Na domowym froncie - Kristin Hannah - ebook + audiobook

Na domowym froncie ebook i audiobook

Kristin Hannah

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

33 osoby interesują się tą książką

Opis

Ta powieść jest protestem przeciwko wysyłaniu amerykańskich żołnierzy na misje pokojowe, które w rzeczywistości o wiele więcej mają wspólnego z polityką niż z utrwalaniem pokoju. Kosztem jest śmierć wielu młodych ludzi i cierpienie ich rodzin. Wielu weteranów powraca z misji ciężko okaleczonych zarówno fizycznie jak i psychicznie.

Hannah opisuje proces żołnierza cierpiącego na PTSD - Zespół Stresu Pourazowego. Młody człowiek skrzywiony przez przeżycia w Iraku zostaje skazany na wieloletnie więzienie za zabójstwo żony, nie doczekawszy się wcześniej psychologicznej pomocy ze strony władz wojskowych. A Jolene, główna bohaterka powieści, pilotka zestrzelonego helikoptera, po amputacji nogi ma problemy z odnalezieniem się w życiu, dodatkowo obwiniając się o śmierć przyjaciółki oraz Smitty'ego, dwudziestoletniego strzelca pokładowego z załogi jej helikoptera.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 496

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 12 min

Lektor: Dorota Landowska

Oceny
4,7 (441 ocen)
349
69
20
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
graziapp

Nie oderwiesz się od lektury

mocna ,świetnie napisana książka,o samotności, o miłości, o odwadze,o przyjaźni o walce o siebie,o miłość.. o bohaterach ,którzy walcząc o kraj,nie nie znajdują pomocy ,zmagają sie- z różnym skutkiem że stresem pourazowym. doskonałą,przenikliwa,wzruszająca ksiazka
30
Lala23bubus

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze u Hannah prawdziwe problemy w połączone z codziennością, miłością, odpowiedzialnością.Jest przy czym pochipac.
10
Zzuzia84

Nie oderwiesz się od lektury

czyta się jednym tchem
00
Paulina1291

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze - świetna. Polecam tę autorkę
00
paola100

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna historia, poruszająca ważne tematy. Pani Landowska - cudowna lektorka. Bardzo miło się słucha. Polecam nie tylko fanom Kristin Hannah.
00

Popularność




Część I

Z per­spek­tywy

Nie­któ­rych rze­czy naj­ła­twiej uczymy się w spo­koj­nym cza­sie, a innych pod­czas życio­wych zawi­ro­wań.

Willa Cather

Prolog

1982

W jej wyobraźni nie­które rodziny jawiły się jako zadbane parki, z alej­kami obsa­dzo­nymi zło­ci­stymi żon­ki­lami, gdzie roz­ło­ży­ste drzewa dają ochłodę pod­czas upa­łów. Inne, i taką wła­śnie znała z doświad­cze­nia, były jak ponure i krwawe pola bitewne, na któ­rych walają się szrap­nele i strzępy ciał.

Jolene Lar­sen miała zale­d­wie sie­dem­na­ście lat, lecz zdą­żyła już bar­dzo dobrze poznać wojnę. Dora­stała pomię­dzy rodzi­cami, któ­rzy zgo­to­wali sobie mał­żeń­skie pie­kło.

Naj­gor­sze było w walen­tynki. W domu zawsze pano­wała napięta atmos­fera, lecz gdy tego dnia w tele­wi­zji poka­zy­wali reklamy kwia­tów, bom­bo­nie­rek i cze­ko­la­do­wych ser­du­szek w czer­wo­nej folii, w nie­ostroż­nych rękach rodzi­ców miłość sta­wała się bro­nią. Oczy­wi­ście wszystko zaczy­nało się od picia. Nie­odmien­nie. Od kolej­nych por­cji bur­bona dole­wa­nych do szkla­nek. To był wstęp. A potem nastę­po­wały wyrze­ka­nia, wrza­ski i ciska­nie przed­mio­tami. Jolene przez lata pytała matkę, czemu go nie zosta­wią – zna­czy ojca – czemu nie uciekną cicha­czem w nocy. I zawsze sły­szała tę samą odpo­wiedź: Nie mogę. Kocham go. Cza­sami tym sło­wom towa­rzy­szyły łzy, a nie­kiedy wręcz nama­cal­nie wyczu­walna udręka, lecz obo­jęt­nie jak brzmiały, zawsze obna­żały tra­giczną prawdę o jed­no­stron­nej miło­ści.

Na dole ktoś wykrzy­ki­wał coś płacz­li­wie.

To matka.

Roz­legł się huk – jakiś ciężki przed­miot wylą­do­wał na ścia­nie. Trza­snęły drzwi.

To ojciec.

Wyszedł z domu roz­ju­szony (czy kie­dy­kol­wiek było ina­czej?), z całej siły trza­ska­jąc drzwiami. Wróci jutro albo poju­trze, kiedy skoń­czą mu się pie­nią­dze. Trzeźwy i skru­szony, wśliź­nie się do kuchni, zala­tu­jąc wódką i papie­ro­sami. Matka z łka­niem pod­bie­gnie do niego i zarzuci mu ramiona na szyję. Och Ralph… tak mnie wystra­szy­łeś… Wybacz… Daj mi jesz­cze jedną szansę, prze­cież wiesz, jak bar­dzo cię kocham…

Jolene, gar­biąc się, żeby nie ude­rzyć głową o belki na sko­śnym, niskim sufi­cie, prze­szła przez sypial­nię. Całe pomiesz­cze­nie oświe­tlała jedna naga żarówka zwi­sa­jąca z kro­kwi jak ostatni ząb w ustach starca, luźny i zawodny.

Uchy­liła drzwi i nasłu­chi­wała.

Czy już po wszyst­kim?

Ostroż­nie zeszła wąskimi scho­dami, sły­sząc skrzy­pie­nie stopni pod swym cię­ża­rem. Zna­la­zła matkę w salo­nie. Zapad­nięta w sobie, sie­działa na kana­pie z palą­cym się came­lem przy­le­pio­nym do kącika ust. Popiół osy­py­wał się na kolana. Na pod­ło­dze walały się pozo­sta­ło­ści po awan­tu­rze: butelki, popiel­niczki i odłamki szkła.

Jesz­cze kilka lat wcze­śniej Jolene sta­rała się pod­no­sić matkę na duchu. Lecz zbyt wiele nocy takich jak ta spra­wiło, że się uod­por­niła i zhar­działa. Teraz, znu­żona burz­li­wym mał­żeń­stwem rodzi­ców, odczu­wała jedy­nie znie­cier­pli­wie­nie. Wszystko zawsze wyglą­dało tak samo, a na nią nie­odmien­nie spa­dało sprzą­ta­nie całego bała­ganu.

– Daj – powie­działa znu­żo­nym gło­sem, wyj­mu­jąc matce papie­rosa z ust i gasząc go w popiel­niczce na pod­ło­dze przy kana­pie.

Matka, z łzami toczą­cymi się po policz­kach, popa­trzyła na nią żało­śnie.

– Jak ja będę żyć bez niego?

Jakby w odpo­wie­dzi skrzyp­nęły tylne drzwi. Wraz z podmu­chem zim­nego, noc­nego powie­trza wio­nął do pokoju zapach sosen i wil­goci.

– Wró­cił! – Matka ode­pchnęła ją i rzu­ciła się bie­giem do kuchni.

– Kocham cię, skar­bie. Prze­pra­szam – dobiegł Jolene jej bła­galny ton.

Pod­nio­sła się z kucek i powoli odwró­ciła. Rodzice stali sple­ceni w cia­snym, hol­ly­wo­odz­kim uści­sku, w fil­mach zare­zer­wo­wa­nym dla spo­tkań kochan­ków po wojen­nej zawie­ru­sze. Matka tuliła się do ojca, ucze­piona dłońmi weł­nia­nej, kra­cia­stej koszuli.

On stał chwiej­nie i mogłoby się wyda­wać, że trzyma się na nogach wyłącz­nie dzięki niej, co było zupeł­nie nie­moż­liwe, bo był postaw­nym męż­czy­zną; wyso­kim i bar­czy­stym, z dłońmi jak bochny chleba. Nato­miast ona była drobna i blada. To po nim Jolene odzie­dzi­czyła wzrost.

– Nie możesz odejść – wychli­pała matka.

Odwró­cił głowę. Jolene przez uła­mek sekundy widziała w jego oczach ból – a także, co gor­sza, wstyd, zagu­bie­nie i żal.

– Muszę się napić – oznaj­mił gło­sem ochry­płym od pale­nia całymi latami papie­ro­sów bez fil­tra.

Wziął matkę za rękę i pocią­gnął za sobą przez kuch­nię. Kry­jąc zasko­cze­nie pod głu­pa­wym uśmie­chem, podrep­tała za nim, nie bacząc, że jest bosa.

Dopiero gdy ojciec otwo­rzył drzwi na dwór, do Jolene dotarło, co zamie­rza.

– Nie! – krzyk­nęła na cały głos, zry­wa­jąc się na równe nogi i bie­gnąc za rodzi­cami.

Była ciemna, zimna lutowa noc. Deszcz siekł o dach i ście­kał stru­gami z okapu. Wzięta w leasing cię­ża­rówka do prze­wozu kłód, jedyna rzecz, o jaką ojciec dbał, stała na pod­jeź­dzie podobna do gigan­tycz­nego owada. Jolene wybie­gła na drew­nianą werandę, potknęła się o piłę łań­cu­chową i czym prę­dzej się wypro­sto­wała.

Matka przy­sta­nęła przy otwar­tych drzwiach po stro­nie pasa­żera i obej­rzała się na nią. Mokre włosy oble­piały jej zapad­nięte policzki, tusz spły­wał po twa­rzy. Unio­sła bladą, drżącą rękę i poma­chała.

– Karen, ucie­kaj z desz­czu! – wrza­snął ojciec, a ona natych­miast go posłu­chała. Sekundę póź­niej trza­snęły drzwi samo­chodu. Cię­ża­rówka wyco­fała się z pod­jazdu, skrę­ciła na drogę i odje­chała.

Jolene kolejny raz została sama.

Cztery mie­siące – pomy­ślała ponuro. Za cztery mie­siące skoń­czy szkołę śred­nią i będzie mogła wyje­chać z domu.

Dom. Cokol­wiek to zna­czyło.

Tylko co ma ze sobą zro­bić? Dokąd się udać? Pie­nię­dzy na col­lege nie było; wszystko, co uda­wało jej się zaosz­czę­dzić, rodzice nie­zmien­nie odnaj­dy­wali i „poży­czali”. Nie miała nawet na wyna­ję­cie miesz­ka­nia, choćby na mie­siąc.

Trudno powie­dzieć, jak długo tam stała, zasta­na­wia­jąc się, mar­twiąc i patrząc, jak deszcz zmie­nia pod­jazd w błotną kałużę; wie­działa jedy­nie, że w pew­nej chwili przez ciem­ność nocy prze­biło się nie­sa­mo­wite, nie­ziem­skie migo­ta­nie.

Czer­wień. Kolor krwi, ognia i straty.

Kiedy na podwórko wje­chał poli­cyjny radio­wóz, nie była zasko­czona. Zasko­czyła ją nato­miast reak­cja na wia­do­mość, że rodzice nie żyją. Usły­szała wła­sny roz­pacz­liwy płacz.

1

kwie­cień 2005

W swoje czter­dzie­ste pierw­sze uro­dziny, tak samo jak każ­dego dnia, Jolene Zarka­des wstała przed świ­tem. Ostroż­nie, żeby nie obu­dzić męża, zsu­nęła się z łóżka, wło­żyła dresy, zebrała dłu­gie, jasne włosy w koń­ski ogon i wyszła na dwór.

Wsta­wał piękny, wio­senny dzień z błę­kit­nym nie­bem. Śliwy rosnące wzdłuż pod­jazdu stały obsy­pane kwia­tami. Malut­kie, różowe płatki fru­wały ponad soczy­ście zie­lo­nym polem. Woda w zatoce Sound miała inten­syw­nie nie­bie­ski kolor. Strome, pokryte śnie­giem góry Olym­pic maje­sta­tycz­nie wzno­siły się ku niebu.

Ide­alna widocz­ność.

Prze­bie­gła drogą wzdłuż plaży dokład­nie pięć i pół kilo­me­tra, po czym zawró­ciła i wpa­dła na pod­jazd zasa­pana i zaru­mie­niona z wysiłku. Prze­cięła werandę, klu­cząc pomię­dzy poroz­rzu­ca­nymi drew­nia­nymi i wikli­no­wymi meblami ogro­do­wymi. W domu przy­wi­tał ją kuszący aro­mat mocno palo­nej kawy zmie­szany ze śla­do­wym zapa­chem gry­zą­cego dymu żarzą­cego się drewna.

Zawsze naj­pierw włą­czała tele­wi­zor w kuchni; był nasta­wiony na CNN. Nale­wa­jąc kawę, nie­cier­pli­wie cze­kała na wia­do­mo­ści z Iraku.

Tego ranka sta­cja nie donio­sła o żad­nych cięż­kich wal­kach. Nikt z żoł­nie­rzy ani zna­jo­mych tej nocy nie zgi­nął.

