Portrety i rozmowy - Iwaszkiewicz Maria - ebook + książka

Portrety i rozmowy ebook

Iwaszkiewicz Maria

4,0

Opis

Na książkę Marii Iwaszkiewicz pt. Portrety i rozmowy – kontynuację Portretów wydanych w 2020 r. – składają się kolejne gawędy o ludziach, zwierzętach, miejscach i wydarzeniach, które utrwaliły się w szczególny sposób w pamięci autorki. Gawędy, uzupełnione trzema wywiadami i Kwestionariuszem Prousta, są owocem sześcioletnich spotkań i rozmów, które nagrała, opracowała i przygotowała do wydania Agnieszka Papieska, edytorka Dzienników Jarosława Iwaszkiewicza.

Bohaterami opowieści Marii Iwaszkiewicz są wybitne postacie polskiej kultury, jej znajomi i przyjaciele, poznani w domu rodzinnym lub w pracy (przede wszystkim w wydawnictwie Czytelnik), zwierzęta ze Stawiska i zwierzęta przyjaciół - „przez Stawisko przewinęły się tabuny psów i kotów. (…) Wszyscy na Stawisku lubili zwierzęta”. Nie brakuje też koni, jaszczurek i ptaków, a także wzruszającej historii stawiskowego słowika.
Wśród wspominanych osób pojawiają się kucharki, ogrodnicy i wozacy ze Stawiska i Podkowy Leśnej obok koronowanych głów. „Najważniejsze w życiu jest porobić sobie przyjaźnie” – takie słowa Marii Iwaszkiewicz  zanotowała Agnieszka Papieska. I o tym przede wszystkim są Portrety i rozmowy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawca:Andrzej Chrzanowski

Redakcja i korektyAndrzej Chrzanowski

Redakcja technicznaDanuta Przymanowska-Boniuk

IndeksAgnieszka Papieska

Projekt okładki, stron tytułowych i opracowanie typograficzneWojciech Stukonis

Zdjęcie na okładceJarosław i Anna Iwaszkiewiczowie z córką Marią, Francja, Arcachon, 1928ARCHIWUM MUZEUM W STAWISKU/FOTONOVA

Copyright © by The Estate of Jarosław Iwaszkiewicz. All rights reserved. Published by arrangement with Beata Stasińska Literary Agency Copyright © by Agnieszka Papieska Copyright © for this edition by Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o.Warszawa 2022

Wszelkie prawa zastrzeżoneKopiowanie, przedrukowywanie i rozpowszechnianie w całości lub we fragmentach jakąkolwiek techniką bez pisemnej zgody wydawcy zabronione

ISBN 9 978-83-7963-180-3ISBN 978-83-7963-181-0 (e-book)

Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o.00-696 Warszawaul. J. Pankiewicza [email protected]

PRZEDMOWA

Agnieszka PAPIESKA

Książka, którą Czytelnik trzyma w rękach, jest efektem rozmów, jakie dane mi było przeprowadzić z Marią Iwaszkiewicz w ciągu kilku lat, począwszy od roku 2012. Pierwszy zbiór gawęd córki Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów, będący owocem niezliczonych spotkań, jakie w ciągu sześciu kolejnych lat odbyłyśmy w warszawskim mieszkaniu pani Marii, gdzie Gospodyni towarzyszył nieodłączny kot, ulokowany często na jej kolanach, ukazał się w roku 2020, rok po śmierci Marii Iwaszkiewicz, pod tytułem Portrety. Nie wyczerpał on jednak całego wspomnieniowego materiału, jaki w tamtym czasie powstał w postaci gawęd-portretów – a także w formie wywiadów. Z tej obfitości zrodził się tom Portrety i rozmowy, nawiązujący tytułem do tomu poprzedniego, a zarazem stanowiący autonomiczną całość.

Otwierają go cztery rozmowy z Marią Iwaszkiewicz, od których zaczęły się nasze spotkania. Pierwsza rozmowa poświęcona jest edukacji, jaką zdobyła autorka Gawęd o przyjęciach, najpierw w domu, potem w szkole przy klasztorze Sacré-Coeur w Brukseli (w 1935 roku Iwaszkiewicz objął w Belgii funkcję sekretarza poselstwa RP), następnie w warszawskim gimnazjum Jadwigi Kowalczykówny i Jadwigi Jawurkówny oraz równolegle w Niższej Szkole Muzycznej imienia Wiktora Chrapowickiego w Warszawie, a od 1943 roku na konspiracyjnych studiach archeologicznych, które kontynuowała w latach 1946–1947 w Zakładzie Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. Druga rozmowa dotyczy wychowania, jakie wobec córek stosowali Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie, panujących w domu obyczajów, formujących lektur i wpajanych dzieciom zasad, takich jak lojalność, wywiązywanie się z wziętych na siebie zobowiązań, jednakowego traktowania ludzi oraz sztuki rozmowy z każdym, niezależnie od tego, czy jest fornalem (a wielu ich było w gospodarstwie na Stawisku), czy ambasadorem. Stąd też wśród gawęd pomieszczonych w niniejszym zbiorze znalazły się opowieści zarówno o stawiskich ogrodnikach czy kucharkach, jak i o dwóch belgijskich królowych. Trzecia rozmowa to opowieść o wydawnictwie Czytelnik, w którym Maria Iwaszkiewicz przepracowała trzydzieści trzy lata, pozostawiając po sobie nie tylko wiele zredagowanych książek, ale także legendarną kawiarnię, którą założyła w 1956 roku i prowadziła przez sześć lat. Postacie ze świata kultury i nauki, wydające swoje książki w Czytelniku – jak Ryszard Kapuściński, profesor Tomasz Szarota – czy też znajdujące upodobanie w tamtejszej kawiarni – jak Jacek Kuroń – również są bohaterami tej książki. Czwarta rozmowa to Kwestionariusz Prousta (notabene powieści francuskiego pisarza poświęcone jest jedno ze wspomnień). To jedyny tekst w Portretach i rozmowach, który był wcześniej publikowany – ukazał się w ostatnim, 144. numerze „Zeszytów Literackich” – wszystkie pozostałe teksty mają swoją premierę w niniejszym tomie.

Zdumiewa pamięć Marii Iwaszkiewicz – i liczba barwnych, wybitnych postaci, z którymi zetknęła się w swoim bogatym życiu: na początkowym jego etapie – za sprawą ojca pisarza, a w późniejszych latach – dzięki własnemu talentowi do przyjaźni. W jednym z najdawniejszych wspomnień przywołuje Tadeusza Zielińskiego, poznanego przez Iwaszkiewicza w 1926 roku filologa klasycznego, profesora uniwersytetów w Petersburgu i Warszawie, któremu została przedstawiona przez ojca w Teatrze Wielkim, gdzie obydwaj przybyli z córkami na występ hinduskiego tancerza Ramy Gopala, sprowadzonego do Polski przez Aleksandra Jantę-Połczyńskiego – w tym miejscu rozpoczyna się kolejna opowieść: o Jancie-Połczyńskim i jego wizycie na Stawisku, dokąd przyjechał z hinduskim tancerzem i zachwycił się… pawiami. Niespodziewany finał tej historii Czytelnik znajdzie w książce, w mieniącej się wieloma kolorami gawędzie o Tadeuszu Zielińskim, z której dowie się także, że profesor i jego córka stali się pierwowzorami postaci ze sztuki Iwaszkiewicza Egoistka.

Wielu bohaterów tego tomu, odmalowanych przez Marię Iwaszkiewicz, wiedzie swój literacki żywot na kartach utworów Iwaszkiewicza, to między innymi Wanda Doria-Dernałowicz i Justyna Berson, które dały swoje rysy Ewelinie Royskiej ze Sławy i chwały, pianista Harry Neuhaus, sportretowany w późnym opowiadaniu Iwaszkiewicza Tano, czy Jan Brodacki, służący Stanisława Wilhelma Lilpopa, teścia pisarza, którego postać i zabawne powiedzonka zostały uwiecznione w powieści Zmowa mężczyzn.

W tomie znalazły się także portrety miejsc: przedwojennej Warszawy, Podkowy Leśnej z roku 1928, kiedy Iwaszkiewiczowie wprowadzili się na Stawisko, a także tej z lat siedemdziesiątych, gdy Maria Iwaszkiewicz mieszkała tam ze swoim trzecim mężem Bogdanem Wojdowskim, sąsiedniego Milanówka, pobliskiego Nadarzyna oraz Sandomierza, do którego przywiązanie autorka Z pamięci odziedziczyła po ojcu i gdzie nawiązała trwałe przyjaźnie – owocem jednej z nich jest portret Jerzego Krzemińskiego.

Spotykają się w tej książce postacie reprezentujące różne zawody, typy umysłu i style życia, są wśród nich: Izabela Czajka-Stachowicz, Jan Strzelecki, Jerzy Blikle, Marian Brandys, Zygmunt Kałużyński, Stefan Kisielewski, Jerzy Pomianowski, ksiądz Jan Twardowski, Bohdan Tomaszewski, Jerzy Pilch, Zofia Mycielska-Golik, Konstanty Aleksander Jeleński, Elżbieta Wittlin-Lipton czy Michał Sprusiński, tłumacz Antologii Spoon River Edgara Lee Mastersa.

