Kobiety - Kristin Hannah - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Kobiety ebook i audiobook

Kristin Hannah

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

197 osób interesuje się tą książką

Opis

Intymny portret dorastania w niebezpiecznych czasach i epicka opowieść o narodzie podzielonym przez wojnę.

Powieść opowiada o życiu wychowanej w tradycyjnym domu studentki, przyszłej pielęgniarki, Frances ,,Frankie” McGrath. Gdy wybucha wojna w Wietnamie, Frankie podejmuje decyzję o pracy wolontariuszki. Rzeczywistość wojny zmienia jej perspektywę widzenia świata. Jest przytłoczona chaosem i zniszczeniami. Każdy dzień to gra życia i śmierci, nadziei i zdrady. Przyjaźnie są głębokie, ale można je stracić w jednej chwili. Książka pokazuje podziały, jakie wojna w Wietnamie wywołała w amerykańskim społeczeństwie oraz traktowanie kobiet, które narażają się na niebezpieczeństwo, aby pomóc innym, a po wojnie nikt o nich nie pamięta. „Kobiety” to emocjonalna, bogato narysowana historia z zapadającą w pamięć bohaterką, której idealizm i odwaga zdefiniują epokę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 555

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 8 min

Lektor: Anna Dereszowska
Oceny
4,8 (494 oceny)
405
82
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Grynsztajn

Całkiem niezła

Na litosc ,niech lektorka Dereszowska przestanie plakac i jeczec z rozpaczy Powinna czutac,a nie grac.Popsula mi cala przyjemnosc sluchania super ksiazki
150
ezaczek

Dobrze spędzony czas

książka świetna, ale jako audiobook porażka, smarki Deteszowskiej to nie aktorstwo to żenada ,
40
Pchelkaw

Dobrze spędzony czas

Książka ciekawa, ale Dereszowska jako lektor...dramat!!!!!!!
40
boskapawlowska

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra i poruszająca książka, warta zastosowania się nad rolą kobiety podczas wojny
20
KaroGuzik

Nie oderwiesz się od lektury

genialna!!!
10

Popularność




Część I

Ta wojna… tak bar­dzo pogłę­biła lukę poko­le­niową, że grozi to roz­dar­ciem kraju.

Frank Church

Rozdział 1

1

CORO­NADO ISLAND, KALI­FOR­NIA MAJ 1966

Oto­czona murem posia­dłość McGra­thów była swo­istym świa­tem samym w sobie, chro­nio­nym i pry­wat­nym. W ten wcze­sny wie­czór podzie­lone szpro­sami okna rezy­den­cji w stylu Tudo­rów błysz­czały jak klej­noty pośród buj­nej, wypiesz­czo­nej zie­leni. Nad gło­wami zebra­nych koły­sały się wachla­rze pal­mo­wych liści, świeczki uno­siły się na tafli basenu, zło­ciły się lam­piony zawie­szone na gałę­ziach wiecz­nie zie­lo­nego dębu. Kel­ne­rzy w czar­nych stro­jach krą­żyli mię­dzy ele­gancko ubra­nymi gośćmi z kie­lisz­kami szam­pana na srebr­nych tacach, a w naroż­niku dys­kret­nie przy­gry­wało jaz­zowe trio.

Dwu­dzie­sto­let­nia Fran­ces Grace McGrath wie­działa, czego ocze­kuje się od niej tego wie­czoru. Miała sta­no­wić uoso­bie­nie dobrze wycho­wa­nej mło­dej damy, uśmiech­nię­tej i pogod­nej. Wszel­kie nie­po­żą­dane emo­cje należy kon­tro­lo­wać, ukry­wać i prze­ży­wać w cicho­ści. Zasady wpa­jane Fran­kie w domu, w kościele i w St. Ber­na­dette’s Aca­demy for Girls zaszcze­piły w niej i ugrun­to­wały rygo­ry­styczne podej­ście do reguł dobrego zacho­wa­nia. Nie­po­koje prze­ta­cza­jące się obec­nie przez cały kraj, gniewne pro­te­sty na uli­cach miast i na uni­wer­sy­tec­kich kam­pu­sach sta­no­wiły dla niej obcą i odle­głą rze­czy­wi­stość, rów­nie nie­po­jętą jak kon­flikt w dale­kim Wiet­na­mie.

Ukry­wa­jąc nie­po­kój pod przy­kle­jo­nym uśmie­chem, prze­cha­dzała się mię­dzy gośćmi, sącząc zimną coca colę. Przy­sta­wała od czasu do czasu, żeby wymie­nić uprzej­mo­ści ze zna­jo­mymi rodzi­ców. Bez prze­rwy wodziła wzro­kiem po tłu­mie zebra­nych z nadzieją, że zoba­czy brata, który spóź­niał się na wła­sne przy­ję­cie.

Fran­kie ide­ali­zo­wała Fin­leya. Ona i star­szy o nie­całe dwa lata brat byli nie­roz­łączni; dwójka czar­no­wło­sych, nie­bie­sko­okich dzie­cia­ków, która spę­dzała dłu­gie kali­for­nij­skie lata bez nad­zoru doro­słych, jeź­dziła na rowe­rach z jed­nego końca sen­nej Coro­nado Island na drugi, rzadko wra­ca­jąc do domu przed zapad­nię­ciem zmroku.

A teraz on wybie­rał się tam, gdzie ona nie mogła mu towa­rzy­szyć.

Ryk sil­nika zakłó­cił spo­kojną atmos­ferę przy­ję­cia, jeden po dru­gim gło­śno zatrą­biły klak­sony.

Fran­kie widziała, jak matka się wzdry­gnęła, sły­sząc ten hałas. Bette McGrath nie­na­wi­dziła wszyst­kiego, co osten­ta­cyjne czy wul­garne i z pew­no­ścią w jej mnie­ma­niu trą­bie­nie klak­so­nem nie było odpo­wied­nim spo­so­bem na ogło­sze­nie przy­by­cia.

Chwilę póź­niej Fin­ley z zaru­mie­nioną twa­rzą i kosmy­kiem krę­co­nych czar­nych wło­sów opa­da­ją­cym na czoło wma­sze­ro­wał przez bramę na tyłach ogrodu. Jego naj­lep­szy przy­ja­ciel, Rye Walsh, wisiał na nim, obej­mu­jąc go ramie­niem za szyję. Obaj szli roz­huś­ta­nym kro­kiem i z pijac­kim śmie­chem pod­trzy­my­wali się wza­jem­nie, a za nimi cią­gnęła reszta weso­łego towa­rzy­stwa.

Mama, w czar­nej kok­taj­lo­wej sukni, z wło­sami upię­tymi w wysoki kok, zbli­żyła się do grupy roze­śmia­nych męż­czyzn i kobiet. Szyję mamy zdo­biły perły, które dostała w spadku po babce – sub­telne przy­po­mnie­nie, że Bette McGrath, z domu Bette Ale­xan­der, pocho­dziła z tych Ale­xan­drów z New­port Beach.

– Chłopcy – ode­zwała się sta­ran­nie modu­lo­wa­nym gło­sem. – Jak miło, że wresz­cie jeste­ście.

Fin­ley ode­rwał się od Rye’a i usi­ło­wał sta­nąć pro­sto.

Tata dał znak zespo­łowi i muzyka uci­chła. Teraz, w ten póź­no­wio­senny wie­czór, ciszę wypeł­niły odgłosy Coro­nado Island – głu­chy pomruk oce­anu, szept pal­mo­wych liści nad gło­wami, szcze­ka­nie psa na ulicy czy może na plaży. Tata, w szy­tym na miarę czar­nym gar­ni­tu­rze, śnież­no­bia­łej koszuli i czar­nym kra­wa­cie, ener­gicz­nym kro­kiem wysu­nął się do przodu. W jed­nej dłoni trzy­mał papie­rosa, w dru­giej kie­li­szek z man­hat­ta­nem. Z krótko ostrzy­żo­nymi wło­sami i kwa­dra­tową szczęką wyglą­dał tro­chę jak były bok­ser, który po odnie­sio­nych suk­ce­sach nauczył się ele­gancko ubie­rać, co wcale nie odbie­gało daleko od prawdy. Nawet w tym dorod­nym, dobrze ubra­nym tłu­mie on i mama wyraź­nie się wyróż­niali, ota­czała ich aura suk­cesu. Ona nale­żała do klasy wyż­szej i zawsze znaj­do­wała się na szczy­cie dra­biny spo­łecz­nej, on wspiął się po szcze­blach kariery i pew­nie sta­nął obok niej.

– Przy­ja­ciele, rodzino i świeżo upie­czeni absol­wenci aka­de­mii! – zaczął tata tubal­nym gło­sem.

Kiedy Fran­kie była mała, tata miał jesz­cze śla­dowy irlandzki akcent, któ­rego z wiel­kim wysił­kiem się pozbył. Czę­sto wra­cał do swo­jej imi­granc­kiej mito­lo­gii, histo­rii samo­re­ali­za­cji i cięż­kiej pracy. Rzadko wspo­mi­nał o szczę­śli­wym zrzą­dze­niu losu i moż­li­wo­ściach, jakie otwo­rzył przed nim oże­nek z córką szefa, ale o tym wszy­scy wie­dzieli. Tak samo jak wie­dzieli, że po śmierci rodzi­ców mamy tata wię­cej niż potroił mają­tek, z zapa­łem roz­wi­ja­jąc budowę nie­ru­cho­mo­ści w Kali­for­nii.

Teraz objął ramie­niem swoją smu­kłą żonę i przy­gar­nął ją do sie­bie na tyle bli­sko, na ile pozwa­lały kon­we­nanse.

– Jeste­śmy wdzięczni, że zja­wi­li­ście się, aby razem z nami życzyć szczę­śli­wej podróży naszemu synowi, Fin­ley­owi. – Tata się uśmiech­nął. – Koniec z wycią­ga­niem go z poste­runku poli­cji o dru­giej nad ranem po jakichś idio­tycz­nych wyści­gach samo­cho­do­wych.

Odpo­wie­działy mu ciche śmie­chy. Wszy­scy na tym przy­ję­ciu wie­dzieli, że droga Fin­leya do doro­sło­ści oka­zała się wybo­ista. Od początku był zło­tym chłop­cem, sza­lo­nym dzie­cia­kiem, który potra­fił roz­mięk­czyć naj­tward­sze serca. Ludzie śmiali się z jego żar­tów, wszę­dzie cią­gnęły za nim dziew­czyny. Wszy­scy kochali Fin­leya, a jed­no­cze­śnie więk­szość zgod­nie twier­dziła, że był nie lada utra­pie­niem. Repe­to­wał czwartą klasę, głów­nie przez swoją skłon­ność do psot. Cza­sami zacho­wy­wał się nie­od­po­wied­nio w kościele, no i podo­bały mu się takie dziew­czyny, które cho­dziły w spód­ni­cach mini i nosiły papie­rosy w toreb­kach.

Tata odcze­kał, aż ucichną śmie­chy.

– Wznie­śmy toast za Fin­leya i jego wielką przy­godę. Jeste­śmy z cie­bie dumni, synu!

Poja­wili się kel­ne­rzy z butel­kami Dom Peri­gnon. Powie­trze wypeł­nił brzęk kie­lisz­ków trą­ca­nych w toa­ście. Goście oto­czyli Fin­leya; męż­czyźni mu gra­tu­lo­wali i jowial­nie pokle­py­wali go po ple­cach. Kobiety prze­ci­skały się do przodu, rywa­li­zu­jąc o uwagę.

Tata dał znak zespo­łowi i ponow­nie zabrzmiała muzyka.

Fran­kie, czu­jąc się pomi­nięta, wyco­fała się do domu, minęła obszerną kuch­nię, w któ­rej kel­ne­rzy pil­nie ukła­dali kanapki na tacach, i schro­niła się w gabi­ne­cie ojca.

To było jej ulu­bione miej­sce w dzie­ciń­stwie. Duże fotele z piko­wa­nej skóry, pod­nóżki, masywne biurko, dwie ściany zapeł­nione rega­łami z książ­kami. Zapa­liła świa­tło. Pokój pach­niał skórą, cyga­rami i nutą dro­giej wody koloń­skiej. Na biurku leżały pedan­tycz­nie uło­żone stosy pozwo­leń na budowę i pla­nów archi­tek­to­nicz­nych.

Jedna ze ścian była w cało­ści poświę­cona histo­rii rodziny. Wisiały tam opra­wione w ramki foto­gra­fie, które mamie zostały po rodzi­cach, i nawet kilka zdjęć rodzin­nych taty przy­wie­zio­nych z Irlan­dii. Jedna z foto­gra­fii uka­zy­wała pra­dziadka Fran­cisa McGra­tha salu­tu­ją­cego w woj­sko­wym mun­du­rze. Obok w gablotce wisiał medal, któ­rym go odzna­czono w cza­sie pierw­szej wojny świa­to­wej. Por­tret ślubny rodzi­ców tra­fił pomię­dzy opra­wione w ramki Pur­pu­rowe Serce dziadka Ale­xan­dra i wyci­nek z gazety uwiecz­nia­jący wpły­nię­cie do portu statku, na któ­rym dzia­dek słu­żył do końca wojny. Nie było tutaj ani jed­nego zdję­cia taty w mun­du­rze. Ku jego wiel­kiej zgry­zo­cie przy­znano mu kate­go­rię 4-F1, co auto­ma­tycz­nie wyklu­czało go ze służby. Ubo­le­wał nad tym, ale tylko w domo­wym zaci­szu przy rodzi­nie i wyłącz­nie po alko­holu. Po zakoń­cze­niu wojny tata namó­wił dziadka Ale­xan­dra do zaję­cia się budową nie­dro­gich domów w San Diego dla wete­ra­nów wra­ca­ją­cych z wojny. Nazy­wał to swoim wkła­dem w wysi­łek wojenny i pomysł oka­zał się strza­łem w dzie­siątkę. W roz­mo­wach zawsze z taką dumą mówił o woj­sku, że z cza­sem wszy­scy na Coro­nado jakby zapo­mnieli, że w nim nie słu­żył. Nato­miast nie było na ścia­nie żad­nych zdjęć dzieci, jesz­cze nie. Ojciec uwa­żał, że muszą na ten honor zasłu­żyć.

Fran­kie usły­szała za ple­cami ciche skrzyp­nię­cie drzwi.

– Och, prze­pra­szam, nie chcę prze­szka­dzać – ode­zwał się męski głos.

