu palą­cego płynu przy­ci­ska dłoń do ust.

Wychy­lił kolejny haust.

– Mama chce, żebym poszedł do col­lege’u i został praw­dzi­wym Ame­ry­ka­ni­nem. Coś w tym rodzaju.

– Col­lege – powtó­rzyła tęsk­nie.

– No. Głu­pie, nie? Nie potrze­buję uczyć się z ksią­żek. Chcę zoba­czyć Times Squ­are, Bro­oklyn Bridge i Hol­ly­wood. Uczyć się życia. Zoba­czyć świat. – Znowu wypił łyk. – A o czym ty marzysz, Els?

Zasko­czona tym pyta­niem, dopiero po chwili odpo­wie­działa.

– Chyba o dziecku. Może o wła­snym domu.

Bły­snął zębami w uśmie­chu.

– Kurde, to się nie liczy. Kobieta chce dziecka, tak samo jak ziarno chce kieł­ko­wać. Co jesz­cze?

– Będziesz się śmiał.

– Nie. Obie­cuję.

– Chcę być odważna – wyznała ledwo sły­szal­nym szep­tem.

– Czego się boisz?

– Wszyst­kiego. Mój dzia­dek był Straż­ni­kiem Tek­sasu. Zawsze mi powta­rzał, że mam wal­czyć o swoje. Ale o co? Tego nie wiem. To tak nie­mą­drze brzmi, kiedy mówię to na głos…

Czuła na sobie jego spoj­rze­nie i tylko miała nadzieję, że noc jest łaskawa dla jej twa­rzy.

– Róż­nisz się od dziew­czyn, które znam – stwier­dził i zało­żył jej pasmo wło­sów za ucho.

– Kiedy wyjeż­dżasz?

– W sierp­niu. Mamy jesz­cze tro­chę czasu. O ile zechcesz się ze mną znowu spo­tkać.

Uśmiech­nęła się.

– Tak.

Zgo­dzi się na wszystko, co jej zapro­po­nuje, gotowa zapła­cić każdą cenę. Choćby miała skoń­czyć w pie­kle. Przy nim wystar­czyła minuta, aby poczuła się ład­niej­sza, to było coś, czego przez dwa­dzie­ścia pięć lat nie doświad­czyła od reszty świata.

4

W poło­wie sierp­nia kwiaty w wiszą­cych skrzyn­kach i w donicz­kach w witry­nach skle­pów w cen­trum Dal­hart zwi­sały zwię­dłe i popa­lone słoń­cem. W takim upale nie­wielu kup­com wystar­czało ener­gii na pod­le­wa­nie czy przy­ci­na­nie roślin, skoro nawet zadbane nie miały szansy długo pożyć. Pan Hurst apa­tycz­nym kiw­nię­ciem dłoni pozdro­wił Elsę, gdy mijała go w dro­dze z biblio­teki.

Kiedy otwo­rzyła bramę, ude­rzył ją duszący, mdławo-słodki zapach kwia­tów. Przy­ci­snęła dłoń do ust, ale nie udało jej się powstrzy­mać nud­no­ści. Zwy­mio­to­wała na krzak Ame­ri­can Beauty, ulu­bio­nych róż matki.

Miała już pusty żołą­dek, ale jesz­cze tar­gały nią tor­sje. Wresz­cie otarła usta i wypro­sto­wała się osła­biona.

Usły­szała sze­lest za ple­cami.

Mama w słom­ko­wym kape­lu­szu i w far­tu­chu zało­żo­nym na baweł­nianą codzienną sukienkę klę­czała przy grządce. Odło­żyła seka­tor i pod­nio­sła się z ziemi. Kie­sze­nie ogro­do­wego far­tu­cha odsta­wały, wypchane odnóż­kami. Jak to moż­liwe, że nie raniły jej kolce?

– Elso – ode­zwała się dziw­nie ostrym tonem. – Czy kilka dni wcze­śniej też wymio­to­wa­łaś?

– Nic mi nie jest.

Matka pode­szła do Elsy, po dro­dze ścią­ga­jąc ręka­wiczki, pre­cy­zyj­nie palec po palcu.

Dotknęła jej czoła.