Dar długiego życia, który otrzymała Maria Iwaszkiewicz, miał swoją cenę – była nią konieczność żegnania bliskich, którzy na jej oczach odchodzili z tego świata. Nieodrodna córka autora Dionizji umiała się cieszyć obecnością ludzi, kiedy byli wokół niej, i pamięcią o nich, gdy ich zabrakło – przechowując wspomnienia przeżytych z nimi chwil, dobrych, zabawnych, ale też bolesnych i trudnych.

Ważne miejsce przypada w tych wspomnieniach zwierzętom. W wielu z nich występują: psy, koty, papugi (o pawiach była już mowa), dziki, konie, a nawet jaszczurki – zaś pewien stawiski słowik stał się wręcz bohaterem osobnego portretu. Losy zwierząt splatają się z losami ludzi tak nierozdzielnie, że pojawiają się one już w pierwszej, otwierającej tom rozmowie, im także poświęcona jest ostatnia opowieść.

Teksty zamieszczone w niniejszej książce powstały w podobny sposób, jak te, które złożyły się na tom Portrety – wspomnienia Marii Iwaszkiewicz zostały przeze mnie nagrane, a następnie spisane, zredagowane i niekiedy uzupełnione o nazwiska, daty czy tytuły, których przechowywaniem pamięć nie musi się trudzić. Nie ingerowałam jednak w naturę pamięci, która zachowuje wiedzę o ludziach i wydarzeniach w wyjątkowy, właściwy tylko pamiętającemu sposób – dlatego nie znajdzie tu Czytelnik przypisów komentujących treść wspomnień. Czasem pamięć może podsunąć obraz zsubiektywizowany, naznaczony emocjami, a czasem może odsłonić nieznany innym fragment rzeczywistości lub stanowić nowe źródło wiedzy o minionych zdarzeniach. Kreśląc sylwetkę Elżbiety Landsberg, Maria Iwaszkiewicz powiada: „Elżbieta wymyśliła nazwę grupy młodych pisarzy «pryszczaci»”. Dziś już trudno odtworzyć, kto pierwszy użył tego miana w odniesieniu do młodych orędowników podporządkowania literatury zasadom realizmu socjalistycznego, do których na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych zaliczali się Wiktor Woroszylski, Tadeusz Borowski, Witold Wirpsza, Andrzej Mandalian, a obok nich Tadeusz Konwicki czy Andrzej Braun. Wśród domniemanych autorów tej nazwy wymienia się: Tadeusza Różewicza, Zofię Nałkowską, satyryka Janusza Minkiewicza, a także Jana Kotta – który z kolei autorstwo przypisuje tłumaczce Marynie Zagórskiej: miała ona użyć tego określenia z powodu trądziku młodzieńczego, który trapił dwudziestokilkuletniego wówczas Woroszylskiego. Teraz lista wydłuża się o nazwisko Elżbiety Landsberg.

Wielka szkoda, że Maria Iwaszkiewicz nie doczekała ukazania się tej książki – ale wielkie szczęście, że zdążyła się swoimi wspomnieniami podzielić, ratując przed zapomnieniem wiele postaci, które bez jej serdecznej pamięci może nie doczekałyby się innego portretu – jak cicha Goplana z Czytelnika, odmalowana w jednym akapicie, mówiącym zarazem o sile marzeń, czy Zofia Dzięcioł, formalnie, przez całe dziesięciolecia, gosposia w Stawisku, w istocie – anioł stróż domu i rodziny.

„Najważniejsze w życiu jest porobić sobie przyjaźnie” – mówiła Maria Iwaszkiewicz. O tym także – a może przede wszystkim – jest ta książka.

ROZMOWY

z Marią Iwaszkiewicz rozmawia Agnieszka Papieska

O edukacji

Pani edukacja była dość nietypowa, a zaczęła się od lekcji pobieranych w domu.

Mama strasznie się bała wszelkich infekcji, więc chodzenie do szkoły było wykluczone. Uczyła mnie w domu ciocia Jadwiga Iwaszkiewiczówna, która miała dyplom nauczycielski. Była osobą bardzo złośliwą i pamiętam, że okropnie cierpiałam. Jak kończyłam jakiś rok nauki, jeździłam do Warszawy zdawać egzamin w prywatnej szkole pani Krystyny Malczewskiej na ulicy Marszałkowskiej. Tak było dwa czy trzy razy. Pani Krystyna Malczewska była przyjaciółką babci Anieli Pilawitzowej. Mam ją w oczach z nieodłącznym lorgnon. Ślad po jednym z takich egzaminów został w korespondencji ojca z 1933 roku. Ojciec był wtedy w Kopenhadze i napisał do mnie list w formie listu od kota, podpisany imieniem kotki Bukasi, która cieszy się, że pomogła mi w egzaminach. Bo na egzaminie z przyrody pytali, czy wiem, jakie zęby ma kot, i ja zademonstrowałam, jak gryzie Bukasia! Kiedy jeździłyśmy z mamą i Teresą do ojca do Kopenhagi, ciocia Jadwinia jeździła z nami i nas uczyła. W 1935 ojciec zaczął pracować w poselstwie RP w Brukseli. Pojechałyśmy do niego z Teresą i ciocią Heleną. Tam ojciec zapisał nas obie do szkoły przy klasztorze Sacré-Coeur, gdzie jesienią rozpoczęłyśmy naukę. Musiałam się trochę podciągnąć z francuskiego. Pamiętam, że co miesiąc przychodziła matka przełożona, z wyższej hierarchii klasztoru, i dostawało się albo kartkę białą, albo czerwoną. Któregoś razu moje wypracowanie zostało ocenione tak dobrze, że nawet czytałam je w klasie. Klasa była liczna, mam fotografię z wszystkimi koleżankami. Uczono tam także flamandzkiego, ale na te lekcje nie chodziłam.

Maria Iwaszkiewicz z kotką Bukasią, Kopenhaga, 1934

ARCHIWUM MARII IWASZKIEWICZ/FOTONOVA

Za to francuskiego uczyła się Pani od dziecka.

Znałam francuski, bo mniej więcej od czwartego roku życia miałam bonę Francuzkę, mademoiselle Louise, a po niej rodzice zatrudnili pannę Blanche Ansermoz, późniejszą panią Collet, która stała się przyjaciółką rodziny na zawsze. Cały dzień ja i Teresa przebywałyśmy z nią, więc z konieczności musiałyśmy się nauczyć. A w Belgii tym bardziej. Nawet dziś, mówiąc po polsku, czasem wstawiam jakieś słowo francuskie, ale nie ze snobizmu, po prostu pamiętam. To było dobre opanowanie języka. Jedynego, bo nie miałam zdolności do języków. Później podczas okupacji trzeba było znać parę słów po niemiecku. Ale znów się nie nauczyłam. Chodziłam w Warszawie na lekcje angielskiego i też to nic nie dało. Teresa się nauczyła, nawet umiała napisać list, po rosyjsku – ja nie. Za to maturę z francuskiego zdałam na piątkę, napisałam pięć stron na temat: „Myśli i idee rozprzestrzeniane przez salony paryskie w XVII i XVIII wieku”. Dziś nie powiedziałabym ani jednego słowa.

Po powrocie z Belgii rozpoczęła Pani naukę w gimnazjum żeńskim Jadwigi Kowalczykówny i Jadwigi Jawurkówny w Warszawie.

Kiedy w 1936 roku wróciłyśmy do Polski, ojciec zadecydował – matka była wtedy chora – że będę chodzić do szkoły warszawskiej. Rodzina chciała mnie posłać do gimnazjum Platerówny, ale ojciec się nie zgodził, bo uważał, że to zbyt snobistyczna szkoła, hrabianki się w niej uczyły. Drugą renomowaną szkołą było gimnazjum Szachtmajerowej, ale też się ojcu nie podobało, bo tam z kolei chodziły rządowe sfery, między innymi córki Piłsudskiego. Wreszcie wybór padł na gimnazjum Kowalczykówny i Jawurkówny. Mieściło się na ulicy Wiejskiej 5, róg Matejki. Dokładnie w tym miejscu, gdzie dziś stoi pomnik Armii Krajowej. Obok pomnika jest kamień z napisem mówiącym, że tu było gimnazjum Kowalczykówny i Jawurkówny, ale leży w trawie i go nie widać. Do tego gimnazjum, które istniało jeszcze przed pierwszą wojną, chodziły siostry Lilpop i pani Aniela Nowicka, która nas w czasie wojny uczyła fizyki. Szkołę założyły i prowadziły dwie stare panny, które uważały to za swoje posłannictwo. Nazywaliśmy je pani Czarna i pani Biała. Pani Biała nie była sympatyczna – wymagająca, ostra, dawała między innymi lekcje religii. A pani Czarna, Kowalczykówna, była uroczą osobą. Kiedy trafiłam do tej szkoły, obie były już w zaawansowanej starości. Odznaczały się dużą religijnością, ale przyjmowały do szkoły Żydówki. Największa awantura wybuchła, gdy jedna z naszych koleżanek w roku 1938 lub 1939, kiedy szerzył się antysemityzm, przyczepiła innej na plecach kartkę: „Ta świnia kupiła u Żyda”. Chcieli ją za to wyrzucić ze szkoły. Co to były za czasy! Przecież w gimnazjum Reja, szkole męskiej, która mieściła się przy zborze ewangelickim, na zajęciach z religii klasa dzieliła się na trzy części, do jednej przychodził rabin, do drugiej ksiądz, do trzeciej pastor. U nas uczył ksiądz Antoni Kwieciński, z którym później się spotkałam na uniwersytecie, gdzie wykładał historię sztuki kościelnej. Był bardzo miły. A był i taki ksiądz, nie pamiętam nazwiska, co krzyczał. Ale nigdy nie stosowano żadnych nacisków, na religię można było chodzić albo nie.