Odwró­ciła się i zoba­czyła Rye’a Wal­sha. Stał w drzwiach z drin­kiem w jed­nej ręce i papie­ro­sem w dru­giej. Nie­wąt­pli­wie szu­kał miej­sca, gdzie mógłby w spo­koju zapa­lić.

– Ucie­kłam z przy­ję­cia – wyznała. – Raczej nie mam ochoty na świę­to­wa­nie.

Rye zosta­wił za sobą otwarte drzwi.

– To tak jak ja. Pew­nie mnie nie koja­rzysz…

– Joseph Ryer­son Walsh, w skró­cie Rye2. Jak whi­skey z żyta – wyre­cy­to­wała, pró­bu­jąc się uśmiech­nąć. Tak przed­sta­wił się jej zeszłego lata. – Dla­czego ucie­kłeś? Ty i Fin jeste­ście nie­roz­łączni. Obaj uwiel­bia­cie dobrą zabawę.

Kiedy pod­szedł bli­żej, jej serce dziw­nie zadrżało. Rye od pierw­szego spo­tka­nia tak na nią dzia­łał, cho­ciaż tak naprawdę ni­gdy ze sobą nie roz­ma­wiali. Nie bar­dzo wie­działa, co mu powie­dzieć teraz, kiedy czuła się tro­chę pozo­sta­wiona sama sobie.

– Będzie mi go bra­ko­wać – wyznał cicho Rye.

Łzy zakrę­ciły się jej w oczach, szybko więc odwró­ciła się do ściany z pamiąt­kami. On pod­szedł do niej i sta­nął obok. Patrzyli na rodzinne zdję­cia i memo­ra­bi­lia. Na męż­czyzn w mun­du­rach, kobiety w ślub­nych suk­niach, medale za męstwo i odnie­sione rany, na ame­ry­kań­ską flagę zło­żoną w trój­kąt i opra­wioną w ramy, którą dostała jej bab­cia ze strony ojca.

– Dla­czego nie ma tutaj zdjęć kobiet poza tymi ślub­nymi foto­gra­fiami? – zain­te­re­so­wał się Rye.

– To ściana boha­te­rów. Upa­mięt­nia poświę­ce­nie naszej rodziny w służ­bie dla kraju.

Rye zapa­lił papie­rosa.

– Kobiety też mogą być boha­ter­kami.

Roze­śmiała się.

– Co cię tak roz­ba­wiło?

Odwró­ciła się do niego, otarła łzy.

– Ja… cóż… chyba nie myślisz…

– Tak – powie­dział, patrząc na nią.

Nie pamię­tała, aby kie­dy­kol­wiek jakiś męż­czy­zna przy­glą­dał się jej z taką uwagą. To spoj­rze­nie zaparło jej dech.

– Mówię poważ­nie, Fran­kie. Mamy tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­siąty szó­sty rok. Cały świat się zmie­nia.

Kilka godzin póź­niej, kiedy goście powoli zaczy­nali się żegnać, Fran­kie zła­pała się na tym, że na­dal myśli o Rye’u i o tym, co powie­dział.

Kobiety też mogą być boha­ter­kami.

Ni­gdy od nikogo nie usły­szała podob­nych słów. Ani od nauczy­cieli w St. Ber­na­dette’s, ani od rodzi­ców. Ani nawet od Fin­leya. Dla­czego w ogóle nie przy­szło jej na myśl, że dla dziew­czyny, kobiety, może zna­leźć się miej­sce na ścia­nie w gabi­ne­cie ojca po jakimś hero­icz­nym czy waż­nym dzia­ła­niu, że kobieta może coś wyna­leźć lub odkryć albo zostać pie­lę­gniarką i dosłow­nie rato­wać życie na polu walki?

Ta myśl była jak trzę­sie­nie ziemi i jej, dziew­czy­nie cho­wa­nej pod klo­szem, wywró­ciła do góry nogami postrze­ga­nie świata i sie­bie samej. Od lat zakon­nice w szkole, nauczy­ciele oraz matka mówili, że pie­lę­gniar­stwo to ide­alny zawód dla kobiety.

Nauczy­cielka, pie­lę­gniarka, sekre­tarka. To jedyne akcep­to­walne zaję­cia dla dziew­czyny takiej jak ona. Nie dalej niż w zeszłym tygo­dniu, gdy skar­żyła się matce na swoje pro­blemy z bio­lo­gią, w odpo­wie­dzi usły­szała sub­telne napo­mnie­nie: „Fran­ces, kogo obcho­dzą żaby? Popra­cu­jesz jako pie­lę­gniarka do zamąż­pój­ścia. A tak nawia­sem mówiąc, czas, abyś zaczęła o tym myśleć. Prze­stań aż tak przej­mo­wać się lek­cjami, nie ślęcz tyle nad książ­kami. Nic się nie sta­nie, jeśli wcze­śniej skoń­czysz naukę. Musisz wię­cej bywać, uma­wiać się na randki”. Fran­kie wpo­jono, że w przy­szło­ści ma być dobrą gospo­dy­nią, uczyć dzieci dobrych manier i na odpo­wied­nim pozio­mie pro­wa­dzić dom. W jej kato­lic­kiej szkole dziew­częta spę­dzały całe dnie, ucząc się, jak ide­al­nie zapra­so­wać dziurki do guzi­ków, wła­ści­wie skła­dać ser­wetki, ele­gancko nakryć do stołu. W San Diego Col­lege for Women jej kole­żanki z roku i przy­ja­ciółki rzadko się bun­to­wały. Śmiały się, że pra­cują na dyplom Per­fek­cyj­nej Pani Domu, w sumie przy­szłej kan­dy­datki na żonę. Nawet jej wybór pie­lę­gniar­stwa jako spe­cja­li­za­cji nie sta­wiał przed nią wielu wyzwań; naprawdę sku­piała się jedy­nie na zdo­by­wa­niu dobrych ocen, żeby rodzice mogli być z niej dumni.

Kiedy muzycy pako­wali instru­menty, a kel­ne­rzy sprzą­tali szklanki i kie­liszki, Fran­kie strzą­snęła san­dałki z nóg, wyszła z pose­sji i prze­cha­dzała się po pustej Ocean Boule­vard, sze­ro­kiej bru­ko­wa­nej ulicy, która oddzie­lała posia­dłość rodzi­ców od plaży. Przed nią roz­cią­gał się sze­roki pas zło­tych pia­sków Coro­nado Beach. Po lewej stro­nie stał słynny Hotel del Coro­nado, a po pra­wej ulo­ko­wała się duża baza lot­ni­cza Naval Air Sta­tion North Island, którą nie­dawno uznano za miej­sce naro­dzin lot­nic­twa Mary­narki Wojen­nej.

Orzeź­wia­jąca wie­czorna bryza szarp­nęła za jej nata­pi­ro­wany bob, przy­cięty na wyso­ko­ści pod­bródka, jed­nak w zde­rze­niu ze szczo­drą war­stwą lakieru Aqua Net nie miała szansy zbu­rzyć fry­zury.

Fran­kie usia­dła na chłod­nym pia­sku, objęła ramio­nami zgięte kolana i zapa­trzyła się na fale. Księ­życ w pełni wisiał nad jej głową. Na plaży, kawa­łek dalej, poma­rań­czowo jarzyło się ogni­sko; zapach dymu niósł się w wie­czor­nym powie­trzu.

Jak kobieta może posze­rzyć swój świat? Jak ma udać się w podróż, kiedy bra­kuje zapro­sze­nia? Dla Fin­leya to było pro­ste; w jego przy­padku droga była oczy­wi­sta. Miał pójść w ślady wszyst­kich męż­czyzn z rodzin McGra­thów i Ale­xan­drów: słu­żyć kra­jowi z hono­rem i prze­jąć rodzinną firmę budow­laną. Przed Fran­kie nikt nie roz­to­czył innej wizji przy­szło­ści niż zamąż­pój­ście i macie­rzyń­stwo.

Usły­szała za ple­cami śmiech i tupot. Młoda kobieta z jasnymi wło­sami zrzu­ciła pan­to­fle na brzegu, wbie­gła do wody i prze­ska­ki­wała przez fale. Rye ze śmie­chem wbiegł za nią, nawet nie zdej­mu­jąc butów. Ktoś, fał­szu­jąc, śpie­wał pio­senkę Fran­kie Val­liego & The Four Seasons: Walk Like a Man.

Fin­ley chwiej­nie klap­nął na pia­sek obok Fran­kie, trą­ca­jąc ją bar­kiem w ramię.

– Gdzie się podzie­wa­łaś cały wie­czór, ślicz­notko? Tęsk­ni­łem za tobą.

– Hej, Fin – ode­zwała się cicho.

Oparta o niego wró­ciła wspo­mnie­niem do chwil z dzie­ciń­stwa, które spę­dzali na plaży. Latem budo­wali wymyślne zamki z pia­sku, kupo­wali lody na patyku z fur­go­netki lodzia­rza, która kur­so­wała po Ocean Boule­vard, zapo­wia­da­jąc swój przy­jazd mecha­niczną muzyką. Dłu­gie godziny koły­sali się na deskach sur­fin­go­wych z nogami zwie­szo­nymi po bokach, roz­ma­wiali i dzie­lili się naj­więk­szymi sekre­tami, cze­ka­jąc na wysoką falę pod gorą­cym kali­for­nij­skim słoń­cem.

Zawsze razem. Naj­lepsi przy­ja­ciele.

Wie­działa, czego w tej chwili brat od niej ocze­kuje; powinna powie­dzieć, że jest z niego dumna i z uśmie­chem ode­słać go do towa­rzy­stwa, ale jakoś nie mogła się prze­móc.

– Fin, jesteś pewien, że powi­nie­neś jechać do Wiet­namu?

– Nie pytaj, co twój kraj może zro­bić dla cie­bie, zapy­taj, co ty możesz zro­bić dla swo­jego kraju3.

Fran­kie wes­tchnęła. I ona, i Fin­ley podzi­wiali pre­zy­denta Ken­nedy’ego. Bar­dzo poważ­nie trak­to­wali jego słowa, jak więc mogła się nie zgo­dzić.

– Wiem, ale…

– Nic mi nie grozi, Fran­kie. Uwierz mi. Jestem absol­wen­tem Aka­de­mii Mary­narki Wojen­nej w Anna­po­lis, ofi­ce­rem z intrat­nym kon­trak­tem. Wrócę, zanim się obej­rzysz. Nawet nie zdą­żysz za mną zatę­sk­nić.

Wszy­scy mówili to samo: komu­nizm jest złem, które należy wyple­nić; to były lata zim­nej wojny. Nie­bez­pieczny czas. Jeżeli ktoś tak wielki jak pre­zy­dent Ken­nedy mógł zostać zastrze­lony przez komu­cha w biały dzień w Dal­las, to jak zwy­kli Ame­ry­ka­nie mogli czuć się bez­pieczni? Wszy­scy zgod­nie twier­dzili, że nie można dopu­ścić, aby komu­nizm zalał Azję, a Wiet­nam był tym miej­scem, gdzie nale­żało go zasto­po­wać.

W wie­czor­nych wia­do­mo­ściach poka­zy­wano oddziały uśmiech­nię­tych żoł­nie­rzy masze­ru­ją­cych przez wiet­nam­ską dżun­glę, pod­no­szą­cych kciuki do kamery. Nie docho­dziło do prze­lewu krwi.

Fin­ley oto­czył ją ramie­niem.

– Będę za tobą tęsk­nił, Fistaszku.

Sły­szała, jak łamie mu się głos i wie­działa, że on się boi jechać. Ukry­wał to przed nią, a może przed sobą samym. Lęk i przy­gnę­bie­nie, które przez cały wie­czór sta­rała się tłu­mić i igno­ro­wać, teraz ją przy­tło­czyły. Nie ma co uda­wać.

Jej brat jechał na wojnę.

Rozdział 2

2

Przez pół roku Fran­kie pisała do brata w każdą nie­dzielę po powro­cie z kościoła. W odpo­wie­dzi dosta­wała zabawne listy z opi­sem życia na okrę­cie i wygłu­pów kum­pli z załogi. Fin­ley przy­sy­łał pocz­tówki z widocz­kami soczy­ście zie­lo­nej dżun­gli, akwa­ma­ry­no­wego morza i plaż w kolo­rze soli. Opo­wia­dał o impre­zach w kasy­nie, o barach na dachach w Saj­go­nie oraz o zna­nych posta­ciach z show-biz­nesu, które przy­jeż­dżały dostar­czać roz­rywki żoł­nie­rzom.

Pod nie­obec­ność brata Fran­kie zapi­sała się na dodat­kowe zaję­cia i z wyróż­nie­niem ukoń­czyła stu­dia przed ter­mi­nem. Jako świeżo dyplo­mo­wana pie­lę­gniarka pod­jęła pierw­szą w życiu pracę na noc­nej zmia­nie w małym szpi­talu w sąsied­nim San Diego. Ostat­nio zaczęła myśleć o wypro­wadzce od rodzi­ców i wyna­ję­ciu wła­snego miesz­ka­nia. W naj­now­szym liście, napi­sa­nym w ubie­głym tygo­dniu, podzie­liła się tym marze­niem z Finl-eyem. Wyobraź to sobie, Fin. Nas dwoje w małym miesz­ka­niu bli­sko plaży. Może w Santa Monica. Świet­nie by nam było razem…

W tę chłodną noc w ostat­nim tygo­dniu listo­pada na kory­ta­rzach szpi­tal­nych pano­wała cisza. Fran­kie w wykroch­ma­lo­nym bia­łym uni­for­mie, z czep­kiem pie­lę­gniar­skim przy­mo­co­wa­nym spin­kami do nata­pi­ro­wa­nego, szczo­drze spry­ska­nego lakie­rem do wło­sów boba, podą­żała za nocną pie­lę­gniarką dyżurną do pry­wat­nego pokoju, gdzie nie było ani kwia­tów, ani wizyt odwie­dza­ją­cych. W łóżku spała młoda kobieta. Fran­kie została poin­stru­owana – kolejny raz – o nale­żą­cych do niej obo­wiąz­kach.