– Nie, nie masz tem­pe­ra­tury.

– Nic mi nie jest. To zwy­kły roz­strój żołądka.

Elsa cze­kała na dal­szy ciąg. Matkę wyraź­nie coś nur­to­wało; zmarsz­czyła brwi i zaci­snęła usta. Zazwy­czaj jej twarz pozo­sta­wała nie­wzru­szona. Dama nie oka­zuje emo­cji – to było jedno z jej ulu­bio­nych powie­dzeń. Elsa sły­szała je za każ­dym razem, kiedy pła­kała przy­gnę­biona samot­no­ścią czy bła­gała, żeby pozwo­lili jej pójść na tańce.

Matka przy­glą­dała jej się z uwagą.

– To nie­moż­liwe.

– Co?

– Czy ty okry­łaś nas hańbą?

– Co takiego?

– Byłaś z męż­czy­zną?

Oczy­wi­ście matka przej­rzała jej sekret. Wszyst­kie książki, jakie czy­tała, ide­ali­zo­wały więź pomię­dzy mat­kami i cór­kami. Nawet jeżeli mama nie zawsze oka­zy­wała jej miłość (uczu­cia dama też powinna ukry­wać), Elsa wie­działa, że są sobie bli­skie.

Pochwy­ciła jej dło­nie, zamknęła w swo­ich, a wtedy matka wzdry­gnęła się odru­chowo.

– Chcia­łam ci powie­dzieć. Naprawdę chcia­łam. Jestem taka samotna, mam zamęt w gło­wie przez to uczu­cie. A on…

Ciszę, która zawi­sła mię­dzy nimi, prze­rwało skrzyp­nię­cie zawia­sów, a potem trzask zamy­ka­nej bramy.

– Dobry Boże, kobiety, dla­czego sto­icie na tym nie­zno­śnym upale? Przyda się szklanka zim­nej her­baty.

– Twoja córka spo­dziewa się dziecka – poin­for­mo­wała go mama.

– Char­lotte? Naj­wyż­szy czas. Już myśla­łem…

– Nie – wark­nęła. – Elsi­nore.

– Ja? – wyrwało się Elsie. Ona spodziewa się dziecka?

To nie może być prawda. Była z Rafem tylko kilka razy. I zawsze to tak szybko się działo. Ledwo zaczął i już było po wszyst­kim. Na pewno z tego nie biorą się dzieci.

Ale skąd miała to wie­dzieć? Matki nie roz­ma­wiają z cór­kami o tych spra­wach aż do dnia ślubu, a ona miała ni­gdy nie wyjść za mąż, więc mama nie mówiła z nią o miło­ści i dzie­ciach, zakła­da­jąc, że ta sfera życia jej nie doty­czy. Cała wie­dza Elsy o sek­sie i o tym, skąd się biorą dzieci, pocho­dziła z ksią­żek. I szcze­rze mówiąc, nie wda­wano się tam w szcze­góły.

– Elsa? – powtó­rzył ojciec.

– Tak – padła odpo­wiedź matki.

Ojciec chwy­cił Elsę za ramię.

– Kto zruj­no­wał twoją repu­ta­cję?

– Nie, papo…

– Natych­miast powiedz, jak on się nazywa, bo ina­czej, przy­się­gam na Boga, będę cho­dził i pytał każ­dego męż­czy­znę w tym mie­ście, czy to on ode­brał cześć mojej córce.

Elsa oczyma wyobraźni zoba­czyła, jak ojciec wle­cze ją, taką współ­cze­sną Hester Prynne ze Szkar­łat­nej litery, przed dom pana Hur­sta czy pana McLa­neya i pyta: „To ty zhań­bi­łeś moją córkę?”.

Prę­dzej czy póź­niej poje­dzie z nią za mia­sto na farmy…

Wie­działa, że tak zrobi. Wie­działa, na co go stać. Nic nie było w sta­nie go powstrzy­mać, jeżeli coś posta­no­wił.

– Odejdę – powie­działa. – Natych­miast wyjadę. Sama.