Czy miała Pani ulubiony przedmiot?

Bardzo mnie zawsze interesowała historia. W gimnazjum Kowalczykówny i Jawurkówny historii uczyła panna Jadwiga Gościewiczówna. Była to skromna osoba. Sądząc po jej ubiorze, pewnie żyła w ciężkich warunkach, ale wykładała ciekawie. Kiedyś tak porywająco opowiadała o rewolucji francuskiej, o Maracie, Robespierze, o ucieczce króla – jej policzki stały się różowe, włos siwy się rozwiał – że i nam udzielił się ten entuzjazm i moja klasa zrobiła coś, co nigdy wcześniej się nie zdarzyło – poprosiła nauczycielkę, żeby nie robiła przerwy między lekcjami, tylko wykładała dalej. Później miałam z nią miły, ale właściwie przykry przypadek. Otóż w 1942 roku zdawałam maturę, uczyłam się w domu, bo nie jeździłam z Podkowy do Warszawy; uczyłam się bardzo gorliwie, ale wyszło tak, że niewiele wiedziałam o okresie wyjścia Niemców i przyjazdu Piłsudskiego. Zawsze jest złośliwość losu: pytanie padło o ten okres – i palnęłam jakieś głupstwo. Panna Gościewiczówna powiedziała wtedy do swoich koleżanek w komisji: „Ależ, proszę pań, Marysia dobrze wie, jak było, tylko się pomyliła”. Tamte panie trochę narzekały, ale zaliczyły mi egzamin, ponieważ inne stopnie miałam bardzo dobre. Dostałam trójkę i dzięki pannie Gościewiczównie otrzymałam maturę.

A inni nauczyciele? Jak ich Pani pamięta?

Geografii uczyła panna Rylke, była ewangeliczką, z rodziny o niemieckich korzeniach, zginęła w Oświęcimiu, nazywaliśmy ją „ciocia żyrafa”, bo miała bardzo długą szyję. Od gimnastyki była panna Stołągiewiczówna, typ bliski tradycjom Strzelca: spódnica, męska koszula i krawat. Lekcje gimnastyki w ciepłe dni odbywały się na placu przylegającym do ulicy Rozbrat. Chodziło się tam ulicą Wiejską, koło przyszłego Czytelnika, potem w dół między drzewami, parku jeszcze nie było, za to było kino nocne „Jutrzenka”. Tam na placu grałyśmy w siatkówkę, w palanta, w różne gry.

Nauczycielką, którą szczególnie lubiłam, była pani Zofia Cierniakowa, łacinniczka, żona ludowego działacza Jędrzeja Cierniaka, miała trzy córki, które też chodziły do Kowalczykówny i Jawurkówny. Przekonywała nas – nie bez racji – że największym poetą na świecie był Horacy. Do dziś potrafię zacytować po łacinie odę Eheu fugaces, Postume, Postume. Urocza była pani Cierniakowa, po powstaniu dostała się do Krakowa. Wykładała tam i do późnej starości pisała felietony. Umarła, mając ponad dziewięćdziesiąt lat. Kiedyś odwiedziłam ją w Krakowie.

Szkoła mieściła się naprzeciwko sejmu i przy okazji ważniejszych wydarzeń gromadzono nas w sali gimnastycznej i puszczano relację przez radio. W ten sposób wysłuchałam relacji z pogrzebu Karola Szymanowskiego, mojego dalekiego wuja, w kwietniu 1937 roku, a także słynnego przemówienia Józefa Becka, ministra spraw zagranicznych, 5 maja 1939.

Z gimnazjum pamiętam też lekcje śpiewu, które prowadziła pani Danyszowa, bardzo się na nich uaktywniałam, bo przecież w tym czasie chodziłam jeszcze popołudniami, dwa razy w tygodniu, do szkoły muzycznej. Szkoła muzyczna mieściła się na Mazowieckiej, a mieszkałyśmy wtedy – ja, Teresa i ciocia Hela, która się nami opiekowała – na rogu Chopina i Mokotowskiej. Tej kamienicy dziś już nie ma. Ojciec wynajął dla nas pokój z pełnym utrzymaniem u państwa Lubienieckich. Stamtąd na Mazowiecką jeździłam autobusem linii A. Do szkoły muzycznej uczęszczałam trzy lata, mam fotografię ze szkoły. Chodziłam z siostrą Krystyny Wajdy, Katarzyną Zachwatowiczówną, późniejszą Jasieńską, z synem Mieczysława Fogga, Jędrusiem Foggiem, i synem pastora Krenza, Jasiem Krenzem, bardzo znanym dyrygentem, z którym pozostaliśmy w przyjaźni.

W szkole muzycznej uczyła się Pani gry na fortepianie.

Ściśle mówiąc, na pianinie, przywiezionym ze Stawiska. Ale nie miałam do tego żadnych predylekcji. Jeszcze na Stawisku próbowała mnie mama uczyć, i ojciec, nic z tego nie wychodziło. Różni nauczyciele się przewinęli, łącznie z wujem Arturem Taube, pianistą, i nikt nie dawał rady. Raz tylko wystąpiłam. Na koniec roku szkolnego był popis w konserwatorium, gdzie zaprezentowaliśmy Symfonię dziecięcą Haydna i ja grałam na bębenku. Dyrygował nami Andrzej Zalewski, który później został prezenterem pogody w telewizji.

Z kim się Pani przyjaźniła w gimnazjum?

Najbliższą moją przyjaciółką była Marysia Świerczewska, jej dziadkowie, Natansonowie, byli właścicielami papierni w Jeziornie, nawet tam kiedyś byłam. Marysia zginęła 1 sierpnia 1944 roku o 17.15, w pierwszym dniu powstania warszawskiego. Przyjaźniłam się też z Alicją Saniewska, która dłuższy czas przyjeżdżała na Stawisko na wakacje. Alusia pojawia się w dzienniku ojca, mieszkała na Nowogrodzkiej, tuż przy kolejce. Alusia Saniewska przyjeżdżała jeszcze podczas okupacji na Stawisko i jak wybuchło powstanie, to została i całe powstanie przebyła na Stawisku. Jej matka na szczęście przeżyła powstanie. Po ukazaniu się mojej książki Z pamięci zadzwoniła do mnie jedna z dawnych koleżanek, Iza Salecka – mieszkała na Mokotowskiej, jej ojciec był wziętym weterynarzem. Powiedziała, że chciałaby się ze mną zobaczyć, że mieszka w Pruszkowie. Nie widziałyśmy się sześćdziesiąt lat – co my mamy sobie do powiedzenia? I nie pojechałam do niej. Inną koleżankę, Irkę Zarzecką, widziałam po wojnie w Kazimierzu Dolnym. W książce Z pamięci jest zdjęcie, na którym widać, jak idziemy Alejami Ujazdowskimi, cały rząd dziewczynek. Szkoła łączy, ale później, jeśli życie każdej poszło w inną stronę, to nie bardzo mamy sobie coś do powiedzenia. Nie przetrwały te przyjaźnie. Najściślejsze moje przyjaźnie to te, które zawarłam później w Czytelniku.

Wybuch wojny przerwał Pani edukację w gimnazjum Kowalczykówny i Jawurkówny.

Kiedy wybuchła wojna, to chodziłam przez dwa czy trzy tygodnie do szkoły w Milanówku, której dyrektorem był pan Bronisław Wieczorkiewicz, polonista, specjalista od gwar, później wydał książkę Gwara warszawska dawniej i dziś. Niemcy zamknęli tę szkołę. Mieściła się przy ulicy Spacerowej. Ale moja szkoła, Kowalczykówny i Jawurkówny, też istniała, tylko na potrzeby konspiracji przybrała nazwę szkoły krawieckiej. Wtedy było tak: cztery lata gimnazjum i mała matura, potem wybierało się na dwa lata albo kierunek humanistyczny, albo matematyczno-przyrodniczy i następowała duża matura. Małą maturę zdawałam jeszcze w budynku szkolnym na Wiejskiej. Potem Niemcy wyrzucili stamtąd panny Kowalczykównę i Jawurkównę, które zamieszkały w kamienicy przy alei Niepodległości. Podczas powstania Niemcy kazali ludziom opuścić tę kamienicę, one nie wyszły, bo już ze starości nie były w stanie, i Niemcy na miejscu je zastrzelili. Pochowane są na Powązkach. Ich szkoła bardzo dużo mi dała. Jakiś pion życiowy, stosunek do pracy i obowiązków – to mam ze szkoły. Jestem im za to głęboko wdzięczna.