– Dzięki Bogu – mruk­nęła.

Z kub­kiem kawy ruszyła na górę i mija­jąc po dro­dze sypial­nie córek, skie­ro­wała się do wła­snej. Było jesz­cze wcze­śnie. Może obu­dzi Micha­ela dłu­gim, nie­spiesz­nym poca­łun­kiem. Zapro­sze­niem.

Kiedy ostatni raz kochali się rano? Kiedy w ogóle ostat­nio się kochali? Nie potra­fiła sobie przy­po­mnieć. Uro­dziny wyda­wały się ide­alną oka­zją, żeby to zmie­nić. Otwo­rzyła drzwi.

– Michael?

Ogromne łoże było puste. Pościel roz­rzu­cona. Czarny T-shirt Micha­ela – ten, w któ­rym spał – leżał zmięty na pod­ło­dze. Pod­nio­sła go, zło­żyła na trzy równe czę­ści i poło­żyła na łóżku.

– Michael? – powtó­rzyła, otwie­ra­jąc drzwi do ste­ryl­nie urzą­dzo­nej łazienki. Kafelki, muszla, blaty sza­fek; wszystko było białe.

Mgiełka pary prze­sło­niła jej widok. Szklane drzwi pustej kabiny prysz­ni­co­wej były roz­su­nięte. Wil­gotny ręcz­nik kąpie­lowy wisiał nie­dbale prze­rzu­cony przez wannę. Kro­pelki wil­goci spły­wały po lustrze nad umy­walką.

Pew­nie już sie­dzi na dole, w gabi­ne­cie. A może pla­nuje uro­dzi­nową nie­spo­dziankę. Tak kie­dyś robił…

Wzięła szybki prysz­nic, roz­cze­sała dłu­gie mokre włosy, zwi­nęła je w kok u nasady szyi i przez chwilę przy­glą­dała się sobie w lustrze. Twarz o wyso­kich kościach policz­ko­wych, podob­nie jak cała syl­wetka, była mocna i wyra­zi­sta; brą­zowe brwi pod­kre­ślały zie­leń sze­roko roz­sta­wio­nych oczu, a usta wyda­wały się może ciut za duże. Więk­szość kobiet w jej wieku nosiła sta­ranny maki­jaż i far­bo­wała włosy, lecz ona nie miała na to czasu. Dobrze się czuła ze swymi popie­la­to­blond wło­sami, z każ­dym rokiem ciem­nie­ją­cymi o ton lub dwa, i z drob­niut­kimi zmarszcz­kami, które zaczęły się poja­wiać w kąci­kach oczu.

Wło­żyła swój lot­ni­czy kom­bi­ne­zon i poszła obu­dzić dziew­czynki, lecz ich sypial­nie też były puste.

Obie zeszły już do kuchni. Dwu­na­sto­let­nia Betsy poma­gała czte­ro­let­niej Lulu wdra­pać się na sto­łek. Jolene cmok­nęła młod­szą pocie­chę w pulchny poli­czek.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin, mamu­siu! – wyskan­do­wały chó­rem.

Miłość do córek gorącą falą zalała jej serce. Wie­działa, jak rzadko zda­rzają się takie chwile. Trudno się w takich momen­tach nie wzru­szać.

– Dzięki, dziew­czynki. – Odwró­ciła się do nich z pro­mien­nym uśmie­chem. – Piękny dzień na świę­to­wa­nie czter­dzie­stych pierw­szych uro­dzin.

– To bar­dzo dużo – zauwa­żyła Lulu. – Na pewno jesteś taka stara?

Jolene ze śmie­chem otwo­rzyła lodówkę.

– Gdzie tata?

– Już wyszedł – powie­działa Betsy.

– Naprawdę? – Obej­rzała się na córkę.

– Naprawdę – potwier­dziła, przy­glą­da­jąc się matce z uwagą.

Jolene zmu­siła się do uśmie­chu.

– Pew­nie pla­nuje jakąś nie­spo­dziankę po pracy. Trudno. Po szkole zro­bimy sobie imprezkę. Tylko my trzy. Z tor­tem. Co wy na to?

– Z tor­tem! – zapisz­czała rado­śnie Lulu, klasz­cząc w pulchne łapki.

Jolene miała prawo roz­gnie­wać się na Micha­ela za taki brak pamięci, lecz co by jej to dało? Wie­działa, jak pie­lę­gno­wać uczu­cie szczę­ścia. Jeżeli odsuwa się przy­kre myśli, to one same zni­kają. Poza tym zaan­ga­żo­wa­nie Micha­ela w pracę było jedną z tych rze­czy, za które naj­bar­dziej go ceniła.

– Mamuś, mamuś, pobawmy się w koci, koci, łapci! – popro­siła Lulu, podry­gu­jąc na stołku.

Jolene popa­trzyła na młod­szą lato­rośl.

– Kto zna rymo­wankę?

– Ja!

Jolene usia­dła obok niej i wycią­gnęła dło­nie. Córka natych­miast ją po nich pac­nęła.

– Koci, koci, łapci, poje­dziem… – urwała recy­ta­cję, patrząc, jak buzia córki się roz­pro­mie­nia pod wpły­wem ocze­ki­wa­nia.

– Do babci! – dokoń­czyła Lulu.

– Bab­cia da nam mleczka, dzia­dek cukie­reczka. – Jolene po raz ostatni klep­nęła córkę po rącz­kach i zabrała się do przy­go­to­wa­nia śnia­da­nia. – Betsy, bie­gnij się ubrać. Mamy pół godziny do wyj­ścia.

Dokład­nie pół godziny póź­niej Jolene zapa­ko­wała córki do samo­chodu. Pod­rzu­ciła Lulu do przed­szkola, dając jej na poże­gna­nie buziaka, po czym pod­je­chała pod gim­na­zjum usy­tu­owane na szczy­cie spo­rego, tra­wia­stego wznie­sie­nia. Łagod­nie hamu­jąc, wje­chała na par­king.

– Tylko przy­pad­kiem nie wysia­daj – wark­nęła Betsy z tyl­nego sie­dze­nia. – Jesteś w mun­du­rze.

– Widzę, że nie dostanę prze­pustki w uro­dziny. – Jolene zer­k­nęła we wsteczne lusterko. W ostat­nich mie­sią­cach jej słodki łobu­ziak prze­po­czwa­rzył się w humo­rza­stą nasto­latkę, dla któ­rej wszystko poten­cjal­nie gro­ziło ośmie­sze­niem, a szcze­gól­nie doty­czyło to matki, tak róż­nej od innych mam. – Środa to dzień karier – przy­po­mniała.

– Musisz przyjść? – Betsy jęk­nęła.

– Twoja nauczy­cielka mnie zapro­siła. Obie­cuję, że nie będę się śli­nić ani pluć.

– To wcale nie jest śmieszne. Żadna z faj­nych dziew­czyn nie ma mamy w woj­sku. Nie przyj­dziesz chyba w mun­du­rze, co?

– Betsy, to moja praca. Myślę, że powin­naś…

– Nie­ważne. – Dziew­czynka zła­pała za ciężki ple­cak; naj­wy­raź­niej nie taki, jak należy, bo wczo­raj zaży­czyła sobie nowy, wysia­dła z samo­chodu i ruszyła pro­sto do dwóch dziew­cząt sto­ją­cych pod masz­tem do flagi. Teraz tylko one się dla niej liczyły: Sierra i Zoe. Betsy roz­pacz­li­wie pró­bo­wała wkraść się w ich łaski. Zdaje się, że matka lata­jąca śmi­głow­cem Gwar­dii Naro­do­wej Sta­nów Zjed­no­czo­nych to żenada.

Kiedy zna­la­zła się na wyso­ko­ści kole­ża­nek, obie jak na komendę odwró­ciły się do niej ple­cami niczym ławica ryb pry­ska­jąca przed zagro­że­niem.

Jolene moc­niej zaci­snęła dło­nie na kie­row­nicy i zaklęła pod nosem.

Betsy spra­wiała wra­że­nie przy­bi­tej i zawsty­dzo­nej. Ze zwie­szo­nymi ramio­nami i spusz­czoną głową szyb­kim kro­kiem prze­szła obok, uda­jąc, że abso­lut­nie nie miała zamiaru dołą­czyć do nie­daw­nych przy­ja­ció­łek. Do szkoły weszła sama.

Jolene sie­działa jesz­cze przez chwilę, dopóki z zamy­śle­nia nie wyrwał jej pona­gla­jący dźwięk klak­sonu. Dosko­nale rozu­miała cier­pie­nie córki, bo na wła­snej skó­rze poznała, czym jest odrzu­ce­nie. Czyż nie cze­kała bez końca na miłość rodzi­ców? Musi nauczyć Betsy być silną, wybie­rać szczę­ście. Nikt cię nie zrani, jeżeli na to nie pozwo­lisz. Pra­wi­dłowy atak jest naj­lep­szą obroną.

W końcu odje­chała. Chcąc unik­nąć poran­nych kor­ków, wybrała boczną drogę do Liberty Bay. Skrę­ciła na pod­jazd sąsied­niej pose­sji z małym, bia­łym domem z pre­fa­bry­ka­tów przy­tu­lo­nym do warsz­tatu samo­cho­do­wego i dała znak klak­so­nem.

Tami Flynn, jej ser­deczna przy­ja­ciółka, wyszła na dwór już prze­brana w lot­ni­czy kom­bi­ne­zon, z dłu­gimi, czar­nymi wło­sami zwi­nię­tymi w cia­sny koczek. Jolene była gotowa przy­siąc, że na jej sze­ro­kiej twa­rzy w kolo­rze kawy nie uda się zna­leźć choćby jed­nej zmarszczki. Tami uwa­żała, że zawdzię­cza gładką cerę swym indiań­skim korze­niom.

Była dla Jolene niczym sio­stra, któ­rej ta ni­gdy nie miała. Poznały się jako nasto­latki – dwie osiem­na­sto­let­nie dziew­czyny, które zacią­gnęły się do woj­ska, bo nie miały poję­cia, co zro­bić z życiem. Obie w szkole śred­niej prze­szły kurs pilo­tażu heli­kop­te­rów.

Zbli­żyła je miłość do lata­nia, a podobne poglądy na życie sce­men­to­wały przy­jaźń. Przez dzie­sięć lat słu­żyły w woj­sku, a potem, kiedy mał­żeń­stwo i macie­rzyń­stwo nie dawały się pogo­dzić z czynną służbą, prze­nio­sły się do Gwar­dii Naro­do­wej. Cztery lata po prze­pro­wadzce Jolene i Micha­ela do domu w Liberty Bay Tami z Car­lem kupili działkę sąsia­du­jącą z ich pose­sją.

Obie zaszły w ciążę w tym samym cza­sie, prze­ży­wa­jąc wspól­nie magiczne dzie­więć mie­sięcy, i wza­jem­nie koiły lęki. Ich mężów nic nie łączyło, lecz to nie miało dla Jolene więk­szego zna­cze­nia. Naj­waż­niej­sze, że one w każ­dej chwili mogły na sie­bie liczyć. I zawsze tak było.

Masz mnie na szó­stej – to sygnał, że drugi heli­kop­ter leci z tyłu w uło­że­niu wska­zó­wek zegara na godzinę szó­stą. A tak naprawdę to zna­czyło: jestem z tobą, wspie­ram cię. To wła­śnie Jolene zna­la­zła w woj­sku, w Gwar­dii i u Tami. Masz mnie na szó­stej.

Gwar­dia ofe­ro­wała im to, co naj­lep­sze z obu sfer życia – mogły wycho­wy­wać dzieci, na­dal słu­żąc kra­jowi, no i pilo­to­wać śmi­głowce. Latały razem przy­naj­mniej dwa przed­po­łu­dnia w tygo­dniu, a także pod­czas tygo­dnio­wych ćwi­czeń. To była naj­lep­sza praca w nie­peł­nym wymia­rze godzin pod słoń­cem.

Tami wsu­nęła się na miej­sce obok kie­rowcy i zatrza­snęła drzwi.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin, pilotko.

– Dzięki. – Jolene się uśmiech­nęła. – Mój dzień, moja muzyka. – Pod­krę­ciła odtwa­rzacz CD i z gło­śni­ków ryk­nął Pur­ple Rain Prince’a.

W dro­dze do Tacomy zazwy­czaj roz­ma­wiały o wszyst­kim i o niczym, a kiedy nie plot­ko­wały, śpie­wały pio­senki swo­jej mło­do­ści: Prince’a, Madonny, Micha­ela Jack­sona. Minęły Camp Mur­ray, sie­dzibę jed­nostki Gwar­dii, i skie­ro­wały się do bazy śmi­głow­ców w Ford Lewis.

W szatni Jolene wyjęła z szafki ciężką lot­ni­czą torbę ze sprzę­tem ratun­ko­wym i zarzu­ciw­szy ją na ramię, podą­żyła za Tami do biurka, potwier­dziła uczest­nic­two w dodat­ko­wym szko­le­niu lot­ni­czym i pod­pi­sała listę płac, a potem skie­ro­wała się na płytę lot­ni­ska, wkła­da­jąc po dro­dze hełm.