– Uczen­nica z St Anne’s – oznaj­miła pie­lę­gniarka dyżurna i bez­gło­śnie dodała: „Dziecko”, jakby już samo to słowo było grze­chem. Fran­kie wie­działa, że St Anne’s to miej­scowe schro­nie­nie dla nie­za­męż­nych matek. Ale o tym w ogóle się nie mówiło; dziew­częta nagle zni­kały ze szkoły i po kilku mie­sią­cach wra­cały wyci­szone i osa­mot­nione.

– Kro­plówka się koń­czy. Mogła­bym…

– Na miłość boską, panno McGrath, wiesz, że nie masz do tego przy­go­to­wa­nia. Jak długo tutaj pra­cu­jesz? Tydzień?

– Dwa, sio­stro. Jestem dyplo­mo­waną pie­lę­gniarką. Moje oceny…

– To bez zna­cze­nia. Tu potrzeba umie­jęt­no­ści prak­tycz­nych, a ty masz ich nie­wiele. Do two­ich obo­wiąz­ków należy opróż­nia­nie base­nów, uzu­peł­nia­nie wody w dzban­kach i odpro­wa­dza­nie pacjen­tów do toa­lety. Kiedy będziesz gotowa na wię­cej, dam ci znać.

Fran­kie cicho wes­tchnęła. Nie po to spę­dziła tyle dłu­gich, wyczer­pu­ją­cych godzin nad książ­kami w biblio­tece i wcze­śniej ukoń­czyła stu­dia, żeby opróż­niać baseny i spulch­niać poduszki. Jak miała roz­wi­jać umie­jęt­no­ści zabie­gowe tak potrzebne do zdo­by­cia pracy w dobrym szpi­talu?

– Pro­szę zapi­sy­wać i moni­to­ro­wać wszyst­kie leki poda­wane przez wlewy dożylne. Będę potrze­bo­wać tych infor­ma­cji.

Fran­kie kiw­nęła głową i zaczęła nocny obchód. Docho­dziła trze­cia nad ranem, kiedy sta­nęła przed salą 107. Cicho otwo­rzyła drzwi, żeby nie­po­trzeb­nie nie obu­dzić pacjenta.

– Przy­szłaś popa­trzeć na dzi­wo­ląga?

Przy­sta­nęła nie­pewna, jak się zacho­wać.

– Mogę wró­cić póź­niej…

– Zostań. Pro­szę.

Zamknęła za sobą drzwi i pode­szła do łóżka.

Leżał tam młody męż­czy­zna o bla­dej, pocią­głej twa­rzy z dłu­gimi, splą­ta­nymi jasnymi wło­sami. Nad górną wargą sypał mu się rzadki rudo­blond wąs. Gdyby nie wózek inwa­lidzki w kącie, przy­po­mi­nałby tych mało­la­tów sur­fu­ją­cych w oko­licy San Diego. Widziała zarys jego nóg, a raczej nogi pod bia­łym ple­dem.

– Możesz sobie popa­trzeć – ode­zwał się. – Trudno na to nie patrzeć. Kto się nie gapi na wrak samo­chodu?

– Prze­szka­dzam panu. – Cof­nęła się o krok, odwra­ca­jąc się w stronę drzwi.

– Nie odchodź. Wysy­łają mnie do wariat­kowa za próbę samo­bój­czą. Przy­mu­sowa obser­wa­cja psy­chia­tryczna czy jakiś inny bzdet. Jakby nie wie­dzieli, co myślę. W każ­dym razie być może jesteś ostat­nią nor­malną osobą, jaką mam oka­zję oglą­dać.

Fran­kie ostroż­nie pode­szła do sto­jaka z kro­plówką i odno­to­wała poziom wlewu na kar­cie.

– Powi­nie­nem się zastrze­lić – ode­zwał się męż­czy­zna.

Nie miała poję­cia, co na to powie­dzieć. Ni­gdy nie miała do czy­nie­nia z kimś, kto pró­bo­wał popeł­nić samo­bój­stwo. Pew­nie zacho­wa­łaby się nie­grzecz­nie, pyta­jąc o przy­czynę, ale mil­cze­nie też nie było uprzejme.

– Spę­dzi­łem tam trzy­sta czter­dzie­ści dni. Myśla­łem, że naj­gor­sze mam już za sobą. Odli­cza­łem dni do końca służby, a to nie­do­brze. Wiet­nam – wyja­śnił, widząc nie­pewną minę Fran­kie. – Moja dziew­czyna… – Wes­tchnął. – Jilly wspie­rała mnie, pisała miło­sne listy do dnia, kiedy nadep­ną­łem na Boun­cing Betty 4 i stra­ci­łem nogę. – Popa­trzył na pled. – Powie­działa mi, że się z tym oswoję, że potrzeba czasu. Pró­buję…

– Twoja dziew­czyna tak ci powie­działa?

– Aku­rat. Pie­lę­gniarka w Dwu­na­stym Szpi­talu Ewa­ku­acyj­nym. Ona mnie ura­to­wała, wiesz. Sie­działa przy mnie, kiedy wario­wa­łem. – Pod­niósł wzrok na Fran­kie, wziął ją za rękę. – Zosta­niesz, dopóki nie zasnę? Męczą mnie kosz­mary…

– Jasne, żoł­nie­rzu. Ni­gdzie się nie wybie­ram.

Kiedy zasnął, na­dal trzy­mała jego dłoń. Nie mogła prze­stać myśleć o Fin­leyu i listach, które przy­sy­łał co tydzień, peł­nych zabaw­nych aneg­dot i malow­ni­czych opi­sów oko­licy. Dziew­czyno, szkoda że nie możesz zoba­czyć tutej­szych jedwabi i kamieni szla­chet­nych. Mama wpa­dłaby w szał zaku­pów. A mary­na­rze, rany, ci to dopiero potra­fią się bawić!

W każ­dym liście powta­rzał, że wojna nie­długo się skoń­czy. To samo mówił Wal­ter Cron­kite w CBS Eve­ning News.

A tym­cza­sem walki na­dal trwały. I na­dal ginęli męż­czyźni. Albo, jak widać, wra­cali bez nóg.

Pie­lę­gniarka w Dwu­na­stym Szpi­talu Ewa­ku­acyj­nym. Ona mnie ura­to­wała.

Ni­gdy, ani przez chwilę, nie pomy­ślała o pie­lę­gniar­kach w Wiet­na­mie. W pra­sie nie wspo­mi­nano o kobie­tach. W ogóle nie było mowy o jakichś kobie­tach na woj­nie.

Kobiety też mogą być boha­ter­kami.

Fran­kie doznała cze­goś na kształt olśnie­nia, obu­dziła się w niej odważna nowa ambi­cja.

– Mogła­bym słu­żyć mojemu kra­jowi – powie­działa do męż­czy­zny, któ­rego dłoń trzy­mała. To była rewo­lu­cyjna, prze­ra­ża­jąca i eks­cy­tu­jąca myśl.

Mogłaby? Naprawdę?

Skąd wie, czy wystar­czy jej odwagi i siły, żeby porwać się na coś takiego? Szcze­gól­nie jej, dziew­czy­nie kształ­to­wa­nej na damę, która ni­gdy nie miała oka­zji się spraw­dzić.

Uskrzy­dlona tą myślą, zamknęła oczy i wyobra­ziła sobie, jak infor­muje rodzi­ców, że zacią­gnęła się do Mary­narki Wojen­nej i wyjeż­dża do Wiet­namu. No i jesz­cze jak pisze do Fin­leya: Wer­ble, pro­szę. Wstą­pi­łam do Mary­narki Wojen­nej i nie­długo będę w Wiet­na­mie! Do zoba­cze­nia!

Gdyby się pospie­szyła, mogliby być tam razem.

Jej zdję­cie tra­fi­łoby na ścianę boha­te­rów za rato­wa­nie życia na woj­nie, a nie za dobre zamąż­pój­ście.

Rodzice byliby z niej dumni, tak jak są dumni z Fin­leya. Całe życie ją uczono, że służba woj­skowa jest obo­wiąz­kiem w ich rodzi­nie.

Chwila. Zasta­nów się, Fran­kie. To może być nie­bez­pieczne.

Myśl o zagro­że­niach jakoś do niej nie prze­ma­wiała. Słu­ży­łaby na okrę­cie szpi­tal­nym, daleko od walk.

Jesz­cze zanim puściła dłoń żoł­nie­rza, zdą­żyła pod­jąć decy­zję.

W ubie­głym tygo­dniu Fran­kie wręcz obse­syj­nie pla­no­wała swój wolny dzień, nic nikomu nie mówiąc i nie pro­sząc o radę. Powta­rzała sobie: „Zwol­nij, zasta­nów się jesz­cze” i rze­czy­wi­ście pró­bo­wała, jed­nak bez prze­ko­na­nia, bo tak naprawdę wie­działa, co chce zro­bić, i nie zamie­rzała pozwo­lić, aby ktoś odwiódł ją od tej decy­zji.

Po szyb­kim prysz­nicu wró­ciła do sypialni lata temu urzą­dzo­nej dla małej dziew­czynki, z łóż­kiem z bal­da­chi­mem wykoń­czo­nym fal­banką, puszy­stym dywa­ni­kiem i tapetą w stu­listne róże. Wybrała jedną z tych kon­ser­wa­tyw­nych sukie­nek, które matka tak czę­sto jej kupo­wała. „To rze­czy pierw­szo­rzęd­nej jako­ści, Fran­ces. Już na pierw­szy rzut oka świad­czą o kla­sie kobiety, która je nosi”.

Tak jak się spo­dzie­wała, o tej porze nikogo nie było w domu. Mama grała w bry­dża w klu­bie coun­try, a tata sie­dział w pracy.

Dwa­dzie­ścia pięć minut po pierw­szej pod­je­chała pod naj­bliż­sze biuro wer­bun­kowe Mary­narki Wojen­nej, przed któ­rym stała nie­wielka grupa pro­te­stu­ją­cych prze­ciwko woj­nie, wykrzy­ku­jąc hasła i trzy­ma­jąc w górze trans­pa­renty z napi­sami: WOJNA NIE JEST ZDROWA DLA DZIECI I INNYCH ŻYWYCH ISTOT oraz BOM­BAR­DO­WA­NIE DLA POKOJU JEST JAK PIE­PRZE­NIE DLA DZIE­WIC­TWA.

Dwóch dłu­go­wło­sych męż­czyzn paliło karty pobo­rowe – co było nie­le­galne – a tłum ich dopin­go­wał. Fran­kie ni­gdy nie rozu­miała tych pro­te­stów. Naprawdę sądzili, że kil­koma trans­pa­ren­tami prze­ko­nają pre­zy­denta Lyn­dona John­sona do zakoń­cze­nia wojny? Czy ci ludzie nie rozu­mieli, że jeżeli w Wiet­na­mie zapa­nuje komu­nizm, to wkrótce roz­leje się po całej Azji Połu­dniowo-Wschod­niej? Czy nie czy­tali, jaki ten reżim jest bez­względny?

Wysia­da­jąc z samo­chodu, dotkli­wie czuła, jak bar­dzo rzuca się w oczy. Przy­ci­ska­jąc do sie­bie drogą torebkę z cie­lę­cej skóry, zbli­żyła się do tłumu, który skan­do­wał:

– Do dia­bła, nie, nie pój­dziemy!

Uczest­nicy demon­stra­cji odwró­cili się do niej i na moment uci­chli.

– To cho­lerna młoda repu­bli­kanka! – krzyk­nął ktoś.

Zmu­siła się, żeby iść dalej.

– O rany! – zawo­łał ktoś inny. – Ta lalu­nia jest sza­lona!

– Nie wchodź tam, dziew­czyno!

Fran­kie otwo­rzyła drzwi punktu wer­bun­ko­wego. Wewnątrz zoba­czyła biurko, a nad nim pla­kat z napi­sem: BĄDŹ PATRIOTĄ, WSTĄP DO MARY­NARKI WOJEN­NEJ. Przy biurku stał męż­czy­zna w mary­nar­skim mun­du­rze.

Fran­kie zamknęła drzwi i pode­szła do biurka. Gdy demon­stranci zaczęli bęb­nić pię­ściami w szybę, usi­ło­wała zapa­no­wać nad ner­wami i nie oka­zać stra­chu.

– Jestem pie­lę­gniarką – zaczęła, igno­ru­jąc hałas na zewnątrz. – Chcę zacią­gnąć się do mary­narki i jako ochot­niczka poje­chać do Wiet­namu.

Mary­narz zer­k­nął ner­wowo na tłum za szybą.

– Ile pani ma lat?

– Dwa­dzie­ścia. W przy­szłym tygo­dniu skoń­czę dwa­dzie­ścia jeden.

– Według prze­pi­sów Mary­narki Wojen­nej możemy panią wysłać do Wiet­namu po dwu­let­nim stażu. Musi pani prze­pra­co­wać dwa lata w szpi­talu w kraju.

Dwa lata. Do tego czasu wojna się skoń­czy.

– Nie potrze­bu­je­cie pie­lę­gnia­rek w Wiet­na­mie?

– Och, bar­dzo potrze­bu­jemy.

– Mój brat wal­czy w Wiet­na­mie. Ja… chcę pomóc.

– Przy­kro mi, pro­szę pani. Takie są prze­pisy. To dla pani bez­pie­czeń­stwa, pro­szę mi wie­rzyć.

Co prawda roz­cza­ro­wana, ale nie znie­chę­cona, opu­ściła punkt wer­bun­kowy i szyb­kim kro­kiem prze­szła obok demon­stran­tów obrzu­ca­ją­cych ją inwek­ty­wami. Zna­la­zła w pobliżu budkę tele­fo­niczną i w książce tele­fo­nicz­nej poszu­kała adresu naj­bliż­szego punktu rekru­ta­cyj­nego Sił Powietrz­nych. Kolejny raz usły­szała to samo: musi nabrać doświad­cze­nia w kraju, zanim wyślą ją do Wiet­namu.

Dopiero w woj­sko­wym biu­rze rekru­ta­cji usły­szała to, co chciała usły­szeć:

– Oczy­wi­ście, pro­szę pani, Armijny Kor­pus Pie­lę­gnia­rek potrze­buje kadr. Możemy panią wysłać od razu po pod­sta­wo­wym szko­le­niu.

Fran­kie zło­żyła pod­pis nad wykrop­ko­waną linią i auto­ma­tycz­nie zmie­niła się w panią pod­po­rucz­nik Fran­ces McGrath.