W jaki sposób szkoła kształtowała te cechy?

Wymagano obowiązkowości. Nie można było się spóźniać. Źle widziane było strojenie się. W tamtym czasie modne były loki na czoło, nie wolno było ich nosić w szkole – nosiłyśmy berety, mundurki ze spódnicami w szkocką kratę, granatową z zielonym. Na to zakładało się fartuszek z czarnego materiału. Mundurki były wymagane od bogatszych uczennic. Trzy uczennice, niewidome, były dowożone z Lasek, od nich panny Kowalczykówna i Jawurkówna nie brały pieniędzy, choć nauka kosztowała 360 zł miesięcznie. To było dużo w okresie międzywojennym. W zależności od stopnia zamożności uczennicy przełożone albo nie brały pieniędzy za naukę, albo brały połowę.

Jak wyglądała Pani edukacja podczas okupacji?

Podczas wojny trzeba było jakoś sprawę dalszej nauki rozwiązać, więc ojciec zorganizował naukę w domu. W pierwszym roku okupacji uczył nas ojciec i profesor Ludwik Wertenstein, który mieszkał przez płot, w Turczynku. Potem „przejął” nas Roman Kołoniecki, który miał z nami lekcje polskiego i łaciny. Matematyki, fizyki i chemii uczyła pani Aniela Nowicka, świetna fizyczka, bądź co bądź kończyła uniwersytet w Montpellier, uczennica Marii Skłodowskiej-Curie. Później geografię wykładał Karol Małcużyński, Małcużyńscy mieszkali w Milanówku.

Kilka wykładów z historii wygłosił również profesor Marceli Handelsman.

Handelsman ukrywał się w Podkowie, w domku koło Zarybia, u Niemyskich. Tam mieszkała cała rodzina Walców. Wkrótce ktoś go zaczął szantażować, chociaż nie wyglądał jak Żyd, tylko jak polski szlachcic. On nam dał kilka wykładów, siedzieliśmy na kanapce w gabinecie ojca, a mama podsłuchiwała. Jeden z wykładów dotyczył historii Wenecji.

A jak Jarosław Iwaszkiewicz prowadził lekcje?

Świetnie. Do dziś pamiętam, jak nam wykładał o Weselu Wyspiańskiego, kazał też pisać wypracowania. Na lekcje przychodziła Anielcia Kottówna z Turczynka i Basia Meysztowicz, która mieszkała u nas, córka ziemian, u których się zatrzymaliśmy podczas ucieczki w 1939. Przychodził też tak zwany Szczypior, czyli Andrzej Hitczenko, sierota, który mieszkał w Brwinowie. Ciocia Hela przezwała go Szczypiorem. Spędzał u nas wszystkie święta. Nadchodził aleją od strony Brwinowa, więc z daleka było widać, że Szczypior idzie. Był tak biedny, że jak tylko robiło się cieplej, to chodził boso, żeby oszczędzić na butach. Ojciec mu czasem dawał jakieś ubrania, ale był ogromny, żadne buty na niego nie pasowały. Przez całą wojnę przychodził, cały program gimnazjum przeszedł z Teresą. Później zdał maturę i skończył politechnikę.

Jak wyglądała Pani matura?

Maturę zdawałam u Kowalczykówny i Jawurkówny w 1942. Potwornie się jej bałam, ale zdałam zupełnie dobrze. Z polskiego egzaminowała mnie pani Zofia Rothertowa. Oczywiście w konspiracji. Nauczycielki przychodziły niby z wizytą do Kowalczykówny i Jawurkówny. Wszyscy dookoła oczywiście o tym wiedzieli, ale jak się Niemcom czegoś nie postawiło przed nosem, to się nie orientowali. Rosjanie wiedzieli wszystko. Po maturze zachorowałam, miałam zapalenie płuc i otrzewnej i leżałam w szpitalu trzy miesiące. Kawał lasu ojciec wtedy sprzedał, bo przecież podczas okupacji nie dostawał pieniędzy za utwory. Jak wróciłam do domu, to przez rok nie chodziłam do żadnej szkoły.

W 1943 roku zaczęła Pani konspiracyjnie studiować archeologię.

Zaczęłam studiować archeologię na kompletach, które prowadziła asystentka profesora Michałowskiego, pani Maria Ludwika Bernhard. Mieszkała na Mokotowie, przy ulicy Asfaltowej. Wysiadałam z kolejki i szłam na piechotę przez Pole Mokotowskie, które było wtedy dziką, nieoświetloną łączką. Te zajęcia odbywały się z wielkimi trudnościami, czasem ze względów bezpieczeństwa trzeba było szukać innego mieszkania.

Dlaczego Pani wybrała archeologię?

Kiedy miałam jedenaście lat, przeczytałam książkę o pierwszych odkryciach, wydaną u Trzaski, Everta i Michalskiego. Oni w latach trzydziestych wydawali taką serię w białych okładkach „Wielka geografia powszechna”. Tak mnie to zainteresowało, że postanowiłam studiować archeologię, nie zdawałam sobie sprawy, że to zupełnie nie dla mnie. Po wojnie jeszcze przez dwa lata kontynuowałam studia na Uniwersytecie Warszawskim, u profesora Kazimierza Michałowskiego. Był bardzo dobrym archeologiem, geniuszem językowym, czytał kliny. Ale należał do tych naukowców, którzy nie lubią, żeby ich uczeń przewyższył. Profesor Gieysztor podobno mówił, że zna na to sposób: jak jest w grupie studentka, po której widać, że może dojść do czegoś i prześcignąć profesora, to trzeba się z nią ożenić i zrobić jej dwoje dzieci. Z profesorem Michałowskim trudno się pracowało, miał swoich faworytów. W końcu rzuciłam studia. Nie mam więc formalnego wykształcenia, podobnie jak mama. W późniejszych latach Helena Zaworska i Hania Kirchner zwracały się niekiedy do mnie: „moje biedactwo”, uważając, że jestem niedokształcona.

A Pani się czuje niedokształcona?

Nie. Uważam, że dużo więcej wiem niż niektórzy po studiach. Dom i ludzie, z którymi obcowałam, dali mi więcej, niż gdybym skończyła studia.

Jeszcze w czasie studiów zaczęła Pani pracować w Muzeum Narodowym.

Tak, w dziale archeologicznym, nawet zrekonstruowałam jakiś naszyjnik z paciorków. Pamiętam, że w holu muzeum stał pomnik króla Zygmunta z kolumny. Sama postać się nie rozbiła, wypadła mu tylko szabla z ręki. W maju 1945 otwarto w Muzeum Narodowym słynną wystawę „Warszawa oskarża”, przedstawiającą między innymi przedmioty wydobyte z gruzów i zdewastowane eksponaty muzealne: rozbite sarkofagi, potłuczoną ceramikę. Razem ze mną pracował w tym czasie w Muzeum Jerzy Gąssowski, archeolog, który później prowadził wykopaliska w Sandomierzu.

W 1948 zaczęła Pani pracę w Wytwórni Filmów Dokumentalnych. Jak Pani tam trafiła?

Namówił mnie Jerzy Kawalerowicz, kiedy się dowiedział, że pracuję w dziale archeologicznym Muzeum Narodowego. Miałam być jego asystentką przy Faraonie, do którego już wtedy się przymierzał. Ostatecznie Faraon powstał wiele lat później. Początkowo byłam asystentem montażysty, potem reżysera, a później pracowałam w dziale, który prowadziła Wanda Wertenstein, gdzie tłumaczyło się dialogi sprowadzanych z zagranicy filmów. W wytwórni filmów było mi bardzo dobrze. Ale spodobał mi się Czytelnik i tam w końcu poszłam. Zielono miałam w głowie, miałam dwoje małych dzieci i rozwodziłam się z ich ojcem, Stachem Włodkiem. Chciałam to jakoś ułożyć i nie ułożyło się. Mama ciężko przeżyła mój rozwód, bo ślub był kościelny. A ja mówiłam: „Dlaczego się tak martwisz, mamo? Jestem z moim mężem związana węzłem kościelnym i będę musiała z nim wieczność spędzić”.

(2012)

O wychowaniu

Czy uważa Pani, że była wychowywana surowo, czy raczej rozpieszczana jako pierwsze dziecko?