– To musiało się stać… no wiesz… w wyniku prze­stęp­stwa – matka zwró­ciła się do ojca. – Żaden męż­czy­zna…

– By mnie nie chciał, tak? – prze­rwała Elsa, odwra­ca­jąc się do matki. – Żaden męż­czy­zna mnie ni­gdy nie zechce. Całe życie mi to powta­rza­łaś. Od was wszyst­kich sły­sza­łam, że jestem brzydka i odpy­cha­jąca. Raf mnie chce. On…

– Mar­ti­nelli – prych­nął z pogardą ojciec. – Włoch. Jego ojciec kupił ode mnie młoc­kar­nię w tym roku. Dobry Boże. Kiedy ludzie się dowie­dzą… – Ode­pchnął Elsę. – Idź do swo­jego pokoju. Muszę pomy­śleć.

Zachwiała się. Chciała jesz­cze coś powie­dzieć, ale co słowa mogłyby zmie­nić?

Skrę­ciła na ganek i weszła do domu.

Maria stała w przej­ściu do kuchni ze świecz­ni­kiem w jed­nej ręce i ście­reczką w dru­giej.

– Panienko Wol­cott, dobrze się panienka czuje?

– Nie, Mario.

Wbie­gła po scho­dach do swo­jej sypialni. Łzy, które popły­nęły z oczu, nie przy­nio­sły ulgi.

Poło­żyła dłoń na pła­skim, nie­mal wklę­słym brzu­chu. Nie wyobra­żała sobie, że po cichu rosło tam dziecko. Na pewno kobieta musia­łaby o tym wie­dzieć.

Mijały kolejne godziny. O czym rodzice roz­ma­wiali? Co z nią zro­bią? Pobiją, zamkną na klucz, wezwą poli­cję i zgło­szą prze­stęp­stwo?

Krą­żyła po pokoju. Sia­dała. I znowu cho­dziła. Za oknem zapa­dał zmierzch.

Wyrzucą ją z domu i będzie się błą­kać po Wiel­kich Rów­ni­nach, opusz­czona, bez środ­ków do życia, a kiedy nadej­dzie jej czas, wynędz­niała i brudna uro­dzi bez niczy­jej pomocy. I umrze.

Umrze jej dziecko.

Nie! Rodzice by na to nie pozwo­lili. Nie mogliby. Kochali ją.

W końcu drzwi się otwo­rzyły i sta­nęła w nich matka z przy­gnę­bioną i zaże­no­waną miną.

– Spa­kuj się, Elso.

– Dokąd jadę? Sta­nie się tak jak z Ger­trudą Renke? Znik­nęła na wiele mie­sięcy po tam­tym skan­dalu z The­odo­rem. A potem wró­ciła i nikt już o tym nie mówił.

– Spa­kuj swoje rze­czy.

Uklę­kła przy łóżku i wycią­gnęła walizkę. Ostatni raz potrze­bo­wała jej jede­na­ście lat temu, kiedy poje­chała do szpi­tala w Ama­rillo.

Bez pomy­słu i zasta­no­wie­nia wycią­gała ubra­nia z komody i wkła­dała je do otwar­tej walizki.

Popa­trzyła na biblio­teczkę wypchaną książ­kami. Ich sterty pię­trzyły się na szczy­cie regału i obok na pod­ło­dze. Kilka leżało na noc­nym sto­liku. Decy­zja, które ma zabrać, przy­po­mi­nała wybór mię­dzy powie­trzem i wodą.

– Nie mam zamiaru cze­kać cały dzień – pona­gliła ją matka.

Elsa się­gnęła po Czar­no­księż­nika z Kra­iny Oz, Roz­ważną i roman­tyczną, Jane Eyre oraz Wichrowe wzgó­rza. Zosta­wiła Wiek nie­win­no­ści, przez który w pew­nym sen­sie wszystko się zaczęło.

Wło­żyła cztery książki do walizki i zatrza­snęła zamki.

– Jak widzę, Biblii nie ma. Chodź – pole­ciła matka. – Idziemy.

Razem wyszły z domu. Prze­cięły ogród i pode­szły do ojca, który cze­kał przy road­ste­rze.

– Eugene, to nie może się na nas odbić – zwró­ciła się do niego matka. – Ona musi za niego wyjść.

Elsa przy­sta­nęła w pół kroku.