Mecha­nicy już byli na miej­scu i szy­ko­wali blac­khawka do lotu. Na tle błę­kitu nieba śmi­gło­wiec wyglą­dał jak duży dra­pieżny ptak. Jolene ski­nie­niem głowy przy­wi­tała szefa ekipy tech­nicz­nej, doko­nała szyb­kiej inspek­cji swo­jej maszyny, a po odpra­wie wspięła się do kok­pitu, zaj­mu­jąc miej­sce po lewej stro­nie. Tami usia­dła w fotelu po pra­wej i wło­żyła hełm.

– Układ nawi­ga­cyjny i wyłącz­niki auto­ma­tyczne, spraw­dzam – powie­działa Jolene, uru­cha­mia­jąc sil­nik. Maszyna zawar­czała, ogromne łopaty wir­nika ruszyły i obra­cały się coraz szyb­ciej z prze­ni­kli­wym wyciem.

– Kon­trola ope­ra­cji, Rap­tor osiem-dzie­więć, wylo­guj­cie nas – powie­działa do mikro­fonu i zmie­niła czę­sto­tli­wość. – Wieża, Rap­tor osiem-dzie­więć gotowy do lotu.

Umie­jęt­nie balan­su­jąc, pode­rwała heli­kop­ter. Wzno­sił się teraz powoli. Z wprawą ope­ro­wała ste­rami – jej stopy i dło­nie były w cią­głym ruchu. Po chwili maszyna zanu­rzyła się w nie­bie­skiej, bez­chmur­nej prze­strzeni. Daleko w dole kwit­nące drzewa two­rzyły efek­towną paletę barw. Jolene poczuła przy­pływ adre­na­liny. Boże, jak kochała być tu, na górze.

– Podobno masz uro­dziny, pilotko – usły­szała w inter­ko­mie głos szefa załóg.

– Zga­dza się – odpo­wie­działa ze śmie­chem Tami. – A jak myślisz, dla­czego sie­dzisz dziś za ste­rami?

Jolene posłała jej rado­sny uśmiech. Och, jak ona uwiel­biała to uczu­cie, potrze­bo­wała go jak tlenu. Nie­ważne, że przy­by­wało jej lat i zmarsz­czek na twa­rzy.

– Czter­dzie­ste pierw­sze uro­dziny. Czy można je lepiej świę­to­wać?

Mia­steczko Poulsbo przy­cup­nęło na brzegu zatoki Liberty Bay niczym uro­cza mała dziew­czynka. Pierwsi osad­nicy pocho­dzili ze Skan­dy­na­wii, bo chłodne nie­bie­skie wody, strze­li­ste góry i soczy­sto­zie­lone wzgó­rza przy­po­mi­nały im rodzinne strony. Wiele lat póź­niej potom­ko­wie ojców zało­ży­cieli zaczęli otwie­rać sklepy wzdłuż głów­nej ulicy Front Street, zdo­biąc je skan­dy­naw­skimi akcen­tami. Wszyst­kie dachy miały drew­niane, rzeź­bione gzymsy, wszyst­kie fronty śli­macz­nice.

Według rodzin­nej legendy Zarka­de­sów te zdo­bie­nia natych­miast przy­pa­dły do serca matce Micha­ela. Jak twier­dziła, już pod­czas pierw­szej prze­chadzki po Front Street wie­działa, że tu wła­śnie chce zamiesz­kać. Dzie­siątki skle­pi­ków, w tym ten nale­żący do niej, sprze­da­wały tury­stom ładne, ręcz­nie robione pamiąt­kowe dro­bia­zgi.

Poulsbo leżało o rzut kamie­niem od Seat­tle, lecz poko­na­nie tych paru kilo­me­trów sta­no­wiło praw­dziwą udrękę. W ostat­nich latach nor­we­ski urok mia­steczka przy­ćmiła Micha­elowi koniecz­ność codzien­nej jazdy długą, krętą, zazwy­czaj zakor­ko­waną drogą do przy­stani pro­mo­wej na Bain­bridge Island.

Z Poulsbo do Seat­tle można się było dostać na dwa spo­soby – lądem lub wodą. Jazda zaj­mo­wała dwie godziny. Prze­prawa pro­mem z Bain­bridge do ter­mi­nalu na nabrzeżu Seat­tle – trzy­dzie­ści pięć minut.

Nie­stety, podróż pro­mem łączyła się z cze­ka­niem. Żeby się na niego dostać, nale­żało odpo­wied­nio wcze­śnie usta­wić się w kolejce. Latem Michael jeź­dził do pracy rowe­rem; w desz­czowe dni takie jak dziś, a tych na pół­noc­nym zacho­dzie nie bra­ko­wało, wybie­rał samo­chód. W tym roku zima szcze­gól­nie długo się cią­gnęła, a wio­sna była dżdży­sta. Kiedy jeden szary dzień wsta­wał za kolej­nym sza­rym dniem, sie­dząc w swoim lexu­sie na przy­stani, patrzył, jak świt mozol­nie wypełza ponad pomarsz­czoną powierzch­nię Sound. Potem wjeż­dżał na prom, zosta­wiał samo­chód pod pokła­dem i wcho­dził na górę.

Dzi­siaj Michael zajął mały sto­lik z lami­no­wa­nym bla­tem przy bak­bur­cie i prze­glą­dał zezna­nia Woer­nera. Żółte skle­rotki przy­kle­jone do brzegu kar­tek przy­po­mi­nały kla­wi­sze; każda z nich zawie­rała zano­to­wane pisa­kiem uwagi pod­wa­ża­jące praw­do­mów­ność jego klienta.

Kłam­stwa. Michael wes­tchnął na myśl o mozol­nym odkrę­ca­niu tych zeznań. Jego ide­alizm, kie­dyś taki nie­złomny, osłabł po latach bro­nie­nia krę­ta­czy.

Daw­niej poroz­ma­wiałby o tym z ojcem, a on roz­wiałby jego roz­terki, przy­po­mi­na­jąc, jakie ich praca ma zna­cze­nie.

Jeste­śmy ostat­nim bastio­nem, Micha­elu, sam to wiesz – obroń­cami wol­no­ści. Nie daj się zła­mać jakimś obwie­siom. Chro­nimy nie­win­nych, bro­niąc win­nych. I tak to działa.

Chęt­nie widział­bym paru wię­cej nie­win­nych, tato.

Czyż wszy­scy na to nie liczymy? Prze­cież każdy z nas czeka na… taką sprawę. Taką, która da satys­fak­cję. Wiemy lepiej od innych, co się czuje, ratu­jąc komuś życie. Jakie wiel­kie to ma zna­cze­nie. Tym się wła­śnie zaj­mu­jemy, Micha­elu. Dla­tego nie trać wiary.

Spoj­rzał na puste miej­sce naprze­ciw sie­bie.

Od jede­na­stu mie­sięcy musiał pra­co­wać sam. Ojciec jed­nego dnia, w pełni sił, roz­ma­wiał z nim o pra­wie, które sta­no­wiło jego życiową pasję, a dru­giego nie­spo­dzie­wa­nie pod­upadł na zdro­wiu i wkrótce zmarł.

Przez dwa­dzie­ścia lat wspól­nie pro­wa­dzili kan­ce­la­rię i śmierć ojca mocno nim wstrzą­snęła. Żało­wał nie do końca wyko­rzy­sta­nego czasu, a przede wszyst­kim czuł się dziw­nie samotny. Ta strata kazała mu przyj­rzeć się rów­nież wła­snemu życiu i to, co zoba­czył, budziło w nim roz­go­ry­cze­nie. Do śmierci ojca czuł się szczę­śliwy i zado­wo­lony z losu; teraz – nie.

Pra­gnął o tym z kimś poroz­ma­wiać, podzie­lić się swoją stratą. Ale z kim? Nie mógł otwo­rzyć się przed żoną. Nie przed Jolene, która wie­rzyła, że szczę­ście jest wybo­rem, a ścią­gnięte brwi odwró­co­nym uśmie­chem. Po doświad­cze­niach z okresu trud­nego, ponu­rego dzie­ciń­stwa nie­cier­pli­wili ją ludzie, któ­rzy nie potra­fili być szczę­śliwi. Ostat­nio coraz bar­dziej draż­niły go wypo­wia­dane przez nią bez­tro­skim tonem komu­nały w stylu: „czas leczy rany”. Uwa­żała, że wie, czym jest żałoba, bo sama stra­ciła rodzi­ców, lecz nie miała poję­cia, co się czuje, tonąc. Skąd miała to wie­dzieć? Ona, twarda jak teflon.

Postu­ku­jąc pió­rem o blat sto­lika, wyj­rzał przez okno. Sound, dzi­siaj oło­wia­no­szara, wyglą­dała posęp­nie i tajem­ni­czo. Mewa uno­szona nie­wi­dzial­nym prą­dem wyda­wała się wisieć w powie­trzu.

Wtedy, przed laty, nie powi­nien ustą­pić, kiedy Jolene nale­gała, żeby kupili dom w Liberty Bay. Tłu­ma­czył, że nie chce miesz­kać tak daleko od mia­sta – ani tak bli­sko rodzi­ców – lecz w końcu się pod­dał, zmięk­czony jej przy­mil­nymi proś­bami i racjo­nal­nymi argu­men­tami, że przyda im się pomoc jego matki przy dzie­ciach. Gdyby wtedy nie ustą­pił, gdyby nie uległ, nie sie­działby codzien­nie na pro­mie, tęsk­niąc za czło­wie­kiem, z któ­rym tu się spo­ty­kał…

Prom zwal­niał. Michael wstał, pozbie­rał papiery i wło­żył je do dyplo­matki z jagnię­cej skóry. Nawet nie zer­k­nął na te zezna­nia. Włą­cza­jąc się w tłum, zszedł scho­dami na dolny pokład. Kilka minut póź­niej zje­chał z promu i skie­ro­wał się pod Smith Tower, kie­dyś naj­wyż­szy budy­nek na zachód od Nowego Jorku, a teraz sta­rze­jący się gotycki sym­bol roz­wi­ja­ją­cego się mia­sta.

Na dzie­wią­tym pię­trze w kan­ce­la­rii Zarka­des, Antham i Zarka­des wszystko było stare – pod­łogi, okna, które zde­cy­do­wa­nie wyma­gały wymiany, i nało­żone jedna na drugą kolejne war­stwy farby, lecz podob­nie jak cały biu­ro­wiec kan­ce­la­ria miała swoją histo­rię i urodę. Widok z okien zaj­mu­ją­cych całą ścianę wycho­dził na zatokę Elliott Bay z ogrom­nymi, poma­rań­czo­wymi żura­wiami por­to­wymi, prze­no­szą­cymi kon­te­nery na tan­kowce. To tutaj, w tym miej­scu, w ostat­nich dwu­dzie­stu latach Theo Zarka­des przy­go­to­wy­wał linię obrony w wielu naj­gło­śniej­szych i naj­po­waż­niej­szych pro­ce­sach kry­mi­nal­nych. Na zebra­niach pale­stry praw­nicy na­dal wspo­mi­nali z nie­ja­kim podzi­wem dar ojca do prze­cią­ga­nia ławy przy­się­głych na swoją stronę.

– Witaj, Micha­elu. – Recep­cjo­nistka pod­nio­sła głowę znad biurka.

Nie zatrzy­mu­jąc się, pozdro­wił ją gestem dłoni i prze­szedł obok pomiesz­czeń zaj­mo­wa­nych przez zaafe­ro­wa­nych apli­kan­tów, zapra­co­wane sekre­tarki i ambit­nych młod­szych part­ne­rów. Wszy­scy uśmie­chali się do niego, a on im odpo­wia­dał uśmie­chem. Przed wej­ściem do naroż­nego gabi­netu – wcze­śniej ojca, a teraz jego – zatrzy­mał się na roz­mowę z oso­bi­stą asy­stentką.

– Dzień dobry, Ann.

– Dzień dobry, Micha­elu. Bill Antham chciał się z tobą widzieć.

– Okey. Powia­dom go, że już jestem.

– Dobrze.

Znik­nął za drzwiami swo­jego biura, naj­więk­szego w całej kan­ce­la­rii. Atu­tem tego pomiesz­cze­nia było ogromne okno z wido­kiem na Elliott Bay. Reszta wyglą­dała cał­kiem zwy­czaj­nie: regały zasta­wione praw­ni­czymi książ­kami, drew­niana pod­łoga wytarta po wielu latach użyt­ko­wa­nia, dwa wyście­łane fotele i sofa obita czar­nym zamszem. Jedy­nym pry­wat­nym akcen­tem było rodzinne zdję­cie sto­jące obok moni­tora.

Rzu­cił dyplo­matkę na biurko, pod­szedł do okna i zapa­trzył się na mia­sto, które ojciec tak bar­dzo kochał. Zoba­czył w szy­bie swoje odbi­cie – falu­jące czarne włosy, mocna, kwa­dra­towa szczęka, ciemne oczy. Wypisz, wyma­luj ojciec z cza­sów mło­do­ści. Ale on, będąc w wieku Micha­ela, na pewno nie czuł się taki znu­żony i bez chęci do życia.

Usły­szał puka­nie i skrzyp­nię­cie otwie­ra­nych drzwi. Do środka zaj­rzał Bill Antham, jedyny star­szy part­ner w fir­mie i naj­bliż­szy przy­ja­ciel ojca. Po śmierci ojca Bill też się posu­nął. Może oni wszy­scy się posta­rzeli.