Byłam wychowywana dosyć surowo. Na przykład pamiętam, że jak któraś z nas – ja albo moja młodsza siostra Teresa – była niegrzeczna dla służących, bo na Stawisku była służba folwarczna, to mama kazała nam przepraszać. Uczono nas, że nie można niżej stojącego człowieka obrażać. Wychowywanie zaczynało się od prostych rzeczy: nie wolno było się spóźniać na posiłki. Przy śniadaniu punktualności nie wymagano, ale obiad musiał być o pół do drugiej. To się nie zmieniło nawet wtedy, kiedy byłyśmy już dorosłe. Uważam, że chowanie w pewnej dyscyplinie jest właściwe. Bardzo mnie drażni, jak się teraz mówi o wychowaniu „na luzie”. Co to znaczy „na luzie”? Według mnie życie każdemu dołoży, prędzej czy później, i jeżeli miało się w młodości za dużo luzu, to są potem pretensje do życia. Młodzież, która – powiedzmy – nie zda matury, szlocha, rozpacza, podejmuje próby samobójcze. To nie do pojęcia. U nas w domu było wiadomo, że nauka jest naszym obowiązkiem, miałyśmy się dobrze uczyć, zdać maturę, i nikt nie pytał, ile nas to będzie kosztowało. Sądzę, że to jest właściwe wychowanie. Boże, a co to było, kiedy się zaczęli pojawiać chłopcy! Kiedyś po kolacji na Stawisku poszłam z synem sąsiadów na spacer, potem była w domu trudna rozmowa, że tak nie wolno, że nie wypada. Chociaż nie: ojciec nie mówił, że nie wypada, tylko: nie i koniec. Ojciec był bardziej surowy. Mama tylko – jak kiedyś nieopatrznie powiedziałam, że się całowałam pod świerkami z chłopakiem, a było to pierwszy raz w życiu – wygłosiła ogromne przemówienie, że to jest droga do upadku. Miałam wtedy może szesnaście lat.

Czy rodzice stosowali jakieś kary?

Nie było kar tego typu, że nie dostaniemy leguminy czy coś takiego, tylko rozmowy – niemiłe. Od ojca raz dostałam w skórę, jako małe dziecko. To było wtedy, kiedy pojechałyśmy do niego z Teresą do Kopenhagi, gdzie pracował jako dyplomata. Był tam kucharz, który świetnie gotował, Władysław Kucharski – a myśmy nie chciały jeść. Dostawałyśmy mdłości. Jak przychodziła godzina kolacji czy obiadu, to była męka. Mnie czasem opiekunka, Szwajcarka, dawała przedtem kawałek chleba, żebym w ogóle coś zjadła. Teraz myślę, że tak się przejawiała tęsknota za domem, bo potem, jak wróciłyśmy na Stawisko, tośmy wszystko jadły. Nie było wtedy dziecięcych psychologów, którzy by wytłumaczyli, skąd się brało nasze zachowanie, więc ojciec kiedyś dostał szału i dał mi klapsa. Ale poza tym jednym zdarzeniem zawsze odbywały się rozmowy i one były gorsze od klapsów. Mama oczywiście nigdy nas nie uderzyła.

Czy rodzice byli zgodni w wychowaniu, czy też dochodziło między nimi do sporów?

Przede wszystkim był spór o to, że babka, Aniela Pilawitzowa, nas rozpuszcza, czemu ojciec był przeciwny. Babka kupiła nam pierwszy rower, raz nawet kupiła kuca. Teresa na nim jeździła, ja nie. Do sportu mnie nie ciągnęło. Kiedyś przyjechał do ojca szwagier Stanisława Dygata, Jan Bogusławski, architekt, i rozmawiali o Ferdydurke, która wtedy akurat wyszła. Ja siedziałam i słuchałam, a ojciec mi potem zwrócił uwagę, że nie wszystko jest przeznaczone dla moich uszu. Wtedy był taki model wychowywania, że dziecko nie wiedziało wszystkiego, nie wtrącało się. Wydawało mi się to całkowicie normalne. Ale jak już chodziłam do szkoły, wolno mi było urządzić wieczorek tańcujący na Stawisku, jedną z zaproszonych była moja koleżanka Zosia Leszczyńska, która później wyszła za mąż za Bohdana Tomaszewskiego, dziennikarza sportowego. Miała wyjątkową urodę. Były tańce i tak zwany kruszon – wino z sokiem i z owocami. Bardzo to jest dobre.

Jakiej najważniejszej rzeczy nauczył Panią ojciec?

Chyba lojalności wobec ludzi. I trzymania się. „Trzymaj się” – mówił. Ojciec był niezwykle pracowitym człowiekiem. Po wojnie miał tak podzielony dzień: wstawał bardzo rano, nawet o szóstej, i zajmował się własną twórczością, potem jeździł do Warszawy, bo miał mnóstwo obowiązków: Związek Literatów, „Twórczość”, Czytelnik, sejm. Po obiedzie, jeśli jadał w domu, zawsze kładł się na maleńki sen, dziesięć–piętnaście minut. Co najdziwniejsze, kładł się na tej półokrągłej kanapce, w bardzo niewygodnej pozycji, ale zasypiał. Po południu zajmował się tłumaczeniami albo pisaniem o książkach. I tak do późnej starości, kiedy pracował, na wpół leżąc na łóżku, obłożony psami oczywiście. Parandowski nigdy nie uwierzył, że ojciec czyta książki, o których pisał w Rozmowach o książkach, publikowanych na łamach „Życia Warszawy”. Sądził, że ktoś mu je opowiada. Ale on je naprawdę przeczytał. A przecież tych Rozmów o książkach jest prawie tysiąc. Był też niesłychanie sumienny. Nie lubił, kiedy ktoś się do czegoś zobowiązał i tego nie zrobił. Jak przychodził do „Twórczości”, a Lisowski jakąś sprawę zaniedbał, to ojciec się awanturował. I żeby go udobruchać, redakcja zaczynała mu opowiadać kawały. Kiedy był chory, prosił, żeby przyjechano do niego, i wtedy w domu załatwiał rozmaite sprawy. Jeśli miał jakieś zobowiązanie, zawsze się wywiązywał. I ja, gdziekolwiek pracowałam, byłam bardzo systematyczna i pracowita. Tego mnie nauczył – traktowania serio pracy.

A od matki czego się Pani nauczyła?

Mama, co tu dużo mówić, tak bardzo się nami nie zajmowała. Owszem, zwracała uwagę na wychowanie, na chodzenie do kościoła. Przed wojną miałyśmy bony, które się nami opiekowały. W połowie lat trzydziestych mama zachorowała psychicznie i bardzo się zmieniła. Ojciec mówił, że to była inna osoba. W miarę upływu lat wracały wszystkie jej obsesje. Miała obsesję mycia rąk, ciągle je myła i nie zakręcała kranu dłonią, tylko łokciem. Kiedy w późnej starości nagle przestała o to dbać, pomyślałam: o, to koniec.

Anna Iwaszkiewiczowa była niezwykle religijną osobą. Czy tę religijność wpajała córkom?

Myślę, że swoją gorliwością religijną matka nas do religii zniechęciła. Ale chodzenie na niedzielną mszę było bardzo pilnowane. W niedzielę do kościoła w Brwinowie, jeszcze podczas okupacji, jeździliśmy wolantem. Brwinowski kościółek jest brzydki, ale te wszystkie rzeźby świętych – choć okropnie poodnawiane – to autentyczne barokowe rzeźby. Bardzo lubię te aniołki w loży nad ołtarzem, podobnie jak w Sandomierzu. Siedzą bardzo wysoko i patrzą na ten kościół straszliwym zezem.

Z listów Pani rodziców wiadomo, że obydwoje przykładali dużą wagę do więzi rodzinnych. W jaki sposób kultywowano te więzi?

Chociażby przez to, że na uroczystości zapraszało się liczną rodzinę. Imieniny, rocznice ślubu rodziców gromadziły dziesiątki gości, wśród nich rodzinę z obu stron. Ojciec obchodził urodziny 20 lutego, w dniu świętego Leona – przecież w dokumentach miał zapisane: Leon, bo ksiądz nie chciał go ochrzcić jako Jarosława, dopiero podczas okupacji zmienił. 26 lipca wypadały imieniny mamy i cioci Nuci, 2 sierpnia – babci Anieli Pilawitzowej, 15 sierpnia – moje i cioci Maniusi Miaskowskiej, która u nas mieszkała. Takie uroczystości zawsze były celebrowane, ale i bez okazji rodzinę często się odwiedzało. Pamiętam, jak jeszcze przed wojną ciocia Hela Iwaszkiewiczówna, siostra ojca, chodziła ze mną i moją siostrą do matki Karola Szymanowskiego, która mieszkała w Warszawie; żyła jeszcze Zofia Szymanowska, siostra Karola. Z kolei w Majątkach, jak nazywało się domek ciotki Heli i ciotki Jadwigi w Podkowie Leśnej, zawsze mieszkała jakaś przyszywana krewna. Raz była to pani Maria Dunin-Kozicka, autorka książki Ania z Lechickich pól. Od dzieciństwa byłyśmy otoczone różnymi ciotkami, bez względu na rodzaj pokrewieństwa i na to, czy było dalekie, czy bliskie. Sama rodzina Szymanowskich była niesłychanie rozrośnięta, tam każdy po kolei miał dużo dzieci. Na przykład wuj Artur Taube, bardzo sympatyczny, często przyjeżdżał do Stawiska z rodziną, stanowili część naszego życia. To samo z Lilpopami. Komorowscy mieszkali pod Brwinowem, nie mówiąc o willi doktora Wacława Lilpopa w Podkowie, gdzie latem spotykała się młodzież.

