Pozłacane wilki - Roshani Chokshi - ebook + książka
BESTSELLER

Pozłacane wilki ebook

Roshani Chokshi

3,8

Opis

Akcja "Pozłacanych wilków", pełna mrocznych tajemnic i niebezpiecznych, ale ekscytujących przygód, rozgrywa się w dekadenckim świecie wyższych sfer.

Paryż, rok 1889 – świat stoi u progu nowej ery, ery przemysłu i elektryczności, a zorganizowana w stolicy Francji Wystawa Światowa tchnęła nowe życie w ulice miasta i wydobyła na światło dzienne stare sekrety. W tej metropolii nikt nie śledzi tajemnic tak bacznie jak poszukiwacz skarbów i zamożny hotelarz Séverin Montagnet-Alarie. Kiedy zwraca się do niego o pomoc potężna organizacja, Zakon Babel, Séverin otrzymuje propozycję dostępu do skarbu, który uważał za stracony – do należnego mu dziedzictwa. Aby jednak odnaleźć poszukiwany przez Zakon starożytny artefakt, Séverin będzie potrzebował pomocy specjalistów: matematyczki z długiem do spłacenia, historyka, który nie może wrócić do domu, tancerki o ponurej przeszłości i kogoś, kto jest mu bratem, choć nie łączą ich więzy krwi, i kto chyba za bardzo troszczy się i niepokoi.

W poszukiwaniach artefaktu w mrocznym, pełnym luksusu świecie Paryża Séverinowi i jego towarzyszom przydadzą się ich spryt i wiedza. To, co znajdą, może odmienić świat – pod warunkiem że uda im się pozostać przy życiu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (147 ocen)
38
55
40
11
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alicja436

Całkiem niezła

zapowiadalo sie na poczatku calkiem spoko, jednak im dalej tym gorzej
10
czesiu_0319

Nie oderwiesz się od lektury

BOSKA
00
erture

Dobrze spędzony czas

Odpowiednio mrocznawe. Słodko-gorzkie. Nie za ckliwe. Nie za ciężkie. Nie nazbyt ambitne. Przyjemne
00
basiamarcinowska

Dobrze spędzony czas

Dobra książka bardzo kojarzy mi się z serią szóstka wron
00
Pathusia

Nie oderwiesz się od lektury

Cudownie przepyszna przygoda ♥️♥️♥️
00

Popularność




Cytat z Wergiliusza pochodzi z Eneidy, księga VII, wers 312, w przekładzie Tadeusza Karyłowskiego.

Tytuł oryginału

Gilded Wolves

Copyright © 2019 by Roshani Chokshi. By arrangement with the author. All rights reserved.

Jacket design by Kerri Resnick

Jacket photo-illustration by James Iacobelli

Jacket photographs: gate © Egorova Julia/Shutterstock.com; leaves © Boiarkina Marina/Shutterstock.com; iron flowers © Angelatriks/Shutterstock.com; peony flower © Pelevina Ksinia/Shutterstock.com

Author photograph by Aman Sharma

Copyright © for the Polish translation by Marta Duda-Gryc, 2019

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2019

Opracowanie redakcyjne i DTP

Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.pl)

Redakcja

Katarzyna Kierejsza

Korekta

Teresa Zielińska

Opracowanie okładki i DTP

Anna Cupiał

Opracowanie wersji elektronicznej

Wydanie I, Kraków 2019

ISBN EPUB 978-83-66173-10-1ISBN MOBI 978-83-66173-11-8

Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

[email protected]

Flectere si nequeo superos, Acheronta movebo

„Gdy niebo mi oporne, piekło wzruszę do dna”

Wergiliusz

Były ongiś cztery Domy Francji.

Jak wszystkie inne Domy Zakonu Babel francuska frakcja przysięgała trzymać w tajemnicy miejsce, w którym znajdował się jej Fragment wieży Babel, stanowiący źródło mocy formowania.

Formowanie było darem tworzenia, który ustępował jedynie dziełu Boga.

Lecz jeden z Domów upadł.

Inny zaś Dom – bez dziedzica – wygasł.

I pozostała jedynie tajemnica.

Prolog

Matriarchini Domu Kory była spóźniona na kolację. W zwyczajnym toku rzeczy nie dbała o punktualność. Punktualność, od której nieprzystojnie zawiewało gorliwością, była dla chłopstwa. Ona zaś nie była chłopką i nie wykazywała też żadnej gorliwości na myśl o wspólnym posiłku z tym mieszańcem, dziedzicem Domu Nyks.

– Dlaczego tak długo czekam na powóz?! – zawołała w głąb korytarza.

Jej spóźnienie wzbudzi plotki. A te są o wiele bardziej uciążliwe i nieprzystojne niż punktualność.

Strzepnęła niewidoczny pyłek kurzu z nowej jedwabnej sukni, którą zaprojektowali mistrzowie igły z Raudnitz et Cie na place Vendôme w pierwszej dzielnicy. Lilie z tafty zakołysały się na błękitnym jedwabnym dole spódnicy jak na falach strumienia. Na drapowaniach turniury i długim tiulowym trenie rozkwitały w blasku świec miniaturowe łąki jaskrów i bluszczu. Formowanie dało tu olśniewający efekt. I tak też powinno być, zważywszy na wysoką cenę sukni.

Stangret zajrzał przez drzwi do środka.

– Niech jaśnie pani raczy mi darować. Jesteśmy już prawie gotowi.

Matriarchini odesłała go skinieniem dłoni. Pod wpływem tego gestu zalśnił jej pierścień Babel – splecione czarne ciernie podbite niebieskim światłem. Pierścień przytwierdzono do jej palca wskazującego w dniu, w którym została matriarchinią Domu Kory, pokonując innych członków rodziny i rozprawiając się z intrygami w walce o władzę w Domu. Wiedziała, że jej potomkowie, a nawet zwykli członkowie Domu odliczają dni do jej śmierci, kiedy to pierścień przejdzie na kogoś innego, ona sama nie była jednak jeszcze na to gotowa. A do tego czasu tylko ona i patriarcha Domu Nyks będą znali tajemnice pierścienia.

Kiedy dotknęła tapety, wśród złoconych wzorów zabłysł i zgasł symbol – splecione ciernie. Uśmiechnęła się. Jak każdy formowany przedmiot w jej rezydencji tapeta nosiła na sobie znak Domu.

Nigdy nie zapomni chwili, gdy po raz pierwszy oznaczyła symbolem swego Domu formowany przedmiot. Dzięki mocy pierścienia czuła się jak bogini zamknięta w ludzkim kształcie. Chociaż nie zawsze tak było. Wczoraj akurat zdjęła znak Kory z pewnego obiektu. Nie miała na to ochoty, ale przedmiot był przeznaczony na wiosenną aukcję Zakonu, a niektórych tradycji nie można było lekceważyć…

W tym również kolacji z głową innego Domu.

Matriarchini podeszła do otwartych drzwi i stanęła na granitowym progu. W zimnym nocnym powietrzu jedwabne kwiaty na jej sukni stuliły płatki.

– Konie chyba są już wreszcie gotowe?! – zawołała w mrok.

Stangret nie odpowiedział. Otuliła się ciaśniej szalem i przekroczyła próg. Ujrzała powóz i czekające konie… ale ani śladu stangreta.

– Czyżby całą moją służbę dotknęła plaga niekompetencji? – westchnęła, zmierzając ku koniom.

Zawiódł nawet jej posłaniec, którego zadaniem było tylko stawić się na aukcji Zakonu, przekazać przedmiot i wyjść. Do listy swoich jasno sprecyzowanych obowiązków niewątpliwie dodał jeszcze: „Upić się rozkosznie w Edenie, tym jarmarcznym hotelowym bagnie”.

Stangreta znalazła tuż przy powozie – leżał twarzą do ziemi na żwirze. Matriarchini potknęła się, robiąc krok w tył. Stukot końskich kopyt gwałtownie ucichł. Zapadła cisza, niczym ciężkie ostrze przecinające powietrze.

„Kto tam?” – chciała spytać, ale słowa zamarły jej na ustach.

Cofnęła się. Jej obcasy nie wydawały na żwirze żadnego dźwięku. Jakby znajdowała się pod wodą. Puściła się biegiem do drzwi i pchnęła je, otwierając szeroko. Zalało ją światło żyrandola i przez chwilę wydawało się jej, że już jest bezpieczna. Obcas zaczepił o suknię – potknęła się. Nie runęła jednak na podłogę.

W dół runął za to nóż.

Nie zdążyła zobaczyć ostrza, poczuła je tylko – gwałtowny nacisk wbijający się w jej palce, trzask miażdżonych kości, gorącą wilgoć spływającą po dłoni i nadgarstku i plamiącą kosztowne bufiaste rękawy. Ktoś siłą zrywał pierścień z jej palca. Matriarchini nie zdążyła nawet krzyknąć.

Jej oczy otworzyły się szeroko. Patrzyła, jak formowane światłoćmy latają na szmaragdowych taflach skrzydełek pod sufitem. Garstka przysiadła na nim niczym drzemiące gwiazdy.

A potem, kątem oka, ujrzała, jak na jej głowę spada ciężka pałka.

CZĘŚĆ I

Z archiwów Zakonu Babel

Początki imperium

mistrz Emanuele Orsatti, Dom Orkusa włoskiej frakcji Zakonu

w roku 1878, za panowania króla Humberta I

Sztuka formowania jest równie stara jak sama cywilizacja. Według naszych przekładów antycznych tekstów w starożytnych imperiach uważano, iż moc formowania dają rozmaite mityczne przedmioty. W Indiach wierzono, że źródłem mocy formowania była Misa Brahmy, boga stworzenia. Persowie twierdzili to samo o mitycznym Kielichu Dżamszida i tak dalej.

Ich wierzenia – choć barwne i pełne inwencji – były błędne.

Dar formowania zawdzięczamy obecności Fragmentów wieży Babel. Choć nie jest możliwe oszacowanie dokładnej ich liczby, zdaniem autora Bóg po zniszczeniu wieży Babel (Księga Rodzaju 11, 4–9) uznał za stosowne rozproszenie na ziemi co najmniej pięciu jej części. Tam, gdzie trafiły owe Fragmenty wieży Babel, wyrosły cywilizacje: Egipcjanie i Afrykanie stworzyli swoją nad Nilem, Hindusi nad Indusem, ludzie Wschodu nad Żółtą Rzeką, Mezopotamczycy między Tygrysem a Eufratem, Majowie i Aztekowie w Ameryce Środkowej, a Inkowie w Andach Środkowych. I siłą rzeczy tam, gdzie znajdował się kawałek wieży Babel, rozkwitała sztuka formowania.

Pierwsza wzmianka w źródłach zachodnich o tamtejszym Fragmencie wieży Babel pochodzi z roku 1112. Nasi bracia i poprzednicy, rycerze z zakonu templariuszy, przywieźli Fragment wieży Babel z Ziemi Świętej, by spoczął w naszej ziemi. Od tego czasu sztuka formowania osiągnęła niedosięgnione wyżyny mistrzostwa na całym kontynencie. Dar formowania, którym wielu zostało pobłogosławionych, jest dziedzictwem boskości, jak każda sztuka. Jak bowiem jesteśmy stworzeni na Jego obraz, tak sztuka formowania odzwierciedla piękno Jego stworzenia. Formowanie to bowiem nie tylko udoskonalanie przedmiotu stworzenia, ale i jego przekształcanie.

Obowiązkiem Zakonu jest ochrona tego talentu.

Naszym zadaniem, wyznaczonym i uświęconym, jest strzeżenie miejsca, w którym znajduje się Fragment wieży Babel Zachodu.

Odebranie nam tej mocy oznaczałoby – śmiem twierdzić – koniec cywilizacji.

1Séverin

Miesiąc wcześniej…

Séverin zerknął na zegar – jeszcze dwie minuty.

Wokół niego zamaskowani członkowie Zakonu Babel intensywnie wachlowali się białymi lizakami aukcyjnymi, poszeptując do siebie w niecierpliwym oczekiwaniu na ostatnią licytację.

Séverin odchylił do tyłu głowę. Na suficie pokrytym freskami martwi bogowie mierzyli nieprzychylnymi spojrzeniami tłum zgromadzony poniżej. Starał się nie zerkać na ściany – na próżno. Symbole dwóch ostatnich Domów frakcji francuskiej osaczały go ze wszystkich stron. Półksiężyce Domu Nyks. Ciernie Domu Kory.

Pozostałe dwa symbole pieczołowicie usunięto ze wzoru.

– Panie i panowie z Zakonu, nasza wiosenna aukcja zbliża się ku końcowi – oznajmił aukcjoner. – Dziękujemy państwu za uczestnictwo w tej wyjątkowej sprzedaży. Jak wiadomo, przedmioty z dzisiejszej aukcji zostały uratowane w odległych krainach, takich jak pustynie Afryki Północnej i wspaniałe pałace Indochin. Po raz kolejny składamy podziękowania dwóm francuskim Domom, które raczyły udzielić gościny tegorocznej aukcji. Chylimy czoła przed Domem Nyks. Chylimy czoła przed Domem Kory.

Séverin podniósł dłonie, ale nie miał zamiaru klaskać. Długa blizna na jego dłoni zalśniła srebrzyście w świetle świeczników, przypominając o dziedzictwie, którego mu odmówiono.

Séverin, ostatni z linii Montagnet-Alarie, dziedzic Domu Vanth, i tak wyszeptał jego nazwę.

– Chylę czoła przed Domem Vanth.

Dziesięć lat temu Zakon ogłosił, że linia Domu Vanth wygasła.

Zakon kłamał.

Podczas gdy aukcjoner rozpoczął długą przemowę o uświęconych, ciężkich obowiązkach Zakonu, Séverin dotknął skradzionej maski, którą miał na twarzy. Tworzyła ją plątanina metalowych cierni i oszronionych róż, uformowana tak, by szron nigdy się nie stopił, a róże nigdy nie zwiędły. Maska należała do posłańca Domu Kory, który – o ile Séverin podał mu prawidłową dawkę – ślinił się obecnie w luksusowym apartamencie w hotelu Eden.

Według uzyskanych przez niego informacji przedmiot, po który tu przyszedł, miał być lada chwila wystawiony na aukcji. Wiedział, co będzie się wówczas działo. Obecni na sali zaczną podbijać cenę, ale od niechcenia, bo wszyscy będą wiedzieli, że Dom Nyks ustawił licytację – to on kupi ten przedmiot. Jednak mimo że Dom Nyks wygra, artefakt zniknie stąd razem z Séverinem.

Uniósł kącik ust w uśmiechu i jednocześnie wyciągnął do góry dłoń. Z unoszącego się nad nim żyrandola z szampanem natychmiast oderwał się kieliszek i pofrunął prosto do jego ręki. Séverin podniósł smukłe naczynie do ust, nie pijąc; po raz kolejny przyjrzał się znad brzegu kieliszka układowi sali balowej, zapamiętując, gdzie znajdują się wyjścia. Spiętrzone perłowe makaroniki ułożone na kształt gigantycznego łabędzia wyznaczały wyjście wschodnie. Młody dziedzic Domu Nyks, Hypnos, właśnie dopił tam kieliszek szampana i dał znak, że chce następny. Séverin nie rozmawiał z Hypnosem od dzieciństwa. Byli wówczas dla siebie czymś w rodzaju towarzyszy zabaw i jednocześnie rywali – obu wychowywano niemal identycznie, obu przygotowywano do tego, by kiedyś objęli we władanie pierścienie swoich ojców.

Było to jednak w innym życiu.

Séverin zmusił się, by oderwać wzrok od Hypnosa, i spojrzał na kolumny w kolorze lapis lazuli stróżujące przy wyjściu południowym. Przy zachodnim czterej strażnicy Sfinksy stali bez ruchu w swoich frakach i krokodylich maskach.

To z powodu Sfinksów nikt nie mógł ukraść niczego Zakonowi. Maska Sfinksa była w stanie wywęszyć i wytropić ślad każdego przedmiotu, któremu nadano znak Domu za pomocą pierścienia matriarchini lub patriarchy.

Séverin wiedział jednak, że wszystkie artefakty były tutaj nieoznakowane i miały otrzymać znaki Domów dopiero po zakończeniu aukcji, w czasie przekazywania ich nabywcom. Zatem między sprzedażą a odbiorem przedmiotu pozostanie kilka cennych chwil, podczas których przedmiot ten będzie można skraść. I nikt, nawet Sfinks, nie zdoła wyśledzić, gdzie się podział.

Nieoznakowane przedmioty, podatne na kradzież, nie były jednak całkowicie pozbawione ochrony.

Séverin zerknął na północny kraniec sali, po przekątnej, tam, gdzie znajdowała się przechowalnia ze wszystkimi nieoznakowanymi rzeczami czekającymi na nowych właścicieli. Przy wejściu do pomieszczenia leżał ogromny lew z kwarcu. Jego krystaliczny ogon uderzał leniwie o marmurową podłogę.

Zadźwięczał gong. Séverin podniósł wzrok na podium – właśnie wchodził na nie bladolicy mężczyzna.

– Największą dumą napełnia nas ostatni przedmiot, który państwu prezentujemy. Ten kompas, zabrany z Pałacu Letniego w Chinach w 1860 roku, został uformowany za czasów dynastii Han. Jego właściwości obejmują nawigację za pomocą gwiazd i odróżnianie kłamstw od prawdy – mówił aukcjoner. – Mierzy dwanaście na dwanaście centymetrów i waży kilogram dwieście gramów.

Nad głową aukcjonera zamigotał hologram kompasu. Urządzenie wyglądało jak prostokątny kawałek metalu z okrągłym zagłębieniem w środku. Całą powierzchnię pokrywały wyryte chińskie ideogramy.

Opis właściwości kompasu był imponujący, ale Séverina nie interesowało samo urządzenie. Ważna była dla niego ukryta w nim mapa skarbów. Kątem oka obserwował, jak Hypnos z entuzjazmem klaszcze w ręce.

– Cena wywoławcza wynosi pięćset tysięcy franków.

Mężczyzna z frakcji włoskiej uniósł swój lizak aukcyjny.

– Pięćset tysięcy od pana Monserro. Czy widzę?…

Hypnos z Domu Nyks podniósł rękę.

– Sześćset tysięcy – ogłosił aukcjoner. – Sześćset tysięcy po raz pierwszy, po raz drugi…

Ludzie obecni na sali zajęli się rozmową. Nie warto było się wysilać w ustawionej licytacji.

– Sprzedane! – oznajmił aukcjoner ze sztucznym entuzjazmem. – Domowi Nyks za sześćset tysięcy. Patriarchę Hypnosa po zakończeniu aukcji prosimy o wysłanie do przechowalni posłańca Domu wraz ze służącym na zwyczajową ośmiominutową inspekcję. Przedmiot będzie się znajdował w specjalnym pojemniku. Dopiero potem będzie go pan mógł oznaczyć swoim pierścieniem.

Séverin odczekał chwilę, a później przeszedł szybkim krokiem wzdłuż ściany atrium do kwarcowego lwa. Za zwierzęciem rozpościerał się ciemny korytarz z marmurowymi kolumnami. Oczy lwa spojrzały na niego obojętnie; Séverin zwalczył odruch dotknięcia swojej skradzionej maski. Przebrany za posłańca Domu Kory miał prawo wejść do przechowalni i dotknąć jednego przedmiotu – mógł to robić przez dokładnie osiem minut. Miał nadzieję, że skradziona maska wystarczy, by przejść obok lwa, ale jeśli zwierz zechce zobaczyć jego monetę katalogową – formowaną monetę zawierającą informacje o lokalizacji każdego obiektu w posiadaniu Domu Kory – będzie po nim. Nie udało mu się znaleźć tej przeklętej monety w ubraniu posłańca.

Séverin ukłonił się przed kwarcowym lwem i stanął bez ruchu. Ten nie zrobił nic. Mijały chwile, a nieruchome spojrzenie lwa parzyło Séverinowi twarz. Oddech zaczynał mu gęstnieć w płucach. Tak bardzo pragnął tego artefaktu – i tak bardzo tego nienawidził. Tkwiło w nim tak wiele pragnień, aż zdawało mu się, że w jego ciele nie ma już miejsca na krew.

Séverin nie podnosił wzroku z podłogi, dopóki nie usłyszał dźwięku – zgrzytu poruszających się kamieni. Wypuścił powietrze. Aż zapulsowało mu w skroniach, gdy przed nim pojawiły się drzwi do przechowalni. Bez pozwolenia lwa formowane drzwi pozostałyby niewidoczne.

Z nisz w ścianach przechowalni wychylały się marmurowe posągi bogów i stworzeń mitycznych. Séverin podszedł prosto do postaci warczącego minotaura. Uniósł scyzoryk do rozdętych nozdrzy posągu. Formowane ostrze zaparowało od ciepłego oddechu. Jednym czystym ruchem Séverin pociągnął czubek ostrza w dół, po głowie i ciele posągu. Statua rozszczepiła się; marmur zasyczał, wypuszczając kłęby pary, i ze środka wytoczył się historyk Séverina, osuwając się na niego. Enrique sapnął i otrząsnął się.

– Schowaliście mnie w minotaurze?! A dlaczego Tristan nie mógł stworzyć ukrytego wymiaru w jakimś przystojnym greckim bogu?

– Jego talent dotyczy materii ciekłej. Z kamieniem mu tak dobrze nie idzie – przypomniał Séverin, wkładając nóż do kieszeni. – Musiał to być albo minotaur, albo etruska waza ozdobiona jądrami byka.

Enrique zadrżał.

– Doprawdy… Co za ludzie patrzą na wazę z jądrami byka i mówią: „To! Właśnie to muszę mieć”?

– Znudzeni, bogaci i ekscentryczni.

Enrique westchnął.

– Czyli wszystko, do czego w życiu dążę.

Spojrzeli na krąg skarbów, z których wiele było formowanymi reliktami starożytnych cywilizacji zrabowanymi ze świątyń i z pałaców. Posągi i sznury klejnotów, urządzenia pomiarowe i teleskopy…

Z tylnej części sali spoglądał na nich surowo onyksowy niedźwiedź o rozwartej paszczy, symbolizujący Dom Nyks. Obok niego zatrzepotał skrzydłami szmaragdowy orzeł reprezentujący Dom Kory. Wokół stała na baczność reszta zwierząt symbolizujących inne frakcje Zakonu z całego świata. Był wśród nich niedźwiedź brunatny wyrzeźbiony z opalu ognistego dla Rosji, wilk wyrzeźbiony z berylu dla Włoch, a nawet obsydianowy orzeł Cesarstwa Niemieckiego.

Enrique poszperał w stroju służącego Zakonu i wyciągnął prostokątny metalowy przedmiot – wyglądający kubek w kubek jak kompas zdobyty właśnie przez Dom Nyks.

Séverin wziął do ręki falsyfikat.

– Wciąż czekam, aż ktoś mi podziękuje, wiesz? – westchnął Enrique. – Całe wieki zajęły mi badania źródłowe i wykonanie tego cacka.

– Zajęłoby ci to mniej czasu, gdybyś zaprzestał irytowania Zofii.

– To niemożliwe. Wystarczy, że nabiorę powietrza, a twoja inżynier już śle okręty wojenne.

– Zatem wstrzymaj oddech.

– Nie ma sprawy. – Enrique przewrócił oczami. – Zawsze tak robię, ilekroć pozyskujemy nowy okaz.

Séverinowi wyrwał się śmiech. „Pozyskiwanie” – tak zwał swoją nietypową pasję. Słowo to brzmiało… arystokratycznie. I wręcz praworządnie. To Zakonowi zawdzięczał ten zwyczaj pozyskiwania. Gdy uznano, że Séverin nie ma prawa podawać się za dziedzica Domu Vanth, znalazł się na czarnej liście we wszystkich domach aukcyjnych i nie mógł legalnie kupować formowanych antyków. Gdyby tego nie uczyniono, być może nie zainteresowałby się aż tak bardzo przedmiotami, od których chciano go trzymać z dala. Niektóre z nich były, jak się okazało, własnością jego rodziny. Po ogłoszeniu wygaśnięcia linii Montagnet-Alarie wszystkie dobra Domu Vanth zostały sprzedane. Kilka miesięcy po tym, jak Séverin skończył szesnaście lat i uzyskał dostęp do środków złożonych dla niego w specjalnym funduszu, odzyskał co do jednego sprzedane przedmioty należące wcześniej do Domu Vanth. Następnie zaproponował swoje usługi pozyskiwania zagranicznym muzeom i gildiom kolonialnym, wszystkim organizacjom pragnącym odzyskać to, co niegdyś zrabował Zakon.

Jeśli plotki o kompasie mówiły prawdę, może będzie mógł dzięki niemu zaszantażować Zakon… A potem zdobędzie jedyną rzecz, której nadal pragnął: swój Dom.

– Znowu to robisz – zauważył Enrique.

– Co?

– To takie „podstępne knucie ze wzrokiem wpatrzonym w dal”. Co ukrywasz, Séverinie?

– Nic.

– Ty i te twoje sekrety…

– To dzięki sekretom moje włosy są tak lśniące. – Séverin przesunął dłonią po falistych puklach. – Zabieramy się do pracy?

Enrique skinął głową.

– Sprawdźmy to miejsce.

Podrzucił do góry formowaną kulę, która zawisła nieruchomo w powietrzu. Buchnęło z niej światło i przesuwało się po ścianach i nad przedmiotami, skanując je.

– Brak urządzeń nagrywających.

Séverin kiwnął głową i zajęli miejsca przed onyksowym niedźwiedziem Domu Nyks. Stał na postumencie, a w jego rozwartych szczękach czerwieniło się jak jabłko aksamitne pudełko z chińskim kompasem. Gdy Séverin dotknie pudełka, będzie miał niecałe osiem minut, aby je zwrócić na miejsce. Inaczej bowiem – jego wzrok padł na lśniące zęby zwierzęcia – niedźwiedź odbierze mu je siłą.

Wyjął pudełko, a jednocześnie Enrique wyciągnął wagę. Zważyli pojemnik z prawdziwym kompasem, aby sprawdzić jego masę przed zamienieniem go na kopię.

Enrique zaklął.

– Różni się o włos. Ale powinno się udać. Różnicę trudno zauważyć nawet na wadze.

Séverin zacisnął zęby. Nie miało znaczenia, czy trudno to zauważyć na wadze. Istotne było, czy różnica będzie dostrzegalna dla niedźwiedzia z onyksu. Ale za daleko już zaszli, by się teraz wycofać.

Séverin włożył pudełko do pyska niedźwiedzia, wciskając je do środka, aż w paszczy zniknął jego nadgarstek. Onyksowe zęby drapnęły o rękę. Gardło posągu było chłodne i suche, zdecydowanie zbyt nieruchome. Dłoń Séverina drżała, choć starał się za wszelką cenę zachować spokój.

– Oddychasz? – szepnął Enrique. – Bo ja absolutnie nie.

– Nie pomagasz mi – warknął Séverin.

Jego ręka była zanurzona w paszczy już po łokieć. Niedźwiedź stał sztywno. Ani mrugnięcia.

Dlaczego nie przyjmuje pudełka?

W ciszę wdarło się skrzypienie. Séverin szarpnął ręką. Za późno. Zęby niedźwiedzia wydłużyły się w mgnieniu oka, tworząc wąskie pręty. Enrique spojrzał na uwięzioną dłoń Séverina i zbladł, a z ust wyrwało mu się jedno słowo:

– Szlag.

2Laila

Laila wślizgnęła się do pokoju hotelowego posłańca Domu Kory.

Jej suknia – wzgardzony strój ochmistrzyni, który wyłowiła spośród staroci w lamusie – zaczepiła się o framugę. Laila warknęła i szarpnęła materiał, ale poskutkowało to tylko naddarciem szwu.

– Świetnie – westchnęła.

Popatrzyła na pokój. Jak wszystkie pokoje w hotelu Eden apartament posłańca miał wystrój i umeblowanie pełne przepychu. Jedynym, co do tego luksusu nie pasowało, był nieprzytomny mężczyzna leżący twarzą do ziemi, w kałuży śliny. Laila zmarszczyła brwi.

– Mogli cię chociaż zostawić w łóżku, biedaku – powiedziała, przewracając go stopą na plecy.

Następne dziesięć minut spędziła, zmieniając wygląd pokoju. Rzuciła na podłogę kolczyki wyjęte z kieszeni sukni, udrapowała podarte pończochy na lampach, rozburzyła pościel na łóżku i rozlała na niej szampana. Kiedy skończyła, uklękła przy posłańcu.

– Prezent na pożegnanie – powiedziała. – Albo przeprosiny. Co uznasz za stosowne.

Wyjęła swój oficjalny bilet wizytowy z kabaretu. Podniosła kciuk mężczyzny i przycisnęła go do papieru. Wizytówka zalśniła opalizującym blaskiem i zakwitły na niej słowa. Wizytówki Palais des Rêves były formowane tak, aby rozpoznawały odcisk kciuka klienta. Teraz tylko posłaniec będzie mógł przeczytać, co było na niej napisane, i to tylko wtedy, gdy jej dotknie. Wsunęła bilet do górnej kieszeni jego marynarki, odczytując napis, zanim wtopił się w kremowy papier:

Palais des Rêves

90, boulevard de Clichy

Powiedz im, że przysyła cię Énigme…

Zaproszenie na przyjęcie mogło się wydać mizerną nagrodą pocieszenia za to, że ktoś pozbawił go przytomności, ale w tym wypadku było inaczej. Palais des Rêves był najbardziej ekskluzywnym kabaretem w Paryżu, a w przyszłym tygodniu miał się tam odbyć bankiet z okazji setnej rocznicy rewolucji francuskiej. Zaproszenia sprzedawano na czarnym rynku po cenie diamentów. Ale przyczyną ekscytacji paryżan był nie tylko sam kabaret. Był przecież rok 1889 i za kilka tygodni miasto miało gościć Wystawę Powszechną, ogromne targi składające cześć potęgom Europy i wynalazkom, które utorują drogę nowemu stuleciu, a to oznaczało, że w hotelu Eden pełną parą trwały przygotowania.

– Wątpię, żebyś to zapamiętał, ale jeśli dasz radę, zamów w Palais truskawki w czekoladzie – poradziła posłańcowi. – Są absolutnie wyśmienite.

Laila zerknęła na stojący zegar – ósma. Séverin i Enrique mieli wrócić najwcześniej za godzinę, ale nie mogła się powstrzymać od sprawdzania czasu. W jej sercu wezbrała boleśnie nadzieja. Spędziła dwa lata, czekając na przełom w poszukiwaniu starożytnej księgi, a ta mapa skarbów mogła być odpowiedzią na każdą jej modlitwę. Nic im nie będzie, powiedziała sobie. Trudnili się pozyskiwaniem nie od dziś. Kiedy Laila zaczęła współpracować z Séverinem, chciał jedynie odzyskać majątek swojej rodziny. W zamian pomagał jej w poszukiwaniach księgi. O ile Laili było wiadomo, nie miała tytułu… a jedyną wskazówkę stanowiło to, że należała do Zakonu Babel.

Zdobycie mapy skarbów ukrytej w kompasie wydawało się dość trywialne w porównaniu do ich poprzednich wypraw. Laila nadal nie zapomniała tego uczucia, gdy zwisała nad kraterem czynnego wulkanu na wyspie Nisyros podczas pogoni za zabytkowym diademem. Ale to przedsięwzięcie było inne. Jeśli wyniki badań Enrique i informacje zdobyte przez Séverina mówiły prawdę, ten jeden mały kompas mógł zmienić ich życie. Lub – w wypadku Laili – pozwolić to życie zachować.

W roztargnieniu wygładziła suknię dłońmi.

Błąd.

Nie powinna nigdy niczego dotykać, gdy jej myśli galopowały jak oszalałe. W chwili, w której straciła nad sobą panowanie, wspomnienia związane z suknią wbiły się jak nóż w jej myśli: płatki chryzantemy przyklejone do mokrego rąbka, brokat rozciągnięty na stopniu powozu, ręce złożone w modlitwie, a potem…

Krew.

Krew wszędzie, przewrócony powóz, kość przebijająca tkaninę…

Laila skrzywiła się, cofając gwałtownie rękę. Było jednak za późno. Wspomnienia sukni pochwyciły ją z wielką siłą. Laila zacisnęła powieki, szczypiąc się w skórę tak mocno, jak tylko mogła. Ostry ból zajarzył się niczym czerwony płomień w jej myślach, a świadomość owinęła się wokół tego bólu, jakby to on miał wyprowadzić ją z ciemności. Kiedy wspomnienia przybladły, otworzyła oczy. Zsunęła rękaw w dół; po tym przypadkowym odczycie sukni jej dłonie się trzęsły.

Przez chwilę Laila siedziała skulona na podłodze, obejmując rękami kolana. Séverin nazwał tę jej umiejętność „bezcenną”, zanim mu wyjaśniła, dlaczego umie odczytywać otaczające ją przedmioty. Był zbyt zaskoczony, a może zbyt przerażony, by cokolwiek jej na to odpowiedzieć. Z nich wszystkich tylko on wiedział, że dotyk Laili mógł wydobywać tajną historię danego przedmiotu. Bezcenna czy nie, ta umiejętność nie była… normalna.

I Laila również nie była normalna.

Podniosła się z podłogi. Gdy wychodziła z pokoju, jej dłonie wciąż drżały.

Na schodach dla służby Laila ściągnęła z siebie suknię ochmistrzyni i przebrała się w swój zniszczony kuchenny strój. Druga kuchnia hotelu była przeznaczona wyłącznie do wypieków i wieczorem należała tylko do niej. Na scenie Palais des Rêves miała się pojawić dopiero w przyszłym tygodniu, co oznaczało, że ma aż nadto wolnego czasu na swoją drugą pracę.

W wąskim korytarzu przeciskali się koło niej kelnerzy Edenu. Nosili schłodzone ostrygi na połówkach muszli, jaja przepiórcze w zupie ze szpiku, parującego kurczaka w winie – coq au vin – który pozostawił za sobą w korytarzu smugę zapachu burgunda i czosnku na maśle. Bez jej zwyczajowej maski i piór na głowie żaden z nich nie rozpoznałby w Laili gwiazdy kabaretu Énigme. Tutaj była tylko jeszcze jedną osobą, jeszcze jedną pracownicą.

Gdy Laila znalazła się w pustej kuchni cukierniczej, zlustrowała marmurowy blat, na którym stały wagi, pędzle, szklane naczynie z jadalnymi perełkami i – przygotowana tego popołudnia – piramida ptysiów z kremem waniliowym o wysokości ponad metra. Była na nogach od świtu, piekąc ciastka, napełniając je słodkim kremem i dbając o to, by każda kulka miała idealny odcień złota poranku; na koniec obtoczyła je w karmelu i ułożyła w piramidę. Jedyne, co pozostało, to jej udekorowanie.

Eden zbierał liczne wyrazy uznania za wyśmienitą kuchnię – Séverin nie poprzestałby na niczym gorszym – ale to desery budziły prawdziwe pożądanie gości. Wyroby cukiernicze Laili, choć formowanie nie miało z nimi nic wspólnego, były jak jadalna magia. Jej ciasta przywoływały na myśl baleriny z wyciągniętymi ramionami – ich włosy utkane były z cukru i jadalnego złota, a skórę w jasnym odcieniu śmietanki pokrywał słodki perłowy pył.

Każde z jej dzieł goście zwali „boskim”. Tak też się czuła, kiedy wchodziła do kuchni – jak bóstwo przyglądające się fragmentom wszechświata jeszcze niepowołanego do życia. W kuchni łatwiej się jej oddychało. Cukier, mąka i sól nie miały pamięci. Tutaj jej dotyk był tylko tym właśnie – dotykiem. Pokonaną odległością, doprowadzoną do końca czynnością.

Jakiś czas później, gdy kończyła dekorować ciastka, drzwi otwarły się z trzaskiem. Laila westchnęła, ale nie podniosła wzroku. Wiedziała kto to.

Pół roku od podjęcia pracy u Séverina Laila grała z Enrique w karty w obserwatorium, gdy nagle wkroczył tam Séverin, niosąc w ramionach brudną, niedożywioną Polkę o oczach bardziej błękitnych niż serce płomienia świecy. Posadził ją na kanapie, przedstawił jako swojego inżyniera i nie powiedział nic poza tym. Dopiero później Laila dowiedziała się o niej więcej. Aresztowana za podpalenie i wydalona ze szkoły Zofia posiadała rzadki dar formowania wszystkich metali i talent do liczb.

Po przybyciu do Edenu Zofia rozmawiała tylko z Séverinem i w kontaktach ze wszystkimi innymi wydawała się całkowicie niekomunikatywna. Pewnego dnia Laila zauważyła, że kiedy przynosi na spotkania coś słodkiego, Zofia je tylko jasne ciasteczka, nie tykając żadnego z barwnie zdobionych słodyczy. Następnego ranka postawiła więc talerz z ciasteczkami przed drzwiami Zofii. Robiła to przez trzy tygodnie, aż któregoś dnia miała w kuchni tyle pracy, że zapomniała. Kiedy otworzyła drzwi, by wywietrzyć kuchnię, ujrzała za nimi Zofię – dziewczyna trzymała pusty talerz i patrzyła na nią wyczekująco. Było to rok temu.

Teraz Zofia, nie mówiąc ani słowa, wzięła czystą makutrę, napełniła ją wodą i wypiła. Otarła usta ramieniem, a następnie sięgnęła po miseczkę z lukrem. Laila lekko trzepnęła ją po ręce wałkiem. Zofia obrzuciła ją gniewnym spojrzeniem, a potem i tak zanurzyła w lukrze poplamiony tuszem palec. Chwilę później zaczęła z roztargnieniem układać miarki według wielkości. Laila czekała cierpliwie. Z Zofią nie można było tak po prostu zacząć konwersować – rozmowę przyłapywało się przypadkiem i kontynuowało, póki Zofia się nią nie znudziła.

– Wzbudziłam ogień w pokoju posłańca Domu Kory.

Pędzel wypadł z ręki Laili.

– Co?! Miałaś go obudzić, nie wchodząc do pokoju!

– I tak zrobiłam… Wzbudziłam parę płomieni, kiedy wyszłam na zewnątrz. Ale malutkich. – Gdy Zofia podniosła wzrok na Lailę, która patrzyła na nią wybałuszonymi oczami, szybko zmieniła temat. Choć dla niej zapewne wcale nie była to szybka zmiana. – Nie lubię mięśni krokodyli. Séverin chce fałszywą maskę Sfinksa…

– Czy możemy wrócić do tematu ognia?

– …a maska nie chce odzwierciedlać różnych wyrazów twarzy człowieka. Muszę coś zrobić, żeby to działało. O, i potrzebna mi też nowa deska kreślarska.

– Co się stało z poprzednią?

Zofia wpatrzyła się w miskę z lukrem i wzruszyła ramionami.

– Złamałaś ją – stwierdziła Laila.

– Łokieć mi w nią wpadł.

Laila pokręciła głową i rzuciła jej czystą ścierkę. Zofia popatrzyła na nią zdziwiona.

– Po co mi ścierka?

– Masz na twarzy proch strzelniczy.

– I…

– …i wygląda to trochę niepokojąco, moja droga. Wytrzyj się.

Zofia potarła ścierką twarz. Dziewczyna co chwilę sprawiała wrażenie, że właśnie wyszła z popiołów lub płomieni, przez co w Edenie zaczęto ją nazywać Feniksem. Zofii przydomek nie przeszkadzał, choć wiedziała, że ten ptak przecież nie istniał. Gdy wycierała twarz, rąbek ścierki zaczepił się o jej nietypowy naszyjnik, wyglądający jak spięte ze sobą czubki noży.

– Kiedy wrócą? – spytała.

Laila poczuła ukłucie w sercu.

– Enrique i Séverin powinni tu być o dziewiątej.

– Muszę pójść po listy.

– O tej porze? – Laila zmarszczyła brwi. – Na zewnątrz już ciemno.

Zofia dotknęła naszyjnika.

– Wiem.

Rzuciła Laili ścierkę. Laila złapała ją i włożyła do zlewu. Kiedy się odwróciła, Zofia miała w ręce łyżkę do lukru.

– Wybacz, Feniksie, ale to mi jest potrzebne!

Zofia włożyła sobie łyżkę do ust.

– Zofio!

Zofia uśmiechnęła się. A potem otworzyła drzwi i uciekła z łyżką wystającą jej spomiędzy warg.

Kiedy Laila skończyła przygotowywanie deserów, posprzątała blaty i wyszła z kuchni. Nie była oficjalną mistrzynią cukiernictwa hotelu i bynajmniej nie chciała nią być; połowa uroku tego zajęcia polegała na tym, że robiła to tylko dla przyjemności. Jeśli nie chciała czegoś robić, po prostu się za to nie zabierała.

W miarę jak posuwała się korytarzem dla służby, przybierały na mocy dźwięki hotelu Eden: śmiech krążący w powietrzu wśród szklistego pobrzękiwania bursztynowych żyrandoli i kieliszków szampana, szum formowanych ciem i ich witrażowych skrzydełek, podczas lotu barwiących otoczenie kolorowymi plamami. Laila zatrzymała się przed Gabinetem Merkurego, służącym w hotelu do przekazywania wiadomości. Wewnątrz znajdowały się metalowe skrzyneczki z nazwiskami pracowników. Laila otworzyła skrzynkę kluczem; nie spodziewała się tam znaleźć niczego, ale jej palce musnęły coś, co przypominało zimny jedwab. Był to czarny płatek przypięty do karteczki z jednym słowem:

Zazdrość.

Nawet bez płatka Laila rozpoznałaby od razu ten charakter pisma z ciasno stawianymi, pochyłymi literami – Tristan. Z trudem stłumiła uśmiech. W końcu wciąż była na niego wściekła.

Ale nie powstrzyma jej to przed przyjęciem prezentu.

Zwłaszcza uformowanego przez Tristana.

„Formowanie”. Nadal czuła się dziwnie, wymawiając to słowo, choć mieszkała w Paryżu już od dwóch lat. Imperia i królestwa Zachodu zwały zdolności Tristana i Zofii „formowaniem”, ale sztuka ta w innych językach nosiła inne miana. W Indiach zwano ją ćhota saans – małym oddechem – bo choć tylko bogowie potrafili tchnąć życie w stworzenie, talent ów dawał niewielki łyk tej mocy. Bez względu jednak na nazwę zasady kierujące zdolnością były jednakie.

Istniały dwa rodzaje talentu związanego z formowaniem: dotyczący umysłu i dotyczący materii. Ktoś, kto miał talent materii, mógł wpływać na jeden z jej trzech stanów skupienia: ciekły, stały i gazowy. Zarówno Tristan, jak i Zofia dysponowali talentem materii, jednak umiejętności formowania Zofii dotyczyły materii stałej, przede wszystkim metali i kryształów, dar Tristana zaś obejmował materię ciekłą. A w szczególności płyn w roślinach.

Każde formowanie zależało od trzech warunków: siły woli rzemieślnika, precyzji celu artystycznego i właściwości fizycznych wybranego nośnika. Oznaczało to, że ktoś z talentem do formowania ciał stałych ze specjalnością w kamieniu nie mógł dojść do niczego bez zrozumienia biorących udział w procesie przemiany formuł chemicznych i cech kamienia, który chciał formować.

Określony talent objawiał się z zasady u dzieci – najdalej trzynastoletnich. Jeśli dziecko chciało cyzelować talent, mogło podjąć naukę w tym kierunku. W Europie większość rzemieślników trudniących się formowaniem studiowała przez wiele lat w renomowanych instytucjach lub uczyła się w terminie u mistrza. Zofia i Tristan nie przeszli żadnej z tych ścieżek. Zofia nie mogła, ponieważ wydalono ją przedwcześnie ze szkoły. A Tristan tego nie zrobił, ponieważ… Cóż, bo tego nie potrzebował. Rezultaty jego sztuki formowania krajobrazu wyglądały jak szalony sen ducha natury. Były niepokojące i piękne i Paryż wręcz nie mógł się nimi nasycić. Tristan miał szesnaście lat, a lista klientów czekających na szansę zlecenia mu pracy liczyła setki osób.

Laila zastanawiała się dawniej, dlaczego Tristan mieszkał w Edenie. Może przez lojalność wobec Séverina. Lub dlatego, że w Edenie mógł trzymać swoje dziwaczne terraria z pająkami. Lecz gdy wyszła kiedyś do ogrodów, po prostu poczuła powód jego przywiązania do hotelu. Zapach kwiatów gęstniejący w płucach. Rośliny w zapadającym mroku, pełne ostrych kształtów, dzikie. Wtedy zrozumiała. Inni klienci Tristana stawiali tak wiele warunków, jak na przykład Dom Kory, który zamówił kiedyś ekstrawaganckie topiary, strzyżone krzewy, na przygotowywaną przez siebie uroczystość. W Edenie było inaczej. Tristan kochał Séverina jak brata, ale pozostawał tutaj, ponieważ tylko w Edenie mógł wyczarowywać cuda z własnego umysłu, wolny od żądań innych ludzi.

Kiedy Laila wchodziła do hotelowych ogrodów, wkraczała w wyobraźnię Tristana. Pomimo swojej nazwy ogrody nie były rajem, lecz labiryntem grzechów. Siedmiu, dla dokładności.

Pierwszy był Ogrodem Nieczystości. Czerwone kwiaty wysypywały się z pustych ust posągów. W jednym kącie Kleopatra wykasływała ciemnoczerwone amarylisy i różowe anemony, w drugim Helena Trojańska wyszeptywała cynie i maki. Laila szła szybko przez labirynt. Przez Łakomstwo, w którym baldachim lśniącego, pachnącego ambrozją kwiecia na pergoli zamykał ciasno płatki, gdy tylko wyciągało się ku nim dłoń. Przez Chciwość, w której każda smukła roślina otulała się w warstewkę złota. Szła dalej przez Lenistwo, w którym z wolna poruszały się krzewy, przez Gniew z ognistymi kwiatami i przez Pychę, czy też Superbię, z olbrzymimi, ruchomymi topiarami w kształcie zielonych jeleni o rogach z kwiatów i królewskich lwów z jaśminowymi grzywami – aż wreszcie dotarła do Zazdrości. Ten ogród broczył zielenią, tym prawdziwym odcieniem grzechu.

Laila zatrzymała się przed drzwiami Tezcata, znajdującymi się nieopodal wejścia. Dla każdego, kto nie znał jego sekretów, drzwi wyglądały jak zwykłe lustro, choć z przepiękną ramą, przypominającą złocone liście bluszczu. Drzwi Tezcata można było odróżnić od zwykłych zwierciadeł – jak twierdziła Zofia – tylko poprzez poddanie ich badaniu z użyciem ognia i fosforu. Na szczęście Laila nie musiała nic takiego robić. Aby dostać się na drugą stronę, po prostu odblokowała je, naciskając czwarty pozłacany liść bluszczu po lewej stronie ramy – ukrytą klamkę. Jej odbicie zadrgało w tafli zwierciadła, gdy srebrna powierzchnia drzwi Tezcata rozjaśniła się do przezroczystości.

Wewnątrz znajdowała się pracownia Tristana. Laila wciągnęła w płuca zapach ziemi i korzeni. Wzdłuż ścian stały małe terraria – pejzaże wciśnięte w miniaturową formę. Tristan tworzył je niemal obsesyjnie. Kiedy go raz o to spytała, odpowiedział, że robi je, bo chce, by świat był łatwiejszy. Na tyle mały i poręczny, by zmieścił się w dłoni.

– Laila!

Tristan podszedł do niej z szerokim uśmiechem na okrągłej twarzy. Ubranie miał pobrudzone ziemią, ale – westchnęła z ulgą – nie było śladu po jego ukochanym olbrzymim pająku.

Nie odwzajemniła jednak jego uśmiechu. Zamiast tego uniosła brwi. Tristan wytarł ręce w fartuch.

– Och… Nadal jesteś zła?

Westchnął.

– Tak.

– A jeśli dostaniesz prezent, będziesz mniej zła?

Laila uniosła wyżej głowę.

– To zależy od prezentu. Ale najpierw… powiedz to.

Tristian przestąpił z nogi na nogę.

– Przepraszam.

– Za?

– Za to, że położyłem Goliata na twojej toaletce.

– Gdzie jest miejsce Goliata? A jeśli już o tym mowa, to gdzie jest miejsce wszystkich twoich ukochanych owadów i innych stworzeń?

Tristan patrzył na nią szeroko otwartymi oczami.

– Nie w twoim pokoju?

– Ciepło.

Odwrócił się do stołu roboczego, przy którym stał. Połowę jego blatu zajmowało duże terrarium z matowego szkła. Podniósł pokrywę, odsłaniając intensywnie fioletowy kwiat. Smukłe płatki wyglądały jak strzępy wieczornego nieba, głębokiego aksamitnego fioletu głodnego światła gwiazd. Laila delikatnie powiodła palcem po ich krawędziach. Płatki były niemal w takim samym odcieniu jak oczy Séverina. Na tę myśl cofnęła rękę.

– Voilà! Oto twój prezent, uformowany z odrobiny jedwabiu z jednego z twoich kostiumów… – Kiedy ujrzał zgrozę w jej oczach, dodał: – Jednego z tych, które miałaś wyrzucić, przysięgam!

Laila rozluźniła się nieco.

– No to… wybaczasz mi?

Wiedział, że tak. Postanowiła jednak przeciągnąć tę chwilę oczekiwania – trochę dłużej, niż było to konieczne. Stukała lekko stopą o ziemię, patrząc, jak Tristan się wierci.

– Dobrze – powiedziała w końcu.

Tristan wydał z siebie okrzyk radości i tym razem Laila nie mogła powstrzymać uśmiechu. Tristanowi, z tymi jego dużymi, szarymi oczami, wszystko mogło się upiec.

– A! Wymyśliłem nowe urządzenie. Chcę je pokazać Séverinowi. Gdzie on jest?

Na widok tego, co malowało się na jej twarzy, uśmiech Tristana przybladł.

– Jeszcze nie wrócili?

– Jeszcze nie. – Laila położyła nacisk na pierwszym słowie. – Nie martw się. Wiesz, że coś takiego wymaga czasu. Może wejdziesz do środka? Zrobię ci coś do jedzenia.

Tristan potrząsnął głową.

– Może później. Muszę zajrzeć do Goliata. Chyba nie czuje się za dobrze.

Laila nie zapytała, jakim cudem Tristan zna stan emocjonalny ptasznika. Zamiast tego wzięła swój prezent i poszła z powrotem do hotelu. Jej myśli zasnuwały się niepokojem. U szczytu schodów zegar stojący wybił dziewiątą. Właśnie upłynęła godzina – Laila poczuła ją jak ból w kościach. Powinni już być z powrotem.

Coś poszło nie tak.

3Enrique

Enrique wykrzywiał twarz, przytrzymując szczęki niedźwiedzia.

– Pamiętasz, jak mówiłeś: „To będzie dobra zabawa”?

– Czy to nie może poczekać? – warknął Séverin przez zaciśnięte zęby.

– Zapewne tak.

Enrique mówił lekkim tonem, ale miał wrażenie, że każda część jego ciała jest napełniona ołowiem. Niedźwiedź z onyksu trzymał nadgarstek Séverina w zębach. Z każdą sekundą zaciskał je coraz bardziej. Po ręce Séverina zaczęła spływać krew. Wkrótce nacisk szczęk zwierzęcia nie będzie już więził nadgarstka.

Po prostu przełamie go na pół.

Przynajmniej nie wmieszał się w to szmaragdowy orzeł Domu Kory. Ta kamienna istota potrafiła wykryć podejrzane zachowanie i ożyć, nawet jeśli nie chodziło o przedmiot należący do jej Domu. Enrique prawie wymamrotał modlitwę dziękczynną, gdy nagle usłyszał ciche krakanie. Jego twarz musnął powiew powietrza – w pobliżu bez wątpienia zatrzepotały skrzydła.

No cóż.

– Czy to orzeł? – zaniepokoił się Séverin.

Nie był w stanie wykręcić ciała, by odwrócić się w tamtą stronę.

– Nie, nie, wcale nie – uspokoił go Enrique.

Tuż przed nim orzeł przechylił głowę na bok. Enrique jeszcze mocniej pociągnął za zablokowany nadgarstek Séverina. Séverin jęknął.

– Zapomnij o tym – wysapał. – Utknąłem. Musimy go uśpić.

Enrique przyznał mu rację, ale pytanie brzmiało, jak to zrobić. Ponieważ formowane stworzenia były zbyt niebezpieczne, aby pozostawiać je bez kontroli, wszystkich rzemieślników prawnie zobowiązano do umieszczania w nich zabezpieczenia zwanego „trybem uśpienia”. Ale nawet jeśli je znajdzie, mogło być zaszyfrowane. Co gorsze, jeżeli puści szczęki, szybciej zmiażdżą nadgarstek Séverinowi. A jeżeli obaj nie wydostaną się stąd przed upływem ośmiu minut, formowane stworzenia będą ostatnim z ich zmartwień.

Séverin westchnął.

– Ależ nie ma sprawy, nie śpiesz się. Przepadam za dobrą, powolną, bolesną śmiercią.

Enrique puścił szczęki. Wyprostował się i obszedł niedźwiedzia z onyksu, nie patrząc na szmaragdowego orła, który podskakiwał coraz bliżej. Przesunął dłońmi po niedźwiedziu, jego czarnych barach i kudłatych łapach. Nic.

– Enrique – szepnął Séverin.

Séverin osunął się na kolana. Ze szczęk zwierzęcia popłynęły strumyki krwi. Enrique zaklął pod nosem. Zamknął oczy. Wzrok mu tutaj nie pomoże. Przy tak słabym świetle będzie musiał szukać słów po omacku. Przeciągnął palcami po bokach i brzuchu niedźwiedzia, aż w końcu natrafił na coś przy tylnych łapach. W kamieniu wyczuwalne były zagłębienia; znajdowały się blisko siebie, w równych odstępach, jakby był to napis. Litery i słowa ożyły pod jego dotykiem.

Fiduciam in Domum

– Miej ufność w Domu – przetłumaczył Enrique. Wyszeptał to ponownie, a przez jego głowę galopowały możliwe scenariusze. – Ja… mam pomysł.

– Oświeć mnie – wykrztusił Séverin.

Niedźwiedź uniósł ciężką czarną łapę, rzucając cień na twarz Séverina.

– Musisz mu… zaufać! – zawołał Enrique. – Nie walcz z nim! Wciśnij rękę głębiej!

Séverin nie wahał się ani chwili. Podniósł się i pchnął rękę. Jego dłoń tkwiła jednak nadal nieruchomo w paszczy zwierzęcia. Zgrzytnął zębami. Doskoczył do niedźwiedzia. Rozległ się wilgotny odgłos barku wybijanego ze stawu. Każdą sekundę Enrique odczuwał jak ostrze wpijające mu się w skórę. I właśnie wtedy orzeł wystrzelił w powietrze. Okrążył pokój, a potem zapikował, wyciągając szpony. Enrique uchylił się dokładnie w chwili, gdy ostre końce ze szlachetnego kamienia już muskały go w kark. Następnym razem nie będzie miał tyle szczęścia. Szpony ponownie drapnęły go w szyję. I szarpnęły w górę – stopy Enrique uniosły się nad ziemię. Zacisnął mocno powieki.

– Tylko uważaj na włosy… – wykrztusił.

Nagle orzeł wypuścił go – Enrique upadł na podłogę. Uchylił powieki. Jego spojrzenie błądziło po pustym suficie. Gdzieś za nim na postumencie szurały szpony. Podniósł się na łokciach.

Orzeł skamieniał.

Séverin wydał z siebie dźwięk, jakby miał zwymiotować, i wstał. Ściskał dłonią lewej ręki prawy nadgarstek. A potem szarpnął nim do przodu. Enrique skrzywił się na odgłos chrupnięcia – to kość ramienna wskoczyła na swoje miejsce. Séverin wytarł krew ze spodni, wsunął formowany kompas do kieszeni liberii i wygładził włosy.

– No cóż – odezwał się w końcu. – Przynajmniej nie było tak jak na wyspie Nisyros.

– Mówisz poważnie?! – wychrypiał Enrique. Szedł chwiejnie za przyjacielem do drzwi. – „To będzie bajka”, mówiłeś. „Udałoby się to nam nawet we śnie!”

– Koszmary senne są częścią snu.

– To żart? – upewnił się Enrique. – Zdajesz sobie sprawę, że masz zmasakrowaną rękę?

– Owszem.

– O mało nie pożarł cię niedźwiedź.

– Nie był prawdziwy.

– Twoje rozczłonkowanie byłoby aż nadto prawdziwe.

Séverin tylko się uśmiechnął.

– Do zobaczenia za chwilę – powiedział i wyślizgnął się przez drzwi.

Enrique poczekał, aż Séverin się nieco oddali.

W ciemności czuł obecność skarbów Zakonu, jakby lustrowały go oczy zmarłych. Przeszyła go nienawiść. Nie potrafił się zmusić do spojrzenia na górujące nad nim stosy „ocalonych” przedmiotów. Może i pomagał Séverinowi w kradzieżach, ale największym złodziejem był Zakon Babel – kradł coś więcej niż tylko przedmioty… Kradł historie, pożerał całe kultury, szmuglował ślady wspaniałych starożytnych cywilizacji na wielkie statki i wywoził je w obojętne kraje.

– Obojętne kraje – zastanowił się Enrique. – Niezłe wyrażenie; przyda się później.

Mógłby go użyć w kolejnym artykule, który prześle do hiszpańskiej gazety wspierającej filipiński nacjonalizm. Jak dotąd nie miał znajomości, dzięki którym ktoś by uznał, że jego przemyślenia warte są wysłuchania. Ten nabytek mógł to zmienić.

Najpierw jednak musiał dokończyć robotę.

Enrique odliczył trzydzieści sekund. Następnie wygładził pożyczoną liberię służącego, poprawił maskę i wszedł do ciemnego korytarza. W odstępach między marmurowymi filarami widział już trzepoczące lizaki unoszone w górę.

Zza rogu wyłonił się wietnamski dyplomata, pan Vũ Văn Đinh, w samą porę na wyznaczone spotkanie. Sfałszowany list wystawał mu z rękawa. Chociaż nie znosił tego robić, Tristan wyjątkowo dobrze podrabiał charakter pisma innych osób. Z pismem kochanki dyplomaty poszło mu jak zwykle.

W zeszłym tygodniu Enrique i dyplomata wypili razem drinka w Edenie. Pod nieuwagę Wietnamczyka Laila wyjęła list kochanki z surduta Đinha, a Tristan skopiował jej pismo, by zaaranżować właśnie to spotkanie.

Enrique zerknął na ubranie Đinha. Jak wielu innych dyplomatów z krajów skolonizowanych otwarcie sprzymierzył się z Zakonem. Kiedyś na całym świecie istniały organizacje podobne Zakonowi, z których każda zajmowała się źródłem mocy formowania w swoim kraju – choć nie wszystkie nazywały tę sztukę formowaniem i nie wszystkie przypisywały tę moc Fragmentom wieży Babel. Już tak nie było. Ich skarby zabrano do innych krajów, ich sztuka uległa przemianie, a ich dawne gildie otrzymały dwie możliwości do wyboru: sprzymierzcie się z nami lub gińcie.

Enrique znów poprawił liberię i ukłonił się.

– Czy mogę panu w czymś pomóc?

Wyciągnął rękę. W duchu poczuł ukłucie paniki. Bo Đinh z pewnością na niego popatrzy. I z pewnością przecież go rozpozna. Czubki jego palców musnęły rękaw Đinha.

– Doprawdy nie – odparł chłodno Đinh, cofając ramię.

Nie spojrzał mu w oczy.

– Oczywiście, proszę pana.

Skłonił się. Podczas gdy Đinh czekał na spotkanie, które miało nigdy nie nastąpić, Enrique skierował się na tył sali aukcyjnej. Przesunął palcami po twarzy i szyi. Poczuł delikatne mrowienie na policzkach, które przesunęło się na kark i ramiona; cienka warstwa koloru uniosła się nad jego skórą i ubraniem, wirując i dopasowując się do wyglądu i stroju ambasadora Vũ Văn Đinha.

Dzięki pudrowi zwierciadlanemu, którym oprószył sobie palce, wyglądał teraz tak samo jak ambasador.

Puder zwierciadlany został zakazany i skonfiskowany dawno temu, Zakon nie zadawał więc sobie trudu, by chronić swoje spotkania przed jego użyciem. Nie wpadł na to, że Séverin zaprzyjaźni się z urzędnikiem służb celnych i imigracji.

Enrique szedł szybko przez tłum. Puder zwierciadlany był skuteczny, ale nie na długo.

Zbiegł głównymi schodami. U dołu znajdowały się drzwi Tezcata, które pochodziły chyba z czasów, kiedy Upadły Dom nie został jeszcze usunięty z francuskiej frakcji Zakonu Babel, ponieważ przy krawędziach widniały symbole czterech pierwotnych Domów Francji. Półksiężyc Domu Nyks. Ciernie Domu Kory. Wąż pożerający własny ogon Domu Vanth. Sześcioramienna gwiazda Upadłego Domu. Spośród nich istniały nadal tylko Domy Nyks i Kory. Linia Vanth została oficjalnie uznana za wygasłą. A Upadły Dom… cóż, upadł. Mówiono, że jego przywódcy znaleźli zachodni Fragment wieży Babel i próbowali użyć go do odbudowania biblijnej wieży, sądząc, że da im to więcej niż tylko ułamek Bożej mocy… Że da im prawdziwą Bożą moc. Gdyby udało im się zagarnąć Fragment wieży Babel, mogliby zniszczyć całą cywilizację. Séverin zawsze twierdził, że to tylko plotka, i uważał, że Zakon zniszczył Upadły Dom podczas rozgrywek o władzę. Enrique nie był tego taki pewien. Mówiono, że spośród czterech Domów Upadły Dom miał najbardziej zaawansowaną wiedzę. Nawet drzwi Tezcata formowane przez Upadły Dom służyły nie tylko do kamuflowania wejścia. Plotka głosiła, że członkowie Domu byli w stanie tworzyć tymi drzwiami przejścia między odległymi miejscami, coś w rodzaju portali. Czymkolwiek jednak niegdyś się szczycili, wiedza ta całkowicie zaginęła. Zakon przez lata próbował odkryć, co się stało z pierścieniem i ogromnym skarbcem Upadłego Domu, ale nikt nie zdołał go znaleźć.

Teraz, pomyślał Enrique, może się to zmienić.

Przez drzwi Tezcata widział rozświetlone korytarze, pięknie ubrany tłum i błysk żyrandoli w oddali. Zawsze wzbudzało to w nim osobliwe uczucie – choć on widział dobrze ludzi po drugiej stronie, oni dostrzegali jedynie wysokie, wypolerowane lustro. Czuł się niczym bóg na wygnaniu, wypełniony swego rodzaju wszechwiedzą – lecz bezwartościową. On mógł patrzeć na świat, ale świat nie mógł widzieć jego.

Enrique przeszedł przez drzwi Tezcata i wynurzył się w jednym z okazałych korytarzy Palais Garnier, najsłynniejszej opery w Europie.

Jakiś mężczyzna uniósł wzrok, oszołomiony. Spojrzał na lustro, na Enrique, a potem przyjrzał się swojemu kieliszkowi z szampanem.

Wokół Enrique przewijał się tłum, niezwracający uwagi na nic. Ludzie ci nie mieli pojęcia o formowanej sali utrzymywanej przez Zakon w tajemnicy. Choć przecież wszystko w Zakonie było utrzymywane w tajemnicy. Nawet jego zaproszenia otwierały się, dopiero gdy spadła na nie kropla krwi zatwierdzonego gościa. Każdy, kto by przypadkiem otrzymał takie zaproszenie, nie ujrzałby niczego poza czystym papierem.

Dla szerokich mas Zakon Babel był tylko francuską instytucją naukową, która zajmowała się ochroną zabytków. Nie wiedziano nic o aukcjach ani o skarbach ukrytych głęboko pod ziemią. Połowa społeczeństwa nie wierzyła zresztą, że Fragment Babel jest obiektem fizycznym – uważano go za podkoloryzowaną biblijną metaforę.

Enrique przeciskał się przez tłum, pociągając za klapę liberii. Strój służącego zaczął się zmieniać – nici rozplątywały się i splatały jednocześnie, aż nagle miał na sobie modny wieczorowy frak. Pstryknął przycisk zegarka i wąski pasek z formowanej skóry rozwinął się w jedwabny cylinder, który Enrique natychmiast włożył na głowę.

Tuż przed wyjściem zawahał się – stało tam popiersie z kamieniem Verit. Popiersie Verit nie było ozdobą, lecz urządzeniem służącym do namierzania ukrytej broni. Jedna uncja Verit była warta tyle, co kilogram diamentów, w związku z czym stać było na ten kamień tylko posiadaczy pałaców i banki. Enrique sprawdził dwa razy, czy na pewno nie zabrał ze sobą noża, a potem przestąpił próg.

Powietrze na zewnątrz było jak na Paryż w kwietniu dość wilgotne. Noc rozświetlały gwiazdy, a po drugiej stronie ulicy połyskiwała matowo czarna dorożka. Enrique wsiadł do środka – na jego widok Séverin wykrzywił usta w uśmiechu.

Zastukał w dach dorożki; konie natychmiast ruszyły w noc. Sięgnął do kieszeni liberii i wydobył puzderko z goździkami. Enrique zmarszczył nos. Sam zapach goździków był przyjemny – lekko drzewny i pikantny. Ale w ciągu ostatnich dwóch lat, odkąd pracował dla Séverina, woń goździków przestała być tylko zapachem i stała się raczej sygnałem. Był to zwiastun decyzji podejmowanych właśnie przez Séverina, a te mogły być wspaniałe lub niebezpieczne. Albo jedno i drugie.

– Voilà – powiedział Séverin, podając mu kompas.

Enrique powiódł palcami po zimnym metalu, delikatnie je przesuwając wzdłuż zagłębień w srebrze. Starożytne chińskie kompasy nie przypominały zachodnich. Były to namagnesowane dyski z wklęśnięciem pośrodku, w którym obracała się wskazówka w kształcie łyżki. Poczuł, jak przenika go dreszcz zachwytu. Kompas powstał przed tysiącami lat i właśnie znajdował się w jego rękach!

– Nie musisz go tak uwodzić – w jego zamyślenie wdarł się głos Séverina.

– Ja go tylko podziwiam.

– Pieścisz go.

Enrique przewrócił oczami.

– To autentyczny kawałek historii i należy się nim rozkoszować.

– Mógłbyś przynajmniej najpierw zaprosić go na obiad – skontrował Séverin, po czym obwiódł palcem metalowe krawędzie. – No i? Wygląda tak, jak myślałeś?

Enrique zważył kompas w dłoni i przyjrzał się jego bokom. Dotykając ich, natrafił na niewielkie odkształcenie. Postukał w powierzchnię przedmiotu i podniósł wzrok.

– Jest pusty w środku.

Aż mu dech zaparło.

Nie rozumiał, dlaczego w ogóle go to zaskoczyło. Wiedział, że kompas będzie wydrążony, a jednak dopiero teraz w głowie zawirowało mu od możliwości, które niosła ze sobą mapa. Enrique nie miał pojęcia, do czego konkretnie prowadziła… wiadomo było tylko tyle, że jej wyjątkowość wzbudziła skrywane pożądanie Zakonu Babel. Mógł się jednak założyć, że była to mapa wiodąca do utraconych skarbów Upadłego Domu.

– Przełam go – polecił Séverin.

– Co?! – Enrique przycisnął urządzenie do piersi. – Ten kompas ma kilka tysięcy lat! Na pewno jest inny sposób, żeby go otworzyć… delikatnie!

Séverin błyskawicznym ruchem wyciągnął rękę. Enrique próbował zrobić unik, ale nie był wystarczająco szybki. Séverin chwycił kompas w obie ręce. Zanim zarejestrował to wzrok Enrique, do jego uszu dotarł dźwięk. Krótki, bezlitosny…

Trzask.

Coś wypadło z kompasu, uderzając głucho o podłogę dorożki. Séverin sięgnął po to pierwszy, a gdy uniósł przedmiot do światła, Enrique poczuł, jakby jego płuca nagle ścisnęła zimna dłoń, odbierając mu oddech. Przedmiot ukryty w kompasie istotnie wyglądał jak mapa. Pozostawało tylko jedno pytanie: co miała wskazywać?

4Zofia

Najbardziej lubiła Paryż wieczorem.

W ciągu dnia ją przytłaczał. Cały był przepełniony hałasem i zapachami, poprzecinany brudnymi uliczkami zapchanymi śpieszącym się tłumem. Zmierzch oswajał miasto. Sprawiał, że łatwiej było je znieść.

Idąc z powrotem do Edenu, Zofia przyciskała mocno do piersi ostatni list od siostry. Hela uznałaby Paryż za piękny. Spodobałyby się jej lipy na rue Bonaparte – było ich czternaście. Przypadłyby jej do gustu kasztanowce – było ich dziewięć. Nie spodobałyby się jej zapachy – niemożliwe byłoby wymienienie ich wszystkich.

W tej chwili Paryż nie sprawiał wrażenia pięknego. Brukowane ulice były upstrzone końskimi odchodami. Mężczyźni sikali na uliczne latarnie. W mieście było jednak coś, co wibrowało życiem. Nic nie trwało w bezruchu, nawet kamienne gargulce wychylały się znad krawędzi budynków, jakby właśnie miały zerwać się do lotu. I nic nie wydawało się samotne. Tarasy cieszyły się towarzystwem krzeseł z wikliny, a jasnofioletowe bugenwille tuliły do siebie kamienne mury. Nawet Sekwana, przecinająca Paryż niczym smuga atramentu, nie wyglądała na opuszczoną. Za dnia pływały po niej łodzie. Nocą na jej falach tańczyło światło latarni.

Zofia zerkała do listu Heli, chwytając po linijce tekstu pod każdą świetlistą latarnią. Skończyła zdanie, po czym okazało się, że nie jest w stanie przerwać czytania. Każde słowo niosło ze sobą dźwięk głosu siostry.

Zosiu, proszę, powiedz, że wybierasz się na Wystawę Powszechną! Jeśli tam nie pójdziesz, dowiem się o tym! Uwierz mi, Siostrzyczko, laboratorium obejdzie się bez Ciebie przez jeden dzień. Naucz się czegoś choć raz poza salą wykładową. A poza tym słyszałam, że na Wystawie będzie przeklęty diament i książęta z egzotycznych krajów! Może przywieziesz jednego do domu, a wówczas nie będę musiała bawić się w guwernantkę u naszego skąpego stryja. Jak może on być bratem naszego ojca – to tajemnica, którą zna tylko Bóg. Proszę, pójdź tam. Posyłasz mi ostatnio tyle pieniędzy… Martwię się, że nie zatrzymujesz wystarczająco dużo dla siebie. Czy jesteś zdrowa? Jesteś szczęśliwa? Napisz do mnie szybko, moja kochana.

Hela częściowo się myliła. Zofia nie studiowała w szkole wyższej. Ale poza salą wykładową uczyła się mnóstwo. Przez ostatnie półtora roku opanowała tworzenie takich rzeczy, na jakie nigdy by jej nie pozwolono w École des Beaux Arts. Nauczyła się również, jak się otwiera konto oszczędnościowe w banku, na którym wkrótce – zakładając, że mapa, którą zdobył Séverin, była tym, na co liczyli – zgromadzi tyle pieniędzy, by utrzymać Helę w akademii medycznej, kiedy w końcu się do niej zapisze. Najgorszą jednak dla niej lekcją była nauka, jak okłamywać siostrę. Kiedy po raz pierwszy skłamała w liście, zwymiotowała. W poczuciu winy szlochała przez kilka godzin, dopóki nie znalazła jej Laila i jej nie uspokoiła. Nie miała pojęcia, skąd Laila wiedziała, co ją przygnębiło. Po prostu to wiedziała i już. A Zofia, która nie umiała do końca zrozumieć, w jaki sposób brnąć przez konwersację, zwyczajnie czuła wdzięczność, że ktoś zrobił to za nią.

Zofia nadal była zatopiona w myślach o Heli, gdy nagle wyłoniła się przed nią z niebytu żelazna brama École des Beaux Arts. Dziewczyna cofnęła się gwałtownie, omal nie upuszczając listów.

Brama ani drgnęła.

Wejście do Szkoły Sztuk Pięknych było formowane tak, by ukazywać się przed zapisanymi do niej studentami dwa kwartały wcześniej. Było wspaniałym przykładem tego, co mogą zdziałać razem talent materii stałej i talent umysłu. Czegoś takiego byli w stanie dokonywać jedynie absolwenci szkoły.

Gdyby wszystko potoczyło się inaczej, Zofia też by się tam uczyła.

– Nie chcesz mnie – powiedziała cicho.

Oczy zapiekły ją od łez. Zamrugała i w pamięci stanęła jej droga, która wiodła do jej relegowania ze szkoły. Po roku od rozpoczęcia przez nią nauki koledzy zaczęli zachowywać się wobec Zofii inaczej. Wcześniej jej zdolności budziły w nich podziw. A potem już tylko urazę. W końcu ruszyły plotki. Z początku nikomu nie przeszkadzało – chyba – że jest Żydówką, ale to się zmieniło. Zaczęły krążyć pogłoski, że Żydzi potrafią ukraść wszystko.

Nawet czyjś talent do formowania.

Nie miało to nic wspólnego z prawdą, więc nie zwracała na nie uwagi. Powinna była zachować większą ostrożność, ale na tym właśnie polega problem ze szczęściem. Zaślepia.

Przez pewien czas Zofia była szczęśliwa. A potem, pewnego popołudnia, szepty innych studentów pokonały ją. Tego dnia załamała się w laboratorium. Było za dużo dźwięków. Za dużo śmiechów. Za dużo jasnego światła przeciskającego się przez zasłony. Zapomniała o pouczeniach rodziców, żeby odliczać wstecz, aż się uspokoi. Po tej scenie szepty się wzmogły. „Ta szalona Żydówka”. Miesiąc później dziesięciu studentów zamknęło się z nią w laboratorium. I znowu napastowały ją odgłosy, zapachy, śmiech. Koledzy nie chwytali jej rękami. Zdawali sobie sprawę, że bardziej ją będzie bolał najlżejszy dotyk – taki jak muśnięcie pióra na gołej skórze. Spokój wymykał się z jej zasięgu, choć tyle razy odliczała do tyłu, choć prosiła, by ją wypuścili, choć pytała, co im zrobiła złego.

W końcu wystarczyło bardzo niewiele.

Ktoś kopnął ją i powalił na podłogę. Czyjś łokieć uderzył w fiolkę na stole. Zawartość rozlała się w kałużę, która wezbrała i dotknęła czubków jej palców. A ona trzymała w ręku kawałek krzemienia i właśnie wtedy w jej umyśle rozpaliła się wściekłość. Ogień. Ta krótka myśl – ten fragment woli, jak uczyli ją profesorowie – powędrowała od jej palców do kałuży, podpalając zawartość pękniętej fiolki, aż ta rozkwitła w gorejące piekło.

W wybuchu zostało rannych siedmiu studentów.