– Witaj, Micha­elu – przy­wi­tał go, kuś­ty­ka­jąc w głąb gabi­netu. Uświa­do­miło to Micha­elowi, że Antham już dawno temu osią­gnął wiek eme­ry­talny. W zeszłym roku wymie­niono mu oba stawy kola­nowe.

– Sia­daj, Billu. – Michael wska­zał mu fotel naj­bli­żej biurka.

– Dzięki. – Opadł na sie­dze­nie. – Chcę cię pro­sić o przy­sługę.

– Jasne. – Michael wró­cił za biurko. – Co mogę dla cie­bie zro­bić?

– Byłem wczo­raj w sądzie i sędzia Runyon wyzna­czył mnie do obrony z urzędu.

Michael z wes­tchnie­niem usiadł w fotelu. Wyzna­cza­nie na obroń­ców z urzędu adwo­ka­tów spe­cja­li­zu­ją­cych się w spra­wach kar­nych było czę­stą prak­tyką. Sędzia powo­łuje tego obrońcę, który aku­rat jest pod ręką, kiedy akt oskar­że­nia tra­fia na jego biurko.

– Co to za sprawa?

– Facet zabił żonę. Przy­naj­mniej wszystko na to wska­zuje. Zaba­ry­ka­do­wał się w domu i strze­lił jej w głowę. Poli­cjanci z jed­nostki SWAT wycią­gnęli go stam­tąd, zanim zdą­żył się zabić. Tele­wi­zja sfil­mo­wała sporą część akcji.

Super. Oskar­żony klient poka­zany w tele­wi­zji.

– Chcesz, żebym wziął tę sprawę za cie­bie?

– Nie pro­sił­bym… ale za dwa tygo­dnie wyjeż­dżamy z Nancy do Mek­syku.

– Jasne – zgo­dził się Michael. – Nie ma pro­blemu.

Bill powiódł wzro­kiem po gabi­ne­cie.

– Cią­gle mi się wydaje, że go tu znajdę – wyznał cicho.

– Taa. – Michael poki­wał głową. Przez chwilę patrzyli na sie­bie, obaj mając w pamięci obraz czło­wieka, który wywarł tak duży wpływ na ich życie. Bill pod­niósł się z fotela, jesz­cze raz podzię­ko­wał i wyszedł.

Michael sku­pił się na pracy, pozwa­la­jąc, aby cał­ko­wi­cie go pochło­nęła. Przez wiele godzin stu­dio­wał pisemne zezna­nia, raporty poli­cyjne i odpisy z akt. Zawsze cecho­wała go wysoka etyka zawo­dowa i jesz­cze sil­niej­sze poczu­cie obo­wiązku. Teraz, kiedy tonął w żalu, praca stała się kołem ratun­ko­wym.

O trze­ciej sku­pie­nie prze­rwał brzę­czyk inter­komu.

– Micha­elu? Mam Jolene na linii.

– Dzię­kuję, Ann.

– Pamię­ta­łeś o jej uro­dzi­nach, prawda?

Jasny gwint!

Ode­pchnął się z fote­lem od biurka i zła­pał za słu­chawkę.

– Cześć, Jo! Wszyst­kiego naj­lep­szego!

– Dzięki.

Nie poka­zała po sobie, że ma pre­ten­sje, bo zapo­mniał, cho­ciaż wie­działa, że tak wła­śnie było. Jolene jak nikt potra­fiła trzy­mać emo­cje na wodzy i ni­gdy, przeni­gdy się nie zło­ściła. Cza­sami się zasta­na­wiał, czy porządna awan­tura nie wpły­nę­łaby korzyst­nie na ich mał­żeń­stwo, lecz nie­stety, do kłótni trzeba dwojga.

– Jo, co powiesz na kola­cję w tam­tym miej­scu nad mariną? W tej nowo otwar­tej knajpce?

Zanim zdą­żyła zaopo­no­wać (zawsze tak się działo, jeżeli pomysł nie pocho­dził od niej), szybko dodał:

– Betsy jest już na tyle duża, żeby przez dwie godziny popil­no­wać Lulu. To tylko pół­tora kilo­me­tra od domu.

Wyta­czał ten argu­ment od jakie­goś roku. Według niego dwu­na­sto­latka mogła popil­no­wać młod­szej sio­stry, nato­miast Jolene uwa­żała ina­czej. I jak w każ­dej spra­wie w ich życiu liczyło się jej zda­nie. Zdą­żył do tego przy­wyk­nąć… a jed­no­cze­śnie miał tego dość.

– Wiem, jak cię absor­buje sprawa Woer­nera – powie­działa. – A może dam dziew­czyn­kom kola­cję wcze­śniej i wyślę je na górę z jakimś fil­mem, a dla nas przy­go­tuję coś smacz­nego? Albo, jeśli wolisz, wysko­czę do bistro po jedze­nie na wynos. Tak lubimy ich dania.

– Na pewno tego chcesz?

– Naj­waż­niej­sze, żeby­śmy byli razem – odparła pogod­nie.

– Dobrze – ustą­pił. – Będę w domu o ósmej.

Zanim odło­żył słu­chawkę, był już myślami gdzie indziej.

2

Wie­czo­rem Jolene bar­dzo sta­ran­nie wybrała ubra­nie. Od nie­pa­mięt­nych cza­sów nie jedli kola­cji tylko we dwoje i chciała, żeby ten wie­czór wypadł ide­al­nie. Żeby był roman­tyczny. Nakar­miła dziew­czynki, wyką­pała się w pia­nie, ogo­liła nogi, spry­skała się mgiełką o cytru­so­wym zapa­chu, wło­żyła dżinsy i czarny swe­ter z łód­ko­wym dekol­tem.

Na dole zna­la­zła Betsy z roz­ło­żoną pracą domową na kawo­wym sto­liku i Lulu na kana­pie przed tele­wi­zo­rem. Sie­działa owi­nięta w swój uko­chany żółty kocyk i oglą­dała Małą syrenkę. Resztki naprędce zaaran­żo­wa­nego uro­dzi­no­wego przy­ję­cia na­dal tkwiły na stole w jadalni; tort z dziur­kami po świecz­kach, różowy notes – pre­zent od Betsy – błysz­cząca klamra do wło­sów od Lulu oraz pomięte papiery i poplą­tane wstążki.

– Ona nie będzie mi roz­ka­zy­wać – zapro­te­sto­wała Lulu, kiedy Jolene weszła do pokoju.

– Mamo, powiedz jej, żeby się zamknęła. Usi­łuję odra­biać lek­cje – wark­nęła Betsy. – Ona za gło­śno śpiewa.

No i się zaczęło. Prze­krzy­ki­wały się jedna przez drugą.

– Ona nie będzie mi roz­ka­zy­wać – powtó­rzyła Lulu, tym razem bar­dziej sta­now­czo. – Powiedz jej.

Betsy, prze­wra­ca­jąc oczami, demon­stra­cyj­nie wyszła z pokoju i gło­śno tupiąc na scho­dach, znik­nęła na pię­trze.

Jolene ogar­nęło znu­że­nie. Dotąd nie miała poję­cia, jak ciężki bywa los matki nasto­latki. Jak czę­sto taka smar­kula może stroić fochy? Gdyby Jolene na coś takiego się odwa­żyła, ojciec tak by jej przy­ło­żył, że zapewne wylą­do­wa­łaby na ścia­nie.

Lulu pod­bie­gła do pudła z zabaw­kami w kącie pokoju i zaczęła w nim gorącz­kowo prze­wra­cać. Wygrze­bała opa­skę z kocimi uszami, część jej kostiumu z ubie­gło­rocz­nego Hal­lo­ween, nało­żyła ją i odwró­ciła się do matki.

Jolene nie mogła powstrzy­mać uśmie­chu. Jej czte­ro­let­nia córka stała przed nią pod­parta pod boki z pod­nisz­czo­nymi kocimi uszami na gło­wie. Z tymi spi­cza­stymi, sza­rymi trój­ką­tami przy buzi Lulu jesz­cze bar­dziej niż zwy­kle przy­po­mi­nała cho­chlika. Mała nie wia­domo dla­czego ubz­du­rała sobie, że z tą opa­ską staje się nie­wi­dzialna. Miauk­nęła jak kot.

Jolene z teatral­nie prze­stra­szoną miną roz­glą­dała się po pokoju.

– Och, nie… co się stało z moją Lucy Lou? Gdzie się podziała? – Krą­żąc po pokoju, zaglą­dała za tele­wi­zor, pod fotel, za drzwi.

– Tutaj jestem, mamu­siu! – zachi­cho­tała Lulu, macha­jąc rękami.

– Aaa, tu jesteś! – Jolene wes­tchnęła z uda­waną ulgą. – Tak się mar­twi­łam. – Wzięła córkę na ręce i zanio­sła na pię­tro. Mycie zębów i prze­bie­ra­nie w piżamkę trwało całe wieki, lecz cze­kała cier­pli­wie, wie­dząc, jak bar­dzo jej młod­sza lato­rośl potrafi być uparta i nie­za­leżna. Kiedy wresz­cie była gotowa, Jolene poło­żyła się na łóżku i przy­tu­lona do niej, zaczęła czy­tać Gdzie miesz­kają dzi­kie stwory. Zanim zdą­żyła dobrnąć do końca, Lulu już pra­wie spała.

– Dobra­noc, kotku. – Poca­ło­wała ją w poli­czek.

– Dobra­noc, mamuś – wymru­czała sen­nie dziew­czynka.

Jolene prze­cięła kory­tarz, zapu­kała do drzwi pokoju Betsy i weszła do środka.

Córka sie­działa na łóżku z otwar­tym pod­ręcz­ni­kiem do nauki o spo­łe­czeń­stwie na kola­nach. Psze­nicz­no­blond loki opa­dały na jej nagie, chude ramiona. Kie­dyś Betsy na pewno będzie dumna z por­ce­la­no­wej cery, jasnych wło­sów i piw­nych oczu, lecz nie teraz, gdy modne były pro­ste włosy, a na jej twa­rzy poja­wiały się trą­dzi­kowe wykwity.

Jolene usia­dła na skraju łóżka.

– Mogła­byś być mil­sza dla sio­stry.

– Ona jest nie­zno­śna.

– Ty też. – Uśmiech­nęła się na widok sze­roko otwar­tych oczu córki. – I ja cza­sem mie­wam humory. Już tak to bywa w rodzi­nach. Poza tym wiem, co cię gry­zie.

– Czyżby?

– Widzia­łam, jak cię potrak­to­wały Sierra i Zoe.

– Szpie­gu­jesz mnie – obru­szyła się córka nieco łamią­cym się gło­sem.

– Patrzy­łam, jak idziesz do szkoły. Trudno to nazwać szpie­go­wa­niem. W zeszłym roku trzy­ma­ły­ście się razem. Co się stało?

– Nic! – ucięła buń­czucz­nie dziew­czynka i zaci­snęła usta, ukry­wa­jąc apa­rat na zębach.

– Może mogła­bym ci jakoś pomóc. Też kie­dyś mia­łam dwa­na­ście lat.

Betsy rzu­ciła jej dobrze znane mniej wię­cej od roku spoj­rze­nie, które zna­czyło tyle co: „chyba cię pogięło”.

– Wąt­pię.

– Może jutro po lek­cjach powin­naś zaga­dać do Setha. Pamię­tasz, jak dobrze się razem bawi­li­ście?

– Seth to świr. Wszy­scy tak uwa­żają.

– Eli­za­beth Andreo, nie gadaj głupstw. Seth Flynn nie jest świ­rem. To syn mojej ser­decz­nej przy­ja­ciółki. Co w tym złego, że nosi dłu­gie włosy i… jest nie­śmiały? To twój kolega. Powin­naś o tym pamię­tać. Któ­re­goś dnia możesz go potrze­bo­wać.

– Jasne.

Jolene wes­tchnęła. Sły­szała tę zdartą płytę tysiąc razy. Obo­jęt­nie, o co pytała, odpo­wiedź Betsy zawsze była taka sama. „Jasne” zamy­kało temat.

– Jak uwa­żasz. – Nachy­liła się i poca­ło­wała córkę w czoło. – Kocham cię do księ­życa i z powro­tem.

W to jedno zda­nie, ich rodzinne powie­dzonko, wle­wali całą miłość. Bets, odpo­wiedz mi tak samo – popro­siła w duchu.

Odcze­kała dłu­żej, niż zamie­rzała, i zawie­dziona roz­zło­ściła się na sie­bie. Kolejny raz. Bycie matką nasto­latki to pasmo roz­cza­ro­wań.

– No dobrze – wes­tchnęła, wsta­jąc.

– Dla­czego taty jesz­cze nie ma? Prze­cież to twoje uro­dziny.

– Wróci lada moment. Wiesz, jaki jest zapra­co­wany.

– Przyj­dzie na górę powie­dzieć mi dobra­noc?

– Natu­ral­nie.

Betsy ski­nęła głową i wró­ciła do czy­ta­nia.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, mamo – powie­działa, kiedy Jolene była przy drzwiach.

– Bets, dzięki. Spra­wi­łaś mi wielką radość tym note­sem. Dokład­nie taki chcia­łam.