Rozdział 3

3

Gdy wró­ciła na wyspę, aku­rat zapa­lały się lampy uliczne. Cen­trum Coro­nado było świą­tecz­nie ude­ko­ro­wane ser­pen­ty­nami i lamp­kami. Miko­łaje z bia­łymi bro­dami i w czer­wo­nych płasz­czach stali przed witry­nami skle­pów, podzwa­nia­jąc dzwon­kami. Oświe­tlone śnie­żynki wisiały na lin­kach roz­pię­tych nad ulicą.

Fran­kie zna­la­zła rodzi­ców w salo­nie, prze­bra­nych do kola­cji. Tata stał przy barku i prze­rzu­cał gazetę, mama sie­działa w ulu­bio­nym fotelu przy kominku i paląc papie­rosa, czy­tała powieść Gra­hama Gre­ene’a.

Dom był świą­tecz­nie przy­stro­jony prze­sadną wręcz liczbą świa­te­łek. W rogu salonu stała trzy­me­trowa cho­inka.

Na widok córki tata uśmiech­nął się i zło­żył gazetę.

– Dobry wie­czór, Fistaszku.

– Mam dla was wia­do­mość. – Fran­kie dosłow­nie roz­sa­dzał entu­zjazm.

– Pozna­łaś chłopca, który ci przy­padł do gustu. – Mama odło­żyła książkę. – Naresz­cie.

Fran­kie przy­sta­nęła.

– Chłopca? Nie.

Mama ścią­gnęła brwi.

– Fran­ces, więk­szość dziew­cząt w twoim wieku…

– Mamo – prze­rwała jej znie­cier­pli­wiona. – Usi­łuję powie­dzieć wam coś waż­nego. – Wzięła głę­boki wdech. – Zacią­gnę­łam się do Armij­nego Kor­pusu Pie­lę­gnia­rek. Jestem panią pod­po­rucz­nik McGrath. Jadę do Wiet­namu. Będę z Fin­leyem przez część jego służby!

– To wcale nie jest zabawne, Fran­ces – upo­mniała ją mama.

Tata wpa­try­wał się we Fran­kie już bez uśmie­chu.

– Bette, sądzę, że ona nie żar­tuje.

– Zacią­gnę­łaś się do woj­ska? – zapy­tała mama, powoli wypo­wia­da­jąc słowa, jakby nale­żały do obcego języka i badała ich brzmie­nie.

– Zasa­lu­to­wa­ła­bym, gdy­bym wie­działa jak. Za trzy tygo­dnie zaczy­nam pod­sta­wowe szko­le­nie. W For­cie Sam Houston. – Nachmu­rzyła się. Dla­czego jej nie gra­tu­lo­wali? – Człon­ko­wie rodzin McGra­thów i Ale­xan­drów zawsze słu­żyli w woj­sku – przy­po­mniała. – Byli­ście zachwy­ceni, kiedy Fin­ley zgło­sił się na ochot­nika.

– Męż­czyźni słu­żyli – popra­wił ją tata szorst­kim tonem. – Męż­czyźni – zawie­sił głos. – Zaraz. Powie­dzia­łaś do armii? Nale­żymy do rodziny Mary­narki Wojen­nej. Zawsze tak było i jest. Coro­nado jest wyspą mary­narki.

– Wiem, ale oni wysła­liby mnie do Wiet­namu dopiero po dwóch latach pracy w szpi­talu w kraju – wyja­śniła. – Tak samo jest w przy­padku lot­nic­twa. Stwier­dzili, że bra­kuje mi doświad­cze­nia. Tylko armia zgo­dziła się mnie wysłać po szko­le­niu pod­sta­wo­wym.

– Słodki Jezu, Fran­kie. – Ojciec prze­gar­nął włosy pal­cami. – Nie bez powodu ustala się takie prze­pisy.

– Odwo­łaj to. Wyco­faj się z wolon­ta­riatu. – Mama spoj­rzała na tatę. Powoli pod­nio­sła się z fotela. – Dobry Boże, co my powiemy zna­jo­mym?

– Co wy… – Fran­kie nic nie rozu­miała. Zacho­wy­wali się, jakby się jej wsty­dzili. To nie miało sensu. – Tato, ile razy wzy­wa­łeś nas do gabi­netu i opo­wia­da­łeś o rodzin­nej histo­rii służby żoł­nier­skiej? Mówi­łeś, jak bar­dzo chcia­łeś wal­czyć za swój kraj. Myśla­łam…

– Tata jest męż­czy­zną – ode­zwała się mama. – Był Hitler. I Europa. Nie jakiś kraik, któ­rego nikt nie potrafi zna­leźć na mapie. Fran­ces, robie­nie cze­goś tak głu­piego nie ma nic wspól­nego z patrio­ty­zmem. – Łzy napły­nęły jej do oczu. Otarła je nie­cier­pli­wym gestem. – No, cóż, Con­no­rze, to twoja szkoła. Zro­bi­łeś z niej wyznaw­czy­nię two­ich zasad. Patriotkę.

Po tej przy­ga­nie tata wyszedł z pokoju z cią­gnącą się za nim smużką papie­ro­so­wego dymu.

Fran­kie pode­szła do matki, chciała wziąć ją za rękę, ale Bette zwin­nie usu­nęła się na bok, uni­ka­jąc dotyku.

– Mamo?

– Nie powin­nam pozwo­lić waszemu ojcu wbi­jać wam do głowy tych wszyst­kich boha­ter­skich histo­rii. Te rodzinne opo­wie­ści z wojny w jego ustach brzmiały tak… epicko. Cho­ciaż żadna z nich nie była jego wła­sna, prawda? On nie mógł słu­żyć w armii, więc dla niego to… Och, na Boga, w tej chwili to wszystko nie ma zna­cze­nia. – Ucie­kła spoj­rze­niem w bok. – Pamię­tam, jak mój ojciec wró­cił do domu z wojny. Zdru­zgo­tany. Ledwo się trzy­mał psy­chicz­nie. Śniły mu się kosz­mary. – Głos jej się łamał. – A tobie się wydaje, że poje­dziesz tam, zoba­czysz się z bra­tem i prze­ży­jesz przy­godę? Jak możesz być taka naiwna?

– Mamo, jestem pie­lę­gniarką, nie żoł­nierką. Rekru­ter powie­dział, że będę sta­cjo­no­wać w dużym szpi­talu, z daleka od frontu. Obie­cał, że uda mi się zoba­czyć z Fin­leyem.

– A ty mu uwie­rzy­łaś? – Mama głę­boko zacią­gnęła się papie­ro­sem. Fran­kie widziała, jak drży jej ręka. – A więc klamka zapa­dła?

– Tak. W stycz­niu zgła­szam się na pod­sta­wowe szko­le­nie, a w marcu wysy­łają mnie do Wiet­namu. Spę­dzę w domu moje uro­dziny, które wypa­dają w przy­szłym tygo­dniu, i Boże Naro­dze­nie. Wiem, jakie to dla cie­bie ważne.

Mama przy­gry­zła dolną wargę i powoli poki­wała głową. Fran­kie widziała, jak bar­dzo matka stara się zapa­no­wać nad emo­cjami, wyglą­dać spo­koj­nie. Nie­spo­dzie­wa­nie wycią­gnęła ramiona i przy­gar­nęła córkę do sie­bie. Trzy­mała ją tak mocno, że dziew­czyna ledwo mogła oddy­chać.

Fran­kie przy­warła do matki i wtu­liła twarz w jej nata­pi­ro­wane i nala­kie­ro­wane włosy.

– Kocham cię, mamo.

Matka uwol­niła ją z uści­sku, otarła oczy i rzu­ciła jej surowe spoj­rze­nie.

– Nie waż się być boha­terką, Fran­ces Grace. Nie obcho­dzi mnie, co ci wpa­jano i jakimi opo­wie­ściami kar­mili cię męż­czyźni w rodzaju two­jego ojca. Nie wychy­laj się, trzy­maj się z daleka i bądź bez­pieczna. Sły­szysz?

– Obie­cuję. Nic złego mi się nie sta­nie.

Ode­zwał się dzwo­nek przy drzwiach.

Daleki, ledwo sły­szalny dźwięk ponad ich odde­chami i nie­wy­po­wie­dzia­nymi sło­wami krą­żą­cymi w ciszy mię­dzy nimi.

Mama obej­rzała się na hol.

– Kto to może być?

– Pójdę zoba­czyć – zapro­po­no­wała Fran­kie.

Zosta­wiła matkę sto­jącą w salo­nie. W holu obe­szła lśniący sto­lik z róża­nego drewna z dużym bia­łym stor­czy­kiem w doniczce i otwo­rzyła drzwi.

Zoba­czyła dwóch ofi­ce­rów Mary­narki Wojen­nej w galo­wych mun­du­rach, wyprę­żo­nych na bacz­ność.

Fran­kie od uro­dze­nia miesz­kała na Coro­nado Island, była przy­zwy­cza­jona do war­kotu odrzu­tow­ców i śmi­głow­ców nad głową oraz widoku mary­na­rzy bie­ga­ją­cych w rzę­dzie wzdłuż plaży. Na każ­dym przy­ję­ciu czy spo­tka­niu towa­rzy­skim ktoś wspo­mi­nał drugą wojnę świa­tową albo walki w Korei. Na miej­skim cmen­ta­rzu było mnó­stwo gro­bów męż­czyzn z Coro­nado pole­głych na woj­nach.

Wie­działa, co ozna­cza widok tych woj­sko­wych na progu.

– Pro­szę – wyszep­tała.

Gdyby mogła, naj­chęt­niej by się cof­nęła i zatrza­snęła przed nimi drzwi.

Usły­szała za sobą stu­kot obca­sów na dębo­wej pod­ło­dze.

– Fran­ces? – Mama sta­nęła obok niej. – Co…

Na widok ofi­ce­rów z jej ust wydarło się ciche wes­tchnie­nie.

– Bar­dzo nam przy­kro, pro­szę pani – ode­zwał się jeden z nich, zdej­mu­jąc czapkę i wsu­wa­jąc ją pod ramię.

Fran­kie szu­kała dłoni matki, ale ona ją cof­nęła.

– Pro­szę wejść – powie­działa schryp­nię­tym gło­sem. – Zawo­łam męża…

Z przy­kro­ścią infor­mu­jemy, że cho­rąży Fin­ley McGrath zgi­nął w cza­sie akcji.

Zestrze­lony… W śmi­głowcu…

Nie odna­le­ziono ciał… Nikt z człon­ków załogi nie oca­lał…

Żad­nych odpo­wie­dzi na ich pyta­nia, poza cichym stwier­dze­niem: „To wojna, pro­szę pana”, jakby to wszystko wyja­śniało. „W tych oko­licz­no­ściach trudno o kon­krety”.

Fran­kie wie­działa, że na zawsze zapa­mięta szo­ku­jące, pie­kące jak ogień obrazy z tego wie­czoru. Tata wypro­sto­wany jak struna, jego drżące ręce, twarz bez śladu emo­cji do chwili, gdy jeden z ofi­ce­rów nazwał jego syna boha­te­rem. Dopiero wtedy cicho zapy­tał o szcze­góły – gdzie, kiedy, jak? – jakby to coś zmie­niało.

Mama, zawsze taka ele­gancka i opa­no­wana, teraz sku­lona na krze­śle, z roz­pa­da­jącą się fry­zurą, powta­rza raz po raz:

– Jak to moż­liwe? Con­no­rze, mówi­łeś, że to żadna wojna.

Fran­kie nie sądziła, aby rodzice zauwa­żyli, że wymknęła się z domu. Prze­szła przez Ocean Boule­vard na plażę i usia­dła na zim­nym pia­sku.

Jak został zestrze­lony? Co robił ofi­cer szko­le­niowy w śmi­głowcu? Co to zna­czy, że nie ma żad­nych szcząt­ków? Co mają pocho­wać?

Znowu do oczu napły­nęły jej łzy. Zaci­snęła powieki i zoba­czyła Fin­leya na plaży. Widziała, jak sur­fuje na falach, trzyma ją za rękę, uczy ją pły­wać, poka­zuje, jak utrzy­mać się na ple­cach na wodzie, zabiera ją do kina na Psy­chozę Hitch­cocka, mimo że mama wyraź­nie mu zabro­niła, prze­myca dla niej butelkę piwa w święto Czwar­tego Lipca. Z zamknię­tymi oczami pozwo­liła pły­nąć wspo­mnie­niom. Fin­ley i Fran­kie, ich wspólne życie, kłót­nie i utarczki. Pierw­szy wyjazd do Disney­landu, wypady na rowe­rach w lecie. Wyścigi do cho­inki w świą­teczny pora­nek; zawsze wtedy dawał jej fory. Jej star­szy brat.

Już go nie ma.

Jakże czę­sto ona i Fin spę­dzali tutaj wie­czory, bie­gali po plaży, po zmroku wra­cali na rowe­rach do domu, pro­wa­dzeni świa­tłem ulicz­nych lamp. Śmie­jąc się i popy­cha­jąc, jechali z roz­po­star­tymi ramio­nami. Uwa­żali jazdę bez trzy­manki za coś sza­le­nie ryzy­kow­nego?

Byli tacy bez­tro­scy. Nie­zwy­cię­żeni.

Wyczuła czy­jąś obec­ność za ple­cami. Usły­szała kroki.

Mama chwiej­nie opu­ściła się na pia­sek obok niej.

– Mówią, że powin­ni­śmy wło­żyć buty i hełm innego żoł­nie­rza do trumny mojego syna – ode­zwała się po dłuż­szej chwili. Tro­chę krwa­wiła jej przy­gry­ziona dolna warga. Potarła czer­woną plamę na szyi.

– Pogrzeb – wyszep­tała Fran­kie.

Dopiero teraz o tym pomy­ślała. Żałob­nicy ubrani na czarno, sztywno wypro­sto­wani w kościel­nych ławach, roz­wle­kle kaza­nie ojca Micha­ela i wspo­mnie­nia o Fin­leyu z cza­sów, kiedy był nie­sfor­nym mini­stran­tem i umył pla­sti­kowe żoł­nie­rzyki w chrzciel­nicy. Jak mają to wytrzy­mać?

Pusta trumna. Żad­nych szcząt­ków.

– Nie zosta­wiaj mnie – popro­siła cicho mama.

– Jestem tu, mamo.

Mama odwró­ciła się do niej.

– Mam na myśli… Wiet­nam.

Wiet­nam. Teraz to słowo zabrzmiało jak zde­rze­nie samo­cho­dów.

– Nie mam wyj­ścia – odparła.