– Wyjść za niego? – Przez cały czas snuła domy­sły, co może ją spo­tkać, ale o tym nawet przez chwilę nie pomy­ślała. – Nie mówi­cie poważ­nie. On ma zale­d­wie osiem­na­ście lat.

Mama prych­nęła z nie­sma­kiem.

Ojciec otwo­rzył drzwi po stro­nie pasa­żera i nie­cier­pli­wie cze­kał, żeby wsia­dła. Kiedy tylko zna­la­zła się w fotelu, trza­snął drzwiami, zajął miej­sce za kie­row­nicą i uru­cho­mił sil­nik.

– Odwieź mnie tylko na sta­cję.

Ojciec włą­czył świa­tła.

– Boisz się, że twój maka­ro­niarz cię nie zechce? Za późno, moja panno. Nie znik­niesz tak po pro­stu. Ponie­siesz kon­se­kwen­cje swo­jego grze­chu.

Kilka mil za Dal­hart nie było nic widać poza wiązką żół­tego świa­tła reflek­to­rów. Z każdą minutą, z każdą poko­naną milą w Elsie wzbie­rał coraz więk­szy strach, czuła, że jesz­cze tro­chę, a roz­sy­pie się na drobne kawałki.

Lone­some Tree było małą mie­ściną w pobliżu gra­nicy z Okla­homą. Prze­je­chali przez nie z pręd­ko­ścią dwu­dzie­stu mil na godzinę.

Dwie mile dalej świa­tła reflek­to­rów prze­śli­znęły się po skrzynce pocz­to­wej z napi­sem: MAR­TI­NELLI. Ojciec skrę­cił na długi grun­towy pod­jazd w szpa­le­rze topoli, ogro­dzony dru­tem kol­cza­stym przy­mo­co­wa­nym do pali­ków z naj­róż­niej­szych kawał­ków drewna, które Mar­ti­nel­lim udało się zdo­być, bo w oko­licy bra­ko­wało drzew.

Samo­chód zaje­chał na schludne podwó­rze i zatrzy­mał się przed bie­loną wap­nem chatą z werandą i z lukar­nami.

Ojciec zatrą­bił klak­so­nem. Gło­śno. Raz. Drugi. Trzeci.

Ze sto­doły wyło­nił się męż­czy­zna w koszuli z pod-winię­tymi ręka­wami i w poła­ta­nych dre­li­cho­wych spodniach. Na ramie­niu niósł sie­kierę.

Z domu wyszła drobna kobieta z czar­nym war­ko­czem zwi­nię­tym w koronę i dołą­czyła do niego. Miała na sobie zie­loną, pli­so­waną suk­nię osło­niętą wykroch­ma­lo­nym, śnież­no­bia­łym far­tu­chem. Tak jak Raf był przy­stojny, tak ona była piękna; oboje mieli takie same regu­larne rysy, wyso­kie kości policz­kowe, pełne usta i iden­tyczną oliw­kową kar­na­cję.

Ojciec wysiadł, pod­szedł do drzwi od strony pasa­żera i szarp­nię­ciem za łokieć wycią­gnął Elsę.

– Eugene – ode­zwał się far­mer. – Chyba nie zale­gam z ratą za młoc­kar­nię, co?

Ojciec nie zwra­cał na niego uwagi.

– Rafie Mar­ti­nelli! – wrza­snął.

Elsa naj­chęt­niej zapa­dłaby się pod zie­mię. Wie­działa, co widzą far­mer i jego żona: mieli przed sobą starą pannę, chudą jak szczapa i wysoką jak tyka, z postrzę­pio­nymi wło­sami, z pospo­litą, pocią­głą twa­rzą zakoń­czoną spi­cza­stym pod­bród­kiem i z wąskimi, popę­ka­nymi ustami, bo cały czas przy­gry­zała je ner­wowo. Nie­wielka walizka, którą trzy­mała w ręce, świad­czyła o jej wię­cej niż skrom­nym dobytku.

Raf sta­nął na ganku.

– Czego chcesz, Eugene? – zapy­tał Mar­ti­nelli.

– Tony, twój syn zhań­bił moją córkę. Ona spo­dziewa się dziecka.