Córka naprawdę odpo­wie­działa jej uśmie­chem.

Na dole skie­ro­wała się do kuchni i pozbie­rała naczy­nia. Natarte przy­pra­wami i czosn­kiem żeberka duszone w winie bul­go­tały na kuchni, a ich zapach wypeł­niał cały dom. Dziew­czynki za tym daniem nie prze­pa­dały, nato­miast Michael je uwiel­biał.

Otu­lona w miękki, różowy pled wyszła na dwór ze szklanką wody mine­ral­nej. Usia­dła na jed­nym z wypla­ta­nych wikli­no­wych foteli, oparła bose stopy na sfa­ty­go­wa­nym sto­liku i zapa­trzyła się na zna­jomy widok.

Dom.

Wszystko zaczęło się od pozna­nia Micha­ela.

Pamię­tała ze wszyst­kimi szcze­gó­łami tam­ten dzień.

Po śmierci rodzi­ców przez jakiś czas liczyła, że ktoś przyj­dzie jej z pomocą. Poli­cja, pra­cow­nicy poradni rodzin­nej, nauczy­ciele. Bar­dzo szybko dotarło do niej, że tak samo jak za ich życia jest zdana wyłącz­nie na sie­bie. W mroźny śro­dowy pora­nek, nie bacząc na chłód, który prze­ni­kał do sypialni przez cien­kie ściany, wstała wcze­śnie i wło­żyła swoje naj­lep­sze rze­czy – weł­nianą pli­so­waną spód­nicę, sze­tlandzki swe­te­rek, kola­nówki i moka­syny z prze­ceny. Sze­roką, nie­bie­ską opa­ską przy­trzy­mała włosy opa­da­jące na oczy.

Wysu­płała resztę pie­nię­dzy zaro­bio­nych za pil­no­wa­nie dzieci i udała się do Seat­tle. W biu­rze pomocy praw­nej spo­tkała Micha­ela.

Na widok tego śnia­dego, przy­stoj­nego i życz­li­wie uśmiech­nię­tego męż­czy­zny dosłow­nie zaparło jej dech w pier­siach. Poszła za nim do odra­pa­nego małego biura i wyło­żyła swój pro­blem.

– Za dwa mie­siące skoń­czę osiem­na­ście lat. W tym tygo­dniu stra­ci­łam rodzi­ców. Zgi­nęli w wypadku samo­cho­do­wym. Odwie­dził mnie pra­cow­nik socjalny i powie­dział, że do peł­no­let­no­ści muszę zamiesz­kać u rodziny zastęp­czej. Ale ja nikogo nie potrze­buję. A już na pewno nie jakiejś przy­szy­wa­nej rodziny. Do czerwca, kiedy dom przej­mie bank, zdążę ukoń­czyć szkołę śred­nią i wtedy mogę robić… cokol­wiek. Czy może pan coś zro­bić, żebym nie musiała iść do rodziny zastęp­czej?

Michael przy­glą­dał jej się jakiś czas spod przy­mru­żo­nych powiek.

– Będziesz sama.

– Jestem sama. Nie z wyboru.

– Pomogę ci, Jolene – oznaj­mił w końcu, a ona omal się nie roz­pła­kała.

W następ­nej godzi­nie przed­sta­wiła mu wyre­tu­szo­waną wer­sję swo­jego życia. Wspo­mniał coś o tajem­nicy obo­wią­zu­ją­cej adwo­kata, zapew­nia­jąc, że może być z nim cał­kiem szczera, lecz ona miała na ten temat wła­sne zda­nie. Dawno temu nauczyła się ukry­wać prawdę. Gdyby ludzie wie­dzieli, że rodzice są alko­ho­li­kami, lito­wa­liby się nad nią. Nie cier­piała tego, nie życzyła sobie, aby kto­kol­wiek się nad nią uża­lał.

Wypeł­nili nie­zbędne papiery.

– Jolene, zaj­rzyj do mnie za kilka lat. Zapro­szę cię na obiad – powie­dział na poże­gna­nie.

Do ich następ­nego spo­tka­nia upły­nęło sześć lat. Była już wtedy pilo­tem w woj­sku, a on praw­ni­kiem w kan­ce­la­rii ojca i wła­ści­wie nic ich nie łączyło. Jed­nak już tam­tego pierw­szego dnia duże wra­że­nie zro­bił na niej jego ide­alizm i podobne poczu­cie moral­no­ści. Michael, tak jak ona, ciężko pra­co­wał i był bar­dzo obo­wiąz­kowy. Zgod­nie z obiet­nicą zapro­sił ją na obiad… i tak to się zaczęło.

Uśmiech­nęła się do wspo­mnień.

Odda­lone złote punk­ciki świa­teł wzdłuż linii wybrzeża sygna­li­zo­wały obec­ność domów. Prze­zro­czy­ste chmury prze­su­wały się po tar­czy księ­życa, łago­dząc jego blask. Była czarna noc. Jolene spoj­rzała na zega­rek. Wpół do dzie­wią­tej.

Szybko stłu­miła żal. Musiało mu wypaść coś waż­nego. Życie już takie jest. Mało kiedy wszystko układa się ide­al­nie. Przy­je­dzie.

Ale…

Ostat­nio wię­cej wyda­wało się ich dzie­lić niż łączyć. Michael zawsze odno­sił się z nie­chę­cią do jej zaan­ga­żo­wa­nia w pracę w woj­sku. Ze względu na niego prze­szła z czyn­nej służby do Gwar­dii Naro­do­wej, lecz to go nie zado­wo­liło. Nie lubił słu­chać o lata­niu, o tygo­dnio­wych ćwi­cze­niach ani o przy­ja­cio­łach z jed­nostki. Zawsze był nega­tyw­nie nasta­wiony do woj­ska, lecz od czasu wojny w Iraku jego poglądy stały się jesz­cze bar­dziej rady­kalne. Ich, kie­dyś przy­ja­zne, mil­cze­nie teraz cecho­wała pewna nie­zręcz­ność. Zaczy­nało jej doskwie­rać poczu­cie osa­mot­nie­nia, skoro nie mogła roz­ma­wiać z mężem o spra­wach, które się dla niej liczyły. Nor­mal­nie sta­ra­łaby się to baga­te­li­zo­wać, lecz dziś wie­czo­rem ta prawda roz­sia­dła się na pustym fotelu obok niej.

Wró­ciła do domu.

Za dzie­sięć dzie­wiąta.

Unio­sła ciężką żółtą pokrywkę i zaj­rzała do ron­dla. Sos zdą­żył się wydu­sić, do ścia­nek naczy­nia przy­lgnęła ciem­niej­sza obwódka. Zabrzę­czał dzwo­nek tele­fonu. Rzu­ciła się do apa­ratu.

– Halo?

– To ja, Jo. Prze­pra­szam, że nie wró­ci­łem na czas.

– Micha­elu, na czas nie wró­ci­łeś godzinę temu. Co się stało?

– Prze­pra­szam. Co jesz­cze mam powie­dzieć? Zają­łem się pracą i zapo­mnia­łem.

– Zapo­mnia­łeś – powtó­rzyła, żału­jąc, że to aż tak boli.

– Zre­kom­pen­suję ci to.

O mało nie zapy­tała: jak?, lecz co by jej to dało? Po co jesz­cze bar­dziej zaogniać sytu­ację? Nie ura­ził jej celowo.

– Dobrze.

– Posta­ram się szybko wró­cić, ale…

Była zado­wo­lona, że roz­ma­wiają przez tele­fon; przy­naj­mniej nie musiała się uśmie­chać. Prze­szło jej przez myśl, że Michael ostat­nio się zmie­nił, że rodzina… i żona jakby nie­wiele go obcho­dzą. A jed­nak kochała go tak samo jak tam­tego dnia przed wielu laty, kiedy po raz pierw­szy ją poca­ło­wał.

Potrzeba czasu – pomy­ślała. Jesz­cze tydzień, może mie­siąc i wszystko się ułoży. Na­dal jest pogrą­żony w żało­bie po śmierci ojca. Po pro­stu musi być wyro­zu­miała.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego – powie­dział.

– Dzięki. – Odło­żyła słu­chawkę i usia­dła przy kuchen­nym stole. W ciem­na­wym pomiesz­cze­niu peł­nym rodzin­nych zdjęć i pamią­tek, z meblami z wyprze­daży, które sama odna­wiała, nagle poczuła się bar­dzo samotna. Sta­ran­nie ubrana, sie­działa w ciem­nej kuchni. Sama jak palec.

Ktoś zapu­kał do drzwi. Zanim zdą­żyła pod­nieść się z krze­sła, do kuchni wma­sze­ro­wała Tami z butelką szam­pana w ręce.

– Jesteś sama – zauwa­żyła cicho.

– Coś zatrzy­mało go w pracy – wyja­śniła Jolene.

– Tego się oba­wia­łam. – Oczy przy­ja­ciółki posmut­niały na moment, a Jolene poczuła złość na sie­bie za wra­że­nie, jakie na niej zro­biła.

– No cóż – zaczęła pogod­nie Tami. – Kiep­sko wcho­dzić w czter­dzie­sty drugi rok życia bez publicz­no­ści. – Dopchnęła drzwi nogą. – Poza tym koniecz­nie muszę spraw­dzić, czy przy­pad­kiem lada moment nie pokry­jesz się zmarszcz­kami jak Gary Old­man w Dra­kuli.

– Nie zamie­rzam się pomarsz­czyć.

– Ni­gdy nie wia­domo.

– Szam­pan? – spy­tała Jolene, uno­sząc brew.

– Dla mnie. Nie mam rodzi­ców alko­ho­li­ków. Ty możesz jak zwy­kle żło­pać mine­ralną.

Tami wpraw­nie otwo­rzyła butelkę, nalała sobie szam­pana, prze­nio­sła się do pokoju dzien­nego, klap­nęła na kanapę i unio­sła kie­li­szek.

– Twoje zdro­wie, moja gwał­tow­nie sta­rze­jąca się przy­ja­ciółko.

Jolene prze­szła za nią do pokoju.

– Jesteś tylko kilka mie­sięcy młod­sza ode mnie.

– My, rdzenni Ame­ry­ka­nie, nie sta­rze­jemy się. To naukowo dowie­dziony fakt. Popatrz na moją mamę. Cią­gle ją pro­szą o dowód toż­sa­mo­ści.

Jolene usia­dła na kana­pie, pod­wi­ja­jąc pod sie­bie bose stopy.

Przy­ja­ciółki popa­trzyły na sie­bie. Mię­dzy nimi jak bąbelki szam­pana zawi­ro­wały wspo­mnie­nia wie­czo­rów takich jak ten; kola­cji, na które Michael się spóź­nił, i oka­zji, które prze­pu­ścił przez nawał zajęć. Jolene czę­sto mówiła ludziom, a szcze­gól­nie Tami, jaka dumna jest ze swo­jego inte­li­gent­nego, odno­szą­cego suk­cesy męża. I to wszystko była prawda, lecz Michael ostat­nio nie wyda­wał się szczę­śliwy. Śmierć ojca wywró­ciła jego świat do góry nogami. Wie­działa, że cierpi, lecz nie miała poję­cia, jak mu pomóc.

– To musi boleć – zauwa­żyła Tami.

– Boli – przy­znała cicho Jolene.

– Powin­naś z nim o tym poroz­ma­wiać, powie­dzieć mu, co czu­jesz.

– Po co? Dla­czego mam go jesz­cze bar­dziej doło­wać? Takie jest życie. Znasz podej­ście Micha­ela do pracy. To jedna z tych rze­czy, które u niego cenię. Ni­gdy nie uchyla się od odpo­wie­dzial­no­ści.

– Chyba że cho­dzi o obo­wiązki wzglę­dem rodziny – dopo­wie­działa cicho Tami.

– Jest teraz bar­dzo zajęty. Od śmierci ojca…

– Wiem – prze­rwała jej przy­ja­ciółka. – I o tym też nie roz­ma­wia­cie. Ści­śle mówiąc, ty nie roz­ma­wiasz.

– Roz­ma­wiamy.

Tami zmie­rzyła ją uważ­nym wzro­kiem.

– Mał­żeń­stwa prze­cho­dzą trudne okresy. Cza­sami trzeba wziąć się w garść i zawal­czyć o miłość. To jedyny spo­sób na kry­zys.

Jolene wbrew woli przy­szli na myśl rodzice; jak matka wal­czyła o miłość męż­czy­zny i ni­gdy jej nie zaznała.

– Posłu­chaj, Tami. Mię­dzy mną i Micha­elem dobrze się układa. Kochamy się. A teraz, bła­gam, czy mogły­by­śmy zmie­nić temat?

Przy­ja­ciółka unio­sła opróż­niony do połowy kie­li­szek.

– Twoje zdro­wie. Świet­nie wyglą­dasz jak na sta­ruszkę.

– Świet­nie wyglą­dam. Kropka.

Tami skwi­to­wała to śmie­chem i zaczęła opo­wia­dać zabawną rodzinną histo­rię.

Zanim się obej­rzały, zro­biła się za dwa­dzie­ścia jede­na­sta. Tami odsta­wiła kie­li­szek.