Od chwili, kiedy dowie­działa się o śmierci brata, cały czas o tym myślała. Jak wyco­fać się ze zobo­wią­za­nia wobec armii, zostać tutaj z rodzi­cami, opła­ki­wać brata i być bez­pieczna.

Nie­stety, już było na to za późno. Pod­pi­sała umowę. Dała słowo.

– Nie mam wyboru, mamo. Nie mogę tego odkrę­cić. – Odwró­ciła się do matki. – Daj mi swoje bło­go­sła­wień­stwo. Powiedz, że jesteś ze mnie dumna. Pro­szę. Bar­dzo tego potrze­buję.

Przez uła­mek sekundy widziała cier­pie­nie matki. Ból wyssał kolory z jej policz­ków. Cerę miała bladą, posza­rzałą. Utkwiła we Fran­kie nie­bie­skie oczy, teraz matowe i pozba­wione życia.

– Dumna z cie­bie?

– Nie martw się o mnie, mamo. Wrócę do domu. Przy­rze­kam.

– To samo powie­dział twój brat. To były jego ostat­nie słowa do mnie. – Głos jej się zała­mał. Chyba chciała coś jesz­cze dodać, ale zre­zy­gno­wała. Powoli dźwi­gnęła się z pia­sku, odwró­ciła tyłem do Fran­kie i ode­szła.

– Wybacz – wyszep­tała Fran­kie.

Matka nie mogła tego usły­szeć, ale czy to miało jakie­kol­wiek zna­cze­nie?

Za późno na słowa.

Za późno, żeby któ­re­kol­wiek z nich cof­nąć.

Rozdział 4

4

Fran­kie dosko­nale sobie radziła na pod­sta­wo­wym szko­le­niu. Oprócz nauki mar­szu w szyku (praca zespo­łowa) i szyb­kiego wzu­wa­nia butów woj­sko­wych i zakła­da­nia maski gazo­wej (ni­gdy nie wiesz, kiedy alarm może cię wyrwać ze snu w środku nocy; w stre­fie wojen­nej trzeba się ruszać bły­ska­wicz­nie), nauczyła się sta­bi­li­zo­wać zła­ma­nia za pomocą szyny, oczysz­czać rany, nosić nosze i wpro­wa­dzać kaniulę. Potra­fiła zwi­jać ban­daże szyb­ciej niż pozo­stałe kur­santki.

W marcu już była gotowa spraw­dzić nowo nabyte umie­jęt­no­ści w prak­tyce.

Zapa­ko­wała i spraw­dziła zawar­tość wypcha­nego worka mary­nar­skiego, który pobrała z maga­zynu woj­sko­wego. Miała tam kami­zelkę kulo­od­porną, sta­lowy hełm, buty woj­skowe, indy­wi­du­alny pakiet medyczny, biały uni­form pie­lę­gniar­ski i kurtkę polową.

Teraz naresz­cie była w dro­dze. Wiele godzin po wylą­do­wa­niu w Hono­lulu wsia­dła do odrzu­towca lecą­cego do Wiet­namu. Ona, jedyna kobieta i dwu­stu pięć­dzie­się­ciu sied­miu umun­du­ro­wa­nych żoł­nie­rzy.

W prze­ci­wień­stwie do męż­czyzn ubra­nych w wygodne oliw­kowe mun­dury polowe, z nogaw­kami spodni sta­ran­nie wsu­nię­tymi w cho­lewki butów, Fran­kie musiała podró­żo­wać w mun­du­rze wyj­ścio­wym zło­żo­nym z zie­lo­nej mary­narki, wąskiej spód­nicy, nylo­no­wych poń­czoch, lśnią­cych czar­nych czó­łe­nek i pła­skiej czapki gar­ni­zo­no­wej oraz regu­la­mi­no­wego pasa do poń­czoch. Kiedy po opusz­cze­niu Tek­sasu wsia­dała do samo­lotu do Wiet­namu, tro­chę ją cisnął. Teraz, dwa­dzie­ścia dwie godziny póź­niej, parzył i wrzy­nał się w ciało. To idio­tyczne, że w dzi­siej­szych cza­sach nie mogła nosić raj­stop.

Wybrała miej­sce przy oknie i wsu­nęła nową, miękką torbę pod­ręczną do schowka nad głową. Kiedy sia­dała, żabka przy pasie puściła i strze­liła ją w udo niczym gumka recep­turka. Zma­gała się z jej zapię­ciem bez pod­no­sze­nia się z fotela.

Prze­cho­dzący obok żoł­nie­rze roz­ma­wiali, śmiali się i posztur­chi­wali.

Wielu z nich wyglą­dało na jej rówie­śni­ków, a może młod­szych od niej. Więk­szość nie miała wię­cej niż osiem­na­ście, dzie­więt­na­ście lat.

Kapi­tan w popla­mio­nym, wymię­tym mun­du­rze polo­wym przy­sta­nął przy jej rzę­dzie foteli.

– Pani porucz­nik, czy można?

– Bar­dzo pro­szę, kapi­ta­nie.

Usiadł na fotelu przy przej­ściu. Mimo luź­nego polo­wego mun­duru widziała, jaki był chudy. Policzki miał poorane głę­bo­kimi bruz­dami. Jego ubra­nie wydzie­lało śla­dowy odór ple­śni.

– Norm Bron­son – przed­sta­wił się ze znu­żo­nym uśmie­chem.

– Fran­kie McGrath. Pie­lę­gniarka.

– Niech Bóg cię bło­go­sławi, Fran­kie. Potrze­bu­jemy pie­lę­gnia­rek.

Samo­lot poto­czył się po beto­nie, ode­rwał od pasa i wzniósł się pod chmury.

– Jak tam jest? – spy­tała. – Zna­czy w Wiet­na­mie?

– Nie da się tego opi­sać sło­wami. Mógł­bym cały dzień opo­wia­dać, jak tam jest, a i tak nie będzie pani na to przy­go­to­wana. Ale czło­wiek szybko się uczy. Po pro­stu trzeba patrzeć pod nogi. – Odchy­lił głowę na opar­cie i zamknął oczy.

Fran­kie w życiu nie widziała, żeby ktoś tak bły­ska­wicz­nie zapadł w sen.

Wyjęła ze swo­jej czar­nej regu­la­mi­no­wej torebki pakiet infor­ma­cyjny i prze­czy­tała go tysięczny raz. Powta­rza­nie wie­dzy zawsze dzia­łało na nią uspo­ka­ja­jąco, a ona, wcze­śniej wzo­rowa stu­dentka, posta­no­wiła być wzo­ro­wym żoł­nie­rzem. Tylko tak mogła udo­wod­nić rodzi­com, że mądrze postą­piła, a nawet wyka­zała się odwagą, zacią­ga­jąc się do woj­ska. Dla nich liczył się suk­ces.

Nauczyła się na pamięć wszyst­kich woj­sko­wych komend, a także loka­li­za­cji szpi­tali, zazna­cza­jąc je żół­tym pisa­kiem na mapie Wiet­namu. Bar­dzo poważ­nie potrak­to­wała wytyczne doty­czące postę­po­wa­nia. Zasady zacho­wa­nia oso­bi­stego, bez­pie­czeń­stwa w bazie, regu­la­cje doty­czące ubioru oraz spo­sobu obcho­dze­nia się z bro­nią palną, no i wzięła sobie do serca obo­wią­zek repre­zen­to­wa­nia god­nej postawy i czer­pa­nia dumy z bycia żoł­nie­rzem.

Według niej wszystko w woj­sku miało sens i logikę. Prze­strze­ga­nie reguł zapew­niało porzą­dek i wza­jemną pomoc. Odpo­wied­nio skon­stru­owany sys­tem zmu­szał zarówno męż­czyzn, jak i kobiety do sub­or­dy­na­cji. To budo­wało zespół, a nie­jed­no­krot­nie rato­wało życie. Nale­żało się dosto­so­wać, być czę­ścią cze­goś więk­szego, znać swoje zada­nia i wyko­ny­wać je bez dys­ku­sji. Taki układ dawał Fran­kie poczu­cie psy­chicz­nego kom­fortu.

Jak wie­lo­krot­nie tłu­ma­czyła matce, ow­szem, jedzie na wojnę, ale nie do końca. Jej sytu­acja wygląda ina­czej niż tych męż­czyzn lecą­cych z nią w samo­lo­cie. Nie będzie na linii frontu, nie zgi­nie. Jedzie do Wiet­namu rato­wać życie, a nie ryzy­ko­wać wła­sne. Pie­lę­gniarki są daleko od toczą­cych się walk, pra­cują w dużych, jasnych budyn­kach, takich jak chro­niony wyso­kim ogro­dze­niem Trzeci Polowy Szpi­tal w Saj­go­nie.

Usia­dła wygod­nie i przy­mknęła powieki. Bucze­nie sil­ni­ków uspo­ka­jało ją i usy­piało. Sły­szała pomruk roz­mów żoł­nie­rzy, śmie­chy, trzask i syk otwie­ra­nych puszek z colą, czuła zapach wyj­mo­wa­nych kana­pek. Wyobra­ziła sobie, że leci z nią Fin­ley i trzyma ją za rękę; na uła­mek sekundy zapo­mniała, że już go nie ma, i uśmiech­nęła się. Lecę się z tobą spo­tkać – pomy­ślała i moment póź­niej jej uśmiech zgasł.

Gdy zapa­dała w sen, chyba usły­szała, jak kapi­tan Bron­son mruk­nął pod nosem:

– Wysy­łają cho­lerne dzie­ciaki…

Kiedy się obu­dziła, na pokła­dzie pano­wała cisza zakłó­cana jedy­nie szu­mem sil­ni­ków. Więk­szość okien była zasło­nięta. Kilka lam­pek pod sufi­tem rzu­cało mętną poświatę na twa­rze męż­czyzn. Uci­chły śmie­chy, gło­śne prze­ko­ma­rza­nie się i wygłupy, które towa­rzy­szyły dużej czę­ści lotu z Hono­lulu do Saj­gonu. Powie­trze wyda­wało się cięż­sze, trud­niej wcią­gało się je w płuca i trud­niej wydy­chało. Nowi rekruci – odróż­niały ich zagnie­ce­nia na mun­du­rach polo­wych świeżo ode­bra­nych z maga­zynu – zaczy­nali się wier­cić. Nie­po­ko­ili się. Fran­kie widziała ich nie­pewne uśmie­chy. Pozo­stali żoł­nie­rze, ci męż­czyźni o znu­żo­nych twa­rzach, w pod­nisz­czo­nych mun­du­rach, tacy jak kapi­tan Bron­son, sie­dzieli nie­mal nie­ru­chomo.

Sąsiad Fran­kie uniósł powieki; otwar­cie oczu było u niego jedyną zmianą mię­dzy snem i czu­wa­niem.

Samo­lot nagle szarp­nął czy zanur­ko­wał i prze­chy­lił się na bok. Fran­kie ude­rzyła głową o sto­lik na opar­ciu fotela przed sobą, gdy samo­lot zapi­ko­wał nosem w dół. Otwo­rzyły się skrytki nad sie­dze­niami; dzie­siątki pod­ręcz­nych bagaży, w tym torba Fran­kie, wypa­dły na przej­ście.

Gdy kur­czowo zaci­snęła palce na pod­ło­kiet­niku, kapi­tan Bron­son poło­żył kości­stą, szorstką dłoń na jej ręce.

– Wszystko będzie dobrze, pani porucz­nik.

Samo­lot wyrów­nał lot i zaczął ostro się wzno­sić. Fran­kie usły­szała pla­śnię­cie i gdzieś bli­sko niej coś pękło.

– Czy ktoś do nas strzela? – spy­tała. – O Boże.

Bron­son cicho zachi­cho­tał.

– Noo. Oni to uwiel­biają. Pro­szę się nie mar­twić. Pokrą­żymy chwilę i znowu spró­bu­jemy.

– Tutaj? Nie powin­ni­śmy poszu­kać innego miej­sca do lądo­wa­nia?

– Tym wiel­kim pta­kiem? Nie­moż­liwe. Wyłącz­nie w bazie lot­ni­czej Tan Son Nhut, pro­szę pani. Tam już cze­kają na PNR, któ­rych mamy na pokła­dzie.

– PNR?

– Pie­przo­nych nowych rekru­tów. – Uśmiech­nął się. – I jedną piękną młodą pie­lę­gniarkę. Nasi chłopcy raz dwa oczysz­czą lot­ni­sko. Nie ma stra­chu.

Fran­kie zdą­żyły roz­bo­leć palce od zaci­ska­nia ich na pod­ło­kiet­ni­kach, a samo­lot cią­gle krą­żył. Widziała za oknem poma­rań­czowe i czer­wone wybu­chy oraz smugi czer­wieni na nie­bie.

Wresz­cie samo­lot wyrów­nał lot i w gło­śniku ode­zwał się głos pilota:

– Dobra, fani sportu, spró­bu­jemy z tym gów­nem jesz­cze raz. Zapiąć pasy.

Jakby Fran­kie cho­ciaż przez chwilę miała roz­pięty pas.

Odrzu­to­wiec zaczął opa­dać, Fran­kie bole­śnie zakłuło w uszach i po chwili poczuła, jak samo­lot z łomo­tem toczy się po pasie star­to­wym, zwal­nia i w końcu nie­ru­cho­mieje.

– Naj­pierw wysia­dają starsi ofi­ce­ro­wie i kobiety – padło pole­ce­nie z gło­śnika.

Ofi­ce­ro­wie prze­pu­ścili Fran­kie do wyj­ścia. Wola­łaby pocze­kać. Wcale nie chciała wysia­dać pierw­sza. Ale pod­nio­sła torbę pod­ręczną z przej­ścia, razem z torebką zarzu­ciła ją na lewe ramię, żeby prawą rękę mieć wolną do salu­to­wa­nia.

Kiedy sta­nęła w drzwiach, owio­nęła ją fala gorąca. I zapach. Dobry Boże, co to takiego? Paliwo lot­ni­cze… dym… ryby… i jakby smród… eks­kre­men­tów. Nad oczami ode­zwał się pul­su­jący ból głowy. Zeszła po tra­pie. W ciem­no­ściach na pły­cie stał jeden żoł­nierz w mdłej poświa­cie z odle­głego budynku. Ledwo widziała rysy jego twa­rzy.

Gdzieś daleko po lewej stro­nie coś wystrze­liło poma­rań­czo­wym pło­mie­niem.