Elsa zauwa­żyła, jak po tych sło­wach wyraz twa­rzy pani Mar­ti­nelli zmie­nił się z życz­li­wego na podejrz­liwy. Tak­su­jąc ją spoj­rze­niem, naj­pew­niej widziała w niej oszustkę albo roz­pustną kobietę, a może jedno i dru­gie.

Tak ludzie w mie­ście będą teraz Elsę postrze­gać. Stara panna, która uwio­dła mło­dego chło­paka i zmar­no­wała mu życie. Całą siłą woli powstrzy­my­wała się od krzyku, który wzbie­rał w jej krtani.

Wstyd.

Sądziła, że poznała go wcze­śniej, powie­dzia­łaby nawet, że on sta­no­wił nie­od­łączną część jej życia, ale teraz zoba­czyła róż­nicę. W domu powo­dem wstydu był brak urody i szans na zamę­ście. Pozwo­liła, aby wstyd stale jej towa­rzy­szył, prze­ni­kał przez jej ciało, był jego tkanką łączną. Jed­nak w tam­tym wsty­dzie zawsze tliła się nadzieja, że któ­re­goś dnia oni dostrzegą praw­dziwą Elsę, sio­strę i córkę, jaką widziała się w myślach. Cia­sno zwi­nięty pąk kwiatu, który cze­kał na słońce, żeby roz­pro­sto­wać płatki, roz­pacz­li­wie pra­gnąc roz­kwit­nąć.

Ten wstyd był inny. Sama go na sie­bie spro­wa­dziła i co gor­sza, znisz­czyła życie temu bied­nemu chłopcu.

Raf zszedł z werandy po schod­kach i sta­nął koło rodzi­ców.

Rodzina Mar­ti­nel­lich schwy­tana w ostre świa­tła samo­cho­do­wych reflek­to­rów wpa­try­wała się w nią z wyra­zem oczu, który jed­no­znacz­nie mówił o prze­ra­że­niu.

– Wasz syn wyko­rzy­stał moją córkę – oznaj­mił ojciec.

Mar­ti­nelli nachmu­rzył się.

– Skąd wiesz…

– Papo – szep­nęła Elsa. – Pro­szę, nie…

Raf wysu­nął się do przodu.

– Els… Jak się czu­jesz?

Ten drobny gest wzru­szył ją nie­mal do łez.

– To nie może być prawda – ode­zwała się pani Mar­ti­nelli. – On jest zarę­czony z Gią Com­po­sto.

– Zarę­czy­łeś się? – Elsa zwró­ciła się do Rafa.

Oblał się rumień­cem.

– W zeszłym tygo­dniu.

Z wysił­kiem prze­łknęła ślinę i obo­jęt­nie kiw­nęła głową.

– Ni­gdy nie myśla­łam, że ty… no wiesz. Zna­czy, rozu­miem. Wyjadę. Sama muszę się z tym upo­rać.

Cof­nęła się o krok.

– O nie, nie ma mowy, moja panno. – Ojciec wbił wzrok w Mar­ti­nel­lego. – Wol­cot­to­wie są porządną rodziną. Sza­no­waną w Dal­hart. Liczę, że twój syn zała­twi to jak należy. – Po raz ostatni z odrazą spoj­rzał na Elsę. – Tak czy ina­czej, nie życzę sobie wię­cej cię widzieć, Elsi­nore. Od dziś nie jesteś moją córką.

Po tych sło­wach zde­cy­do­wa­nym kro­kiem wró­cił do samo­chodu, który cze­kał z włą­czo­nym sil­ni­kiem, i odje­chał.

Elsa stała z walizką w ręce.

– Raf­fa­ello. – Mar­ti­nelli wbił wzrok w syna. – To prawda?

Raf się sku­lił.

– No – przy­znał, nie mając odwagi spoj­rzeć na ojca.

– Madonna mia – jęk­nęła pani Mar­ti­nelli i wyrzu­ciła z sie­bie potok słów po wło­sku. Sądząc z jej tonu, Elsa odga­dła, że była zła. Z gło­śnym pla­śnię­ciem ude­rzyła Rafa w poty­licę i wrza­snęła:

– Anto­nio, wyrzuć ją! Put­tana!