– Czas na mnie. Obie­ca­łam Car­lowi, że wrócę na show Davida Let­ter­mana.

Jolene wstała z kanapy.

– Dzięki, że przy­szłaś. Bar­dzo tego potrze­bo­wa­łam.

Tami uści­skała ją ser­decz­nie. Razem pode­szły do tyl­nych drzwi.

Jolene patrzyła, jak przy­ja­ciółka bie­gnie przez pod­jazd i znika na sąsied­niej pose­sji. Dopiero wtedy zamknęła drzwi.

W ciszy została jedy­nie ze swo­imi myślami i wcale nie była zado­wo­lona z ich towa­rzy­stwa.

O pół­nocy Michael wje­chał do garażu i posta­wił samo­chód obok SUV-a Jolene. Na sie­dze­niu dla pasa­żera leżało dwa­na­ście różo­wych róż owi­nię­tych w celo­fan. Dopiero na pro­mie w dro­dze do domu przy­po­mniał sobie, że ona woli czer­wone róże. Jasne. Wszystko, co deli­katne i dziew­częce, nie jest w jej stylu, ni­gdy nie było. Nawet tam­tego smut­nego dnia, kiedy po raz pierw­szy wkro­czyła w jego życie.

Miała sie­dem­na­ście lat. Dzie­ciak w ciu­chach z lum­peksu, z dłu­gimi, potar­ga­nymi wło­sami i cudow­nymi zie­lo­nymi oczami zapuch­nię­tymi od pła­czu. A mimo to weszła do jego biura pomocy praw­nej wypro­sto­wana, ści­ska­jąc w dłoni znisz­czoną pla­sti­kową torebkę. Odby­wał wtedy staż po pierw­szym roku stu­diów praw­ni­czych.

Wydała mu się nie­sa­mo­wi­cie dzielna ta dziew­czyna, która w naj­trud­niej­szych chwi­lach życia nie chciała niczy­jej pomocy. Z miej­sca tak go zafra­po­wała, że popro­sił, aby ponow­nie się spo­tkali, kiedy będzie star­sza. Zaim­po­no­wała mu odwagą, którą nosiła z taką samą swo­bodą jak swój tan­detny akry­lowy swe­ter.

Sześć lat póź­niej ponow­nie poja­wiła się w jego życiu – tym razem jako pilot woj­sko­wego śmi­głowca. Był na tyle młody, żeby na­dal wie­rzyć w miłość od pierw­szego wej­rze­nia, i dość doj­rzały, aby wie­dzieć, że taka miłość nie zda­rza się co dzień. Mówił sobie, że to nie­istotne, iż poglą­dami bli­żej mu do pacy­fi­stów, a ona służy w woj­sku i w grun­cie rze­czy nie­wiele mają ze sobą wspól­nego. Czuł się kochany i uwiel­biany. No i seks z Jolene był nie­sa­mo­wity. W łóżku tak samo jak we wszyst­kim innym nie uzna­wała kom­pro­mi­sów.

Pod­niósł z fotela róże i małe pude­łeczko z logo Tif­fany’ego, zasta­na­wia­jąc się, czy kosz­towny pre­zent go roz­grze­szy. Ona się domy­śli, że musiał kupić go wcze­śniej, że pamię­tał o uro­dzi­nach, skoro kazał ten dro­biazg wygra­we­ro­wać. Ale czy to wystar­czy? Nie sta­wił się na uro­dzi­no­wej kola­cji, zupeł­nie o niej zapo­mniał.

Już czuł znu­że­nie na myśl o tym, co go czeka. Użyje całego swo­jego uroku, żeby przy­wo­łać uśmiech na jej twarz, będzie prze­pra­szał, a ona mu wyba­czy z wdzię­kiem i łatwo­ścią, baga­te­li­zu­jąc całą sprawę, lecz w jej zie­lo­nych oczach pozo­sta­nie żal, a w uśmie­chu zabrak­nie rado­ści i będzie wie­dział, że po raz kolejny ją roz­cza­ro­wał. Nie spi­sał się, co do tego nie ma wąt­pli­wo­ści, a ona będzie mu o tym przy­po­mi­nać na tysiąc róż­nych spo­so­bów. Wresz­cie, nie mogąc na nią patrzeć, odwró­cony do niej w łóżku ple­cami i wpa­trzony w ścianę, będzie wyobra­żać sobie inne życie.

Wysiadł z samo­chodu i wszedł do domu. W ciem­nej kuchni poszu­kał wazonu, wsta­wił róże i zaniósł je na pię­tro.

W sypialni paliła się jedy­nie mała, deko­ra­cyjna lampa na biurku pod oknem. Posta­wił wazon na zabyt­ko­wej toa­letce, prze­szedł do łazienki, roze­brał się i przy­go­to­wał do snu. Wsu­nął się do łóżka, pod­cią­gnął koł­drę pod brodę i leżał nie­ru­chomo z otwar­tymi oczami.

Kie­dyś oddech żony dzia­łał na niego kojąco, teraz każdy odgłos wybi­jał go ze snu.

Zamknął oczy, z góry wie­dząc, że nie­prędko zapad­nie w sen, a kiedy wresz­cie to mu się uda, będą go prze­śla­do­wać sny o życiu nie­prze­ży­tym i o nie­do­ko­na­nych wybo­rach.

Obu­dził się wiele godzin póź­niej, czu­jąc się tak, jakby w ogóle nie zmru­żył oka. W sza­rym świe­tle sączą­cym się przez okno ściany w kolo­rze szał­wii miały odcień omsza­łego drewna. Rachi­tyczne pro­mie­nie słońca zda­wały się wsią­kać w ciemne deski pod­łogi.

Uniósł się na łok­ciach, koł­dra zsu­nęła się z piersi.

Jolene, blada, z jasnymi wło­sami roz­sy­pa­nymi na poduszce, leżała z otwar­tymi oczami, odwró­cona do niego pół­pro­fi­lem.

Już widział żal w jej oczach.

– Prze­pra­szam. – Prze­chy­lił się, poca­ło­wał ją prze­lot­nie i opadł na poduszkę. – Odbi­jemy to sobie.

– Wiem. To tylko uro­dziny. Może za dużo sobie po nich obie­cy­wa­łam.

Przy­niósł z toa­letki pude­łeczko od Tif­fany’ego i podał je Jolene.

Prze­szło mu przez myśl, że miała jakieś szcze­gólne ocze­ki­wa­nia w związku z uro­dzi­nami. Nie cho­dziło o pre­zent; to nie Jo. To miało być… coś… Nie pamię­tał co, lecz dostrzegł, jak lekko ścią­gnęła brwi na widok puz­derka. Jed­nak szybko się opa­no­wała.

– Och, Tif­fany. – Uśmiech­nęła się. Usia­dła, pod­su­nęła poduszkę pod plecy i unio­sła wieczko. Na wyściółce z bia­łej kar­bo­wa­nej skóry poły­ski­wał zega­rek z pla­ty­no­wo­złotą kopertą. Godzinę dwu­na­stą wyzna­czał bry­lan­cik.

– Piękny. – Odwró­ciła go i prze­czy­tała wygra­we­ro­wany napis: „Jolene w 41. uro­dziny”. – Czter­dzie­ści jeden lat – zadu­mała się. – Ha, czas szybko leci. Nie­długo Betsy pój­dzie do liceum.

Szkoda, że to powie­działa. Czas ostat­nio nie był jego sprzy­mie­rzeń­cem. Miał czter­dzie­ści pięć lat i, jak­kol­wiek na to patrzeć, był już w śred­nim wieku. Zanim się obej­rzy, stuk­nie mu pięć­dzie­siątka i prze­pad­nie szansa na stwo­rze­nie nowej wer­sji samego sie­bie. Na­dal nie miał poję­cia, jak ta wer­sja mia­łaby wyglą­dać, wie­dział jedy­nie, że z obec­nej spły­nął kolor.

Przy­siadł na łóżku obok Jolene. Gdy patrzył na żonę, nagle do niego dotarło, że jed­nak jej potrze­buje, że pra­gnie poczuć to, co kie­dyś do niej czuł.

– Jak ty upo­ra­łaś się z… ich śmier­cią? – zapy­tał. – To zna­czy… jak sobie pora­dzi­łaś? Prze­cież w jed­nej chwili wszystko się zmie­niło.

Widział, jak drgnęła. To pyta­nie spa­dło na nią jak ude­rze­nie, po któ­rym zostaje siniec. Jed­nak kiedy spoj­rzała na niego, miała uśmiech na twa­rzy.

– Co cię nie zabije, to cię wzmocni. Chyba wybra­łam szczę­ście.

Wes­tchnął. Kolejny banał. Znowu ogar­nęło go znie­chę­ce­nie.

– Podam ci śnia­da­nie do łóżka, a potem może w czwórkę poje­dziemy rowe­rami na wycieczkę.

Poło­żyła zega­rek, na­dal w puz­derku, na noc­nym sto­liku.

– Dzi­siaj kapi­tan Lomand urzą­dza u sie­bie w domu grilla z oka­zji moich uro­dzin. Mówi­łeś, że może przyj­dziesz.

Jasne; to o to go pro­siła. Nic dziw­nego, że zapo­mniał.

– Nic mnie nie łączy z tymi ludźmi, prze­cież wiesz.

Wstał, pod­szedł do toa­letki i otwo­rzył górną szu­fladę.

– Ja jestem tymi ludźmi – przy­po­mniała mu i znowu wkro­czyli na teren naje­żony nie­bez­pie­czeń­stwami. – To przy­ję­cie na moją cześć. Cho­ciaż raz mógł­byś przyjść.

Obej­rzał się na nią.

– Jutro wybie­rzemy się na kola­cję. Co ty na to? We czworo. Pój­dziemy do two­jej ulu­bio­nej wło­skiej restau­ra­cji.

Wes­tchnęła. Michael widział, że kom­bi­nuje, jak odbić piłeczkę ponad siatką tego tyle razy prze­ra­bia­nego tematu. Zale­żało jej, aby stał się czę­ścią jej woj­sko­wej rodziny. Zawsze tego chciała, lecz on nie potra­fił się prze­móc, bo nie akcep­to­wał tego skost­nia­łego świata, gdzie obo­wią­zy­wała zasada: jeden za wszyst­kich, wszy­scy za jed­nego.

– Trudno – ustą­piła w końcu. – Dzięki za zega­rek. Jest śliczny.

– Nie ma za co.

Patrzyli na sie­bie. Cisza gorzka jak zapach kawy gęst­niała w powie­trzu. Miał świa­do­mość, że pewne rze­czy powinny zostać dopo­wie­dziane, że pewne słowa nie powinny zale­gać zbyt długo powstrzy­my­wane, jed­nak kiedy one padną, gdy wyjawi, co naprawdę czuje, nie będzie odwrotu.

Po połu­dniu Tami z żaro­od­por­nym naczy­niem nakry­tym folią sta­nęła w kuchni Jolene.

– I co? – zapy­tała, domy­ka­jąc drzwi nogą.

Jolene obej­rzała się na dzienny pokój, żeby spraw­dzić, czy przy­pad­kiem nie ma tam dzieci.

– Był skru­szony – powie­działa. – Dał mi róże i piękny zega­rek.

– To jemu przy­dałby się zega­rek – pal­nęła Tami. Widząc minę przy­ja­ciółki, wzru­szyła ramio­nami. – Ja tylko tak…

– No. – Jolene poki­wała głową. – Pro­si­łam go, żeby przy­szedł na grilla. Nie chce.

– Szkoda.

Jolene zmu­siła się do uśmie­chu. Trudno uwol­nić się od porów­nań jej życia z życiem Tami. Carl był cywi­lem, ale bar­dzo ją wspie­rał. Przy­cho­dził na wszyst­kie uro­czy­sto­ści i czę­sto mówił, jaki jest z niej dumny. Zdję­cia żony w mun­du­rze wisiały w domu razem ze szkol­nymi foto­gra­fiami Setha i zdję­ciami z róż­nych rodzin­nych oka­zji. Wszyst­kie zdję­cia Jolene w mun­du­rze leżały poupy­chane po szu­fla­dach.

Odwró­ciła się, żeby nie widzieć roz­cza­ro­wa­nia w oczach przy­ja­ciółki, i pode­szła do scho­dów.

– Dziew­czynki! – zawo­łała. – Schodź­cie! Czas jechać.

Lulu z uśmie­chem na buzi, wystro­jona w różową sukienkę disne­jow­skiej księż­niczki, z dia­de­mem na gło­wie, zeszła po scho­dach, cią­gnąc za sobą swój kocyk. Betsy, spla­ta­jąc ramiona na piersi, sta­nęła na ich szczy­cie.

– Pro­ooszę, pozwól mi zostać w domu – ode­zwała się bła­gal­nie.

– Tik-tak, tik-tak.

– Tata nie musi tam jechać.

– Tata jest zajęty – przy­po­mniała jej matka. – A ty nie.

Betsy tup­nęła i odwró­ciła się gwał­tow­nie.

– Jasne – mruk­nęła i nabur­mu­szona ruszyła do swo­jego pokoju.

– Pamię­tam, jak bar­dzo chcia­łam mieć córkę – ode­zwała się Tami, sta­jąc obok Jolene. – Ostat­nio nie jestem pewna.