– Porucz­nik McGrath?

Zdo­była się na ski­nie­nie głową. Pot spły­wał jej po ple­cach. Czy to bom­bar­do­wa­nie?

– Pro­szę iść za mną – ode­zwał się żoł­nierz i popro­wa­dził ją po wybo­istym pasie poza ter­mi­nal, gdzie cze­kał szkolny auto­bus poma­lo­wany na czarno, łącz­nie z oknami zabez­pie­czo­nymi gęstą siatką.

– Przy­le­cia­łaś dziś jako jedyna pie­lę­gniarka. Usiądź i pocze­kaj. I pro­szę, nie wychodź z auto­busu.

W auto­bu­sie było gorąco i wil­gotno jak w sau­nie, a od tego smrodu – gówna i ryb – żołą­dek pod­szedł jej do gar­dła. Wybrała miej­sce w środ­ko­wym rzę­dzie, przy zama­lo­wa­nym na czarno oknie. Czuła się jak w gro­bie.

Chwilę póź­niej czar­no­skóry żoł­nierz w polo­wym mun­du­rze z kara­bi­nem M16 w ręce wsu­nął się za kie­row­nicę. Drzwi zamknęły się z sykiem i przed­nie reflek­tory wyrzeź­biły złoty klin w ciem­no­ściach przed maską.

– Pro­szę nie sie­dzieć za bli­sko okna – ode­zwał się kie­rowca i naci­snął pedał gazu. – Gra­naty.

Gra­naty?

Fran­kie prze­su­nęła się bli­żej przej­ścia. W ciem­nym, cuch­ną­cym auto­bu­sie sie­działa sztywno wypro­sto­wana, co rusz pod­ska­ku­jąc na wybo­jach. Bała się, że jesz­cze chwila i zwy­mio­tuje.

Naresz­cie kie­rowca zwol­nił. W świe­tle reflek­to­rów zoba­czyła bramę z war­tow­ni­kami w mun­du­rach żan­dar­me­rii woj­sko­wej. Jeden z nich wymie­nił parę słów z kie­rowcą i usu­nął się na bok. Brama się otwo­rzyła i wje­chali na ogro­dzony teren.

Po chwili auto­bus się zatrzy­mał.

– Jeste­śmy na miej­scu, pro­szę pani.

Fran­kie pot spły­wał po twa­rzy. Musiała prze­trzeć oczy.

– Co?

– Pro­szę wysiąść.

– Co? Och…

Nagle do niej dotarło, że nie prze­szła przez punkt odbioru bagażu. Była bez rynsz­tunku. – Mój worek…

– Dostar­czą go.

Zgar­nęła bagaż pod­ręczny oraz torebkę i pode­szła do wyj­ścia.

W bło­cie stała pie­lę­gniarka ubrana na biało od stóp do głów. Cze­kała na nią. Jak to moż­liwe, że uni­form może pozo­sta­wać tak czy­sty? Za ple­cami pie­lę­gniarki Fran­kie zoba­czyła wej­ście do ogrom­nego szpi­tala.

– Musi pani wysiąść – ode­zwał się kie­rowca.

– Och, no tak. – Wyszła na grzą­skie błoto i unio­sła rękę, żeby zasa­lu­to­wać.

Pie­lę­gniarka chwy­ciła ją za nad­gar­stek.

– Nie tutaj. Char­lie5 uwiel­bia zabi­jać ofi­ce­rów. – Wska­zała na cze­ka­ją­cego jeepa. – Pod­wie­zie cię do tym­cza­so­wej kwa­tery. Jutro punkt siódma zgło­sisz się do admi­ni­stra­cji po dal­sze instruk­cje.

Fran­kie zbyt wiele pytań cisnęło się na usta, żeby wybrać z nich jedno, a na doda­tek bolało ją gar­dło. Przy­ci­ska­jąc do sie­bie torebkę i pod­ręczną torbę, pode­szła do jeepa i wdra­pała się na tylne sie­dze­nie.

Kie­rowca wdep­nął gaz i Fran­kie wci­snęło w fotel; wysta­jąca, ostra sprę­żyna dźgnęła ją w pośla­dek. Nocą ruch w bazie oży­wał i zamie­rał na zmianę. W strzę­pach roz­pro­szo­nego świa­tła widziała drut kol­cza­sty i worki z pia­skiem uło­żone wzdłuż ścian drew­nia­nych zabu­do­wań, a na wie­żach uzbro­jo­nych straż­ni­ków. Żoł­nie­rze w polo­wych mun­du­rach poru­szali się po bazie z bro­nią. Duża cysterna z wodą zrów­nała się z ich jeepem i wyprze­dziła go z łosko­tem. Bez prze­rwy trą­biły klak­sony, a męż­czyźni poro­zu­mie­wali się krzy­kiem.

Następny poste­ru­nek – ten wyda­wał się naprędce skle­cony z meta­lo­wych beczek, zwo­jów kol­cza­stego drutu i wyso­kiego ogro­dze­nia ze sta­lo­wej siatki. Straż­nik mach­nię­ciem ręki prze­pu­ścił ich przez punkt kon­tro­lny. W końcu doje­chali do kolej­nego ogro­dze­nia zwień­czo­nego zwo­jami drutu żylet­ko­wego.

Jeep ostro zaha­mo­wał, kie­rowca prze­chy­lił się i pchnię­ciem otwo­rzył tylne drzwi.

– Jeste­śmy na miej­scu.

Fran­kie się skrzy­wiła. Wydo­sta­nie się z jeepa w wąskiej spód­nicy wyma­gało czasu.

– To tam­ten budy­nek. Pani kwa­tera pierw­sze pię­tro, osiem A – obja­śnił.

Za wyso­kim żela­znym ogro­dze­niem zoba­czyła coś, co wyglą­dało na opusz­czone wię­zie­nie. Okna były zabite dyktą, tu i ówdzie bra­ko­wało spo­rych kawał­ków muru. Zanim zdą­żyła zapy­tać, gdzie kon­kret­nie ma iść, kie­rowca zawró­cił i trą­biąc klak­so­nem, odje­chał z zawrotną pręd­ko­ścią.

Pode­szła do bramy, otwo­rzyła ją z gło­śnym zgrzy­tem zawia­sów i zna­la­zła się na zaro­śnię­tym podwórku, na któ­rym wymi­ze­ro­wane dzieci bawiły się sfla­czałą piłką. Pod pło­tem stara Wiet­namka coś goto­wała, przy­kuc­nięta przy ogni­sku.

Fran­kie ruszyła popę­ka­nym chod­ni­kiem do głów­nych drzwi i weszła do środka. Kilka gazo­wych lamp rzu­cało migo­tliwe świa­tło na ściany. W mrocz­nym przed­sionku cze­kała na nią kobieta w polo­wym mun­du­rze.

– Porucz­nik McGrath?

Dzięki Bogu.

– Tak.

– Zapro­wa­dzę panią. Pro­szę za mną.

Prze­szły kory­ta­rzem obsta­wio­nym łóż­kami i po chwiej­nych scho­dach weszły na pię­tro do pokoju, a wła­ści­wie klitki. Ledwo mie­ściły się tam dwa pię­trowe łóżka i komódka. Być może kie­dyś był tutaj klasz­tor czy szkoła.

– Jutro siódma zero zero mel­duje się pani u admi­ni­stra­torki.

– Ale…

Żoł­nierka wyszła, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

Ciemno choć oko wykol.

Fran­kie nama­cała i pstryk­nęła wyłącz­nik.

Nic.

Otwo­rzyła drzwi, wdzięczna za odro­binę mdłego świa­tła z gazo­wych lamp w kory­ta­rzu. Wyszła poszu­kać łazienki i zna­la­zła taką z pordze­wiałą umy­walką i muszlą klo­ze­tową. Gdy odkrę­ciła kurek, z kranu pole­ciał cienki stru­mień let­niej wody. Umyła twarz, a potem się napiła.

Do łazienki weszła kobieta w zie­lo­nym woj­sko­wym pod­ko­szulku i szor­tach. Zoba­czyła Fran­kie i zmarsz­czyła brwi.

– Odpo­ku­tu­jesz za to, porucz­niku. Ni­gdy nie pij wody.

– Och, jestem tu nowa.

– Ta… – mruk­nęła kobieta, zer­ka­jąc na jej mun­dur. – To widać.

W środku nocy obu­dził ją ból brzu­cha. Pobie­gła do łazienki na kory­ta­rzu i zatrza­snęła za sobą drzwi. W życiu nie miała takiej bie­gunki. Zda­wało jej się, że wyla­tuje z niej wszystko, co zja­dła w ostat­nim mie­siącu. Nie­stety, kiedy już nic nie zostało, brzuch nie prze­stał boleć.

O świ­cie nie czuła się ani odro­binę lepiej. Spraw­dziła czas, zwi­nęła się w kłę­bek i szczę­śli­wie zasnęła. O szó­stej trzy­dzie­ści zwle­kła się z łóżka na drżą­cych nogach i z tru­dem zapięła mun­dur. Pas do poń­czoch sta­no­wił tor­turę.

Ruszyła na zewnątrz. Na zaro­śnię­tym podwórku zoba­czyła mnó­stwo chu­dych wiet­nam­skich dzieci. Wszyst­kie obser­wo­wały ją w mil­cze­niu. Na sznu­rze do bie­li­zny wisiały rzę­dem polowe mun­dury.

Wyszła za bramę na teren roz­le­głej, ruchli­wej bazy: cha­otycz­nie roz­rzu­cone budynki, namioty, baraki i drogi, bez choćby jed­nego drzewa w zasięgu wzroku. Naj­wy­raź­niej do stwo­rze­nia tego miej­sca użyto bul­do­że­rów. Na dro­gach poru­szały się w śli­ma­czym tem­pie rowe­rowe rik­sze z całymi rodzi­nami i stare samo­chody cią­gnięte przez bawoły. Lawi­ro­wały mię­dzy nimi pędzące dokądś woj­skowe pojazdy. Obok niej prze­mknął jeep. Kie­rowca trą­bił na dzieci na pobo­czu i wędru­ją­cego drogą bawołu.

Nikt nie zwra­cał uwagi na kobietę w mun­du­rze wyj­ścio­wym, która szła chwiej­nie, wal­cząc z tor­sjami.

Nie­mal godzinę zajęło Fran­kie odna­le­zie­nie budynku admi­ni­stra­cyj­nego, poło­żo­nego w sąsiedz­twie Oddziału A roz­cią­gnię­tego kom­pleksu Trze­ciego Szpi­tala Polo­wego, po któ­rym krą­żyły w gru­pach, a cza­sem bie­gały, pie­lę­gniarki w wykroch­ma­lo­nych bia­łych uni­for­mach. Po całym kom­plek­sie nio­sły się komu­ni­katy poda­wane przez czarne gło­śniki.

Zapu­kała do drzwi biura admi­ni­stra­cji, usły­szała „Pro­szę” i weszła.

Zasa­lu­to­wała chu­dej kobie­cie w ran­dze puł­kow­nika, która sie­działa za biur­kiem twa­rzą do wej­ścia.

Kobieta pod­nio­sła wzrok i zadarła pod­bró­dek pta­sim ruchem, przez co oku­lary w opraw­kach typu „kocie oczy” tro­chę się prze­krzy­wiły. Wes­tchnie­nie, które Fran­kie usły­szała na wej­ściu, nie zabrzmiało zbyt zachę­ca­jąco.

– A pani to…?

– Pod­po­rucz­nik Fran­ces McGrath, pani puł­kow­nik.

Urzęd­niczka prze­kart­ko­wała doku­menty leżące na biurku.

– Przy­dzie­lono panią do Trzy­dzie­stego Szó­stego Szpi­tala Ewa­ku­acyj­nego. Pro­szę za mną. – Ener­gicz­nie pod­nio­sła się zza biurka i wymi­nęła Fran­kie w drzwiach.

Fran­kie ze wszyst­kich sił sta­rała się trzy­mać, licząc, że uda jej się unik­nąć kolej­nego napadu bie­gunki.

Pani puł­kow­nik, klu­cząc mię­dzy licz­nym per­so­ne­lem, zapro­wa­dziła ją do okrą­głego bia­łego lądo­wi­ska z nama­lo­wa­nym czer­wo­nym krzy­żem, gdzie już cze­kał heli­kop­ter. Puł­kow­nik poka­zała kciuki pilo­towi, a on natych­miast uru­cho­mił sil­nik. Wiel­kie łopaty wir­nika ruszyły powoli, a potem obra­ca­jąc się coraz szyb­ciej, obrzu­cały Fran­kie gorą­cym powie­trzem.

– Pani puł­kow­nik… mam pyta­nie – wyją­kała Fran­kie.

– Nie do mnie, porucz­niku. Pro­szę wsia­dać. Pilot nie ma całego dnia.

Puł­kow­nik przy­ci­snęła dło­nią kark Fran­kie, dając w ten spo­sób do zro­zu­mie­nia, że ma się nachy­lić, i pchnęła ją w stronę heli­kop­tera z wiru­ją­cymi łopa­tami.

Znaj­du­jący się na pokła­dzie sani­ta­riusz podał jej rękę, wcią­gnął na pokład i popchnął ją w kie­runku płó­cien­nego sie­dze­nia w głębi maszyny.

– Niech się pani trzyma! – krzyk­nął.

W tym samym momen­cie heli­kop­ter ode­rwał się od ziemi, nachy­lił nosem w dół i wzno­sząc się coraz wyżej, prze­le­ciał nad roz­cią­gniętą ame­ry­kań­ską bazą, a potem nad cha­osem Saj­gonu.

Ten ruch nie sprzy­jał żołąd­ko­wym pro­ble­mom Fran­kie.

Wszystko to nie wyda­wało się bez­pieczne. Gdzie oni mają kara­biny? Co zro­bią, jeżeli wróg zacznie do nich strze­lać? Gdzieś pod nimi roz­legł się huk, heli­kop­te­rem zatrzę­sło i zarzu­ciło na boki. Przy­ci­snęła dłoń do ust, modląc się, żeby tylko nie zwy­mio­to­wać.

Jesz­cze jedna eks­plo­zja i trzask salwy z kara­bi­nów. Śmi­głow­cem trzę­sło, coś stu­kało jak tysiąc śrub obi­ja­ją­cych się o sie­bie w zamknię­tej meta­lo­wej skrzyni.

Fran­kie prze­trwała ten prze­ra­ża­jący lot, sku­pia­jąc się na oddy­cha­niu. Jedy­nie to powstrzy­my­wało ją od krzyku. A potem cudem zaczęli opa­dać, zbli­ża­jąc się do lądo­wi­ska dla śmi­głow­ców.

Kiedy wylą­do­wali, drugi pilot obej­rzał się i ode­zwał do Fran­kie.

– Pro­szę pani?

– Słu­cham?! – zapy­tała, prze­krzy­ku­jąc war­kot sil­nika.

– Musi pani wysiąść.

– Och. No tak.

Nie była w sta­nie się ruszyć.

Żoł­nierz, który pomógł jej wsiąść na pokład – sani­ta­riusz – pode­rwał ją z fotela i pocią­gnął do otwar­tych drzwi. Kobieta w ran­dze porucz­nika w popla­mio­nym mun­du­rze polo­wym stała na lądo­wi­sku z zadartą głową, przy­trzy­mu­jąc dło­nią płó­cienną czapkę.

Sani­ta­riusz wyrzu­cił pod­ręczny bagaż Fran­kie. Torba wylą­do­wała u stóp porucz­nik.

– Pro­szę pani? – pona­glił ją znie­cier­pli­wiony.

Skacz, Fran­kie.

W pan­to­flach na obca­sach.

Nie miała wyj­ścia.

Przy moc­nym ude­rze­niu o zie­mię nogi ugięły się jej w kola­nach. Przy oka­zji upu­ściła torebkę i czym prę­dzej pod­nio­sła ją z płyty. Wzięła głę­boki oddech i wal­cząc z bólem, pro­sto­wała się powoli, pod­no­sząc dłoń do salutu.

– Pod­po­rucz­nik McGrath mel­duje się do pracy.

– Nie tutaj – ode­zwała się porucz­nik. – Chcę prze­żyć. Jestem Patty Per­kins. Pie­lę­gniarka ope­ra­cyjna. – Pod­trzy­mała Fran­kie na moment, potem gwał­tow­nie ją puściła i ruszyła ener­gicz­nym kro­kiem. – Witam w Trzy­dzie­stym Szó­stym. Jeste­śmy szpi­ta­lem ewa­ku­acyj­nym z czte­ry­stoma łóż­kami, na wybrzeżu, nie­całe sto kilo­me­trów od Saj­gonu. Będziesz jedną z dzie­wię­ciu pra­cu­ją­cych tu pie­lę­gnia­rek, mamy też pie­lę­gnia­rzy i sani­ta­riu­szy. W miarę spraw­nie dajemy sobie radę! – wykrzy­czała, oglą­da­jąc się na Fran­kie. – Szpi­tal ma opi­nię jed­nego z bez­piecz­niej­szych miejsc. Na pół­nocy jest strefa zde­mi­li­ta­ry­zo­wana, więc walki tutaj są zni­kome. Zapew­niamy opiekę medyczną BPR ewa­ku­owa­nym z pola walki…

Fran­kie usi­ło­wała dotrzy­mać jej kroku.

– BPR?

– Bar­dzo poważ­nie ranni. Masz tutaj wszystko, począw­szy od trądu, przez ampu­ta­cje, poką­sa­nia przez szczury, aż do tego, co zostaje z żoł­nie­rza po wej­ściu na minę. Więk­szość ran wymaga odro­czo­nego zamknię­cia, czyli oczysz­czamy je i usu­wamy mar­twe tkanki, ale ich nie zamy­kamy. To będzie twoje główne zada­nie. Zwy­kle pacjenci prze­by­wają tutaj trzy dni lub kró­cej. Szczę­ścia­rze są prze­no­szeni do Trze­ciego Szpi­tala Polo­wego w Saj­go­nie na bar­dziej spe­cja­li­styczne lecze­nie, ci, któ­rzy mieli mniej szczę­ścia, wra­cają do swo­ich oddzia­łów, a pechow­ców odsyła się w trum­nach do domu. A teraz uwaga, porucz­niku. – Kobieta pro­wa­dziła ją wzdłuż sze­regu bara­ków o pół­ko­li­stym kształ­cie zbu­do­wa­nych z cyn­ko­wa­nej bla­chy sta­lo­wej. – Tu mamy oddział ratun­kowy, salę przed­ope­ra­cyjną, dwie sale ope­ra­cyjne, jedną poope­ra­cyjną, oddział inten­syw­nej tera­pii i neu­ro­lo­gię – wymie­niała, ani na chwilę się nie zatrzy­mu­jąc. – A tu jest kan­tyna. Prawa część dla ofi­ce­rów. Jutro ósma zero zero zamel­du­jesz się u major Gold­stein w admi­ni­stra­cji. To naczelna pie­lę­gniarka. – Porucz­nik zatrzy­mała się przed rzę­dem iden­tycz­nych drew­nia­nych bara­ków, z dolną połową obło­żoną wor­kami z pia­skiem. – Tu jest twoja kwa­tera. Tam są prysz­nice i latryny. Nie stercz za długo pod prysz­nicem, lot­nicy lubią pod­glą­dać nas z góry. – Patty uśmiech­nęła się i podała Fran­kie dwa sło­iczki z tablet­kami. – Mala­ria i bie­gunka. Sumien­nie je łykaj. Pij wodę wyłącz­nie z wor­ków Listera i kani­strów. Jeżeli chcesz, pokażę ci…

Urwała w pół zda­nia i nasłu­chi­wała, prze­chy­la­jąc głowę na bok. Moment póź­niej Fran­kie usły­szała war­kot śmi­głow­ców.

– Cho­lera – mruk­nęła Patty. – Nowy trans­port. Zosta­wiam cię samą, McGrath. Jakoś się urzą­dzisz. – Pokle­pała ją po ramie­niu i uśmiech­nęła się dla zachęty.

Fran­kie usły­szała tupot dzie­sią­tek butów na drew­nia­nych ram­pach uło­żo­nych w całym obo­zie.

Poczuła się opusz­czona.

– Weź się w garść, McGrath – naka­zała sobie na głos.

Skie­ro­wała się do drzwi baraku, prze­stą­piła poje­dyn­czy sto­pień i zna­la­zła się w ciem­nym, wil­got­nym, przy­cia­snym pomiesz­cze­niu mniej wię­cej pięć metrów na dzie­sięć, podzie­lo­nym na coś w rodzaju trzech bok­sów. W każ­dym z nich stały żela­zne łóżko z mate­ra­cem obcią­gnię­tym zie­lo­nym płót­nem i pro­wi­zo­ryczny nocny sto­lik z lampą. Pofał­do­wana siatka w kolo­rze oliw­ko­wej zie­leni masko­wała szpetne ściany ze sklejki. Nad jed­nym z łóżek były przy­pięte pinez­kami do ściany kolo­rowe zdję­cia: para na tle poma­lo­wa­nej na czer­wono stajni, męż­czy­zna z krótko obcię­tymi wło­sami oparty o maskę cię­ża­rówki che­vro­leta, ten sam męż­czy­zna sto­jący mię­dzy małą rudo­włosą dziew­czynką i potęż­nym czar­nym koniem. Nad dru­gim łóż­kiem wisiały pla­katy z Mal­col­mem X, Muham­ma­dem Alim i Mar­ti­nem Luthe­rem Kin­giem Junio­rem. Ściana nad trze­cim łóż­kiem, zapewne tym dla niej, była goła i pozna­czona licz­nymi śla­dami po pinez­kach. Tu i ówdzie zostały jesz­cze skrawki papieru po zdar­tych pla­ka­tach. Na pod­ło­dze leżał jej worek mary­nar­ski.

W jed­nym z naroż­ni­ków stała nie­wielka lodówka, ktoś zbił regał ze sta­rych liste­wek i wypeł­nił półki zaczy­ta­nymi książ­kami w mięk­kich okład­kach. W całym pomiesz­cze­niu pano­wała duchota, nie było ani okna, ani wen­ty­la­tora. Pod­łogę pokry­wała war­stwa rudego pyłu.

Fran­kie zamknęła drzwi, usia­dła na wąskim łóżku i otwo­rzyła pod­ręczną torbę. Nowiutki pola­roid leżał na ster­cie pie­czo­ło­wi­cie spa­ko­wa­nych zdjęć w ram­kach, które zabrała z domu. Wyjęła pierw­sze z wierz­chu, odwi­nęła i poło­żyła na kola­nach. To zdję­cie zro­bili w Disney­lan­dzie. Fran­kie i Fin­ley, trzy­ma­jąc się za ręce, stali przed Zam­kiem Śpią­cej Kró­lewny. Uła­mek sekundy przed klik­nię­ciem migawki Fin­ley zabrał mamie kar­net z bile­tami, wyrwał z niego bilety E6 i oznaj­mił: „Pro­sto stąd idziemy z Fran­kie do Rakiety na Księ­życ, a potem do Łodzi Pod­wod­nej”. A mama cicho stęk­nęła: „Con­no­rze, mam nadzieję, że w któ­rejś z tych budek sprze­dają napoje”.

Łzy zakrę­ciły się jej w oczach. Była sama, nikt tego nie widział, pozwo­liła więc im popły­nąć. Patrzyła na brata, z tymi jego wysta­ją­cymi zębami, przy­li­zaną grzywką, pie­gami na policz­kach i pomy­ślała: Co ja zro­bi­łam?

Następ­nie odwi­nęła zdję­cie rodzi­ców, zro­bione na któ­rymś z ich sław­nych przy­jęć w Dzień Nie­pod­le­gło­ści. Oboje uśmiech­nięci, stali na tle stołu ude­ko­ro­wa­nego gir­landą w naro­do­wych bar­wach.

Mieli rację. Nie powinna wyjeż­dżać tak daleko od domu – na wojnę – bez Fin­leya. Jak ona prze­trwa rok?

W tej samej chwili zabul­go­tało jej w brzu­chu.

Pobie­gła do latryny.

Rozdział 5

5

Parę godzin póź­niej, gdy Fran­kie na­dal leżała na łóżku, tłu­miąc płacz, wal­cząc z tor­sjami i żału­jąc decy­zji o wstą­pie­niu do woj­ska, drzwi kwa­tery otwo­rzyły się na oścież i do środka weszły dwie kobiety w ubra­niach popla­mio­nych krwią: Afro­ame­ry­kanka z krótko obcię­tymi wło­sami, w pod­ko­szulku, szor­tach i woj­sko­wych butach i rudo­włosa, wysoka i chuda jak Olive Oyl7 z kre­skówki, w popla­mio­nym mun­du­rze polo­wym. Według oceny Fran­kie obie były star­sze od niej, ale nie­wiele.

– Zobacz, Babs, świeża krew – ode­zwała się „Olive Oyl”, roz­pi­na­jąc oliw­ko­wo­zie­loną bluzę i odrzu­ca­jąc ją na bok.

Na sta­niku też miała krew. Pode­szła do Fran­kie, tupiąc bucio­rami i nie przej­mu­jąc się nie­kom­plet­nym stro­jem.

– Jestem Ethel Flint z Wir­gi­nii. Pie­lę­gniarka na ratun­ko­wym. – Się­gnęła po rękę Fran­kie, ener­gicz­nie nią potrzą­snęła, jakby naci­skała spust w kara­bi­nie. – A ta tutaj to Barb John­son, pie­lę­gniarka ope­ra­cyjna z jakiejś dziury w Geo­r­gii. Jest jado­wita jak cho­lerny wąż. Ostat­nia dziew­czyna co rusz przez nią pła­kała.

– Ethel, dobrze wiesz, że wcale tak nie było – ode­zwała się Barb, odcią­ga­jąc wil­gotny pod­ko­szu­lek od piersi. – Dobry Boże, ale gorąc.

Fran­kie wpa­try­wała się w Barb. Szcze­rze mówiąc, nie znała zbyt wielu czar­no­skó­rych osób. W spo­so­bie, w jaki Barb odpo­wie­działa na jej spoj­rze­nie, w tak­su­ją­cym zmru­że­niu oczu było coś, co spra­wiło, że Fran­kie poczuła się jak uczen­nica, która zabłą­dziła do nie­wła­ści­wej klasy.

– Jestem Fran­kie… – zaczęła, ale głos ją zawiódł w poło­wie i musiała zacząć od nowa. – Fran­kie McGrath.

– No, Fran­kie, zrzuć ten mun­dur – powie­działa Ethel, zdej­mu­jąc biu­sto­nosz. Gdy wkła­dała wypło­wiałą oliw­kową koszulkę z dekol­tem w serek, w wycię­ciu bły­snął srebrny łań­cu­szek kul­kowy, na któ­rym wisiały nie­śmier­tel­niki. – Jest „żół­wiowe” party na twoją cześć…

Barb prych­nęła śmie­chem.

– Prze­stań, Ethel. Nie wpra­wiaj dzie­ciny w zakło­po­ta­nie.

– No, może to prze­sada, ale mamy dzi­siaj dwa „żół­wie” i jed­nego faceta, który wraca do domu.

– Co to za żół­wie? – zapy­tała Fran­kie.

– Jesteś jed­nym z nich, dzie­ciaku – wyja­śniła Ethel znu­żo­nym gło­sem. – A teraz rusz tyłek. Chce mi się pić jak cho­lera. To był długi dzień i marzę o coli.

Fran­kie nie nawy­kła do roz­bie­ra­nia się przy obcych, jed­nak nie chcąc, żeby jej współ­lo­ka­torki wzięły ją za wsty­dliwą cnotkę, zaczęła ścią­gać ubra­nie.

Kiedy stała w bie­liź­nie, uświa­do­miła sobie, że poza sta­ran­nie poskła­da­nym, nowym mun­du­rem polo­wym, który, jak ją poin­stru­owano, miała wkła­dać do pracy, piżamą, jasno­nie­bie­ską let­nią sukienką, według matki ide­al­nym stro­jem na wolne dni, oraz bia­łym pie­lę­gniar­skim uni­for­mem, ani w worku, ani w pod­ręcz­nej tor­bie nie miała niczego, w co mogłaby się prze­brać.

– Pas do poń­czoch – mruk­nęła Ethel i współ­czu­jąco wes­tchnęła. Otwo­rzyła szu­fladę, prze­szu­kała zawar­tość, wycią­gnęła szorty zro­bione z obcię­tych dżin­sów oraz koszulkę z logo armii i rzu­ciła je Fran­kie. – Nie przej­muj się, nie jesteś pierw­sza. Nie mówią nam prawdy o tym, w czym tu się cho­dzi.