Mąż odcią­gnął ją na stronę.

– Wybacz, Raf – ode­zwała się Elsa, gdy zostali sami. Palił ją wstyd. Sły­szała, jak pani Mar­ti­nelli wykrzy­ki­wała „nie, nie, nie!” i jesz­cze: put­tana.

Chwilę póź­niej pan Mar­ti­nelli pod­szedł do Elsy. Wyglą­dał, jakby w jed­nej chwili przy­było mu lat. Ten męż­czy­zna miał pobruż­dżoną twarz, ster­czące brwi, chyba kil­ka­krot­nie zła­many, gar­baty nos i sze­roki pod­bró­dek. Sta­ro­modne sumia­ste wąsy zakry­wały czę­ściowo górną wargę. Wszyst­kie kaprysy tek­sań­skiej pogody miał wypi­sane na mocno ogo­rza­łych policz­kach i na czole poora­nym zmarszcz­kami podob­nymi do rocz­nych sło­jów drzewa.

– Jestem Tony – powie­dział. – A to – ruchem głowy wska­zał sto­jącą jakieś pięć metrów dalej panią Mar­ti­nelli – moja żona… Rose.

Elsa ski­nęła głową. Wie­działa, że ojciec Rafa nale­żał do spo­rej grupy far­me­rów, któ­rzy zaopa­try­wali się u jej ojca na kre­dyt i regu­lo­wali długi po żni­wach. Ojciec tylko cza­sami widy­wał się z nimi na ofi­cjal­nych zgro­ma­dze­niach miesz­kań­ców hrab­stwa. Wol­cot­to­wie nie bra­tali się z takimi ludźmi jak Mar­ti­nelli.

– Raf – zwró­cił się do syna. – Przed­staw porząd­nie swoją dziew­czynę.

Swoją dziew­czynę.

Nie swoją lafi­ryndę, swoją Jeze­bel.

Elsa ni­gdy nie była niczyją dziew­czyną. A teraz była za stara na dziew­czynę.

– Papo, to jest Elsa Wol­cott – przed­sta­wił ją Raf. Głos go lekko zwiódł na ostat­nim sło­wie.

– Nie! Nie! Nie! – ostro zapro­te­sto­wała Rose. Pod­parła się pod boki. – Tony, on za trzy dni wyjeż­dża do col­lege’u. Zapła­ci­li­śmy cze­sne. Czy my w ogóle znamy tę kobietę? To wszystko może być kłam­stwo. Dziecko…

– Zmie­nia wszystko – wszedł jej w słowo pan Mar­ti­nelli i dodał coś po wło­sku, czym ją uci­szył.

– Oże­nisz się z nią – naka­zał Rafowi.

Rose chyba pomsto­wała, bo to, co wykrzy­ki­wała po wło­sku, brzmiało jak prze­kleń­stwa.

Raf przy­tak­nął ojcu ruchem głowy. Sądząc po minie, był nie mniej wystra­szony od Elsy.

– A co z jego przy­szło­ścią, Tony? – nasko­czyła na męża Rose. – Co z naszymi marze­niami?

– Roz­wiały się – odparł, nie patrząc na nią.

Elsa stała koło nich, nie odzy­wa­jąc się sło­wem. Czas zda­wał się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność pod spoj­rze­niem Rafa. Ciszę mąciło jedy­nie gda­ka­nie kur w zagro­dzie i pochrzą­ki­wa­nie świni leni­wie ryją­cej w ziemi.

– Ulo­kuję ją – oznaj­miła suchym tonem pani Mar­ti­nelli, wygi­na­jąc usta w nie­chęt­nym gry­ma­sie. – A wy dokończ­cie robotę.

Męż­czyźni odda­lili się bez słowa.

Odejdź. Po pro­stu odejdź – tłu­kło się w gło­wie Elsy. Oni wszy­scy tego chcieli. Gdyby znik­nęła, ta rodzina dalej żyłaby spo­koj­nie.

Ale dokąd mia­łaby pójść?

Jak by prze­żyła?

Przy­ci­snęła rękę do brzu­cha i pomy­ślała o rosną­cym tam życiu.