– Cokol­wiek powiem czy zro­bię, wszystko nie tak. Uwierz mi, ona codzien­nie łamie mi kawa­łek serca. Przy­sięga, że uciek­nie ze szkoły, jeżeli poja­wię się na dniu karier. Jak widać, matka w woj­sku to pra­wie taka sama żenada jak matka w wię­zie­niu.

Tami objęła ją ramie­niem.

– Cie­bie wycho­wały wilki, nie wiesz więc, że to cał­kiem nor­malne. Moja mama przy­się­gała, że chciała mnie oddać Cyga­nom, kiedy mia­łam dwa­na­ście lat. Nie zna­la­zła chęt­nych.

– Seth będzie na impre­zie?

– Oczy­wi­ście. To chło­piec. Oni są jak szcze­nięta, a dziew­czynki jak koty. Chce mi spra­wić przy­jem­ność i bie­rze ze sobą gierki kom­pu­te­rowe. W naszym domu na razie nie roz­gry­wają się dra­maty. Cho­ciaż przy­znam, że bra­kuje mu Betsy.

Jolene pod­nio­sła oczy na podest.

– Mam nadzieję, że będzie dla niego mil­sza.

Tami poki­wała głową.

– Mój syn nie jest na fali. To mózgo­wiec, któ­rego raj­cuje odpo­wia­da­nie na pyta­nia z bio­lo­gii. Betsy chce się trzy­mać z popu­lar­nymi dziew­czę­tami. Ja to rozu­miem. Naprawdę. Poka­zy­wa­nie się z Sethem jest towa­rzy­skim samo­bój­stwem, a to, że kie­dyś byli przy­ja­ciółmi, wcale jej nie pomaga. Nie­stety, on tego nie rozu­mie. Nie może się nadzi­wić, że ona nie ma już ochoty jeź­dzić na desko­rolce ani łapać kra­bów. W jego pokoju na­dal wisi pla­kat, który zro­biła mu na uro­dziny.

Jolene nie bar­dzo wie­działa, co na to powie­dzieć. Zanim cokol­wiek przy­szło jej do głowy, Lulu zesko­czyła z ostat­niego stop­nia i puściła się do niej bie­giem. Zła­pała ją, posa­dziła sobie na bio­drze i zanio­sła do tere­nówki. Kiedy zapięła ją w fote­liku, wró­ciła do domu.

– Betsy, cze­kamy!

Dziew­czynka zeszła ciężko po scho­dach z nadętą miną i słu­chaw­kami iPoda w uszach. Prze­kaz był jasny: jadę, bo mnie zmu­si­łaś. Jolene, przy­my­ka­jąc oko na ten bunt, ruszyła za córką do SUV-a.

– Gdzie Seth?! – ryk­nęła, otwie­ra­jąc drzwi samo­chodu.

Jolene sia­dła za kie­row­nicą.

– Seth z ojcem spo­tkają się z nami na miej­scu. Rano poje­chali na ryby. Bądź dla niego miła.

Betsy już nie słu­chała. Zapięła pas i mani­pu­lo­wała przy iPo­dzie.

– Jaka płytka? – Jolene zwró­ciła się do Tami.

– Dzi­siaj kró­lowa. Na twoją cześć.

– Czyli Madonna. – Wsu­nęła CD do odtwa­rza­cza i ruszyła przy zna­jo­mych dźwię­kach Mate­rial Girl.

Przy­ja­ciółki roz­ma­wiały i nuciły na zmianę. Lulu nie zamy­kała się buzia. Betsy mil­czała jak zaklęta.

Po chwili zaje­chały do Gig Har­bor, na teren jed­nostki Raven­wood. Gwar­dzi­ści zje­chali się tu z całej tej czę­ści stanu – nie­któ­rym droga zajęła nawet kilka godzin.

Kapi­tan miesz­kał na osie­dlu iden­tycz­nych, oko­lo­nych werandą dom­ków w kolo­rze nie­bie­skich zdo­bień na por­ce­la­nie Wedgwood. Dzie­ciaki, hała­su­jąc, bie­gały po tere­nie. Dom i jego oto­cze­nie sta­no­wiły odzwier­cie­dle­nie rodziny i czło­wieka, który tu miesz­kał. Traw­nik był zadbany, a rośliny sta­ran­nie poprzy­ci­nane. Pięć­dzie­się­cio­letni kapi­tan Ben­ja­min Lomand nale­żał do naj­sym­pa­tycz­niej­szych ludzi, jakich Jolene znała.

Więk­szość załóg śmi­głow­ców wraz z rodzi­nami już zdą­żyła przy­je­chać; świad­czył o tym wie­lo­ko­lo­rowy wąż samo­cho­dów zapar­ko­wa­nych na koń­czą­cej się ślepo alejce. Co prawda Jolene z tego miej­sca nie widziała podwórka za domem, lecz domy­ślała się, że jej współ­to­wa­rzy­sze z Gwar­dii zgro­ma­dzili się wokół grilla z butel­kami domo­wego piwa i pusz­kami coli, nato­miast ich żony i mężo­wie roz­ma­wiali zbici w gro­madki, przy oka­zji mając oko na dzieci. I była pewna, że wszy­scy są w dobrym humo­rze.

Zapar­ko­wała tere­nówkę na skraju pod­jazdu. Carl z Sethem stali przed gara­żem. Macha­jąc do niej, szybko zbli­żyli się do samo­chodu. Carl, w wor­ko­wa­tych dżin­sach, koszulce z logo Seahawks i bejs­bo­lówce nasu­nię­tej na czoło, żeby ukryć prze­rze­dzone włosy, wyglą­dał jak jeden z tych, obec­nie już nieco otyły, dobrze zbu­do­wa­nych męż­czyzn, któ­rzy w szkole byli gwiaz­dami dru­żyny fut­bo­lo­wej, a teraz pra­co­wali przy taśmie w Boeingu. Ide­al­nie paso­wał do tego wize­runku, z tą tylko róż­nicą, że posia­dał wła­sny warsz­tat samo­cho­dowy.

Seth ani tro­chę nie przy­po­mi­nał ojca. Był chu­dym dwu­na­sto­lat­kiem o kan­cia­stych ruchach, z cerą pozna­czoną trą­dzi­kiem, oczami, które spra­wiały wra­że­nie nieco za dużych w sto­sunku do pocią­głej twa­rzy, i kru­czo­czar­nymi wło­sami się­ga­ją­cymi nie­mal do połowy ple­ców. Dzi­siaj przy­szedł ubrany w dopa­so­wane lewisy (wszy­scy wie­dzieli, że na fali są bojówki) i w przy­duży T-shirt z wize­run­kiem zespołu Nine Inch Nails.

Tami wysia­dła z samo­chodu, zabie­ra­jąc ze sobą owi­nięte folią żaro­od­porne naczy­nie.

– Oto i miłość mojego życia – przy­wi­tał ją Carl, otwie­ra­jąc przed nią ramiona. Śmie­jąc się, podała mu szkło. Na pewno przy­go­to­wała swoją słynną sied­mio­war­stwową zapie­kankę.

– Spóź­nione, ale naj­szczer­sze – Carl zwró­cił się do Jolene, kiedy wysia­dła z samo­chodu.

– Dzięki. – Otwo­rzyła tylne drzwi i odpięła pas Lulu. Zupeł­nie jakby uwol­niła kra­kena. Mała zesko­czyła na zie­mię i popi­sku­jąc rado­śnie, ruszyła na poszu­ki­wa­nie towa­rzy­szy zabawy.

Betsy z ocią­ga­niem wyło­niła się z auta, na­dal ze słu­chaw­kami w uszach. Na widok stroju Setha otwo­rzyła sze­roko oczy i zacięła usta. Jolene widziała, że się boi, iż ktoś może zoba­czyć, jak roz­ma­wia z przy­ja­cie­lem z dzie­cin­nych lat. Pchnęła lekko córkę w stronę chło­paka, a ona zato­czyła się i zapewne wpa­dłaby na niego, gdyby w porę nie wycią­gnął ramion.

– Rany… – To krót­kie słowo roz­pa­dło się w jego ustach na dwie tona­cje.

– Oby nikt tego nie widział – wark­nęła, odska­ku­jąc jak opa­rzona i czym prę­dzej się odda­la­jąc.

Seth odpro­wa­dził ją wzro­kiem i wzru­szyw­szy ramio­nami, skie­ro­wał się na traw­nik. Usiadł po turecku i zajął się kie­szon­kową grą.

Jolene odno­to­wała w pamięci, żeby poroz­ma­wiać z Betsy o jej zacho­wa­niu w sto­sunku do Setha. Naprawdę nie potra­fiła pojąć, jak może go tak trak­to­wać.

Z zafo­lio­waną szklaną miską sałatki cole­slaw ruszyła za Tami i Car­lem na podwórko. Gdy skrę­cili za naroż­nik domu, miała całe towa­rzy­stwo jak na dłoni – swo­ich przy­ja­ciół z załóg śmi­głow­ców.

Czę­sto się spo­ty­kali, bo ta grupa od lat odby­wała razem ćwi­cze­nia. W „cywil­nym” świe­cie nale­żeli do róż­nych śro­do­wisk: byli wśród nich den­ty­ści, drwale i mecha­nicy. Ale na jeden week­end w mie­siącu i na dwa tygo­dnie w lecie sta­wali się żoł­nie­rzami. Ćwi­czyli ramię w ramię, z dumą słu­żąc ojczyź­nie. I cho­ciaż Michael przy słu­cha­niu jej opo­wie­ści prze­wra­cał oczami, Jolene uwiel­biała tych ludzi. Byli podobni do niej; wstą­pili do Gwar­dii, bo wie­rzyli w służbę kra­jowi, w patrio­tyzm, w koniecz­ność obrony Ame­ryki. Oni wie­rzyli. Nie było wśród nich ani jed­nej osoby, która nie odda­łaby życia za Jolene. Tak samo zresztą jak ona za nich.

Na jej widok wszy­scy chó­rem odśpie­wali Happy Bir­th­day.

Śmiała się, czu­jąc przy­pływ ogrom­nej, szcze­rej rado­ści. Tylko jedno tro­chę psuło tę radość; żal, że nie ma Micha­ela. Mogłaby się teraz odwró­cić do niego i szep­nąć mu, jak wiele ta przy­jaźń dla niej zna­czy. Jak ważna jest dla niej ta chwila. Bóg świad­kiem, że rodzice ni­gdy nie pamię­tali o jej uro­dzi­nach.

Po odśpie­wa­niu pio­senki jubi­latka obe­szła krąg, dzię­ku­jąc wszyst­kim po kolei i z każ­dym zamie­nia­jąc parę słów. Kiedy wresz­cie posta­wiła miskę z cole­sla­wem na stole, który już się ugi­nał pod cię­ża­rem sała­tek, zapie­ka­nek, dese­rów oraz naj­róż­niej­szych sosów i przy­praw, Owen „Smitty” Smith podał jej szklankę z lemo­niadą. Był z ich grona naj­młod­szy – pie­go­waty dwu­dzie­sto­letni dzie­ciak, który zacią­gnął się do Gwar­dii, żeby opła­cić stu­dia.

– Dzięki, Smitty.

Uśmiech­nął się, bły­ska­jąc meta­lo­wym apa­ra­tem na zębach.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, sze­fowo – powie­dział. – Pani ma tyle samo lat co moja mama.

– Piękne dzięki. – Zaśmiała się, a on zmył się szybko, żeby dołą­czyć do swo­jej nowej dziew­czyny.

– Cho­rąży Zarka­des – ode­zwał się Jamie Hix, wśli­zgu­jąc się za stół obok niej i prze­chy­la­jąc w toa­ście butelkę z coroną. Był strzel­cem pokła­do­wym w jej zało­dze. Świeżo roz­wie­dziony dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­la­tek wal­czył z Giną, byłą żoną, o wspólne prawo do opieki nad ośmio­let­nim synem. Ich roz­wód miał bar­dzo burz­liwy prze­bieg. – Czter­dzie­ści jeden lat, co?

Się­gnęła po surową mar­chewkę z tacy i nagar­nęła nią ranch dres­sing.

– Sama nie mogę w to uwie­rzyć.

– Szkoda, że Michael nie zdo­łał przyjść.

Nie zasko­czył jej tym stwier­dze­niem. Wie­działa, że więk­szość obec­nych tu przy­ja­ciół nie­jed­no­krot­nie się zasta­na­wiała, dla­czego Michael tak rzadko poka­zuje się na ich spo­tka­niach. Sta­rali się ją chro­nić. Nie­wiele mieli przed sobą sekre­tów, bo zbyt długo razem ćwi­czyli.

– Dużo pra­cuje i ma bar­dzo odpo­wie­dzialną pracę.

– Taak. Gina też rzadko się poka­zy­wała.

To porów­na­nie, cho­ciaż w miarę deli­katne, nieco ją ubo­dło. Już miała mu to powie­dzieć, lecz współ­czu­jący wyraz oczu Jamiego spra­wił, że nagle poczuła się samotna. Bąk­nęła coś, nie bar­dzo wie­dząc co, wstała od stołu, omi­nęła grilla, przy któ­rym wszy­scy zda­wali się świet­nie bawić, i skie­ro­wała się do róża­nego ogrodu kapi­tana. Przy­glą­dała się cia­sno zwi­nię­tym, inten­syw­nie różo­wym pąkom. Różowe. Ona lubiła czer­wone róże. Kie­dyś Michael o tym pamię­tał.