– Ani o niczym innym – dodała Barb.

Fran­kie uwol­niła się z pasa i zro­lo­wała poń­czo­chy w odcie­niu cyna­monu. Zasty­gła na moment, czu­jąc na sobie wzrok współ­lo­ka­to­rek, po czym szybko ubrała się w poży­czone rze­czy. Koszulka była ogromna, zwi­sała jej do połowy ud, nie­mal zakry­wa­jąc za obszerne szorty, które dopa­so­wała, rolu­jąc dżins na pasku.

Otwo­rzyła worek, wyjęła kami­zelkę kulo­od­porną oraz sta­lowy hełm, wsu­nęła ramiona w otwory kami­zelki i natych­miast poczuła jej wagę. Za duży hełm zsu­wał się jej na oczy.

– To jest party – ode­zwała się Barb. – A nie film z Joh­nem Way­nem. Zdej­muj to gówno.

– Ale… – Fran­kie za szybko się obej­rzała i kra­wędź hełmu bole­śnie ude­rzyła ją w nos. – Prze­pisy…

Barb wyszła z kwa­tery. Trza­snęły drzwi.

Ethel ostroż­nie zdjęła hełm z głowy Fran­kie i rzu­ciła go na łóżko.

– Posłu­chaj, wiem, że dzi­siaj jest za dużo dla cie­bie tego wszyst­kiego. Pomo­żemy ci się odna­leźć, przy­rze­kam. Ale nie w tej chwili, dobra? A co do kami­zelki, odpada, rozu­miesz?

Fran­kie zdjęła ją i odrzu­ciła. Kami­zelka wylą­do­wała na heł­mie. Miała wra­że­nie, że jest goła, czuła się idio­tycz­nie w za dużej koszulce zakry­wa­ją­cej szorty. Wsu­nęła gołe nogi w błysz­czące, nowe woj­skowe buty, które tak obse­syj­nie glan­so­wała. Dla­czego nie spa­ko­wała teni­só­wek? Czy ci ludzie od roz­działu „Co zabrać” w pakie­cie infor­ma­cyj­nym w ogóle byli w Wiet­na­mie? Przed wyjaz­dem obcięła się na bar­dzo krótko, zain­spi­ro­wana fry­zurą Twiggy, a teraz, po trzy­dzie­stu ośmiu godzi­nach podróży, w tej pie­kiel­nej wil­goci musiała wyglą­dać jak w czar­nym czepku kąpie­lo­wym na gło­wie. Albo jak dwu­na­sto­let­nia smar­kula.

Ethel szła szyb­kim kro­kiem, nie prze­sta­jąc mówić:

– Witam w Trzy­dzie­stym Szó­stym, Frank. Mogę mówić do cie­bie Frank? Tech­nicz­nie jeste­śmy mobil­nym szpi­ta­lem, ale jak na razie ni­gdzie się nie prze­no­simy, za to coraz bar­dziej się roz­ra­stamy. Mamy tu kilku leka­rzy róż­nych spe­cja­li­za­cji i czte­rech chi­rur­gów, z miej­sca ich roz­po­znasz. Uwa­żają się za bogów. Nas, pie­lę­gnia­rek jest dzie­więć, poza tym mamy kilku pie­lę­gnia­rzy i mnó­stwo sani­ta­riu­szy. Na więk­szo­ści oddzia­łów dyżu­ru­jemy od siód­mej rano do dzie­więt­na­stej, sześć dni w tygo­dniu, ale w tej chwili bra­kuje tu per­so­nelu i pra­cu­jemy tak długo, aż wszy­scy ranni zostaną zaopa­trzeni. Wydaje się długo, ale przy­wyk­niesz. Pospiesz się. Zosta­jesz w tyle.

W zapa­da­ją­cych ciem­no­ściach Fran­kie nie bar­dzo mogła przyj­rzeć się temu miej­scu; widziała rząd bara­ków, duży drew­niany budy­nek, w któ­rym mie­ściła się kan­tyna, latryny dla pie­lę­gnia­rek, kaplicę, sze­reg słabo oświe­tlo­nych pół­ko­li­stych bla­sza­ków z logo szpi­tala na bocz­nych ścia­nach.

Ethel skrę­ciła za bla­szaki i wtedy zna­la­zły się na otwar­tej prze­strzeni, z kawał­kiem rdza­wej ziemi oto­czo­nym słabo widocz­nymi kon­struk­cjami, które spra­wiały wra­że­nie wznie­sio­nych tym­cza­sowo i skle­co­nych naprędce. Szum fal pod­po­wia­dał, że było stąd bli­sko do Morza Połu­dnio­wo­chiń­skiego.

Blade świa­tło odbi­jało się od zwo­jów drutu żylet­ko­wego, który wyzna­czał gra­nice obozu. Po lewej stro­nie, nieco z boku, stał barak wzmoc­niony wor­kami z pia­skiem. Nad czar­nym pro­sto­ką­tem wej­ścia na belce wygię­tej w łuk znaj­do­wał się zro­biony sprayem napis: KLUB OFI­CER­SKI. W wej­ściu wisiała zasłona z kolo­ro­wych kora­li­ków.

Ethel prze­szła przez zasłonę. Kora­liki deli­kat­nie zagrze­cho­tały.

Wnę­trze było więk­sze, niż mogłoby się wyda­wać. W głębi znaj­do­wał się bar zbity ze sklejki, obsta­wiony stoł­kami. Bar­man za ladą mie­szał drinki. Wiet­namka w spodniach przy­po­mi­na­ją­cych dół od piżamy i dłu­giej tunice cho­dziła z tacą mię­dzy sto­li­kami. Obok magne­to­fonu ste­reo z pod­łą­czo­nymi ogrom­nymi gło­śni­kami leżały sterty ośmio­ścież­ko­wych taśm. Like a Rol­ling Stone Boba Dylana leciało z mak­sy­mal­nie pod­krę­co­nych gło­śni­ków i ludzie, roz­ma­wia­jąc przy sto­li­kach, prze­krzy­ki­wali muzykę. Trzech męż­czyzn grało w strzałki, celu­jąc do tar­czy na ścia­nie. Gęste od dymu powie­trze szczy­pało Fran­kie w oczy.

W pomiesz­cze­niu prze­wa­żali męż­czyźni, kobiet nie było wiele. Ludzie oku­po­wali sto­liki, stali pod ścia­nami. Więk­szość piła i paliła. Jeden męż­czy­zna stał na gło­wie ze skrzy­żo­wa­nymi gołymi nogami.

Kiedy pio­senka się skoń­czyła, na chwilę zro­biło się cicho. Do Fran­kie dobie­gały urywki roz­mów i śmie­chy. Ktoś krzyk­nął:

– Bez urazy, chło­pie!

Ethel zakla­skała, by przy­cią­gnąć uwagę.

– Hej, słu­chaj­cie, to jest Fran­kie McGrath. Przy­je­chała z… – Odwró­ciła się do Fran­kie. – Skąd jesteś?

– Z Kali­for­nii.

– Ze sło­necz­nej Kali­for­nii! – zawo­łała Ethel.

Pocią­gnęła Fran­kie za sobą i przed­sta­wiała ją ofi­ce­rom. Patty sie­działa przy sto­liku nie­da­leko bufetu, paliła papie­rosa i grała w karty z kapi­ta­nem. Uśmiech­nęła się i poma­chała do Fran­kie.

Ktoś włą­czył pio­senkę Cali­for­nia Girls zespołu Beach Boys.

Wszy­scy, klasz­cząc do rytmu, skan­do­wali:

– Witaj, Fran­kie!

Jakiś męż­czy­zna wziął ją w ramiona i zaczął z nią tań­czyć.

Wysoki i szczu­pły, wyglą­dał bar­dzo przy­stoj­nie w bia­łym pod­ko­szulku i wybla­kłych dżin­sach. Włosy, jasne jak pia­sek na plaży, miał regu­la­mi­nowo krótko obcięte, ale jego uśmiech – i skręt z mari­hu­aną w ustach – pod­po­wia­dały, że nale­żał do tego typu chło­pa­ków, od jakich ojciec kazał jej trzy­mać się z daleka. Cóż, wła­ści­wie miała trzy­mać się z daleka od wszyst­kich męż­czyzn. („To wojenni kawa­le­ro­wie, Fran­kie. Żonaci męż­czyźni, któ­rzy myślą, że wolna miłość to nor­malna sprawa, gdy spa­dają bomby. Nie idź tą drogą, nie zawiedź nas”).

Jej tan­cerz wydmu­chał słod­kawy dym i pod­su­nął jej jointa.

– Chcesz bucha?

Fran­kie sze­roko otwo­rzyła oczy. Nie pierw­szy raz pro­po­no­wano jej mari­hu­anę (w col­lege’u, i to kato­lic­kim, też się popa­lało), ale to był Wiet­nam. Wojna. Nie prze­lewki. Nie paliła mari­hu­any w San Diego Col­lege for Women i pewne jak w banku, że tutaj też jej nie tknie.

– Nie, dzięki, ale chęt­nie napiję się…

Zanim zdą­żyła powie­dzieć „coli”, klu­bem zatrząsł wybuch. Ściany zadrżały, z sufitu posy­pał się pył, mała szafka runęła na pod­łogę, ktoś zawo­łał:

– Char­lie, nie teraz! Ja piję…

Druga eks­plo­zja. Przez zasłonę z kora­li­ków roz­bły­sło czer­wone świa­tło. W całym obo­zie zawyły syreny.

Z gło­śnika popły­nął komu­ni­kat: „Uwaga! Cały per­so­nel! Ogła­szam alarm czer­wony. Natych­miast udać się do schro­nów. Jeste­śmy pod ostrza­łem rakie­to­wym. Powta­rzam – alarm czer­wony. Natych­miast udać się do schro­nów”.

Atak rakie­towy?

Kolejny wybuch. Bli­żej. Zagrze­cho­tały roz­huś­tane kora­liki.

Fran­kie wywi­nęła się z ramion tego kogoś, kto­kol­wiek to był, i ruszyła do wyj­ścia.

Tym­cza­sem on zła­pał ją i przy­cią­gnął z powro­tem.

Krzyk­nęła prze­ra­żona i pró­bo­wała się wyrwać, ale on mocno ją trzy­mał.

Ktoś pod­krę­cił muzykę, na głowy sypał się pył.

– Jesteś bez­pieczna, McGrath – wyszep­tał jej do ucha. Poczuła jego oddech na szyi. – Przy­naj­mniej tak samo bez­pieczna, jak w każ­dym innym miej­scu w tym prze­klę­tym kraju. Po pro­stu oddy­chaj. Trzy­mam cię.

Widziała bły­ski i sły­szała wybu­chy, czuła, jak zie­mia drży pod sto­pami.

Kuliła się przy każ­dej eks­plo­zji. „O Boże. Co ja zro­bi­łam?”. Przy­szedł jej na myśl Fin­ley.

Z przy­kro­ścią infor­mu­jemy…

Nie ma szcząt­ków.

– Trzy­mam cię – powtó­rzył męż­czy­zna, czu­jąc, jak jej oddech gwał­tow­nie przy­spie­sza. Wzmoc­nił uścisk. – Odwagi, McGrath.

Ponow­nie zawyła syrena.

Poczuła, że on roz­luź­nia uścisk i sam też się odpręża.

– Infor­mują, że zagro­że­nie minęło – wyja­śnił. A kiedy powie­trze roze­rwała kolejna eks­plo­zja, roze­śmiał się. – To nasi. Dają im popa­lić w rewanżu.

Pod­nio­sła na niego oczy, zaże­no­wana swoim tchó­rzo­stwem. Co z niej za żoł­nierz? Stała, trzę­sąc się ze stra­chu, gotowa się roz­pła­kać swo­jego pierw­szego dnia.

– Ale… schrony… nie powin­ni­śmy się udać…

– Co byłby ze mnie za gospo­darz, gdy­bym wycią­gnął cię z two­jego przy­ję­cia przez drobny atak moź­dzie­rzowy? Jestem Jamie Cal­la­han. Roz­pru­wacz kla­tek pier­sio­wych. Z Jack­son Hole. Patrz tylko na mnie, McGrath. Całą resztę ode­tnij.

Sta­rała się sku­pić na oddy­cha­niu, na życz­li­wym wyra­zie jego smut­nych nie­bie­skich oczu, pró­bo­wała uda­wać, że wcale nie jest prze­ra­żona.

– Jesteś le… leka­rzem? – wydu­siła.

Uśmiech­nął się i teraz zoba­czyła, że on był młody albo przy­naj­mniej nie stary. Może miał ze trzy­dzie­ści lat.

– Tak. Piąty oddział. Chi­rur­giczny. – Nachy­lił się nad nią. – Może będziesz pode mną pra­co­wać.

Nie umknął jej zmy­słowy ton jego głosu, czuła alko­hol i mari­hu­anę w jego odde­chu i ten dziwny, nie­sta­bilny, wybu­cha­jący świat na chwilę znor­mal­niał, stał się taki zna­jomy, jak pod­ry­wa­nie pie­lę­gnia­rek przez leka­rzy.

– Mój tata ostrze­gał mnie przed takimi jak ty.

Wybu­chy uci­chły.

– Jasne. – Cal­la­han uśmiech­nął się w odpo­wie­dzi, ale jego uśmiech wydał się jej jakiś dziwny. Czyżby on też się bał?

Ktoś włą­czył muzykę. These boots are made for wal­king…

Ludzie śpie­wali z Nancy Sina­trą. Pary się dobie­rały, zaczy­nały się tańce. Impreza na nowo się roz­krę­cała. Palono, pito, śmiano się, zupeł­nie jakby nie było bom­bar­do­wa­nia.

Jamie się uśmiech­nął.

– Co powiesz na szkla­neczkę whi­skey, dziew­czyno z Kali­for­nii?

Fran­kie z tru­dem wydo­była głos.

– Nie wiem…

Przed paroma mie­sią­cami skoń­czyła dwa­dzie­ścia jeden lat, ale ni­gdy nie piła moc­nych alko­holi.

Nachy­lił się nad nią.

– Pomoże ci prze­stać dygo­tać.

Fran­kie jakoś w to nie wie­rzyła.

– Naprawdę?

Posłał jej smutne spoj­rze­nie.

– Dziś wie­czo­rem tak.