Dziecko.

Jak to moż­liwe, że w tej mie­sza­ni­nie żalu i wstydu zapo­mniała o jedy­nej istot­nej rze­czy?

Zosta­nie matką. Matką. Pojawi się dziecko, które będzie ją kochać, które ona poko­cha.

To cud.

Odwró­ciła się od pani Mar­ti­nelli i ruszyła po dłu­gim pod­jeź­dzie. Sły­szała każdy swój krok i szum topoli poru­sza­nych lek­kim wia­trem.

– Cze­kaj!

Obej­rzała się.

Pani Mar­ti­nelli stała tuż za nią z dłońmi zwi­nię­tymi w pię­ści i z ustami zaci­śnię­tymi w cienką kre­skę. Była taka drobna. Wyda­wało się, że porządny podmuch wia­tru mógłby ją ściąć z nóg, a jed­no­cze­śnie biła z niej siła.

– A ty dokąd się wybie­rasz?

– Czy to ważne? Idę stąd.

– Rodzice przyjmą cię taką z powro­tem?

– Wąt­pię.

– A więc…

– Tak mi przy­kro – wyznała Elsa. – Nie chcia­łam znisz­czyć życia pani synowi. Ani pozba­wić nadziei co do jego przy­szło­ści. Ja tylko… och, to już nie ma zna­cze­nia.

Czuła się jak żyrafa przy tej drob­nej kobie­cie o ory­gi­nal­nej uro­dzie.

– I co? Po pro­stu odej­dziesz?

– Czy nie wła­śnie tego pani chce?

Pani Mar­ti­nelli pode­szła jesz­cze bli­żej i z zadartą głową wni­kli­wie przy­glą­dała się Elsie.

– Ile ty masz lat?

– Dwa­dzie­ścia pięć.

Matka Rafa nie wyglą­dała na zachwy­coną.

– Przej­dziesz na kato­li­cyzm?

Elsa potrze­bo­wała chwili, żeby zro­zu­mieć, co wła­ści­wie się działo. To były nego­cja­cje.

Kato­liczka.

Rodzice byliby zdru­zgo­tani. Rodzina by się jej wyrze­kła.

Już to zro­biła. Od dziś nie jesteś moją córką.

– Tak – powie­działa. Jej dziecko będzie potrze­bo­wać opar­cia w wie­rze, a dla niej Mar­ti­nelli będą jedyną rodziną.

Pani Mar­ti­nelli nie­znacz­nie kiw­nęła głową.

– Dobrze. W takim razie…

– Poko­cha pani to dziecko? – zapy­tała Elsa. – Tak samo jak kocha­łaby pani wnuka uro­dzo­nego przez Gię?

Mar­ti­nelli wyda­wała się zasko­czona.

– Czy tylko będzie pani tole­ro­wać dziecko put­tany? – Nie wie­działa, co zna­czy to słowo, ale czuła, że na pewno to nie było nic miłego. – Bo ja wiem, co to zna­czy dora­stać w domu, gdzie się odma­wia miło­ści. Nie chcę mojego dziecka ska­zać na podobny los.

– Kiedy zosta­niesz matką, zro­zu­miesz, co ja teraz czuję – ode­zwała się Rose po dłuż­szej chwili. – Marze­nia doty­czące dzieci są takie… takie… – Prze­rwała i odwró­ciła głowę, żeby ukryć łzy. – Nie wyobra­żasz sobie, jakie pono­si­li­śmy wyrze­cze­nia, żeby Raf­fa­el­lowi żyło się lżej niż nam.

Elsa rozu­miała, jaki ból spra­wiła tej kobie­cie, i zro­biło się jej jesz­cze bar­dziej wstyd. Mil­czała, bo dal­sze prze­pra­sza­nie nie mało naj­mniej­szego zna­cze­nia.

– Dziecko poko­cham – Mar­ti­nelli prze­rwała ciszę. – To będzie mój pier­wo­rodny wnuk.

Elsa wyraź­nie usły­szała nie­wy­po­wie­dziane ostrze­że­nie: ale cie­bie nie, jed­nak to jedno słowo: poko­cham, wystar­czyło, żeby uci­szyć jej serce i dodać odwagi.

Mogła żyć nie­chciana pośród tych obcych ludzi; nauczyła się być nie­wi­dzialna. W tej chwili liczyło się wyłącz­nie dziecko.

Poło­żyła dłoń na brzu­chu. Moje maleń­stwo – mówiła w myślach – oto­czę cię miło­ścią, a ty mnie też będziesz kochać.

Cała reszta była nie­ważna.

Zosta­nie matką.

Dla tego dziecka była gotowa wyjść za męż­czy­znę, który jej nie kochał, i żyć w rodzi­nie, gdzie jej nie chciano. Od tej chwili tylko tym się będzie kie­ro­wać: dobrem dziecka.

– Gdzie mogę wypa­ko­wać rze­czy?

5

Pani Mar­ti­nelli poru­szała się bar­dzo zwin­nie, trudno było za nią nadą­żyć.

– Jesteś głodna? – spy­tała ta fili­gra­nowa kobieta, kiedy weszły na werandę, omi­ja­jąc krze­sła, z któ­rych każde było z innej para­fii.

– Nie, pro­szę pani.

Matka Rafa otwo­rzyła drzwi i weszła do domu. Elsa podą­żyła za nią. W salo­nie stały drew­niane meble i okrą­gły stół z pory­so­wa­nym bla­tem. Białe szy­deł­kowe ser­wetki zdo­biły opar­cia krze­seł. Na dwóch ścia­nach wisiały duże kru­cy­fiksy.

Kato­licy.

Co to wła­ści­wie zna­czyło? Co wyni­kało z danego przez nią przy­rze­cze­nia?

Pani Mar­ti­nelli prze­szła przez pokój do wąskiego kory­ta­rza, mija­jąc po dro­dze otwarte drzwi do pomiesz­cze­nia, w któ­rym stał mie­dziany cebrzyk i umy­walka. Muszli nie było.

Nie mieli kana­li­za­cji?

Pani Mar­ti­nelli pchnęła drzwi na końcu kory­ta­rza.

Zna­la­zły się w chło­pię­cej sypialni ze spor­to­wymi tro­fe­ami na komo­dzie. Przo­dem do dużego okna z nie­bie­skimi, baty­sto­wymi zasło­nami stało nie­za­słane łóżko. Na noc­nym sto­liku Elsa zoba­czyła zdję­cie Gii Com­po­sto. Walizka – nie­wąt­pli­wie spa­ko­wana na wyjazd do col­lege’u – leżała na pościeli.

Pani Mar­ti­nelli zgar­nęła zdję­cie, a walizkę wepchnęła pod łóżko.

– Do ślubu będziesz miesz­kać tu sama. Raf może spać w sto­dole. On tak lubi w cie­płe noce. – Zapa­liła lampę. – Natych­miast udam się do ojca Micha­ela. Nie ma co z tym zwle­kać. – Zasę­piła się. – Muszę poroz­ma­wiać z rodziną Com­po­sto.

– Może Raf sam powi­nien to zro­bić – pod­su­nęła Elsa.

Pani Mar­ti­nelli pod­nio­sła na nią wzrok.

W oczach Elsy ta kobieta skła­dała się z samych kon­tra­stów: poru­szała się szybko i zwin­nie jak ptak i wyda­wała się bar­dzo kru­cha, a jed­no­cze­śnie spra­wiała wra­że­nie sil­nej i nie­ugię­tej. Przy­po­mniało się jej opo­wia­da­nie Rafa o tym, jak Tony i Rose przy­byli do Sta­nów z Sycy­lii z kil­koma dola­rami w kie­szeni. Zna­leźli tę zie­mię i wytrwali, przez lata miesz­ka­jąc w zie­miance, którą wyko­pali wła­snymi rękami. Tylko twarde kobiety mogły prze­trwać na tek­sa­skich far­mach.

– Myślę, że on jest jej to winien – dodała Elsa.

– Umyj się. Roz­pa­kuj – zarzą­dziła pani Mar­ti­nelli. – Zoba­czymy się rano. W dzien­nym świe­tle wszystko lepiej wygląda.

– Chyba nie – powie­działa Elsa.