– Wszystko w porządku? – spy­tała Tami, sta­jąc przy niej i żar­to­bli­wie sztur­cha­jąc ją bio­drem.

– Jasne – odpo­wie­działa szybko.

– Jestem z tobą – powie­działa cicho przy­ja­ciółka, jakby odga­du­jąc jej myśli. – Wszy­scy jeste­śmy.

– Wiem.

Powio­dła spoj­rze­niem po twa­rzach ludzi, któ­rzy tak wiele dla niej zna­czyli. Wszy­scy w odpo­wie­dzi machali do niej albo się uśmie­chali. Kochali ją, trosz­czyli się o nią; ci ludzie byli dla niej rodziną tak samo jak Michael i dziew­czynki. Powio­dło jej się w życiu.

Nic nie szko­dzi, że nie ma Micha­ela; nie są nie­roz­łącz­nymi bliź­nię­tami, tylko mał­żeń­stwem. Nie muszą wszyst­kiego dzie­lić.

3

Gdy w środę rano Jolene wra­cała z prze­bieżki, natknęła się na weran­dzie na Betsy. Córka cze­kała na nią w szla­froku narzu­co­nym na przy­cia­sną piżamę i w różo­wych kozacz­kach eski­mo­skach. Minę miała skrzy­wioną – dość typowy obra­zek w ostat­nich cza­sach.

Jolene prze­bie­gła przez pod­jazd, sapiąc i wydmu­chu­jąc kłęby pary.

– Co się stało?

– Dziś jest środa – przy­po­mniała Betsy takim samym tonem, jakim wyszep­tuje się infor­ma­cję: masz raka.

Aha. O to cho­dzi.

– Sio! – Jolene zago­niła córkę do cie­płego domu.

– Mamo, nie możesz się poka­zać. Powiem, że jesteś chora.

– Nie opusz­czę dnia karier – stwier­dziła sta­now­czo Jolene, nasta­wia­jąc kawę.

– Wspa­niale. Zruj­nu­jesz mi życie! – wytknęła jej piskli­wie Betsy. Ucie­kła na górę, z hukiem zamy­ka­jąc drzwi swo­jego pokoju.

– O nie, tak być nie może – mruk­nęła Jolene, podą­ża­jąc za córką na pię­tro. Ener­gicz­nie zapu­kała do drzwi.

– Odejdź!

Zapu­kała jesz­cze raz.

– Dobra. Wchodź. I tak wej­dziesz. Nie ma pry­wat­no­ści w tym głu­pim domu.

Jolene prze­łknęła to sym­pa­tyczne zapro­sze­nie i naci­snęła klamkę.

Pokój Betsy sta­no­wił odbi­cie gustu zarówno dwu­na­sto­latki, która obec­nie go zaj­mo­wała, jak i tam­tego urwisa sprzed zale­d­wie paru mie­sięcy. Ściany na­dal były w bla­do­żół­tym kolo­rze, wybra­nym przez Jolene pra­wie dzie­sięć lat temu. Dawno wywę­dro­wało stąd dzie­cinne łóżko, toa­letka i opra­wione w ramki ryciny z Kubu­sia Puchatka. Teraz stało tu duże łoże z kolu­mien­kami nakryte kapą z denimu i zabyt­kowa, żółta komódka z nie­bie­skimi gał­kami, a ryciny zastą­piły pla­katy z kudła­tymi chło­pa­kami z ulu­bio­nych boys­ban­dów mało­lat. Wszę­dzie widoczne były ślady wojny pomię­dzy dzie­ciń­stwem a okre­sem dora­sta­nia. Na noc­nym sto­liku obok słoja z kamy­kami z plaży i aga­tami oraz ulu­bio­nej nie­gdyś siatki do łapa­nia owa­dów – pre­zentu od Setha na ósme uro­dziny – walały się przy­bory do maki­jażu (wyma­lo­wana mogła cho­dzić wyłącz­nie po domu). Ubra­nia, które przy­mie­rzała, pomie­szane z rze­czami zdję­tymi wczo­raj po szkole, walały się na pod­ło­dze.

Nabur­mu­szona Betsy sie­działa na łóżku z kola­nami pod­cią­gnię­tymi pod brodę.

Jolene przy­sia­dła na brzegu łóżka. Serce rwało się do córki, którą tak odmie­niła szkoła śred­nia. Ten kie­dyś zadziorny i ufny łobu­ziak pogu­bił się w morzu aro­ganc­kich dziew­czyn i trud­nych towa­rzy­skich wybo­rów. Ostat­nio brak pew­no­ści sie­bie spra­wił, że nic nie przy­cho­dziło jej łatwo, a każda decy­zja musiała zyskać apro­batę rówie­śni­czek. Liczyła się wyłącz­nie akcep­ta­cja grupy i chyba nie było z tym naj­le­piej.

– Dla­czego nie chcesz, żebym przy­szła na dzień karier?

– Bo mi wstyd. Już ci mówi­łam. Nikt, kto jest na topie, nie ma mamy żoł­nie­rza.

Jolene sta­rała się nie ode­brać tego oso­bi­ście i pra­wie jej się udało. Poczuła jedy­nie lekki żal, podobny do ukłu­cia igłą.

– Ty nie wiesz, co to wstyd – powie­działa cicho, przy­po­mi­na­jąc sobie wła­sną matkę, która pijana wto­czyła się na wywia­dówkę. „Tco ona naaro­biła?” – wybeł­ko­tała.

– Sierra będzie się ze mnie nabi­jać.

– W takim razie kiep­ska z niej kole­żanka, prawda? Bets, dla­czego mi o niczym nie mówisz? Prze­cież ty, Sierra i Zoe trzy­ma­ły­ście się razem.

– Bo ty mi wszyst­kiego zabra­niasz. One mogą się malo­wać do szkoły i cho­dzić do gale­rii, kiedy chcą, a nie tylko w week­endy.

Znowu te same pre­ten­sje.

– Jesteś za młoda na maki­jaż. Umó­wi­ły­śmy się, że kiedy skoń­czysz trzy­na­ście lat, będziesz mogła się deli­kat­nie malo­wać i prze­kłuć uszy. Prze­cież pamię­tasz.

– To ty się umó­wi­łaś – wypo­mniała jej Betsy z gory­czą.

– Jeśli nie lubią cię dla­tego, że nie tuszu­jesz rzęs…

– Ty nic nie rozu­miesz.

– Bets – zaczęła Jolene naj­ser­decz­niej, jak potra­fiła. – Co się stało?

Czu­łość zro­biła swoje. Betsy zalała się łzami. Jolene przy­gar­nęła córkę do sie­bie i trzy­mała w ramio­nach, pozwa­la­jąc jej się wypła­kać. Trwało to całe wieki. Betsy szlo­chała, jakby pękło jej serce, jakby umarł ktoś, kogo kochała. Jolene tuliła ją do sie­bie, gła­dząc po krę­co­nych wło­sach.

– W zeszłym tygo­dniu Si-Si-erra przy­nio­sła papie­rosy do szkoły – wychli­pała. – Kie-kiedy powie­dzia­łam, że to zabro­nione, nazwa-nazwała mnie ofiarą losu i nama­wiała, żebym zapa­liła.

Jolene na wszelki wypa­dek nabrała powie­trza.

– I zapa­li­łaś?

– Nie, ale one teraz się do mnie nie odzy­wają. Wyzy­wają mnie od lizu­sów.

Jolene żało­wała, że nie może trzy­mać córki w ramio­nach, dopóki nie miną zagro­że­nia, dopóki nie doro­śnie na tyle, aby swo­bod­nie i bez zaha­mo­wań radzić sobie z takimi sytu­acjami. Pra­gnęła ją pocie­szyć, dora­dzić coś po mat­czy­nemu, lecz nic nie przy­cho­dziło jej do głowy. Dopóki nie zna­la­zła się w woj­sku, gdzie obo­wią­zy­wały pro­ste i jasne zasady, ni­gdzie nie paso­wała. Dzie­ciaki ze szkoły widziały, że jest inna – może z powodu sta­rych ubrań, a może dla­tego, że nie cho­dziła na imprezy ani nie zapra­szała nikogo do domu. Kto wie? W pew­nym sen­sie dzieci są jak Ryce­rze Jedi – wyczu­wają naj­mniej­sze zawi­ro­wa­nia Mocy. Ale ona już jako dziecko zna­la­zła wyj­ście – nauczyła się kon­tro­lo­wać i głę­boko cho­wać swoje uczu­cia.

Dla­tego nie­wiele wie­działa o tak despe­rac­kim pra­gnie­niu dopa­so­wa­nia się do grupy. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach zapewne zro­bi­łaby Betsy wykład o sile cha­rak­teru i wie­rze we wła­sne moż­li­wo­ści, może nawet pod­su­nę­łaby pomysł, jak się może ode­grać na kole­żan­kach. Ale wia­do­mość o papie­ro­sach w szkole obu­dziła jej nie­po­kój. Jeżeli kole­żanki Betsy, byłe kole­żanki, popa­lają, musi sta­now­czo zare­ago­wać.

– Zadzwo­nię do mamy Sierry i…

– BOŻE, nie! Obie­caj, że tego nie zro­bisz. Bo ina­czej już ni­gdy nic ci nie powiem. – Prze­ra­ziła się nie na żarty. – Mamo, obie­caj. Pro­szę…

– Dobrze. – Jolene ustą­piła. – Na razie nic nie będę robić. Ale, skar­bie, pamię­taj, że jeżeli Sierra i Zoe palą w szkole, nie musisz ich naśla­do­wać. Może poszu­ka­ła­byś sobie nowych przy­ja­ciół. Na przy­kład te dziew­częta z dru­żyny lek­ko­atle­tycz­nej. Wydają się sym­pa­tyczne.

– Tobie wszy­scy wydają się sym­pa­tyczni.

– A Seth?

Betsy prze­wró­ciła oczami.

– To lamus. Wczo­raj przy­niósł do szkoły gitarę i grał na niej na dłu­giej prze­rwie. Ale siara.

– Kie­dyś lubi­łaś słu­chać, jak gra.

– I co z tego? A teraz nie lubię. Wszy­scy sobie z niego kpią.

Jolene widziała, że córka jest zała­mana.

– Oj Betsy! – Wes­tchnęła. – Jak możesz tak trak­to­wać Setha? Sama wiesz, jak ci przy­kro, kiedy Sierra i Zoe są dla cie­bie nie­do­bre.

– Jeżeli będę się z nim kole­go­wać, wszy­scy się ode mnie odwrócą.

– Bets, nie możesz być takim lemin­giem.

– Co?! Chcesz powie­dzieć, że jestem gry­zo­niem?

– Tak chcia­ła­bym ci pomóc. – Wes­tchnęła. – Nie­stety, musisz sama sobie radzić. Bar­dziej się sta­rać. Jeżeli ty będziesz dobra dla ludzi, oni odpłacą tym samym.

– Chcesz mi pomóc? Odpuść dzień karier.

I tak wró­ciły do początku roz­mowy.

– Nie mogę. Dobrze wiesz. Zobo­wią­za­łam się. Kiedy się coś przy­rzeka, trzeba dotrzy­mać słowa. Na tym polega hono­rowe postę­po­wa­nie. A honor i miłość są w życiu naj­waż­niej­sze.

– No, jasne.

– W przy­szłym roku się nie zgło­szę. Co ty na to?

Betsy popa­trzyła na nią badaw­czo.

– Słowo?

– Słowo.

Naresz­cie na jej twa­rzy poja­wił się cień uśmie­chu. Jolene wolała nie myśleć, że wywo­łała go obiet­nicą rezy­gna­cji z uczest­ni­cze­nia w życiu córki.

Tak jak myślała, dzień karier oka­zał się kata­strofą. Betsy prze­ży­wała męki. Jolene sta­rała się zacho­wy­wać bar­dzo powścią­gli­wie i uważ­nie kon­tro­lo­wała głos, opo­wia­da­jąc, jak w wieku osiem­na­stu lat, ucząc się w szkole śred­niej, robiła jed­no­cze­śnie kurs pilo­tażu. Ucznio­wie z otwar­tymi ustami słu­chali opo­wie­ści o akcjach, w któ­rych uczest­ni­czyła, cho­ciażby takich, jak pod­ję­cie tury­stów z góry Mount Rainer pod­czas zej­ścia lawiny w zeszłym roku. Zada­wali pyta­nia o gogle nok­to­wi­zyjne, broń i ćwi­cze­nia woj­skowe. Jolene sta­rała się umniej­szać swoją rolę i nie mówiła nic o satys­fak­cji i dumie, jaką czer­pała z pilo­to­wa­nia blac­khawka. Nie umknęło jej jed­nak, że córka coraz niżej wsu­wała się pod ławkę, jakby chciała znik­nąć, a po pre­lek­cji pierw­sza zna­la­zła się przy drzwiach. Sierra z Zoe z iro­nicz­nymi uśmie­chami poka­zy­wały ją pal­cami z dru­giego końca sali gim­na­stycz­nej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki