Magiczna chwila - Kristin Hannah - ebook + audiobook + książka

Magiczna chwila ebook i audiobook

Kristin Hannah

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

33 osoby interesują się tą książką

Opis

Wzruszająca opowieść o miłości do skrzywdzonego dziecka. napisana przez Kristin Hannah, uwielbianą na całym świecie autorkę powieści „Słowik” oraz „Zimowy ogród”.

Pewnego jesiennego dnia mieszkańców Rain Valley elektryzuje wiadomość o znalezieniu w parku dziwnego dziecka. Emocje sięgają zenitu, a plotki nie milkną, ponieważ okazuje się, że z kilkuletnią przerażoną dziewczynką nie sposób nawiązać kontaktu.

Kim jest dziecko i jak przetrwało samo w leśnej głuszy?

Czy siostrze pani komendant, psychiatrze Julii Cates, która wskutek fatalnego zbiegu okoliczności traci pacjentów i wraca do rodzinnego miasteczka leczyć swoje rany, uda się stworzyć więź z dzieckiem?

Czy odnaleziona dziewczynka pokona strach i znów zaufa ludziom?

„Wspaniała powieść – szalona, promienna, tętniąca życiem. Kristin Hannah pisze z głębi swojego serca”. Luanne Rice

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 486

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 0 min

Lektor: Anna Dereszowska
Oceny
4,6 (1162 oceny)
850
227
65
17
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DominikaPiwowarska

Dobrze spędzony czas

Kolejna książka Kristin Hannah za mną. Zdołała mnie zainteresować ale chyba nic nie pobije Wielkiej Samotności...
50
Ewaski1988

Nie oderwiesz się od lektury

Książka świetna. Lektorka w postaci A.Dereszowskiej totalna beznadzieja, Szepty, szlochy i nadinterpretacja są tak irytujące. Gdyby nie interesujaca historia , wyłączyłabym audiobooka po kilku minutach
40
malgodwa

Nie polecam

Nie polecam audiobooka. Tylko z powodu lektorki. Lubię Annę Dereszowską jako aktorkę, ale jako lektorka audiobooków zupełnie się nie sprawdza. Czyta tonem jakby robiła odczyt na zjeździe delegatów partyjnych, czasem deklamuje, czasem odgrywa scenki i przede wszystkim brak w tym konsekwencji. Raz tak innym razem inaczej. Dodatkowo wzrusza się czytając a to uważam za niedopuszczalne bo to ja jako odbiorca książki mam się wzruszyć lub nie w danym momencie a tu nagle lektorka beczy i smarcze, mówi przez zatkany nos. Niestety jako słuchacz z dużym doświadczeniem omijam książki, które czyta ta pani bo ona masakruje przyjemność poznania książek ktore czyta.
41
IwonaOrszulak

Nie oderwiesz się od lektury

Na początku bajka, ale wciągająca, czyta się z niecierpliwoscia, co będzie dalej z dziewczynka (bohaterka). A pod sam koniec przygotujcie sobie paczkę chusteczek higienicznych, bo "woda" sama płynie z oczu i nosa 😏
20
beatakrzewiniak

Całkiem niezła

Za dużo niepotrzebnych opisów, trochę się dłużyło czytanie tej książki.
10

Popularność




Rozdział 1

1

Nie­długo będzie po wszyst­kim.

Julia Cates nie pamię­tała już nawet, ile razy to sobie powta­rzała, ale tego dnia – wresz­cie – naprawdę miał nastą­pić koniec. Za kilka godzin świat dowie się o niej całej prawdy.

Pod warun­kiem, że uda jej się dotrzeć do cen­trum. Nie­stety, auto­strada Paci­fic Coast przy­po­mi­nała raczej wielki par­king niż drogę prze­lo­tową. Wzgó­rza za Malibu znowu stały w ogniu, nad dachami budyn­ków uno­sił się dym i przez niego czy­ste zazwy­czaj powie­trze nad­mor­skie zamie­niło się w gęstą brą­zową zawie­sinę. Dzieci w całym mie­ście budziły się w środku nocy, pła­cząc sza­ro­bu­rymi łzami i z tru­dem łapiąc oddech. Zda­wało się, że nawet fale stra­ciły roz­pęd, jak gdyby wyczer­pane nie­zwy­kłym jak na tę porę roku upa­łem.

Julia manew­ro­wała w nie­zno­śnym korku, wśród rusza­ją­cych i zaraz hamu­ją­cych samo­cho­dów, igno­ru­jąc kie­row­ców, któ­rzy nie wpusz­czali jej i zajeż­dżali drogę. Można się było tego spo­dzie­wać; w tym naj­nie­bez­piecz­niej­szym okre­sie na połu­dniu Kali­for­nii ludzie tra­cili pano­wa­nie nad sobą i wybu­chali rów­nie łatwo jak pożary. Upał wszyst­kim dzia­łał na nerwy.

Wresz­cie wydo­stała się z auto­strady i zaje­chała pod gmach sądu.

Wszę­dzie wokół stały tele­wi­zyjne wozy trans­mi­syjne. Na scho­dach tło­czyły się setki repor­te­rów z włą­czo­nymi mikro­fo­nami i kame­rami, któ­rzy już cze­kali na nowy mate­riał. W Los Ange­les weszło to już do codzien­no­ści; roz­prawy sta­no­wiły roz­rywkę. Michael Jack­son. Court­ney Love. Robert Blake.

Julia skrę­ciła za róg budynku i pod­je­chała pod tylne wej­ście, gdzie cze­kali na nią jej adwo­kaci.

Zapar­ko­wała przy ulicy i wysia­dła z samo­chodu, sądząc, że będzie w sta­nie iść pew­nym kro­kiem, ale przez jedną straszną chwilę nie mogła ruszyć się z miej­sca. Jesteś nie­winna – powie­działa sobie kolejny raz. I oni prze­ko­nają się o tym. Sys­tem zadziała. Zmu­siła się, żeby zro­bić krok do przodu, potem następny. Miała wra­że­nie, jakby poru­szała się za sprawą nie­wi­dzial­nych sznur­ków, i z tru­dem poko­nała schody. Kiedy dotarła wresz­cie do cze­ka­ją­cej na nią grupy, udało jej się uśmiech­nąć. Kosz­to­wało ją to wiele wysiłku, ale jedno wie­działa na pewno: że jej uśmiech wygląda na auten­tyczny. Każdy psy­chia­tra wie, jak uśmiech­nąć się prze­ko­nu­jąco.

– Dzień dobry, dok­tor Cates – powie­dział Frank Wil­liams, główny obrońca w zespole jej adwo­ka­tów. – Jak się pani czuje?

– Chodźmy – odparła na to, zasta­na­wia­jąc się jed­no­cze­śnie, czy tylko ona sły­szy, jak drży jej głos. Była wście­kła z powodu tego jaw­nego świa­dec­twa stra­chu. Wła­śnie dziś powinna być silna, powinna poka­zać światu, że jest tak dobrym leka­rzem, za jakiego ucho­dzi, i że nie zro­biła nic złego.

Sprzy­mie­rzeńcy opie­kuń­czo wzięli ją mię­dzy sie­bie. Doce­niała ich wspar­cie. Cho­ciaż bar­dzo sta­rała się spra­wiać wra­że­nie pro­fe­sjo­nal­nej i pew­nej sie­bie, był to kru­chy pan­cerz. Jedno słowo wystar­czyło, by pękł.

Weszli do budynku sądu.

Ośle­piły ich sino­białe bły­ski fle­szy. Jed­no­cze­śnie usły­szeli gorącz­kowe pstryk­nię­cia miga­wek apa­ra­tów foto­gra­ficz­nych i szum uru­cha­mia­nych taśm magne­to­fo­no­wych. Repor­te­rzy runęli przed sobie, prze­krzy­ku­jąc się nawza­jem.

– Dok­tor Cates! Jak się pani czuje po tym, co się stało?!

– Dla­czego nie ura­to­wała pani tych dzieci?!

– Czy wie­działa pani o broni?!

Frank oto­czył ją ramie­niem i przy­cią­gnął do sie­bie. Julia wtu­liła twarz w połę jego mary­narki i pozwo­liła mu się pro­wa­dzić.

Po wej­ściu do sali sądo­wej zajęła miej­sce na ławie oskar­żo­nych. Wokół niej, jeden po dru­gim, zebrali się obrońcy. Za nimi, w pierw­szym rzę­dzie krze­seł dla publicz­no­ści, zasia­dło kilku młod­szych asy­sten­tów i pomoc­ni­ków obrony.

Julia usi­ło­wała nie zwra­cać uwagi na hałas i zamie­sza­nie, jakie pano­wały za jej ple­cami: na trza­ska­nie drzwi, stu­kot pospiesz­nych kro­ków na mar­mu­ro­wej pod­ło­dze, ści­szone głosy. Wolne miej­sca zapeł­niały się szybko, wie­działa to i bez oglą­da­nia się. Tego dnia sala roz­praw była miej­scem, w któ­rym wypa­dało być, a ponie­waż sędzia nie pozwo­liła na obec­ność kamer tele­wi­zyj­nych, na gale­rii bez wąt­pie­nia tło­czyli się dzien­ni­ka­rze i rysow­nicy z pió­rami i ołów­kami w rękach.

Przez cały poprzedni rok wypi­sy­wano o Julii naj­róż­niej­sze histo­rie. Foto­re­por­te­rzy robili jej tysiące zdjęć – gdy wyno­siła śmieci, wyj­rzała na bal­kon, wycho­dziła do pracy czy z niej wra­cała. Te naj­mniej pochlebne uka­zy­wały się na pierw­szych stro­nach gazet.

Dzien­ni­ka­rze prak­tycz­nie roz­bili obóz pod jej apar­ta­men­tem; to, że nie chciała z nimi roz­ma­wiać, wcale im nie prze­szka­dzało. Wciąż o niej pisali. O jej dzie­ciń­stwie w małym mia­steczku, o eli­tar­nym wykształ­ce­niu, o eks­klu­zyw­nym miesz­ka­niu z wido­kiem na morze, dru­zgo­cą­cym zerwa­niu z Phi­li­pem. Snuli na jej temat roz­ma­ite domy­sły, a to, że stała się ano­rek­tyczką, a to, że jest maniaczką lipo­suk­cji. Tylko jedno pomi­jali mil­cze­niem, to, co miało dla niej naj­więk­sze zna­cze­nie: że kocha swoją pracę. Julia była kie­dyś samot­nym, trud­nym dziec­kiem i dobrze pamię­tała wszyst­kie cier­pie­nia z tym zwią­zane. To dzięki prze­ży­ciom z mło­do­ści została wybit­nym psy­chia­trą. I tak naprawdę tylko to liczyło się w jej życiu.

Oczy­wi­ście, ten fakt ni­gdy nie dostał się do prasy. Podob­nie jak lista dzieci i nasto­lat­ków, któ­rym pomo­gła.

Zebrani na sali uci­szyli się, gdy miej­sce za sto­łem zajęła sędzia Carol Myer­son. Była to kobieta o suro­wym wyra­zie twa­rzy, z far­bo­wa­nymi kasz­ta­no­wa­tymi wło­sami i w sta­ro­mod­nych oku­la­rach.

Woźny ogło­sił roz­po­czę­cie roz­prawy.

Julia poża­ło­wała nagle, że nie popro­siła kogoś z bli­skich, aby jej tego dnia towa­rzy­szył, przy­ja­ciółki czy kogoś z krew­nych, kto by stał przy niej, może wziął za rękę, gdy będzie już po wszyst­kim. Zawsze jed­nak przed­kła­dała pracę nad życie rodzinne czy towa­rzy­skie. Nie miała czasu dla przy­ja­ciół. Tera­peuta – bo miała wła­snego tera­peutę – czę­sto zwra­cał uwagę na tę lukę w jej życiu; szcze­rze mówiąc, aż do tej chwili nie uwa­żała, by w tym, co mówił, kryła się prawda.

Wstał Frank, zaj­mu­jący miej­sce obok niej. Był to przy­stojny męż­czy­zna, wysoki i wręcz wytwor­nie szczu­pły, o szpa­ko­wa­tych wło­sach, któ­rych kolor prze­cho­dził od czerni do siwi­zny w dosko­na­łym porządku, począw­szy od skroni. Wybrała go na swo­jego obrońcę ze względu na bły­sko­tliwy umysł, ale jego powierz­chow­ność mogła ode­grać w pro­ce­sie nawet więk­szą rolę. Zbyt czę­sto w tej sali forma oka­zy­wała się waż­niej­sza niż istota rze­czy.

– Wysoki Sądzie – zaczął Frank naj­bar­dziej łagod­nym i prze­ko­nu­ją­cym gło­sem, jaki kie­dy­kol­wiek sły­szała – pozwa­nie dok­tor Julii Cates do sądu jako skar­żo­nej w tym pro­ce­sie to absurd. Cho­ciaż czę­sto dys­ku­tuje się o gra­ni­cach tajem­nicy zawo­do­wej w dzie­dzi­nie psy­chia­trii, to prze­cież ist­nieją pewne pre­ce­densy, na przy­kład sprawa Tara­soff prze­ciwko kura­to­rium oświaty stanu Kali­for­nia. Dok­tor Cates nie zda­wała sobie sprawy, że jej pacjentka prze­ja­wia skłon­ność do prze­mocy, i nie wie­działa o żad­nych groź­bach pod adre­sem kon­kret­nych osób. W akcie oskar­że­nia nie figu­ruje nawet taki zarzut. Dla­tego wno­simy o odda­le­nie pozwu. Dzię­kuję.

Frank usiadł. Pod­niósł się męż­czy­zna w czar­nym gar­ni­tu­rze, sie­dzący na miej­scu pro­ku­ra­tora.

– Stra­ciło życie czworo dzieci, Wysoki Sądzie. Nic nie przy­wróci im życia; ni­gdy nie doro­sną, nie pójdą na stu­dia, nie będą miały wła­snych dzieci. Dok­tor Cates była psy­chia­trą Amber Zunigi. Przez trzy lata spo­ty­kała się z nią po dwa razy w tygo­dniu, za każ­dym razem przez godzinę słu­chała o jej pro­ble­mach i prze­pi­sy­wała leki na pogłę­bia­jącą się depre­sję dziew­czyny. Mamy uwie­rzyć, że zna­jąc ją tak bli­sko, dok­tor Cates nie wie­działa, iż Amber była w coraz gor­szym sta­nie psy­chicz­nym i sta­wała się nie­bez­pieczna? Że pani dok­tor nie miała żad­nych prze­sła­nek, wska­zu­ją­cych, iż jej pacjentka kupi broń, pój­dzie do kościoła na spo­tka­nie mło­dzieży i zacznie strze­lać?

Pro­ku­ra­tor wyszedł zza stołu i sta­nął na środku sali. Powoli zwró­cił twarz w stronę Julii. Był to moment wart dużych pie­nię­dzy, moment, który miał być utrwa­lony przez wszyst­kich rysow­ni­ków obec­nych na sali i poka­zany światu.

– Dok­tor Cates jest wyso­kiej klasy spe­cja­li­stą, Wysoki Sądzie. Powinna była prze­wi­dzieć, że może dojść do tra­ge­dii, i zapo­biec jej, ostrze­ga­jąc ofiary albo kie­ru­jąc panią Zunigę na lecze­nie w ośrodku zamknię­tym. Powinna ją była tam skie­ro­wać, nawet jeśli nie wie­działa o poten­cjal­nym zagro­że­niu z jej strony. Dla­tego wno­simy o posta­wie­nie dok­tor Cates w stan oskar­że­nia. Trzeba wymie­rzyć spra­wie­dli­wość. Rodzi­nom zamor­do­wa­nych należy się zadość­uczy­nie­nie od osoby, która mogła i powinna była zapo­biec śmierci ich dzieci.

Pro­ku­ra­tor wró­cił na miej­sce i usiadł.

– To nie­prawda – szep­nęła Julia, wie­dząc, że nikt jej nie usły­szy. Musiała to jed­nak wypo­wie­dzieć. Nic w sło­wach ani zacho­wa­niu Amber nie świad­czyło o tym, że może być zdolna do prze­mocy. Wszyst­kie nasto­latki, które zma­gają się z depre­sją, mówią prze­cież, że nie­na­wi­dzą swo­ich rówie­śni­ków ze szkoły. Ale całe lata świetlne dzielą je od tego, żeby kupić broń i zacząć z niej strze­lać.

Dla­czego oni wszy­scy tego nie rozu­mieją?

Sędzia prze­rzu­ciła leżące przed nią akta. Zdjęła oku­lary do czy­ta­nia i odło­żyła je na drew­niany blat stołu sędziow­skiego.

W sali zapa­dła cisza. Julia wie­działa, że dzien­ni­ka­rze cze­kają w napię­ciu, przy­go­to­wani do noto­wa­nia. Na zewnątrz stali inni, z goto­wymi do druku dwiema wer­sjami orze­cze­nia. Mieli także dwie wer­sje nagłówka, na każdą ewen­tu­al­ność. Cze­kali tylko na znak od kole­gów z sali.

Rodzice ofiar, któ­rzy sie­dzieli w tyl­nych ławach i two­rzyli pogrą­żoną w żało­bie grupę, cze­kali na zapew­nie­nie, że tej tra­ge­dii można było unik­nąć, że ktoś był w sta­nie oca­lić ich dzieci. Pozy­wali już do sądu za tę nie­spra­wie­dliwą śmierć każ­dego, kogo się dało: poli­cję, służby medyczne, firmy far­ma­ceu­tyczne, leka­rzy i rodzinę Amber Zunigi. Współ­cze­sny świat nie wie­rzy w bez­sens tra­ge­dii. Ludziom nie mogą się prze­cież tak po pro­stu przy­da­rzać nie­szczę­ścia; ktoś musi być za nie odpo­wie­dzialny. Rodziny zamor­do­wa­nych liczyły, że w tym pro­ce­sie znaj­dzie się winny, ale Julia wie­działa, że to zaję­łoby ich myśli jedy­nie na jakiś czas, pomo­głoby im prze­rzu­cić cier­pie­nie na kogoś innego. Na pewno jed­nak nie ule­czy­łoby ich bólu. Ten ból miał ich prze­żyć.

Sędzia spoj­rzała na rodzi­ców.

– Bez wąt­pie­nia to, co zda­rzyło się dzie­więt­na­stego lutego w kościele bap­ty­stów w Silver­wood, jest straszną tra­ge­dią. Jako matka, nie potra­fię wyobra­zić sobie, co pań­stwo prze­ży­wają od kilku mie­sięcy. Jed­nak zebra­li­śmy się tu, żeby orzec, czy dok­tor Cates ma pozo­stać oskar­żona w tej spra­wie. – Splo­tła ręce na bla­cie. – Jestem prze­ko­nana, że w świe­tle prawa dok­tor Cates nie miała obo­wiązku ostrzec ani w żaden inny spo­sób chro­nić ofiar tego zbiegu oko­licz­no­ści. Mam po temu kilka prze­sła­nek. Po pierw­sze, żadne fakty nie wska­zują, ani też nie wynika to z dowo­dów zebra­nych przez pro­ku­ra­tora, że dok­tor Cates mogła okre­ślić poten­cjalne ofiary; po dru­gie, prawo nie nakłada na nią obo­wiązku ostrze­że­nia ich, nawet gdyby zostały ziden­ty­fi­ko­wane; i wresz­cie, dla dobra spo­łecz­nego, należy sank­cjo­no­wać tajem­nicę zawo­dową w rela­cjach psy­chia­tra – pacjent, chyba że ist­nieje kon­kretne zagro­że­nie, które uza­sad­nia naru­sze­nie tej tajem­nicy. Dok­tor Cates, jak wynika z jej zezna­nia, z jej nota­tek i opi­nii samego oskar­ży­ciela, nie była w sta­nie ostrzec ani w inny spo­sób ochro­nić ofiar w tej spra­wie. Dla­tego odda­lam pozew wnie­siony prze­ciwko dok­tor Cates bez żad­nego dla niej uszczerbku.

Zebrani na gale­rii jakby wpa­dli w amok. Julia, nie wie­dząc jak i kiedy, wstała i zna­la­zła się w obję­ciach swo­ich obroń­ców. Sły­szała, jak za jej ple­cami dzien­ni­ka­rze pędzą do drzwi, a potem bie­gną po mar­mu­ro­wej pod­ło­dze kory­ta­rza.

– Puścili ją! – krzyk­nął ktoś.

Julia poczuła przy­pływ ulgi. Dzięki Bogu!

A potem usły­szała za sobą płacz rodzi­ców tam­tych dzieci.

– Jak to moż­liwe? – pytało gło­śno któ­reś z nich. – Prze­cież powinna była wie­dzieć!

Frank poło­żył jej rękę na ramie­niu.

– Uśmiech­nij się. Wygra­li­śmy.

Zer­k­nęła przez ramię na tam­tych ludzi, a potem odwró­ciła wzrok. Znów ogar­nęły ją wąt­pli­wo­ści. Czy mieli rację? Powinna była wie­dzieć?

– To nie była twoja wina, i czas, żebyś to wszyst­kim powie­działa. Masz teraz oka­zję, aby…

Oto­czył ich tłum repor­te­rów.

– Dok­tor Cates! Co ma pani do powie­dze­nia rodzi­com, któ­rzy obar­czają panią odpo­wie­dzial­no­ścią?

– Czy inni rodzice powie­rzą pani swoje dzieci?

– Czy może pani sko­men­to­wać infor­ma­cję, że izba adwo­kacka okręgu Los Ange­les wykre­śliła pani nazwi­sko z reje­stru bie­głych sądo­wych w dzie­dzi­nie psy­chia­trii?

Frank bojowo wystą­pił naprzód, znowu ujmu­jąc Julię pod rękę.

– Pozew prze­ciwko mojej klientce wła­śnie został odda­lony – oznaj­mił.

– Tylko z przy­czyn for­mal­nych! – zawo­łał ktoś.

Gdy uwaga wszyst­kich sku­piła się na Franku, Julia wymknęła się z tłumu i szyb­kim kro­kiem ruszyła w kie­runku drzwi. Wie­działa, że Frank chciałby, aby wygło­siła oświad­cze­nie, lecz nie dbała o to. Nie miała poczu­cia, że wygrała. Pra­gnęła jedy­nie ode­rwać się już od tego wszyst­kiego… wró­cić do nor­mal­nego życia.

Przed drzwiami cze­kali na nią pań­stwo Zuniga. Zastą­pili jej drogę. Byli zupeł­nie innymi ludźmi niż ci, któ­rych kie­dyś znała. Z powodu cier­pień posta­rzeli się przed­wcze­śnie i jakby zsza­rzeli.

Pani Zuniga spoj­rzała na nią przez łzy.

– Naprawdę jej pani pomo­gła, dok­tor Cates – powie­działa.

– Kochała was oboje – odparła Julia miękko, wie­dząc, że te słowa im nie wystar­czą. – Byli­ście dobrymi rodzi­cami. Nie daj­cie sobie wmó­wić cze­goś innego. Amber była chora. Żałuję, że…

– Pro­szę, nie! – powie­dział pan Zuniga. – Żal, że się cze­goś nie zro­biło, boli naj­bar­dziej.

Objął żonę ramie­niem i przy­tu­lił.

Zapa­dło mil­cze­nie. Julia nie wie­działa, co jesz­cze może powie­dzieć, ale przy­cho­dziło jej do głowy jedy­nie „bar­dzo mi przy­kro”, co mówiła już nie wia­domo ile razy, i „do widze­nia”. Przy­ci­ska­jąc do boku torebkę, wymi­nęła ich i wyszła z sądu.

Świat na zewnątrz był szary i ponury. Słońce znik­nęło, a niebo zasnu­wała gruba war­stwa dymu, har­mo­ni­zu­jąca z jej nastro­jem.

Wsia­dła do samo­chodu i ruszyła. Odjeż­dża­jąc spod gma­chu sądu, zaczęła się zasta­na­wiać, czy Frank w ogóle zauwa­żył jej nie­obec­ność. Dla niego to była gra, choć o dużą stawkę, i jako jej boha­ter, był zaab­sor­bo­wany czym innym. O ofia­rach i ich rodzi­nach pomy­śli pew­nie wie­czo­rem, już u sie­bie w domu, po kilku drin­kach. O niej też sobie przy­po­mni i może przyj­dzie mu do głowy reflek­sja, co czeka psy­chia­trę, który tak jak ona skom­pro­mi­to­wał się zawo­dowo, ale nie będzie się długo nad tym zasta­na­wiał. Zabrak­nie mu odwagi.

Ona sama też zamie­rzała zamknąć tę sprawę. Wie­czo­rem będzie leżała samot­nie w swoim łóżku, słu­cha­jąc ude­rzeń fal mor­skich o brzeg i myśląc o tym, jak bar­dzo ten dźwięk przy­po­mina bicie jej serca. Znowu spró­buje zmie­rzyć się z bólem i poczu­ciem winy. Musi w końcu dojść do tego, co prze­oczyła, jakiego znaku nie dostrze­gła. To będzie bole­sne – roz­pa­mię­ty­wa­nie – ale w końcu, dzięki tym wszyst­kim cier­pie­niom sta­nie się lep­szym tera­peutą. Tym­cza­sem jutro o siód­mej rano znowu wsta­nie z łóżka, ubie­rze się i wróci do pracy.

Żeby poma­gać ludziom.

Tak wła­śnie zamie­rzała przez to przejść.

Przy wyj­ściu z groty przy­kuc­nęła dziew­czynka; obser­wuje potoki wody lejące się z nieba. Chce się­gnąć po jedną z puszek leżą­cych wokół i może znowu wyli­zać wnę­trze, ale robiła to już tyle razy. Jedze­nie się skoń­czyło. Skoń­czyło się tak dawno, że już nie wie, ile od tego czasu prze­wę­dro­wało księ­ży­ców. Za nią czu­wają nie­spo­kojne wilki, też są głodne.

Niebo pomru­kuje i ryczy. Drzewa trzęsą się ze stra­chu, a z góry wciąż spływa woda.

Dziew­czynka usy­pia.

Budzi się nagle i roz­gląda dookoła, wcią­ga­jąc powie­trze w noz­drza. W ciem­no­ściach unosi się dziwny zapach. Powi­nien ją prze­stra­szyć, zapę­dzić do głę­bo­kiej, ciem­nej nory, ale ona nie może ruszyć się z miej­sca. Ma ści­śnięty żołą­dek, tak pusty, że aż boli.

Lejąca się z góry woda nie jest już tak wście­kła; już tylko szem­rze. Dziew­czynka żałuje, że nie ma słońca. W słońcu żyje się łatwiej. W jaskini jest tak ciemno.

Trza­ska gałązka.

I następna.

Dziew­czynka zastyga, pra­gnąc, żeby jej ciało wto­piło się w ścianę jaskini. Staje się jakby cie­niem samej sie­bie, pła­ska i nie­ru­choma. Wie, jak ważny jest bez­ruch.

Nad­cho­dzi On? Tak długo Go nie było. Nie zostało już nic do jedze­nia. Skoń­czyły się też sło­neczne dni i cho­ciaż dziew­czynka cie­szy się, że On odszedł, bez Niego odczuwa strach. Kie­dyś – dawno temu – Ona by pomo­gła, ale NIE ŻYJE.

Kiedy w lesie znowu robi się cicho, dziew­czynka wychyla się z jaskini, wysta­wia twarz Tam, w szare świa­tło. Nad­cho­dzi mrok dłu­giej nocy, wkrótce wszę­dzie zapa­nuje ciem­ność. Ciek­nąca z góry woda jest przy­jemna i słodka. Sma­kuje dziew­czynce.

Co ma zro­bić?

Zerka na szcze­nię wilka sie­dzące obok niej. Też jest czujne, też węszy. Dziew­czynka dotyka jego mięk­kiej sier­ści i czuje drże­nie małego ciałka. Wil­czek także się nie­po­koi: czy On wraca?

Przed­tem nie było Go przez jeden czy naj­wy­żej dwa księ­życe. Ale wszystko się zmie­niło, gdy Ona umarła i znik­nęła. Gdy odcho­dził, nawet ode­zwał się do dziew­czynki:

ZACHO­WUJ­SIĘ­GRZECZ­NIEG­DYM­NIE­NIE­BĘ­DZIE­BO­INA­CZEJ…

Nie rozu­mie tych wszyst­kich słów, ale wie, co zna­czy BO INA­CZEJ.

Ale Jego nie ma już bar­dzo długo. Nie zostało nic do jedze­nia. Udało się jej wyswo­bo­dzić i cho­dzi do lasu po jeżyny i orze­chy, ale zbliża się czas ciem­no­ści. Nie­ba­wem będzie za słaba, by zdo­by­wać poży­wie­nie, zresztą ono się skoń­czy, gdy zapa­nuje biel, a oddech zamieni się w mgłę. Dziew­czynka wpraw­dzie się boi, umiera ze stra­chu przed Obcymi, któ­rzy miesz­kają Tam, ale gło­duje, a jeśli On wróci i zoba­czy, że się oswo­bo­dziła, będzie źle. Musi coś zro­bić.

Mia­steczko Rain Val­ley, leżące pomię­dzy dzi­kimi ostę­pami Olym­pic Natio­nal Forest a sza­rym wybrze­żem Pacy­fiku z gło­śno prze­wa­la­ją­cymi się falami, było ostat­nim bastio­nem cywi­li­za­cji przed obsza­rem gęstych lasów.

Nie­da­leko mia­steczka znaj­do­wały się takie miej­sca, na któ­rych ni­gdy nie spo­częły złote pro­mie­nie słońca, gdzie przez cały rok na czarną, wil­gotną zie­mię kła­dły się cie­nie, miej­sca tak zaro­śnięte i nie­prze­byte, że ci nie­liczni rowe­rzy­ści, któ­rzy dostali się do lasu, czę­sto mieli wra­że­nie, jakby zna­leźli się w niedź­wie­dzim matecz­niku. Nawet dziś, w epoce cudow­nych odkryć nauko­wych, lasy te pozo­stały takie jak przed wie­kami, nie­zba­dane, nie­tknięte przez czło­wieka.

Przed nie­spełna stu laty w tym pięk­nym miej­scu mię­dzy lasami desz­czo­wymi a oce­anem poja­wili się osad­nicy i wykar­czo­wali obszar, który potrzebny był im do uprawy zbóż. Z cza­sem jed­nak prze­ko­nali się o tym, o czym tubylcy wie­dzieli od dawna: że tego miej­sca nie da się ujarz­mić. Zre­zy­gno­wali więc z rol­nic­twa, a zajęli się rybo­łów­stwem. Miej­scową spe­cjal­no­ścią stały się połowy łoso­sia i obróbka drewna, i przez kilka dzie­się­cio­leci mia­steczko pro­spe­ro­wało cał­kiem nie­źle. Ale w latach dzie­więć­dzie­sią­tych rejon ten odkryli eko­lo­dzy. Posta­wili sobie za cel ura­to­wa­nie ptac­twa, ryb i naj­star­szych drzew. W tej swo­jej kam­pa­nii zapo­mnieli jed­nak o ludziach, któ­rzy żyli z tej ziemi, i mia­steczko w ciągu kilku lat znacz­nie pod­upa­dło. Wiel­kie wizje roz­woju, jakie roz­ta­czali naj­bar­dziej wpły­wowi oby­wa­tele, bla­dły jedna po dru­giej. Nie zain­sta­lo­wano nowych latarni ulicz­nych, na które wszy­scy miesz­kańcy tak cze­kali; droga nad Mystic Lake pozo­stała wąską szosą, z coraz bar­dziej roz­jeż­dżo­nym asfal­tem i coraz bar­dziej dziu­rawą; linie tele­fo­niczne i elek­tryczne pozo­stały tam, gdzie daw­niej – czyli w powie­trzu – i zwi­sały gnu­śnie mię­dzy jed­nym słu­pem a dru­gim, tak że pierw­sze z brzegu zła­mane drzewo mogło je zerwać pod­czas zawie­ru­chy, pozba­wia­jąc prądu całe mia­steczko.

W innych czę­ściach świata, w miej­scach, do któ­rych czło­wiek rościł sobie prawo od dawna, upa­dek mia­steczka mógł być śmier­tel­nym cio­sem dla poczu­cia wspól­noty jego oby­wa­teli, ale nie tutaj. Miesz­kańcy Rain Val­ley byli twar­dymi ludźmi, któ­rzy potra­fili i chcieli żyć w miej­scu, gdzie deszcz padał przez ponad dwie­ście dni w roku, a słońce było jak bogaty wujek, który rzadko zja­wia się z wizytą. Zno­sili dni sza­rugi, nasiąk­nięte wodą traw­niki oraz roz­mo­kłe drogi i jakoś funk­cjo­no­wali, bo prze­cież byli synami i córami pio­nie­rów, któ­rzy kie­dyś odwa­żyli się zamiesz­kać wśród góru­ją­cych nad nimi drzew.

Tego dnia jed­nak ich wytrzy­ma­łość została wysta­wiona na próbę. Był sie­dem­na­sty paź­dzier­nika i jesień prze­gry­wała wyścig z nad­cho­dzącą zimą. Och, drzewa przy­brane były jesz­cze w odświętne barwy, a trawa zazie­le­niła się po palą­cych dniach póź­nego lata, ale nikt nie mógł mieć wąt­pli­wo­ści – zbli­żała się zima. Niebo było szare od tygo­dnia, war­stwy zło­wróżb­nie ciem­nych chmur wisiały nisko nad hory­zon­tem. Przez sie­dem dni deszcz lał pra­wie bez prze­rwy.

Na rogu Whe­aton Way i Cates Ave­nue znaj­do­wał się przy­sa­dzi­sty szary budy­nek z kopułą i masz­tem na traw­niku przed fron­tem. Mie­ścił się w nim poste­ru­nek poli­cji. Stare oświe­tle­nie jarze­niowe w środku led­wie roz­pra­szało sza­rówkę. Była czwarta po połu­dniu, ale ze względu na pogodę wyda­wało się, że już póź­niej.

Ludzie, któ­rzy tam pra­co­wali, sta­rali się nie zwra­cać uwagi na aurę. Gdyby ich zapy­tano – a nie pytano – stwier­dzi­liby, że cztery–pięć dni cią­głego desz­czu można jesz­cze wytrzy­mać. Kolejne też, pod warun­kiem, że tylko mży. Ale w tak dłu­gim okre­sie nie­po­gody było coś nie­po­ko­ją­cego. W końcu to nie sty­czeń. Przez pierw­szych kilka dni słoty sie­dzieli przy biur­kach i dobro­dusz­nie uty­ski­wali na nie­wy­godę, z jaką wią­zało się wyj­ście na dwór i przej­ście do samo­chodu. Teraz jed­nak, pod wpły­wem jed­no­staj­nego bęb­nie­nia desz­czu o dach, ton roz­mów stał się cięż­szy.

Ellen Bar­ton – dla przy­ja­ciół, czyli całego mia­steczka, Ellie – stała przy oknie i wyglą­dała na ulicę. W desz­czu wszystko wyda­wało się roz­myte, jak rysu­nek węglem. Dostrze­gła wła­sne odbi­cie w oknie zale­wa­nym stru­gami desz­czu; raczej nie tyle odbi­cie, ile wra­że­nie utrwa­lone przez moment na szy­bie. Zoba­czyła taki swój obraz, jaki zawsze widziała – dziew­czyny o ciem­nych, gęstych wło­sach, cha­bro­wych oczach i rado­snym uśmie­chu. Zwy­cięż­czyni miej­sco­wego kon­kursu pięk­no­ści i kon­kursu na główną che­er­le­aderkę. I jak zawsze, gdy myślała o sobie z prze­szło­ści, widziała się w bieli, kolo­rze panien mło­dych, nadziei na przy­szłość, nie­na­ro­dzo­nych jesz­cze dzieci.

– Muszę zapa­lić, Ellie. Wiesz, że muszę. Dobrze mi szło, ale zbli­żam się do punktu kry­tycz­nego. Jeśli nie zapalę, będę musiała pójść do lodówki.

– Nie pozwól jej – powie­dział Cal ze swo­jego miej­sca przy biurku dyżur­nego. Sie­dział zgar­biony przy tele­fo­nie, pasmo czar­nych wło­sów opa­dało mu na oczy. W szkole śred­niej Ellie i jej kole­żanki nazy­wały go Kru­kiem ze względu na kolor wło­sów i ostre, wyra­zi­ste rysy. Zawsze robił wra­że­nie kan­cia­stego, źle poskła­da­nego, jakby nie czuł się dobrze we wła­snym ciele. Dobie­gał czter­dziestki, ale wciąż wyglą­dał chło­pięco. Tylko po oczach – ciem­nych, o inten­syw­nym spoj­rze­niu – widać było, że już dużo w życiu prze­szedł. – Bądź jak surowa matka. To zawsze się spraw­dza.

– Ugryź mnie…! – wark­nęła Peanut.

Ellie wes­tchnęła. Wra­cali do tego tematu co pięć minut. Ujęła się pod boki, opie­ra­jąc palce na cięż­kim pasie, prze­wie­szo­nym przez bio­dra. Obró­ciw­szy się, spoj­rzała na swoją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę.

– Peanut, wiesz, co odpo­wiem. To miej­sce publiczne. Ja jestem sze­fem poli­cji. Jak mogę ci pozwo­lić na łama­nie prawa?

– No wła­śnie – rzu­cił Cal. Otwie­rał usta, żeby jesz­cze coś dodać, ale zadzwo­nił tele­fon i Cal pod­niósł słu­chawkę, mówiąc: – Poste­ru­nek poli­cji w Rain Val­ley.

– Dobra – powie­działa Peanut. – Nagle zro­biła się z cie­bie obroń­czyni prawa i porządku. A co ze Sve­nem Mor­gen­ster­nem? Codzien­nie par­kuje pod swoim skle­pem, tuż przed hydran­tem. Kiedy ostat­nio odho­lo­wa­łaś mu wóz? A Large Marge co nie­dziela po kościele pod­pro­wa­dza ze sklepu lody na patyku i lakier do paznokci. Nie nadą­żam z wysta­wia­niem naka­zów jej aresz­to­wa­nia. Cho­ciaż dopóki mąż płaci za jej wyskoki, to chyba nie ma zna­cze­nia…

Nie dokoń­czyła. Oby­dwie wie­działy, że mogłaby wymie­nić jesz­cze z tuzin podob­nych wykro­czeń. To było w końcu tylko Rain Val­ley, a nie jakieś tam cen­trum Seat­tle. Ellie peł­niła funk­cję szefa poli­cji od czte­rech lat, a przed­tem przez osiem lat słu­żyła w patrolu. Cho­ciaż musiała być przy­go­to­wana na wszystko, jak dotąd nie miała do czy­nie­nia z prze­stęp­stwem więk­szym niż wła­ma­nie czy bez­prawne wkro­cze­nie na teren pry­watny.

– Pozwo­lisz mi zapa­lić, czy mam zjeść pączka i wypić red bulla? – spy­tała Peanut.

– Jedno i dru­gie cię wykoń­czy.

– Uhm, ale to dru­gie nie wykoń­czy nas – powie­dział Cal, odkła­da­jąc słu­chawkę. – Nie daj się, El. Ona jest tylko dys­po­zy­torką. Nie powinna palić w miej­scu publicz­nym.

– Za dużo palisz – orze­kła w końcu Ellie.

– Ow­szem, ale dzięki temu mniej jem.

– A może byś wró­ciła do tej głu­piej diety łoso­sio­wej? Albo grejp­fru­to­wej? Każda z nich byłaby lep­sza niż pale­nie.

– Prze­stań gadać i udzie­lać mi tylu rad. Muszę zapa­lić.

– Zaczę­łaś palić cztery dni temu, Peanut – zwró­cił jej uwagę Cal. – Na pewno nie jesteś jesz­cze na gło­dzie niko­ty­no­wym.

Ellie pokrę­ciła głową. Ci dwoje mogliby tak sobie dogry­zać przez cały dzień, gdyby nie wkro­czyła mię­dzy nich.

– Powin­naś wró­cić do tych two­ich spo­tkań – rze­kła z wes­tchnie­niem. – Straż­ni­czek wagi… To było nawet sku­teczne.

– Sześć mie­sięcy na zupie z kapu­sty, żeby zrzu­cić marne dzie­sięć fun­tów? Jestem innego zda­nia. Daj spo­kój, Ellie, wiesz, że zaraz się­gnę po pączka.

Ellie wie­działa, że prze­grała bitwę. Ona i Peanut – Pene­lope Nut­ter – pra­co­wały ramię w ramię w tym pokoju ponad dzie­sięć lat, a przy­jaź­niły się od cza­sów szkoły śred­niej. W ciągu tego czasu ich przy­jaźń prze­trwała nie­jedną burzę, począw­szy od roz­padu dwóch kru­chych mał­żeństw Ellie aż po nie­dawną decy­zję Peanut, żeby w ramach odchu­dza­nia zacząć palić papie­rosy. Nazy­wała to dietą hol­ly­wo­odzką i powo­ły­wała się na znane oso­bi­sto­ści, które paliły i chu­dły.

Uśmie­cha­jąc się do Cala, Ellie oparła ręce na biurku i wstała. Przez te kilka kilo­gra­mów, które jej przy­były w ciągu ostat­nich lat, poru­szała się nieco wol­niej. Pode­szła do drzwi i otwo­rzyła je na oścież, choć wszy­scy troje wie­dzieli, że w taki desz­czowy dzień nie uda jej się wywie­trzyć pomiesz­cze­nia.

Ellie poszła kory­ta­rzem do pokoju w głębi poste­runku, który ofi­cjal­nie słu­żył jej jako gabi­net. Rzadko z niego korzy­stała. W takim mia­steczku jak Rain Val­ley nie było wielu oka­zji do poważ­nych roz­mów w cztery oczy, a Ellie wolała sie­dzieć w głów­nej sali z Calem i Peanut. Prze­ko­pała się przez pozo­sta­ło­ści nale­śni­ków, które jadła na śnia­da­nie mie­siąc wcze­śniej, i odna­la­zła maskę gazową. Wło­żyła ją i wró­ciła do kole­gów.

Cal wybuch­nął śmie­chem.

Peanut usi­ło­wała zacho­wać kamienną twarz.

– Bar­dzo śmieszne – powie­działa.

– Może będę chciała mieć kie­dyś dzieci. Muszę chro­nić swoją macicę – odparła Ellie.

– Na twoim miej­scu mniej mar­twi­ła­bym się sprawą bier­nego pale­nia, a bar­dziej zna­le­zie­niem sobie wła­ści­wego faceta.

– Prze­te­sto­wała już wszyst­kich, od Mystic aż do Aber­deen – rzu­cił Cal. – W zeszłym mie­siącu spo­ty­kała się z tym gościem z UPS. Tym przy­stoj­nia­kiem, który wciąż zapo­mi­nał, gdzie zapar­ko­wał wóz.

Peanut zacią­gnęła się dymem i zaczęła kasz­leć.

– Chyba powin­naś obni­żyć im poprzeczkę – wykrztu­siła.

– Rze­czy­wi­ście, wyglą­dasz, jakby ci to pale­nie spra­wiało przy­jem­ność – powie­dział Cal, szcze­rząc zęby w uśmie­chu.

Peanut ucięła temat.

– Mówi­li­śmy o życiu miło­snym Ellie – przy­po­mniała.

– Wy dwie o niczym innym nie mówi­cie – zauwa­żył Cal.

To była prawda. Ellie nic nie mogła na to pora­dzić; miała sła­bość do męż­czyzn. Prze­waż­nie – niech będzie: wyłącz­nie – do nie­wła­ści­wych męż­czyzn.

Peanut nazy­wała to prze­kleń­stwem kró­lo­wej pięk­no­ści małego mia­steczka. Gdyby tylko Ellie, jak jej sio­stra, liczyła bar­dziej na swój rozum niż urodę! Ale nie­któ­rzy byli nie­re­for­mo­walni. Ellie lubiła zabawę, lubiła roman­so­wać. Rzecz w tym, że to nie była droga do praw­dzi­wego uczu­cia. Poza tym Peanut uwa­żała, że Ellie nie umie iść na kom­pro­mis, choć nie to było wła­ści­wie przy­czyną jej pro­ble­mów. Mał­żeń­stwa Ellie – oba – zakoń­czyły się porażką, bo wycho­dziła za mąż za przy­stoj­nych face­tów o roz­ma­rzo­nych oczach, któ­rzy nie potra­fili usie­dzieć w jed­nym miej­scu. Jej pierw­szy mąż, nie­gdyś kapi­tan szkol­nej dru­żyny fut­bo­lo­wej Al Torees, powi­nien był ją znie­chę­cić do męż­czyzn. Ale Ellie miała krótką pamięć i już w kilka lat po roz­wo­dzie wyszła za mąż za następ­nego przy­stoj­nego nie­udacz­nika. Mówiąc wprost, za każ­dym razem tra­fiała jak kulą w płot, ale i to nie zabiło w niej nadziei. Wie­rzyła w praw­dziwą miłość i cze­kała, aż przyj­dzie i do niej. Wie­działa, że coś takiego jest moż­liwe; jej rodzi­ców łączyło wiel­kie uczu­cie.

Ellie zsu­nęła maskę prze­ciw­ga­zową na czoło i stwier­dziła:

– Jeśli jesz­cze obniżę poprzeczkę, to chyba będę musiała się spo­ty­kać z sam­cami spoza mojego gatunku. Może Cal umówi mnie na randkę z jakimś swoim infan­tyl­nym kolegą z klubu wiel­bi­cieli komik­sów.

Cala wyraź­nie to ura­ziło.

– Nie jeste­śmy przy­głu­pami.

– Uhm – mruk­nęła Peanut, zacią­ga­jąc się dymem. – Jeste­ście doro­słymi face­tami, któ­rzy uwa­żają, że inni faceci w raj­tu­zach świet­nie wyglą­dają.

– Mówisz tak, jak­by­śmy byli peda­łami.

– Mało wam bra­kuje. – Peanut roze­śmiała się. – Cho­ciaż pedały przy­naj­mniej upra­wiają seks. A ci twoi kum­ple poka­zują się publicz­nie w stro­jach z Matrixa. Ni­gdy nie zro­zu­miem, jak ci się udało pode­rwać Lisę.

Na wzmiankę o żonie Cala zapa­dła nie­zręczna cisza. Całe mia­steczko wie­działo, że Lisa się pusz­cza. Krą­żyły o tym plotki; męż­czyźni uśmie­chali się pod nosem, a kobiety marsz­czyły czoło i krę­ciły głową, gdy w roz­mo­wie padało jej imię. Ale tu, na poste­runku poli­cji, nie poru­szano tego tematu.

Cal wró­cił do lek­tury swo­jego komiksu i bazgro­łów w szki­cow­niku. Wia­domo było, że został uci­szony na jakiś czas.

Ellie usia­dła przy biurku i poło­żyła nogi na bla­cie.

Peanut oparła się o ścianę i zapa­trzyła w obłok dymu.

– Widzia­łam wczo­raj Julię w wia­do­mo­ściach.

Cal uniósł głowę.

– Żar­tu­jesz? Muszę czę­ściej oglą­dać tele­wi­zję.

Ellie się­gnęła ręką za głowę i ścią­gnęła maskę. Gdy odkła­dała ją na biurko, wyrwało jej się wes­tchnie­nie. Prę­dzej czy póź­niej ktoś musiał wspo­mnieć o jej bły­sko­tli­wej młod­szej sio­strze, to była tylko kwe­stia czasu.

– Nie została posta­wiona w stan oskar­że­nia.

– Dzwo­ni­łaś do niej? – zapy­tała Peanut.

– Oczy­wi­ście. Jej auto­ma­tyczna sekre­tarka ma prze­miły głos. Myślę, że Julia mnie unika.

Peanut zro­biła krok do przodu. Stare dębowe klepki, uło­żone na prze­ło­mie stu­leci, kiedy sze­fem poli­cji był Bill Whip­man, zaskrzy­piały pod jej cię­ża­rem, ale jak wszystko w Rain Val­ley były bar­dziej wytrzy­małe, niż mogło się wyda­wać. W West End rze­czy i ludzie mieli za zada­nie prze­trwać.

– Powin­naś znowu spró­bo­wać – stwier­dziła.

– Wiesz, jak bar­dzo Julia jest o mnie zazdro­sna. Zwłasz­cza teraz nie zechce ze mną roz­ma­wiać.

– Ty wszyst­kich posą­dzasz o zazdrość.

– Nie­prawda.

Peanut posłała jej spoj­rze­nie w rodzaju: „Kogo ty chcesz oszu­kać?”, jedno z tych, na któ­rych opie­rała się ich przy­jaźń.

– Daj spo­kój, Ellie. Twoja młod­sza sio­stra spra­wiała wra­że­nie naprawdę roz­bi­tej. Zamie­rzasz uda­wać, że nie możesz z nią roz­ma­wiać, bo przed dwu­dzie­stu laty ty byłaś kró­lową pięk­no­ści, a ona nale­żała do kółka mate­ma­tycz­nego?

Prawdę mówiąc, Ellie rów­nież to zauwa­żyła – ten ból, auten­tyczny ból w oczach Julii – i chciała wyjść naprze­ciw, przyjść z pomocą młod­szej sio­strze. Julia zawsze za bar­dzo się przej­mo­wała róż­nymi spra­wami; dla­tego zresztą została świet­nym psy­chia­trą.

– Nie chcia­łaby mnie słu­chać, Peanut. Wiesz o tym. Uważa, że mam nie wię­cej rozumu niż kamyk. Może…

Urwała na dźwięk kro­ków.

Ktoś biegł w stronę poste­runku.

Ellie wstała w momen­cie, gdy drzwi otwo­rzyły się z roz­ma­chem, ude­rza­jąc o ścianę.

Do pokoju wpa­dła Lori For­man. Była prze­mok­nięta do suchej nitki i naj­wy­raź­niej prze­mar­z­nięta; cała się trzę­sła. Przy­bie­gła z dziećmi – Baileyem, Feli­cią i Jere­mym, które stały teraz wokół niej.

– Musi­cie tam iść! – zwró­ciła się do Ellie.

– Złap oddech, Lori. Powiedz, co się stało.

– Nie uwie­rzy­cie mi. Do dia­bła, sama to widzia­łam i nie wie­rzy­łam wła­snym oczom. No chodź­cie. Na Magno­lia Street.

– Ho, ho – ode­zwała się Peanut. – W mia­steczku coś się dzieje.

Zdjęła płaszcz z wie­szaka sto­ją­cego przy biurku.

– Pospiesz się, Cal. Prze­łącz zgło­sze­nia na tele­fon komór­kowy. Prze­cież nie może nas omi­nąć żadna sen­sa­cja.

Ellie pierw­sza wybie­gła za drzwi.

Rozdział 2

2

Ellie zaje­chała swoim cru­ise­rem na pusty par­king na rogu Magno­lia i Woodland, po czym wyłą­czyła sil­nik. Chark­nął kilka razy i zakrztu­sił się jak sta­ru­szek, ale w końcu zgasł.

W tej samej chwili prze­stał padać deszcz i zza chmur wyj­rzało słońce.

Nawet Ellie, która miesz­kała tu przez całe życie, zdu­miała się tą nagłą zmianą pogody. To była magiczna chwila, rzadki moment, kiedy każdy liść i każde źdźbło trawy zaja­śniało w bla­sku słońca, który po desz­czu spły­nął na zie­mię, zmięk­czony przez nad­cho­dzący zmrok.

Peanut, sie­dząca na miej­scu pasa­żera, pochy­liła się do przodu. Obity winy­lem fotel lekko przy tym zaskrzy­piał.

– Nic szcze­gól­nego nie widzę.

– Ja też. – To stwier­dze­nie padło z usta Cala, który sie­dział z tyłu, ide­al­nie wypro­sto­wany. Jego wysoka, tycz­ko­wata postać zło­żona była nie­mal we troje. Dłu­gie, kości­ste dło­nie trzy­mał sple­cione na kola­nach.

Ellie zlu­stro­wała wzro­kiem plac. Po nie­bie sunęły sta­lo­wo­szare chmury, usi­łu­jąc przy­tłu­mić bled­nące świa­tło, które teraz, gdy wyj­rzało słońce, nie dało się prze­sło­nić. Zda­wało się, że Rain Val­ley – całe pięć kwar­ta­łów – jaśnieje bla­skiem nie z tego świata. Ceglane fron­tony skle­pów, budo­wa­nych jeden po dru­gim w latach sie­dem­dzie­sią­tych, jesz­cze w pięk­nej epoce łoso­sia i drewna, lśniły jak wykle­pana miedź.

Pod dro­ge­rią Swa­ina stał tłu­mek ludzi, a kolejna ich grupa zebrała się po dru­giej stro­nie ulicy, przed salo­nem fry­zjer­skim Lulu. Lada moment z The Pour House rów­nież mieli wyto­czyć się klienci, cie­kawi, co budzi takie zain­te­re­so­wa­nie.

– Jesteś na miej­scu, sze­fowo? – ode­zwał się głos przez radio.

Ellie naci­snęła guzik i odpo­wie­działa:

– Słu­cham, Earl.

– Idź w kie­runku Sealth Park. – Roz­le­gły się trza­ski w ete­rze, a potem słowa: – Żad­nych gwał­tow­nych ruchów. Nie żar­tuję.

– Zostań tu, Peanut. Ty też, Cal – pole­ciła Ellie, wysia­da­jąc z wozu.

Serce biło jej szybko. Było to naj­bar­dziej intry­gu­jące wezwa­nie, jakie kie­dy­kol­wiek dostała. Jej praca pole­gała głów­nie na odwo­że­niu do domu pija­nych oby­wa­teli, któ­rzy chlap­nęli sobie za dużo, albo wygła­sza­niu w miej­sco­wej szkole poga­wę­dek dla dzieci na temat szko­dli­wo­ści nar­ko­ty­ków. Jed­nak przy­go­to­wana była na wszel­kie ewen­tu­al­no­ści. Nauczyła się tego od wuja Joe, który był sze­fem poli­cji przez trzy­dzie­ści lat. „Nie przy­zwy­cza­jaj się do spo­koju – powta­rzał jej czę­sto. – Może pry­snąć w jed­nej chwili jak roz­bite szkło”.

Ufała jego doświad­cze­niu i cho­ciaż pod­cho­dziła do swo­jej pracy tro­chę non­sza­lancko, wro­sła w nią. Czy­tała naj­now­sze raporty i donie­sie­nia pra­sowe, dosko­na­liła swoje umie­jęt­no­ści na strzel­nicy i czuj­nym okiem obser­wo­wała wszystko, co działo się w mia­steczku. W tym jed­nym była naprawdę dobra, poza dba­ło­ścią o urodę, co trak­to­wała rów­nie poważ­nie.

Szła więc ulicą, uświa­da­mia­jąc sobie nie­zwy­kłą ciszę, jaka pano­wała wokoło.

Można by usły­szeć upa­da­jącą szpilkę. Było to nie­na­tu­ralne w miej­scu żyją­cym plot­kami.

Odpięła kaburę i się­gnęła po pisto­let. Pierw­szy raz wyjęła go w miej­scu publicz­nym.

Przy każ­dym kroku sły­szała, jak jej obcasy stu­kają o bruk. Rynsz­toki po obu stro­nach ulicy przy­po­mi­nały potoki kipią­cej sre­brzy­stej wody. Gdy zbli­żyła się do skrzy­żo­wa­nia, doszły ją szepty i zoba­czyła ludzi, któ­rzy wska­zy­wali park miej­ski.

– Ona jest tam – powie­dział ktoś.

– Pani komen­dant wie, co robić – uci­szył mówią­cego ktoś inny.

Ellie przy­sta­nęła. Pod­biegł do niej Earl, a stu­kot jego kow­boj­skich butów na mokrym chod­niku brzmiał jak strzały. Poru­szał się jak mario­netka na sznur­kach, tro­chę bez­ład­nie, w spo­sób nie­sko­or­dy­no­wany. Na mun­du­rze miał zacieki od desz­czu.

– Ciii – syk­nęła.

Rumiana twarz Earla Huffa skur­czyła się do roz­mia­rów pię­ści. Miał sześć­dzie­siąt cztery lata i był gli­nia­rzem, zanim jesz­cze Ellie przy­szła na świat, ale zawsze oka­zy­wał jej naj­wyż­szy sza­cu­nek.

– Prze­pra­szam, sze­fowo.

– Co się dzieje? – zapy­tała. – Nie widzę nic podej­rza­nego.

– Zja­wiła się jakieś dzie­sięć minut temu. Zaraz po tym gło­śnym grzmo­cie. Sły­sze­li­ście go?

– Sły­sze­li­śmy – potwier­dziła Peanut, dysząc chra­pli­wie po szyb­kim mar­szu. Obok niej stał Cal.

Ellie obró­ciła się na pię­cie.

– Powie­dzia­łam wam obojgu, żeby­ście zostali w wozie.

– Poważ­nie? – zapy­tała Peanut z nie­do­wie­rza­niem. – Myśla­łam, że był to jeden z tych „for­mal­nych” roz­ka­zów. Do dia­ska, Ellie, prze­cież nie możemy prze­ga­pić pierw­szego poważ­nego wezwa­nia od lat!

Cal pota­ku­jąco ski­nął głową, uśmie­cha­jąc się sze­roko. Wyglą­dał tak, że Ellie miała ochotę przy­ło­żyć mu w twarz. Cie­kawa była, czy kapi­tan wydziału poli­cji w Los Ange­les ma podobne odczu­cia wobec swo­ich kole­gów. Z wes­tchnie­niem zwró­ciła się ponow­nie do Earla:

– Mów, o co cho­dzi.

– Po tym grzmo­cie deszcz ustał. Tak po pro­stu. W jed­nej chwili jesz­cze lał, a zaraz potem prze­stał. Wyszło to nie­sa­mo­wite słońce. I wtedy stary dok­tor Fischer usły­szał wycie wilka.

Peanut wzdry­gnęła się.

– To jak wtedy na Buffy1, kiedy ona…

– Dalej, Earl – naka­zała ostro Ellie.

– To pani Grimm zauwa­żyła tę małą. Ja wła­śnie obci­na­łem sobie włosy… tylko nie pytaj: „jakie włosy?”. – Odwró­cił się powoli i wska­zał ręką. – Gdy wdra­pała się na to drzewo, wezwa­li­śmy cie­bie.

Ellie spoj­rzała na drzewo. Widy­wała je codzien­nie przez całe życie, bawiła się na nim jako dziecko, stała pod nim jako nasto­latka i paliła wycy­ga­nione od kogoś men­to­lowe papie­rosy, pod tą zie­loną koroną cało­wała się po raz pierw­szy, z Calem zresztą. Nie widziała w tym drze­wie niczego nad­zwy­czaj­nego.

– To ma być żart, Earl?

– Matko moja! Włóż oku­lary, Ellie.

Ellie wsa­dziła rękę do kie­szeni na piersi i wycią­gnęła kupione w kio­sku oku­lary, któ­rych rze­komo wcale nie potrze­bo­wała. Miała wra­że­nie, że są obcym, cięż­kim ele­men­tem na jej twa­rzy. Mru­żąc oczy za owal­nymi szkłami, zro­biła krok do przodu.

– Czy to…?

– Tak – potwier­dziła Peanut.

Wśród kolo­ro­wych jesien­nych liści klonu kryło się dziecko. Jak mogło wdra­pać się tak wysoko po śli­skich od desz­czu gałę­ziach?

– Skąd wiesz, że to dziew­czynka? – Cal zapy­tał szep­tem Earla.

– Wiem tylko, że ma sukienkę i dłu­gie włosy. Wnio­skuję metodą deduk­cji.

Ellie pode­szła bli­żej, żeby lepiej się przyj­rzeć.

Dziecko było małe, pew­nie nie miało wię­cej niż pięć, sześć lat. Nawet z tej odle­gło­ści Ellie zauwa­żyła, jak bar­dzo było wychu­dzone. Dłu­gie ciemne włosy miało matowe i skoł­tu­nione, tkwiły w nich liście i jakieś papro­chy.

Scho­wała pisto­let do kabury.

– Zostań­cie tutaj – pole­ciła. Ruszyła przed sie­bie, potem zatrzy­mała się i zer­k­nęła przez ramię na Peanut i Cala. – Mówię serio, wy dwoje. Nie zmu­szaj­cie mnie, żebym użyła wobec was broni.

– Już wra­stam w zie­mię – powie­działa Peanut.

– Całym sys­te­mem korzeni – uzu­peł­nił Cal.

Ellie sły­szała, jak przez tłum prze­biega szmer, gdy prze­cho­dziła przez skrzy­żo­wa­nie. Zbli­żyw­szy się do celu, zdjęła oku­lary. Jesz­cze nie doszła do tego, żeby miała ufać światu oglą­da­nemu przez soczewki.

W odle­gło­ści mniej wię­cej pół­tora metra od drzewa spoj­rzała w górę. Dziecko wciąż tam tkwiło, przy­cup­nięte na jed­nej z naj­wyż­szych gałęzi. Bez wąt­pie­nia była to dziew­czynka. Sie­działa cał­kiem pew­nie jak na tę wyso­kość, ze szcze­nia­kiem w ramio­nach, oczy miała sze­roko otwarte. Obser­wo­wała każdy ruch w pobliżu. Biedna mała była prze­ra­żona.

I niech to licho, jeśli psiak w jej obję­ciach nie był szcze­nię­ciem wilka!

– Hej, maleńka – powie­działa Ellie łagod­nym gło­sem. Była to jedna z tych chwil, kiedy żało­wała, że nie ma dzieci. Mat­czyne podej­ście bar­dzo by się teraz przy­dało. – Co tam robisz?

Wil­czek zawar­czał i odsło­nił kły.

Ellie utkwiła wzrok w dziecku.

– Nie zro­bię ci krzywdy. Słowo.

Nie było żad­nej reak­cji, nawet mru­gnię­cia okiem czy choćby zwy­kłego drgnie­nia palca.

– Zacznijmy od początku. Nazy­wam się Ellen Bar­ton. A ty kim jesteś?

Znowu nic.

– Domy­ślam się, że skądś ucie­kłaś czy coś takiego. Albo bawisz się w coś. Kiedy byłam mała, w lesie bawi­łam się z sio­strą w pira­tów. I w Kop­ciuszka. To była moja ulu­biona zabawa, bo Julia musiała sprzą­tać, gdy ja prze­bie­ra­łam się w piękne suk­nie na bal. Zawsze naj­le­piej naj­star­szemu z dzieci.

To było jak mówie­nie do foto­gra­fii.

– Może byś zeszła na dół, zanim spad­niesz? Będę cię ase­ku­ro­wać.

Przez pięt­na­ście minut Ellie prze­ma­wiała do dziecka, plo­tła cokol­wiek, co tylko przy­cho­dziło jej do głowy, aż wresz­cie wyczer­pała się jej inwen­cja. Dziew­czynka ani nie poru­szyła się, ani nie ode­zwała. Wła­ści­wie nie widać było nawet, żeby oddy­chała.

Ellie wró­ciła do Earla, Peanut i Cala.

– Jak ją stam­tąd ścią­gniemy, sze­fowo? – zapy­tał Earl ze zmar­twioną miną. Jego blade, spo­cone czoło pofał­do­wało się. Ner­wowo gła­dził się po pra­wie łysej gło­wie, przy­kle­pu­jąc mister­nie zacze­saną rudą pożyczkę, która była jego cechą roz­po­znaw­czą od tylu lat, że nikt by ich nawet nie zli­czył.

Ellie nie wie­działa, co robić. Na poste­runku miała wszel­kie moż­liwe pod­ręcz­niki i lite­ra­turę fachową, więk­szość ich wykuła na pamięć przed egza­mi­nem ofi­cer­skim. Były w nich roz­działy poświę­cone mor­der­stwu, pobi­ciu, napa­dom z bro­nią w ręku czy porwa­niom, ale nie zawie­rały ani słowa o tym, jak ścią­gnąć z drzewa mil­czące dziecko z powar­ku­ją­cym szcze­nię­ciem wil­czym.

– Pani Grimm… mówiła, że ten dzie­ciak coś knuł, może chciał ukraść jabłka ze skrzy­nek przed skle­pem? Kiedy dok­tor Fischer krzyk­nął na nią, mała prze­bie­gła przez ulicę i wsko­czyła na drzewo.

– Wsko­czyła? – zapy­tała Ellie. – Prze­cież ona sie­dzi na wyso­ko­ści sze­ściu metrów, rany boskie!

– Ja też nie chcia­łem uwie­rzyć, sze­fowo, ale świad­ko­wie są co do tego zgodni. I twier­dzą, że bie­gła jak wiatr. Pani Grimm prze­że­gnała się, gdy mi to rela­cjo­no­wała.

Ellie poczuła ból głowy. Do kola­cji całe mia­steczko pozna histo­rię o dziew­czynce, która bie­gła jak wiatr i wsko­czyła na naj­wyż­sze konary klonu. Na pewno dojdą do tego opo­wie­ści o tym, jak to strze­lała ogniem z pal­ców i fru­wała z gałęzi na gałąź.

– Musimy coś wymy­ślić – powie­działa bar­dziej do sie­bie niż kogo­kol­wiek innego.

– Kie­dyś stra­żacy zdjęli Scam­pera z tej jodły przy Pen­ni­sula Road – zauwa­żył Earl.

– Scam­per to kot – przy­po­mi­nała Peanut, spla­ta­jąc ramiona na piersi.

– Wiem o tym, Pene­lope. Ale wygląda na to, że nie mamy pro­ce­dur postę­po­wa­nia z dziećmi, które utknęły na drze­wie. Razem z wil­kami – dodał Earl dla lep­szego efektu.

Ellie pokle­pała go po ramie­niu.

– Dobry pomysł, Earl, ale mała jest prze­ra­żona. Gdyby zoba­czyła, że przy­sta­wiamy do drzewa tę wielką czer­woną dra­binę, mogłaby spaść.

Peanut postu­kała o zęby dłu­gimi pur­pu­ro­wymi tip­sami – widomy znak, że inten­syw­nie myśli. W końcu powie­działa:

– Założę się, że jest głodna.

– Według cie­bie wszy­scy są głodni – rzekł Cal.

– Wcale nie.

– Tak, tak. A może ja bym z tą małą poga­dał, El? – zapy­tał Cal. – Moja Sarah jest mniej wię­cej w jej wieku.

– Nie. Ja z nią poroz­ma­wiam – zapro­po­no­wała Peanut. – W końcu jestem matką.

– A ja ojcem.

– Przy­mknij­cie się, oboje! – wark­nęła Ellie. – Earl, idź do restau­ra­cji i zamów jakiś dobry cie­pły posi­łek. I tro­chę mleka. I może jesz­cze kawa­łek szar­lotki Bar­bary.

– Jesteś genialna, Ellie. Pani Grimm sądziła prze­cież, że dziew­czynka chce ukraść coś do jedze­nia – potwier­dził Earl, uśmie­cha­jąc się od ucha do ucha. – Widzia­łem podobną histo­rię na jakimś fil­mie poli­cyj­nym. To chyba było…

– To ja wymy­śli­łam – przy­po­mniała Peanut, nady­ma­jąc się.

– Bo ty zawsze myślisz o żar­ciu – zauwa­żył Cal. – Już nawet nikt nie zwraca na to uwagi.

– I zabierz stąd gapiów – ucięła Ellie utarczki. – Nie chcę widzieć nikogo w pro­mie­niu dwóch kwar­ta­łów.

Ear­lowi zrze­dła mina.

– Nie zechcą się rozejść.

– Earl, jeste­śmy przed­sta­wi­cie­lami prawa. Każ im wra­cać do domów.

Spoj­rzał na nią spod oka. Oboje wie­dzieli, że nie ma dużej wprawy w egze­kwo­wa­niu prawa. Cho­ciaż patro­lo­wał ulice mia­steczka od kil­ku­dzie­się­ciu lat, więk­szość czasu spę­dzał, popi­ja­jąc kawę i wypi­su­jąc man­daty za nie­pra­wi­dłowe par­ko­wa­nie.

– Może powi­nie­nem zadzwo­nić po Myrę? Jej wszy­scy słu­chają.

– Nie potrze­bu­jesz żony, żeby zabrać ludzi z ulicy, Earl. Jeśli nie potra­fisz ina­czej, zacznij wypi­sy­wać man­daty. To prze­cież robisz na co dzień.

Earl sku­lił się w sobie i ruszył w stronę salonu fry­zjer­skiego. Kiedy doszedł do dro­ge­rii, natych­miast oto­czył go wia­nu­szek ludzi. Po chwili z tłumu dały się sły­szeć gło­śne pro­te­sty.

Peanut skrzy­żo­wała ręce na piersi i cmok­nęła.

– To naj­więk­sze wyda­rze­nie w mie­ście od czasu, gdy Ray­mond Wel­ler zro­bił garaż z wozu kem­pin­go­wego Thelmy. Nie wygrasz kon­kursu popu­lar­no­ści za to, że pozba­wiasz ich moż­li­wo­ści uczest­ni­cze­nia w tej atrak­cji.

Ellie spoj­rzała na swoją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę.

– Ich? – zapy­tała.

Peanut zro­biła wiel­kie oczy.

– Chyba nie myślisz i o mnie?!

– Mamy do czy­nie­nia z prze­ra­żo­nym dziec­kiem, Pea, i wygląda na to, że w ogóle jest z nim coś nie tak. Dostar­cza­nie roz­rywki miesz­kań­com Rain Val­ley – w tym i tobie – nie należy do moich obo­wiąz­ków. Więc teraz wró­ci­cie z Calem na poste­ru­nek i znaj­dzie­cie mi jakąś siatkę. Nie wydaje mi się, żeby łatwo było zła­pać to bie­dac­two. Zadzwoń do Nicka do Mystic. I do rezer­watu, do Teda. Dowiedz się, czy jakieś dziecko zgu­biło się dziś w parku. Cal, ty zadzwoń do Mela. Pew­nie poje­chał w teren i wle­pia tury­stom man­daty. Powiedz mu, żeby popy­tał w mie­ście. Mała chyba nie jest stąd, ale może przy­je­chała do kogoś.

– Ja tam słu­cham roz­ka­zów – rzu­cił Cal, kie­ru­jąc się do cru­isera.

Peanut nie ruszyła się z miej­sca.

– No, idź – pona­gliła ją Ellie.

Peanut wes­tchnęła dra­ma­tycz­nie.

– Już idę.

Pół­to­rej godziny póź­niej ulice w cen­trum Rain Val­ley były już puste. Sklepy zostały poza­my­kane, a par­kingi opróż­nione. Nie na miej­scu wyda­wały się tylko dwie poli­cyjne bary­kady. Nie­wąt­pli­wie Peanut i Cal mieli swoje pięć minut jako przed­sta­wi­ciele komen­dant poli­cji Ellen Bar­ton.

– Pew­nie nie możesz się nadzi­wić, że sze­fem poli­cji jest kobieta – mówiła Ellie, sie­dząc tak spo­koj­nie, jak tylko potra­fiła, pod klo­nem, na nie­wy­god­nej drew­nia­nej ławce z żela­znymi oku­ciami.

Tkwiła tu od godziny i sta­wało się jasne, że nie uda jej się nakło­nić dziecka, by zeszło na dół. Nie było to zresztą wcale takie dziwne. Ellie umiała pro­wa­dzić samo­chód z pręd­ko­ścią stu sześć­dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę, ustrze­lić ptaka z odle­gło­ści stu pięć­dzie­się­ciu metrów i skło­nić doro­słego faceta, żeby przy­znał się do wła­ma­nia, ale o dzie­ciach wie­działa tyle co nic.

Jed­nak Peanut i Cal – któ­rzy mieli dzieci – uwa­żali, że przede wszyst­kim należy spró­bo­wać per­swa­zji. To był plan A. Wszy­scy zga­dzali się, że naj­le­piej by było, gdyby dziew­czynka sama zla­zła z drzewa. Ellie prze­ko­ny­wała ją więc do tego.

Spoj­rzała na pół­mi­sek, który stał u pod­nóża drzewa. Dwa ide­al­nie upie­czone kur­czaki obło­żone były cząst­kami jabłek i poma­rań­czy. Na oddziel­nym tale­rzu leżała szar­lotka pro­sto z pieca. Obok, sta­ran­nie uło­żone, spo­czy­wały papie­rowe tale­rzyki i pla­sti­kowe widelce. Mleko już dawno wysty­gło.

Trzeba było zor­ga­ni­zo­wać coś, co lubią dzieci – che­ese­bur­gery, frytki, pizzę… Dla­czego wcze­śniej na to nie wpa­dła?

Ale jedze­nie pach­niało bosko. Ellie zabur­czało w brzu­chu, co przy­po­mniało jej, że minęła pora obiadu, a nie była przy­zwy­cza­jona do opusz­cza­nia posił­ków. Gdyby nie codzienny aero­bik w miej­sco­wej szkole tańca, na pewno mocno przy­ty­łaby od cza­sów szkol­nych. A Bóg wie, że kobieta tak drob­nej budowy jak ona nie mogła sobie pozwo­lić na tycie, zwłasz­cza kobieta nie­za­mężna, która wciąż czeka na wielką miłość.

Lekko odwró­ciła głowę w lewo i zer­k­nęła w górę. Dziew­czynka patrzyła na nią z nie­po­ko­ją­cym sku­pie­niem. Spod jej ciem­nych rzęs spo­glą­dały oczy koloru przy­brzeż­nych wód Morza Kara­ib­skiego. Przez uła­mek sekundy Ellie przy­po­mniała sobie swój mie­siąc mio­dowy, gdy po raz pierw­szy zoba­czyła ocean tro­pi­kalny i gro­mady małych ciem­no­skó­rych dzieci, które bawiły się w wodzie. Cho­ciaż chude, były rado­sne i roze­śmiane.

Prze­nio­sła spoj­rze­nie na rodo­den­dron, sto­jący po dru­giej stro­nie ulicy, przed skle­pem z arty­ku­łami żela­znymi. Wie­działa, że za nim czai się czło­wiek z ochrony przy­rody, który mie­rzy z broni w kie­runku dziew­czynki. Strzelba zała­do­wana była poci­skiem ze środ­kiem uspo­ka­ja­ją­cym dla wilczka. Obok cze­kał w pogo­to­wiu pra­cow­nik miej­sco­wego ośrodka łowiec­kiego z kagań­cem i klatką.

Mów do niej.

Ellie wes­tchnęła.

– Wcale nie mia­łam zamiaru zostać poli­cjantką. Dosta­łam się do tego zawodu przy­pad­kiem; tak mi się zresztą układa życie. Moja sio­stra, Julia, wszystko pla­nuje. Już gdy miała dzie­sięć lat, wie­działa, że chce zostać leka­rzem. A ja marzy­łam tylko o tym, żeby zdo­być jej Bar­bie. – Uśmiech­nęła się z żalem. – Mia­łam dwa­dzie­ścia jeden lat, gdy po raz drugi wyszłam za mąż. Kiedy to mał­żeń­stwo się roz­pa­dło, wpro­wa­dzi­łam się z powro­tem do taty. To nie był szczyt kariery dla dziew­czyny, która może już legal­nie pić alko­hol… a ja, do dia­bła, piłam wtedy sporo. Uwiel­bia­łam mar­ga­ritę i kara­oke. Chcia­łam nawet śpie­wać w zespole, ale nic z tego nie wyszło. Takie jest moje życie. No więc mój wuj Joe, który był sze­fem poli­cji, zawarł ze mną umowę: jeśli wstą­pię do aka­de­mii poli­cyj­nej, zapo­mni o moich man­da­tach za par­ko­wa­nie. – Wzru­szyła ramio­nami. – Nie mia­łam nic lep­szego do roboty, więc się zgo­dzi­łam. Gdy wró­ci­łam do domu, wuj dał mi pracę. Zdaje się, że uro­dzi­łam się do tej roboty. – Obrzu­ciła dziew­czynkę spoj­rze­niem.

Żad­nej reak­cji.

Ellie znowu gło­śno zabur­czało w brzu­chu.

– A niech to!

Wzięła kur­czaka i ode­rwała nóżkę. Wbi­ja­jąc w nią zęby, bez­wied­nie przy­mknęła oczy na sekundę. Powoli prze­żuła kęs mięsa i połknęła go.

Wtedy zasze­le­ściły liście. Skrzyp­nęła gałąź.

Ellie znie­ru­cho­miała. Poczuła powiew wia­tru, to on poru­szył suchymi liśćmi.

Dziew­czynka wychy­liła się do przodu. Pomię­dzy jej zębami uka­zał się różowy czu­bek języka. Ellie zauwa­żyła, że mała nie ma z przodu zęba.

– No, chodź – szep­nęła. Ponie­waż dziew­czynka się nie poru­szyła, Ellie spró­bo­wała prze­mó­wić do niej ina­czej, licząc, że w ten spo­sób nawiąże z nią kon­takt. Opo­wie­ści i całe zda­nia nie skut­ko­wały. Może trzeba spró­bo­wać cze­goś prost­szego. – Na dół. Tutaj. Kur­czak. Cia­sto. Obiad. Jedze­nie.

Dziew­czynka jakby w odpo­wie­dzi zesko­czyła z drzewa i wylą­do­wała na ziemi jak kot spa­da­jący na cztery łapy. Wciąż trzy­mała w ramio­nach wilczka.

To nie­moż­liwe! Kości dziecka powinny pęk­nąć jak patyczki przy takim skoku.

Ellie poczuła, że coś ją ści­ska w dołku. Nie była ani prze­sądna, ani skłonna do fan­ta­zji, ale w tej chwili, gdy tak sie­działa na ławce, patrząc na to brudne, wychu­dzone dziecko ze szcze­nię­ciem wilka w obję­ciach, ogar­nął ją jakiś lęk.

Dziew­czynka wpa­try­wała się w nią z napię­ciem. Można było odnieść wra­że­nie, że te piękne, dziwne nie­bie­sko­zie­lone oczy widzą wszystko.

Ellie nie poru­szyła się, sta­rała się nawet nie oddy­chać.

Mała unio­sła pod­bró­dek i zaczęła węszyć, po czym wolno wypu­ściła z objęć szcze­nię. Wil­czek pozo­stał jed­nak przy niej. Następ­nie zro­biła krok w kie­runku kur­czaka.

Potem drugi.

I trzeci.

Ellie wypu­ściła powie­trze z płuc naj­ci­szej, jak się dało. Dziew­czynka poru­szała się jak dzi­kie zwie­rzątko, czujna i napięta. Wil­czek podą­żał za każ­dym jej kro­kiem.

W końcu opu­ściła wzrok i rzu­ciła się na jedze­nie.

Ellie ni­gdy wcze­śniej nie widziała cze­goś takiego. Ta dwójka wyglą­dała jak para mło­dych z tego samego miotu, które dopa­dły zdo­bycz. Dziew­czynka roz­ry­wała kur­czaka i zachłan­nie wpy­chała całe kawałki do ust.

Ellie się­gnęła ręką za sie­bie i ujęła sieć.

Boże, dopo­móż. Żeby tylko się udało. Nie miała planu B.

Wyko­nu­jąc per­fek­cyjny obrót che­er­le­aderki, pocią­gnęła sieć i zarzu­ciła ją, celu­jąc w dziew­czynkę. Sieć opa­dła na małą i wilczka. Kiedy oboje zorien­to­wali się, że zostali schwy­tani, roz­pę­tało się pie­kło.

Dziew­czynka jakby osza­lała. Rzu­ciła się na zie­mię i poto­czyła po niej, szar­piąc szpo­nia­stymi pal­cami nylo­nową siatkę. Ale im bar­dziej pró­bo­wała się wyswo­bo­dzić, tym bar­dziej się w nią zaplą­ty­wała.

Wil­czek zaczął war­czeć. Kiedy w bok wbiła mu się czer­wona strzałka, zasko­wy­czał prze­ra­żony, zachwiał się i padł na zie­mię.

Dziew­czynka zawyła. Był to straszny, pełen udręki dźwięk.

– Wszystko będzie dobrze, kocha­nie – powie­działa Ellie, zbli­ża­jąc się do obojga. – Nie bój się. Nic mu nie jest. Zabie­rzemy go w miłe, bez­pieczne miej­sce.

Dziew­czynka przy­gar­nęła do sie­bie uśpione szcze­nię i zaczęła nim potrzą­sać, żeby się obu­dziło. Gdy to nie odnio­sło skutku, zawyła znowu. Był to kolejny roz­pacz­liwy, przej­mu­jący sko­wyt, który prze­ciął ciszę i spło­szył stado kru­ków, tak że wzle­ciały w ciem­nie­jące niebo.

Ellie powoli zaszła dziecko od tyłu. Zbli­ża­jąc się, poczuła dziwny zapach: zbu­twia­łych liści i żyznej ziemi z domieszką moczu zala­tu­ją­cego amo­nia­kiem.

Prze­łknęła ślinę i wysu­nęła z rękawa ukrytą tam strzy­kawkę. Ostroż­nie wbiła igłę w pupę dziew­czynki i zro­biła zastrzyk.

Mała wrza­snęła z bólu i obró­ciła się, żeby spoj­rzeć na napast­niczkę.

– Prze­pra­szam – powie­działa Ellie. – To był śro­dek bez­pie­czeń­stwa. Zaraz zaśniesz. Nie pozwolę, żeby ktoś cię skrzyw­dził.

Dziew­czynka sku­liła się, umy­ka­jąc przed dotknię­ciem Ellie, i stra­ciła rów­no­wagę. Z jej gar­dła dobył się jesz­cze jeden sko­wyt, a potem upa­dła. Gdy tak leżała na ziemi, obej­mu­jąc uśpio­nego wilczka, wyglą­dała nie­zwy­kle kru­cho i dzie­cin­nie; bar­dziej bez­rad­nej istoty Ellie jesz­cze dotąd nie widziała.

Na ostat­nim odcinku drogi w dół jasne niebo nad Pacy­fi­kiem zaczęło powoli zmie­niać barwę z ciem­no­zło­tej w bla­do­ło­so­siową.

Ciężko dysząc, zatrzy­mał się na chwilę pod­czas scho­dze­nia i zawie­szony w uprzęży na linie, wyko­nał obrót, żeby podzi­wiać widoki.

Ze swo­jego miej­sca na gra­ni­to­wej ścia­nie, ze sto dwa­dzie­ścia metrów nad kry­sta­licz­nymi nie­bie­skimi wodami bez­i­mien­nego gór­skiego jeziora Max Cer­ra­sin widział cały świat. Wokół niego wzno­siły się postrzę­pione, impo­nu­jące szczyty Olym­pic Moun­ta­ins. Zapie­ra­jący dech w pier­siach kra­jo­braz, który jed­no­cze­śnie budził respekt, wyda­wał się tak odle­gły od cywi­li­za­cji jak żadne inne miej­sce na Ziemi. Z tego, co Max wie­dział, był pierw­szym czło­wie­kiem, który wspiął się na ten nie­bez­pieczny występ skalny.

Wła­śnie dla­tego uwiel­biał ten sport. Kiedy czło­wiek znaj­do­wał się na takiej wyso­ko­ści, tkwił na skale tylko dzięki kawał­kowi metalu i wła­snej odwa­dze, świat zewnętrzny prze­sta­wał ist­nieć. Zni­kały smutki, stresy, wspo­mnie­nia tego, co się utra­ciło.

Było tylko nie­skoń­czone piękno, samot­ność i ryzyko. Naj­bar­dziej lubił wła­śnie to: ryzyko.

Nie ma nic lep­szego niż bez­po­śred­nie zagro­że­nie, żeby czło­wiek poczuł, że żyje.

Wciąż ciężko dysząc, spo­cony, scho­dził powoli. Cen­ty­metr po cen­ty­me­trze wybie­rał drogę, piesz­cząc gra­nit, obma­cu­jąc go, aby wykryć słabe, nie­sta­bilne miej­sca.

W pew­nym momen­cie noga mu się obsu­nęła i runął w dół. Pod jego ręką odła­mał się kawa­łek skały i odpry­sku­jąc od pod­łoża, ude­rzył go w twarz.

Gdy na uła­mek sekundy Max zawisł w powie­trzu, poczuł, że żołą­dek mu się ści­ska, a serce dostaje kopa. Wyrzu­cił rękę do góry i uchwy­cił się skały.

I zna­lazł opar­cie.

Zaśmiał się z ulgą i oparł czoło o zimny kamień, pod­czas gdy jego serce wra­cało do nor­mal­nego rytmu.

Otarł pot z czoła i wzno­wił wędrówkę. Im scho­dził niżej, tym szyb­ciej i pew­niej się poru­szał. Był już pra­wie na dole – od cał­ko­wi­cie bez­piecz­nego miej­sca dzie­liło go tylko dzie­sięć metrów – gdy zadzwo­nił tele­fon komór­kowy.

Max zesko­czył na zie­mię, wydo­był apa­rat z ple­caka i pod­niósł klapkę. Zanim jesz­cze zoba­czył numer na wyświe­tla­czu, wie­dział, że sprawa jest pilna.

Wia­do­mość o poja­wie­niu się dziew­czynki obie­gła Rain Val­ley lotem bły­ska­wicy. O dzie­wią­tej wie­czo­rem pod szpi­ta­lem okrę­go­wym zebrał się tłum. Cal odbie­rał jeden tele­fon za dru­gim. Zasko­czył Ellie, pro­po­nu­jąc, że zosta­nie po godzi­nach. Zwy­kle pędził do domu, żeby przy­go­to­wać kola­cję dla żony i dzieci. Ale po mia­steczku roze­szły się już nie­stwo­rzone opo­wie­ści o lata­ją­cej dziew­czynce z wil­kiem, która potrafi w spo­sób magiczny wpły­wać na pogodę, i wszy­scy chcieli wie­dzieć o tym jak naj­wię­cej. Naza­jutrz pod ośrod­kiem łowiec­kim miały usta­wić się kolejki ludzi pra­gną­cych zoba­czyć schwy­ta­nego wilczka.

Dziew­czynka leżała w szpi­talu na wąskim łóżku. Do głowy miała pod­łą­czo­nych kilka elek­trod, a dwie inne moni­to­ro­wały pracę jej serca. Skó­rzany pas, ota­cza­jący jej lewy nad­gar­stek, przy­pięty był do łóżka, cho­ciaż w sta­nie uśpie­nia, w jakim wciąż się znaj­do­wała, nie sta­no­wiła zagro­że­nia dla sie­bie ani innych. Pasów użyto po raz pierw­szy od dzie­się­ciu lat; pie­lę­gniarki szu­kały ich w maga­zy­nie całe wieki.

Ellie ze sple­cio­nymi na piersi rękoma cof­nęła się od łóżka. Obok niej stała Peanut. Cho­ciaż raz przy­ja­ciółka była cicho. Obie miały wyrzuty sumie­nia, że zosta­wiły Earla pod szpi­ta­lem, a Cala na poste­runku, ale obo­wią­zek to obo­wią­zek. Ellie musiała poroz­ma­wiać z leka­rzem, a Peanut… Cóż, Peanut nie zamie­rzała opu­ścić ani jed­nego aktu tej opery mydla­nej. Od chwili poja­wie­nia się dziew­czynki nie było jej na poste­runku zale­d­wie przez trzy­dzie­ści minut, kiedy to wpa­dła do domu na obiad. Jej córka Tara opie­ko­wała się dziećmi Cala.

Dok­tor Max Cer­ra­sin wła­śnie badał dziew­czynkę. Co jakiś czas mru­czał coś do sie­bie; poza tym nikt się nie odzy­wał.

Ellie ni­gdy nie widziała, żeby Max był tak poważny. Przez ten czas, gdy miesz­kał w Rain Val­ley, zdo­był sobie sza­cu­nek, i to nie tylko ze względu na swoje lekar­skie umie­jęt­no­ści. Przed sze­ściu laty prze­jął prak­tykę po dok­to­rze Fische­rze i osie­dlił się w domu nad jezio­rem, na skraju mia­steczka. Podo­bał się wszyst­kim tutej­szym kobie­tom; żadna pomię­dzy dwu­dzie­stym a sześć­dzie­sią­tym rokiem życia nie była wobec niego obo­jętna, także Ellie. Roz­świer­go­tane, napły­wały pod jego gabi­net nie­prze­rwa­nym stru­mie­niem, zawsze przy­no­sząc mu jakieś przy­smaki, które ugo­to­wały.

A potem cze­kały nie­cier­pli­wie, którą z nich wybie­rze.

Cze­kały tak i cze­kały.

W ciągu tych kilku lat Max spo­ty­kał się i przy­jaź­nił pra­wie ze wszyst­kimi wol­nymi kobie­tami w mia­steczku, ale żadna z nich tak naprawdę nie mogła rościć sobie do niego praw. Cho­ciaż uwiel­biał flir­to­wać, spra­wiedliwie obdzie­lał je swo­imi wzglę­dami.

Nawet Ellie nie udało się roz­ko­chać go w sobie. Ich romans podobny był do innych – gorący i szybki jak mgnie­nie oka. Ostat­nio Max coraz rza­dziej cho­dził na randki, sta­jąc się rzad­kim oka­zem w małym mia­steczku: samot­ni­kiem. Ellie nie mogła tego pojąć. Taki przy­stojny facet i nie miał nikogo!

– Hmm – mruk­nął w końcu Max, prze­cze­su­jąc dło­nią szpa­ko­wate włosy.

Ellie ruszyła się spod ściany i pode­szła do niego. Kiedy spoj­rzała w nie­bie­skie oczy Maxa, zoba­czyła, jak bar­dzo jest zmę­czony. Nic dziw­nego. Sły­szała, że ścią­gnięto go z daleka, z jakiejś skal­nej ściany, zale­d­wie parę godzin temu. Przy­je­chał pro­sto do szpi­tala, nie zdą­żył się nawet prze­brać w robo­cze ciu­chy ani w biały far­tuch. Miał na sobie stare, sprane levisy i czarną baweł­nianą koszulkę, a jego siwawe włosy były tro­chę zmierz­wione. Za to oczy – jak zwy­kle – przy­ku­wały uwagę. Były wręcz magne­ty­zu­jące i każda osoba, na którą spo­glą­dał, miała wra­że­nie, że poza nim nie ma w pobliżu nikogo. Nawet teraz, taki zmę­czony i zdez­o­rien­to­wany, Max był naj­przy­stoj­niej­szym męż­czy­zną, jakiego Ellie kie­dy­kol­wiek widziała.

– Co możesz o niej powie­dzieć? – spy­tała.

– Jest bar­dzo nie­do­ży­wiona i odwod­niona. Na odwod­nie­nie możemy szybko coś zara­dzić, ale jeśli cho­dzi o nie­do­ży­wie­nie, to już trud­niej­sza sprawa. – Uniósł prawy nad­gar­stek dziecka; bez trudu objął go pal­cami. Przy jego opa­lo­nej skó­rze umo­ru­sane ciało dziew­czynki wyda­wało się wręcz szare.

Ellie otwo­rzyła notes.

– Indianka?

– Nie sądzę. Jestem pra­wie pewny, że pod tym całym bru­dem kryje się dziecko bia­łej rasy. – Puścił rękę dziew­czynki i deli­kat­nie ujął pod kola­nem jej prawą nóżkę. – Widzisz te bli­zny na kostce?

Ellie schy­liła się. Dostrze­gła je pod war­stwą brudu: wyraźne pasma odbar­wio­nej skóry.

– Ślady po wię­zach?

– Tak to wygląda.

Peanut wcią­gnęła powie­trze w płuca.

– To bie­dac­two było skrę­po­wane?

– I to przez długi czas, jak sądzę. Te bli­zny to nie jest nowa tkanka, choć szramy wokół niej są dość świeże. Na zdję­ciu rent­ge­now­skim widać zła­ma­nie lewego przed­ra­mie­nia, które brzydko się zro­sło.

– Więc nie mamy do czy­nie­nia ze zwy­kłym dziec­kiem, które odłą­czyło się od rodzi­ców w parku i zgu­biło.

– Nie wydaje mi się.

– Jakieś oznaki mole­sto­wa­nia sek­su­al­nego?

– Nie. Żad­nych.

– Dzięki Bogu – szep­nęła Ellie.

Max pokrę­cił głową, wzdy­cha­jąc cicho.

– Widzia­łem dużo okro­pieństw, El, ale z czymś takim jesz­cze się nie spo­tka­łem.

– Ale co jej wła­ści­wie jest? – zapy­tała.

Peanut pode­szła bli­żej i dotknęła jej ręki; Ellie nie była pewna, czy chce tym gestem dodać odwagi sobie, czy jej.

– Głę­boki uraz – powie­dział w końcu lekarz.

Ellie spoj­rzała na niego.

– Co możesz dla niej zro­bić?

– To nie moja działka.

– Och, Max, daj spo­kój…

Popa­trzył na dziew­czynkę. Ellie dostrze­gła coś w jego oczach – smu­tek, może strach. Trudno było odgad­nąć, co.

– Mogę zle­cić bada­nie fal mózgo­wych, krwi i inne. Gdyby była przy­tomna, wziął­bym ją na obser­wa­cję, ale…

– Dawna świe­tlica jest pusta – pod­su­nęła Peanut. – Można by obser­wo­wać małą przez szybę…

– Słusz­nie. Umieść ją tam, Max. Może pró­bo­wać uciec, więc zamknij drzwi na klucz. Myślę, że rano będziemy wie­dzieć o niej wię­cej. Mel i Earl zbie­rają infor­ma­cje w mie­ście. Dowie­dzą się, kim ona jest. Albo, gdy się obu­dzi, sama nam powie.

– Jeśli umie mówić. – Max odwró­cił się do niej. – To poważna sprawa, Ellie, i dobrze o tym wiesz. Może powin­naś prze­ka­zać ją komuś wyżej?

Ellie spoj­rzała na niego.

– To mój teren, Max. Dam sobie radę z jedną zabłą­kaną dziew­czynką.

Rozdział 3

3

Julia stała przed dużym lustrem w sypialni, patrząc na sie­bie kry­tycz­nym wzro­kiem. Miała na sobie gra­fi­towy gar­ni­tur i bla­do­ró­żową jedwabną bluzkę. Jej blond włosy upięte były we fran­cu­ski kok; zawsze tak się cze­sała na sesje z pacjen­tami. Nie­wielu jej ich pozo­stało. Po tra­ge­dii w Silver­wood stra­ciła co naj­mniej sie­dem­dzie­siąt pro­cent z nich. Na szczę­ście, trwało przy niej jesz­cze kilku, któ­rzy mieli do niej zaufa­nie, i nie chciała ich zawieść.

Wzięła teczkę i zeszła do garażu, gdzie stała jej sta­lo­wo­nie­bie­ska toyota Prius Hybrid. Drzwi garażu otwo­rzyły się, uka­zu­jąc pustą ulicę.

Tego cie­płego paź­dzier­ni­ko­wego ranka nie było już repor­te­rów, któ­rzy by na nią cze­kali, sto­jąc w gru­pie, a jed­nak osobno, paląc papie­rosy i roz­ma­wia­jąc.

Prze­stała być czę­ścią tej histo­rii.

W końcu, po latach sen­nych kosz­ma­rów, odzy­skała swoje życie. Po ponad godzi­nie dotarła do nie­du­żego, ład­nego biu­rowca w Beverly Hills, w któ­rym od prze­szło sied­miu lat wynaj­mo­wała gabi­net.

Zapar­ko­wała wóz na sta­łym miej­scu i weszła do budynku, cicho zamy­ka­jąc za sobą drzwi. Na dru­gim pię­trze przy­sta­nęła przed swoim gabi­ne­tem, patrząc na srebrną tabliczkę z wygra­we­ro­wa­nym nazwi­skiem: Dr Julia Cates.

Naci­snęła guzik inter­komu.

– Gabi­net dok­tor Cates – ode­zwał się w gło­śniku trzesz­czący głos. – W czym mogę pomóc?

– Cześć, Gwen, to ja.

– Och!

Roz­legł się brzę­czyk, a następ­nie klik­nię­cie zwal­nia­jące blo­kadę drzwi.

Julia wzięła głę­boki oddech i weszła do gabi­netu. Pach­niało w nim świe­żymi kwia­tami, które dostar­czano co ponie­dzia­łek rano. Cho­ciaż pacjen­tów miała teraz nie­wielu, nie oszczę­dzała na kwia­tach. To byłby już widomy znak porażki.

– Dzień dobry, pani dok­tor – przy­wi­tała ją Gwen Con­nelly, jej recep­cjo­nistka. – Gra­tu­luję wczo­raj­szego orze­cze­nia.

– Dzięki. – Uśmiech­nęła się. – Jest już Melissa?

– Nie masz żad­nych umó­wio­nych wizyt w tym tygo­dniu – poin­for­mo­wała ją Gwen. Współ­czu­cie, jakie malo­wało się w jej piw­nych oczach, było iry­tu­jące. – Wszy­scy je odwo­łali.

– Wszy­scy? Nawet Mar­cus?

– Czy­ta­łaś dzi­siej­szy „Los Ange­les Times”?

– Nie. Dla­czego pytasz?

Gwen wyjęła gazetę z kosza na śmieci i rzu­ciła ją na biurko. Nagłó­wek na pierw­szej stro­nie gło­sił: Śmier­telna pomyłka. Poni­żej wid­niało zdję­cie Julii.

– Pań­stwo Zuniga po roz­pra­wie udzie­lili wywiadu. Obar­czyli cię winą za całą sprawę.

Julia oparła się o ścianę, żeby nie upaść.

– Chcą po pro­stu unik­nąć pro­cesu – dodała Gwen. – Powie­dzieli, że… powin­naś była zale­cić izo­la­cję ich córki.

– Ach tak! – wyrwało jej się.

Gwen wstała i obe­szła biurko. Była to drobna, kształtna kobieta, która pro­wa­dziła gabi­net Julii tak, jak pro­wa­dziła jej dom – w spo­sób zdy­scy­pli­no­wany i z odda­niem. Pod­cho­dząc, roz­ło­żyła ramiona.

– Pomo­głaś tylu ludziom. Nikt nie może temu zaprze­czyć.

Julia zro­biła unik. Gdyby teraz pozwo­liła się przy­tu­lić, roz­kle­iłaby się zupeł­nie. Potem mogłaby się już nie pozbie­rać.

Gwen zatrzy­mała się w pół kroku.

– To nie była twoja wina.

– Dzię­kuję ci. Chyba… chyba zro­bię sobie urlop. – Pró­bo­wała przy­brać pogodną minę. Czuła jed­nak, że uśmiech, który przy­wo­łała na twarz, jest drew­niany. – Od lat ni­gdzie nie wyjeż­dża­łam.

– Dobrze ci to zrobi.

– Na pewno.

– Odwo­łam dostawy kwia­tów i pójdę poroz­ma­wiać z zarządcą budynku – powie­działa Gwen. – Powiem mu, że zamie­rzasz wyje­chać… na jakiś czas.

„Odwo­łam dostawy kwia­tów”.

Zabawne, że to wła­śnie prze­peł­niło kie­lich gory­czy. Julia trzy­mała się resztką sił, odpro­wa­dza­jąc Gwen do drzwi i żegna­jąc się z nią.

Potem, kiedy już została sama w gabi­ne­cie, opa­dła na kolana i sku­liła się na swoim dro­gim dywa­nie.

Nie wie­działa, jak długo tak klę­czy, wsłu­chu­jąc się we wła­sny oddech i bicie serca.

W końcu wstała i rozej­rzała się dokoła, nie­pewna, co dalej zro­bić. Prak­tyka lekar­ska była dla niej całym świa­tem. Dążąc do zawo­do­wej per­fek­cji, odsu­wała wszyst­kich na bok – przy­ja­ciół, rodzinę – rezy­gno­wała z innych zain­te­re­so­wań i hobby. Od pra­wie roku nie była na randce. To zna­czy od cza­sów Phi­lipa. Pode­szła do tele­fonu i sta­nęła, prze­glą­da­jąc listę nume­rów w pamięci apa­ratu.

Numer dok­tora Phi­lipa Westo­vera na­dal figu­ro­wał pod sió­demką. Julia poczuła bole­sną potrzebę, prze­ni­ka­jące na wskroś pra­gnie­nie, by usły­szeć jego głos, usły­szeć, jak mówi: „wszystko będzie dobrze” z tym swoim śpiew­nym irlandz­kim akcen­tem. Przez pięć lat był jej naj­lep­szym przy­ja­cie­lem i kochan­kiem. A potem oże­nił się z inną.

Z miło­ścią tak zawsze, nie można na niej pole­gać.

Z wes­tchnie­niem naci­snęła kla­wisz z nume­rem dwa.

Jej tera­peuta, dok­tor Harold Col­lins, pod­niósł słu­chawkę po dru­gim sygnale. Spo­ty­kała się z nim raz w mie­siącu od czasu stażu w kli­nice, kiedy to wszy­scy stu­denci musieli odbyć tera­pię. Col­lins był bar­dziej jej przy­ja­cie­lem niż leka­rzem.

– Cześć, Harry – powie­działa, opie­ra­jąc się o ścianę. – Czy­ta­łeś dzi­siej­szą gazetę?

Wes­tchnął ciężko.

– Julio, mar­twi­łem się o cie­bie.

– Sama się o sie­bie mar­twię.

– Powin­naś udzie­lać wywia­dów, opo­wie­dzieć swoją wer­sję tej histo­rii. Nie możesz brać na sie­bie całej odpo­wie­dzial­no­ści. Wszy­scy uwa­żamy, że…

– W jakim celu? Oni i tak wie­rzą w to, co chcą. Prze­cież wiesz o tym.

– Cza­sami celem jest sama walka, Julio.

– Ni­gdy nie byłam w tym dobra, Harry. – Patrzyła przez okno na życie toczące się na zewnątrz w ten pogodny dzień i zaczęła się zasta­na­wiać, czym ma się teraz zająć. Roz­ma­wiali jesz­cze przez chwilę, ale prawdę mówiąc, Julia już nie słu­chała, co mówi Harry. Prak­tyka lekar­ska była dla niej wszyst­kim; tylko w tym była dobra. Powinna była stwo­rzyć sobie jakieś życie, a nie tylko zaj­mo­wać się karierą. Gdyby tak zro­biła, nie zosta­łaby teraz sama. Roz­mowa o pustce, którą czuła, wcale jej nie poma­gała. Myliła się, sądząc, że tak będzie. – Muszę już koń­czyć, Harry. Dzięki za wszystko.

– Julio…

Odło­żyła słu­chawkę i okrą­żyła gabi­net. Gdy poczuła, że znowu do oczu napły­wają jej łzy, zdjęła kostium i prze­brała się w strój gim­na­styczny, a potem prze­szła do sąsied­niego pokoju, gdzie miała ruchomą bież­nię.

Zda­wała sobie sprawę, że ostat­nio ćwi­czy na niej zbyt dużo, stra­ciła już tyle na wadze, że nie miała z czego chud­nąć, ale nie potra­fiła prze­stać.

Spo­glą­da­jąc w mrok swo­jego uko­cha­nego gabi­netu, weszła na czarną bież­nię i usta­wiła jej kąt nachy­le­nia symu­lu­jący wznie­sie­nie. Kiedy bie­gła, zapo­mi­nała o bólu. Minęło dużo czasu, zanim wyłą­czyła maszynę i poje­chała do swo­jego zbyt cichego domu, myśląc o tym, jaki jest sens w tym, żeby biec i biec przed sie­bie zupeł­nie bez celu.

W póź­nych godzi­nach wie­czor­nych na kory­ta­rzach szpi­tala pano­wała cisza. Max naj­mniej lubił tę porę dnia; wolał bie­ga­ninę zwią­zaną z codzienną prak­tyką lekar­ską. W mrocz­nej ciszy cza­iło się zbyt wiele myśli.

Zro­bił ostat­nie na ten dzień zapisy na kar­cie dziew­czynki, a potem spoj­rzał na małą.

Leżała bez ruchu, oddy­cha­jąc równo i głę­boko, jak ludzie pod wpły­wem środ­ków usy­pia­ją­cych. Skó­rzany pas na jej lewym nad­garstku wyda­wał się zbyt ciężki i robił paskudne wra­że­nie.

Max pochy­lił się i ujął drugą rękę dziew­czynki. Jej palce, czy­ste już, ale wciąż noszące ślady krwi i pozna­czone bli­znami, wyda­wały się bar­dzo chude i drobne w jego dłoni.

– Kim jesteś, malutka?

Drzwi za nim otwarły się i zamknęły. Nie oglą­da­jąc się, wie­dział, że weszła Trudi High­to­wer, pie­lę­gniarka z noc­nej zmiany. Czuł zapach jej per­fum z nutą gar­de­nii.

– Jak ona się ma? – zapy­tała, pod­cho­dząc bli­sko. Była wysoką, przy­stojną kobietą o łagod­nych oczach i dono­śnym gło­sie. Utrzy­my­wała, że mówi tak gło­śno, bo musi prze­krzy­czeć synów, któ­rych wycho­wy­wała sama.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.Buffy the Vam­pire Slayer – odcin­kowy hor­ror tele­wi­zyjny z 1997 roku (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]