Jakie były lektury Pani dzieciństwa i wczesnej młodości?

Jedną z pierwszych książek, które ojciec dał mi do czytania, był Faraon, a później oczywiście Trylogia. Ciotka Helena czytała nam powieści przygodowe Verne’a: Dwadzieścia tysięcy mil podwodnej żeglugi, Tajemnicza wyspa, Dzieci kapitana Granta. Była też moda na książki o Indianach. Teraz myślę, że to były straszliwie rasistowskie książki, ale wtedy nie zwracało się na to uwagi. Później przeczytałam Orzeszkową i Żeromskiego. Ojciec podsuwał nam lektury, a potem pytał o wrażenia. Prenumerował dla nas przed wojną francuskie ilustrowane pismo dla dzieci „La semaine de Suzette”, czyli „Tydzień Suzette”. Między innymi były tam przygody Bécasinne, mało rozgarniętej Bretonki, która trafia z Bretanii do Paryża i ciągle zdarzają jej się jakieś perypetie. Pod wspaniałymi ilustracjami widniały krótkie teksty. Miałyśmy tego z dziesięć tomów. Gdy w latach pięćdziesiątych pojechałam do Paryża i pytałam w księgarniach, czy są przygody Bécasinne, mówiono mi: „Proszę pani, to jest zawsze”. Mama z kolei czytała nam Moliera i Racine’a w oryginale, co uważałam wtedy za straszną nudę, a także Księgę dżungli, której była wielką wielbicielką. Niektórych książek nie dawało się młodzieży. Byłam posłusznym dzieckiem i jeżeli mi mówili: „nie czytaj tego”, to nie czytałam. Ale jak znalazłam w bibliotece Życie seksualne dzikich, to podczytywałam, tylko że byłam tak wychowana, że niewiele z tego rozumiałam.

Często rodzice zabierali nas do teatru. Tuż przed wojną był wystawiany Hamlet w Teatrze Polskim, w przekładzie ojca. Pojechaliśmy: ojciec, mama i ja. Elżbieta Barszczewska grała Ofelię, rolę Hamleta grał Aleksander Węgierko. Rozmawialiśmy o sztuce. Miałam wydanie Szekspira po angielsku, z obrazkami. Najpierw oglądałam obrazki, a potem umiałam tekst na pamięć. To mi przypomina rysunek z brytyjskiego „Puncha”: stoi król ze spuszczoną głową i głupią miną, trzyma konia, który też ma głupią minę. Królowa wchodzi, w koronie, i pyta: „To za co oddałeś królestwo?”. Po Hamlecie byliśmy jeszcze z ojcem, już we dwójkę, na komedii Jadzia wdowa. Tuwim przerabiał takie stare komedie; dobrze zagrane, są strasznie śmieszne.

Pani ojciec skarżył się, że był całkowicie odsunięty od wychowania córek.

To nieprawda oczywiście. Ojciec potrafił z nami żartować, dowodem tego są jego listy pisane do nas z Kopenhagi w formie listu od kota. Był dobrym ojcem. Któregoś razu byliśmy w redakcji „Wiadomości Literackich”, bo lubił się mną popisywać. Kiedyś pojechaliśmy ze Stawiska do Warszawy, ojciec wynajął dorożkę, zabrał mnie do Łazienek, a potem do restauracji na obiad. Była taka restauracja na rogu Smolnej, gdzie teraz stoi pomnik. Miałam wtedy jakieś dziesięć lat – do dziś doskonale ten dzień pamiętam.

Przez kogo czuje się Pani najbardziej ukształtowana?

Przez rodziców i szkołę. W szkole panowały żelazne zasady, ale był przy tym stosunek do człowieka swobodny – jak to się łączyło, nie wiem. Podobnie w domu, byłyśmy wychowywane w jakiejś swobodzie, a jednocześnie przestrzegano pewnych zasad. Myślę, że tak wychowywano w przyzwoitych domach. Kiedy czytałam wspomnienia Marii Czapskiej, to natrafiałam na wiele znajomych rzeczy. Uczono mnie, żeby nie myśleć o własnej powierzchowności. Oczywiście, że chciałam mieć ładne sukienki i miewałam, kupowali mi, czasem przychodziła krawcowa. Ale dbanie o strój raczej było obśmiewane, głównie przez ciotki, które szydziły: „No tak, przecież cały kościół zobaczy, że nie masz nowego płaszczyka”. Więc nie spędzałam dużo czasu przed lustrem, a jak mi chłopcy mówili komplementy, to też ciotki się wyśmiewały: „Powiedzieli jej, że ma ładne oczy! Cha, cha, cha!”. Raz upatrzyłam sobie w Warszawie kostium kąpielowy, jeszcze przed wojną, i rodzice nie chcieli mi kupić, był dosyć drogi. Z rozpaczy się rozpłakałam i wtedy na Mokotowskiej spotkaliśmy Jankę Słonimską, która wymogła na rodzicach, żeby kupili mi ten kostium.

A jak się Pani ubierała?

Podczas okupacji ojciec zamówił mi w zakładzie krawieckim elegancki jasny kostium. Istnieje fotografia, na której jestem w tym kostiumie i w kapeluszu. Przed wojną najwięcej sklepów z kapeluszami mieściło się na Kruczej. Mama mnie kiedyś zaprowadziła do jednego z takich sklepów i kupiła mi duży biały kapelusz za piętnaście złotych. W mojej książce Z pamięci jest zdjęcie, na którym widać, jak w tym kapeluszu idę pod rękę z Jankiem Lilpopem ulicą w Podkowie Głównej. Pieniędzy nie brakowało i obydwie z Teresą miałyśmy bardzo ładne sukienki. Nawet przy trudnościach w czasie wojny. Podczas okupacji miałam swoją ulubioną sukienkę z wełny. Na Stawisku było trochę owiec – owce się strzygło, wełnę się gręplowało – była jak wełna angielska – i miałam bardzo ładną sukienkę z własnych owiec. Tuż przed wojną ukazała się powieść Margaret Mitchell Przeminęło zz wiatrem, a tam Scarlett sobie szyje suknię z portiery. Ja też miałam z firaneczki niebieskiej uszytą sukienkę. Potem nosiłam sukienki w kropki. Teraz to jest zupełnie niemodne, a ja bardzo to lubię. Elżbieta Lipton, córka Józefa Wittlina, która jako ośmioletnia dziewczynka pojawiła się z panią Wittlinową na Stawisku w 1939 roku i początek wojny przeżyła w naszym domu – kiedy przyjechała do Polski po latach, powiedziała: „Ty miałaś taką szafirową sukienkę w białe kropki, z koroneczkami”, bo wtedy była modna koroneczka.

Jak Pani sądzi, czy jakieś cechy charakteru odziedziczyła Pani po rodzicach?

Myślę, że pewną twardość. Mój rehabilitant powiedział mi kiedyś: „Pani sobie nawet nie zdaje sprawy, jaka pani jest twarda”. Ja to raczej mam po matce, chociaż mama była twarda wewnętrznie. Nie przekroczyła żadnej z zasad, które uważała za słuszne. Na przykład nie chodziła nigdy do rosyjskiej ambasady. Jak ojciec raz ją zabrał, to mówiła potem, że cały czas się bała, że pani Rollison wejdzie – jak w Dziadach. Ojciec miewał okresy chwiejności, często ulegał różnym ludziom, o co matka zawsze miała pretensje. Ale był bardziej skłonny do wybaczania ludziom ich słabości. Mama nie.

Za to obydwoje rodzice mieli taką cechę, że potrafili rozmawiać z każdym: czy z fornalem, czy ze służącą, czy z ministrem, czy z ambasadorem – ze wszystkimi rozmawiali tak samo. I tego mnie nauczyli. Mama powtarzała, że nie wolno traktować z góry ludzi stojących niżej w hierarchii. Dlatego zawsze miałam dobre stosunki na przykład z maszynistkami w Czytelniku, bardzo mnie lubiły.

(2012)

Trzy dekady w Czytelniku

Jak Pani trafiła do Czytelnika?

Wcześniej pracowałam w Wytwórni Filmów Dokumentalnych i coś mi wpadło do głowy, żeby pójść do Czytelnika. Stanowisko prezesa zajmował wtedy Jan Stefczyk, czyli Władysław Kopaliński, i od razu mnie przyjął. Zaczęłam pracę w redakcji polskiej, którą dyrygowała pani Halszka Wilczkowa. Pani Wilczkowa chciała się mnie pozbyć i przeniosła mnie do korekty, ale po trzech miesiącach wróciłam do redakcji. Było nas kilkanaście osób, najrozmaitszych, bo w tamtych czasach przyjmowano nie tylko inteligencję. Stefczyk był znany z tego, że zatrudniał ludzi po więzieniach, a to była duża odwaga. Ze mną, w tym samym pokoju, pracowała koleżanka Madzia Wiśniewska, której mąż, żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych, siedział pięć lat w celi śmierci we Wronkach. Brali ślub w więzieniu. W 1956 został zwolniony.

Pamięta Pani swój pierwszy dzień w pracy?

To było 1 października 1952 roku. Posadzono mnie w pokoju ciszy – teraz to jest sala imienia Bębenka – był to duży pokój, gdzie pracowało osiem osób. Dalej znajdował się pokoik, w którym siedziała Halszka, i pokój z oknami wychodzącymi na podwórze – tam pracowała Olimpia Grochowska, Zula Balińska, a także Krzyś Zarzecki i Jurek Lisowski, który przyszedł do Czytelnika jeszcze przede mną. Do Zuli zalecał się Adam Bahdaj. Później obiektem jego westchnień stała się Janka Borowiczowa.

Jak polityka w latach pięćdziesiątych wpływała na pracę redaktorów Czytelnika?

W 1952 roku, czyli w czasach stalinowskich, odbywały się rano tak zwane prasówki. Polegało to na tym, że wyznaczony redaktor musiał komentować wydarzenia polityczne. Wychodził na środek, mówił, co się wydarzyło, i wygłaszał komentarz. Po aresztowaniu prymasa Wyszyńskiego komentarz jednego z kolegów był taki: „No, czas już był najwyższy”.

Na ówczesnych zebraniach partyjnych, na które nie chodziłam, bo nie należałam do partii, składało się samokrytyki. W Czytelniku cały personel fizyczny, łącznie z paniami, które robiły herbatę, sprzątały, nosiły szpalty do cenzury, wszyscy należeli do partii i pochodzili na ogół z Pragi. To był taki warszawski ludek. Należała do niego pani Dzierzkowska, która przynosiła herbatę – w „snieżnym” fartuchu, grzeczna, uczesana, wyglądała zawsze jak dama. W Wigilię przychodziła do nas personalna i dopytywała się, czy nie wychodzimy wcześniej do domu. Pracowałam do szesnastej, a potem musiałam jeszcze dojechać do Podkowy. O czwartej byliśmy jeszcze wszyscy.

Głośną sprawą była walka z analfabetyzmem, ale to akurat szlachetny zamiar. Wydawało się książki dużym drukiem, a zajmowała się tym Redakcja Nowego Czytelnika. Widziałam film z tamtych czasów, o robotnicy, która nauczyła się czytać. Mówiła tak: „Przeczytałam Farałona, Chama, Anielkę, Pana Tadeusza”. Redakcję Nowego Czytelnika prowadziła pani Ania Sussman, niebywała osoba, łotewska Żydówka, nie zawsze dobrze mówiła po polsku, na przykład na ciastka mówiła „ciasteczki”. Lubiłam ją, bo pełnym sercem oddawała się swojej pracy. Z kolei pani Wanda Jedlicka, matka Jerzego Jedlickiego, bardzo kulturalna osoba, prowadziła redakcję humanistyczną, wydawała między innymi Tacyta. Pracował w tej redakcji Staś Kołodziejczyk, który znał antyczne języki, i Janusz Wilhelmi, potwór, późniejszy władca różnych pism. Pani Jedlicka prowadziła warsztat edytorski dla redaktorów, na którym uczyła zasad pisowni. Ważną postacią była pani Irena Lasoniowa, która objęła kierownictwo redakcji polskiej po Helenie Wilczkowej i która miała, zdaje się, rangę porucznika w armii Berlinga. Lasoniowa prowadziła kursy marksistowskie, z których się później zdawało egzamin, ale była porządnym człowiekiem. Jeden z kolegów, Jaś Bokiewicz, miał rodzinę na utrzymaniu, a dużo nie zarabiał. Pani Lasoniowa wymyśliła, że będzie żonie Bokiewicza dawać do przepisania różne teksty, żeby mogła zarobić jakieś pieniądze.

Później na miejsce Lasoniowej przyszła Teofila Wichowa, żona ministra spraw wewnętrznych, też przyzwoita osoba. Przed wojną siedziała za komunizm. Strasznie ją gorszyły sceny erotyczne w powieściach. W którejś książce Kazia Brandysa znalazła się jakaś drastyczna scena – Boże, jak się Wichowa obruszała! Odeszła po 1968 roku, po wydarzeniach marcowych.

Dziwne były czasy. Panowała na przykład moda na tworzenie w instytucjach zespołów artystycznych. W Czytelniku istniał zespół muzyczny, występował kolega o miłym głosie, a dwie koleżanki odtańczyły kiedyś kozaka, deklamowali też wiersze, głównie Majakowskiego.

Czasy były opresyjne, ale humoru w Czytelniku nigdy nie brakowało.

O, ile krążyło dowcipów, ile się robiło żartów! Była u nas personalna, pani Kucewiczowa – papierosik, makijaż – która przydzielała wczasy. Jak się już wyjechało na wczasy, to trzeba było posłać jej kartkę. Kartka obowiązywała też na imieniny. Kiedyś wszyscy pisali życzenia dla Ireny Kucewiczowej, a jeden kolega, Adam Kaska, powiedział, że się nie podpisze. Kazio Bidakowski wymyślił wtedy taki wierszyk: „Droga Irenko, wszystkiego najlepszego, co sobie zażyczysz sama, życzy ci redakcja polska, bez Kaski Adama”. Oczywiście nie dał jej tej kartki.

Najbardziej skłonna do żartów była grupa grafików. Naprzeciwko Czytelnika mieściła się knajpa Jontek, dużo tam wódeczki szło! Myśmy z moją siostrą Teresą jadły tam sałatki z majonezem, który był tak zepsuty, że aż przezroczysty, więc piło się wódkę, żeby się nie otruć. Do Jontka lubił wpadać grafik Marek Rudnicki, piękny chłopak, i Jaś Młodożeniec, wspaniały artysta, tylko wtedy miał zły okres, bo pił rozpaczliwie. Żona ciężkie miała z nim życie, ale wyciągnęła go z tego. On był tak znakomity, że właściwie wszystko po nim jest w jakiś sposób naśladownictwem. Wśród grafików był też Andrzej Heidrich. Kiedy zaczynałam pracę w Czytelniku, to jeszcze studiował. Potem przyszedł Władysław Brykczyński, później Jaś Bokiewicz. Graficy od razu opanowali kawiarnię, jak tylko powstała. Bo w 1956 roku wymyśliłam kawiarnię.

Jak narodził się ten pomysł?

W 1956 roku pojawiła się nadzieja, że coś się w Polsce zmieni. Przy Szucha 16, gdzie wtedy mieszkałam, miało mieszkania wielu wysokich rangą oficerów radzieckich. Czasem spotykałam ich w windzie. Po 1956 roku starali się mówić po polsku. Wychodziło im to marnie, później wyjechali. Więc i takie były zmiany, wydawało się, że będą kolejne. W wydawnictwach oczywiście trzeba było liczyć się z cenzurą. Poprawialiśmy teksty, biorąc pod uwagę cenzurę, bo lepiej, żeby redaktor zwrócił na coś uwagę, niż żeby później zatrzymali. Podobno redaktor, w którego książce cenzura znajdowała dużo fragmentów do wykreślenia, dostawał punkty negatywne. Pewnie i ja miałam je na swoim koncie. Nie wiem. W każdym razie udzielił nam się nastrój odwilży: mnie, Olimpii oraz Zuli. Uznałyśmy, że splamiłyśmy się cenzuralnymi uwagami i teraz będziemy prowadzić kawiarnię. W Czytelniku była stołówka. Jakie tam dawano obiady – przemilczę. To pomieszczenie przerobiło się na kawiarnię. Była tylko kawa i ciastka, dopiero później doszły jakieś alkohole, ale od razu to miejsce zaczęło się cieszyć dużym powodzeniem.

Za kawiarnią znajdował się pokoik, w którym siedzieli graficy. Około godziny dwunastej bywaliśmy już pod gazem i od czasu do czasu wciągaliśmy do tego pokoiku zupełnie obcych ludzi z kawiarni. Pamiętam, jak wciągnęliśmy jakiegoś porucznika… Potem prezes wyrzucił grafików na górę. Myślę, że te wszystkie nasze wódeczki i dowcipy były reakcją na codzienność. Tak jak podczas okupacji – wtedy też ludzie dużo pili, spotkałam się z takimi postawami: a co mi tam, może jutro mnie zastrzelą, to przynajmniej sobie wypiję.

Jaką rolę w kawiarni odgrywał Jerzy Kirszenstein?

To był pierwszy kierownik. Miły chłopak, lubił wypić. Młodo umarł. Kobiety się w nim kochały okropnie.

W czasie, kiedy prowadziła Pani kawiarnię, miała Pani przerwę w pracy jako redaktor?

Osiem lat nie pracowałam jako redaktor, a potem wróciłam. Praca w kawiarni fizycznie była zbyt męcząca, bo trzeba było ciągle stać przy aparacie do kawy. To był stary model, nazywaliśmy go Ludwiś, dlatego że po Stefczyku prezesem został Ludwik Kasiński, też bardzo sympatyczny. Robił doktorat z filozofii u Kotarbińskiego, ale tchórz był.

W 1973 roku napisała Pani w liście do ojca: „W Czytelniku po staremu: roboty dużo, a prezes jak zawsze wszystkiego się boi”.

Tak, on się wszystkiego bał. Ja już wtedy pracowałam w redakcji pamiętników i publicystyki. Bo jak wróciłam do pracy redakcyjnej w 1965 roku, to już nie do redakcji polskiej, tylko pamiętników i publicystyki. Prowadził ją kolega Bidakowski. Kazia Bidakowskiego dobrze wspominam, pochodził z prostego środowiska, jego ojciec był kowalem w miasteczku Mizocz, siedemnaście kilometrów od granicy radzieckiej. Kazio skończył polonistykę. Należał do partii do końca, ale był niezwykle przyzwoitym człowiekiem, umiejącym pomóc, zaradzić.

Myśmy w redakcji pamiętników wydawali takie tytuły, których prezes Kasiński by się bał podpisać. Jak chcieliśmy, żeby coś wyszło, ale żeby Ludwik nam nie przeszkadzał, to mu nie mówiliśmy, tylko jakoś sprytnie podsuwaliśmy do podpisu. Kiedyś w ten sposób wydaliśmy książkę o masonerii, cenzura oczywiście się dowiedziała i zadzwoniła do niego. Otwierają się drzwi, wpada Ludwik, był niedużego wzrostu, trochę tęgawy: „Co to ma być?! Dlaczego nic mi nie powiedzieliście? Takie książki!”. „Panie prezesie – mówi Bidakowski – przecież pan to podpisał”. Ale to był kulturalny człowiek. Bardzo się lubiliśmy z prezesem Kasińskim. Koło trzeciej zwykle był telefon: „Marysiu, zejdź do prezesa”. A u prezesa czekał koniaczek w szafie.

Po Kasińskim przyszedł Stanisław Bębenek, partyjny, ale też porządny człowiek, pomagał ludziom. Opowiadał zabawne historie o tym, jak mu w dzieciństwie kazali krowy paść – bo był z pochodzenia chłopem – a on tego nie znosił. Miał swoje słabości, na przykład bardzo lubił generała Pożogę. Wydawał jego wspomnienia i inne książki wysoce partyjnych ludzi – myśmy to nazywali „Biblioteczka prezesa”.

Jakie książki z czasów Pani pracy w Czytelniku zapadły Pani w pamięć?

W redakcji polskiej jednym z hitów była powieść Andrzeja Brauna Lewanty, wydana w 1952, o robotnikach stoczni gdańskiej. Potem wydaliśmy jedną z pierwszych książek Konwickiego Władzę – było nad tym dużo dyskusji, Konwicki przychodził do Lasoniowej na długie rozmowy. Kiedy książka wyszła, odbyła się z tej okazji duża wódka, na którą przyszła Lasoniowa i podobno tańczyła na stole. Władzę uważam za bardzo dobrą książkę. Ale różne wydawaliśmy, czasem zupełnie byle jakie.

Grafomani przychodzili?

O, grafomani zawsze przychodzą! Siedzą i nudzą. Była redakcja angielska, która wydawała niektóre rzeczy chińskie. I przychodził pewien facet i nudził. Wiadomo było, że trzeba takiego spławić. Któregoś razu znowu się zjawił, rozmawiała z nim koleżanka Aldona, trochę zwariowana. Dają jej znaki, żeby już skończyła rozmowę z tym facetem i żeby on sobie poszedł. A ona mówi tak: „Niech nam pan powie, co się stało z wielką kulturą chińską?”. A on z powagą: „Wielka kultura chińska upadła”. Na to Aldona aż podskoczyła: „Och, upadła? Co pan powie!”.

A Pani miała swoje sposoby na grafomanów?

Najtrudniejsza i najbardziej przykra rzecz to rozmowa z autorem. Ja robiłam tak, że pisałam swoje uwagi ołówkiem na marginesie i jak oddawałam maszynopis, to prosiłam autora, żeby się do tego ustosunkował.

Czy ta praca sprawiała Pani satysfakcję?

Tak, bardzo ją lubiłam. Zawsze mówiłam: ja nie idę do pracy, tylko do odpoczynku. Miałam miłe stosunki w redakcji. Redagowałam Kapuścińskiego, cały cykl o Afryce, i książkę profesora Tomasza Szaroty Okupowanej Warszawy dzień powszedni. Do obowiązków redaktora należało czytanie maszynopisów. Trzeba było zadecydować, czy będzie się wydawało, czy nie, i uzasadnić to na piśmie. Kiedyś dostałam maszynopis okropnie nudnego utworu – nie pamiętam zupełnie jego treści, ale występowała w nim pani doktor, która była ciągle „zdehumorowana”. Najrozmaitsze przewijały się postaci. Przychodził do redakcji polskiej – nie do mnie – kochanek Nałkowskiej, Bogusław Kuczyński, który wydawał swoje książki w Czytelniku, i płakał, że Nałkowska go już nie chce. Na pierwszym piętrze był mały pokoik, używany do rozmów z autorami. Wtedy też działali tak zwani pryszczaci, czyli grupa: Woroszylski, Braun, Konwicki, Mandalian. Książki Brauna były całkiem dobre. W redakcji pamiętników i publicystyki dużo wydaliśmy pozycji dotyczących nazizmu, między innymi w 1969 roku Alana Bullocka Hitler, studium tyranii. Znakomita rzecz. Do dziś mnie fascynuje pytanie: gdzie jest ten moment, w którym miły człowiek, słuchający muzyki klasycznej i głaszczący dzieci po główkach, zmienia się w oprawcę. W Stawisku stacjonowali oficerowie niemieccy, grywali na fortepianie. Ci sami ludzie jechali potem do getta zabijać Żydów. Przedziwne. Wydaje mi się, że zło tkwi w każdym z nas, tylko nie zawsze ma okazję ujawnić się na taką skalę. W tym samym roku, co Bullocka, wydaliśmy książkę pułkownika Mariana Porwita Obrona Warszawy, mam nawet dedykację: „Drogiej pani Marii od starego żołnierza”.

Jak Pani pamięta Jerzego Borejszę?

Przyjechał dwa czy trzy razy na Stawisko. Ojciec go zaprosił na obiad. Robił wrażenie rozmachem, gadaniem, projektami – wystarczy powiedzieć, że pod jego rządami Czytelnik oprócz książek wydawał mnóstwo tytułów prasowych i miał własną drukarnię. Borejsza był genialny. Dziś to się nazywa menedżer. Kiedy ja przyszłam do Czytelnika, nie był już jego dyrektorem, ale zawsze duch Borejszy unosił się nad wodami czytelnikowskimi. Strasznie dużo palił, zapalał papieros od papierosa, i ten popiół na nim osiadał. Robił niechlujne wrażenie, miał źle zawiązany krawat, ale to nie miało żadnego znaczenia, bo był postacią fascynującą. Niesamowita energia z niego biła. Nawet jeśli niektóre z jego pomysłów były zwariowane. Później lubiliśmy się z jego synem, profesorem Jerzym Wojciechem Borejszą.

Pani pierwszy mąż, Stanisław Włodek, też pracował w Czytelniku.

Ściągnęłam go w 1970 czy w 1971 roku i pracował jako administrator. W administracji pracował wtedy stary Chodyniecki. Odznaczał się tym, że był we Francji i dostał Croix de Guerre. Za co mu dali – nie wiem.

Pracowała Pani w Czytelniku ponad trzydzieści lat…

Trzydzieści trzy.

…jak w tym czasie zmieniało się wydawnictwo?

Zmieniało się po każdym przełomie, po 1956 roku atmosfera bardzo zelżała. Pracowała w Czytelniku Wiktoria Parecka, córka pana Maliniaka, który przed wojną był dyrektorem administracyjnym „Robotnika”, to było PPS-owskie towarzystwo, bardzo zacne. Rozwiodła się ze swoim mężem Pareckim i związała się z panem, który później trafił do łagru. W 1955 roku wrócił. Widziałam ich spotkanie na schodach w Czytelniku, bo on – nie wiedząc, dokąd pójść – przyszedł do Czytelnika.

Czy redagowała Pani książki ojca?

Kiedy byłam w redakcji pamiętników i publicystyki, to nie. Przed moim przyjściem pracował w niej Olek Ewert, który był potomkiem tych Evertów od słynnego wydawnictwa z czasów międzywojennych: Trzaska, Evert i Michalski. W redakcji pamiętników i publicystyki przepracowałam dwanaście lat. Później wróciłam do redakcji polskiej i wtedy zajęłam się książkami ojca. Nawet mi proponowali, żebym została kierownikiem tej redakcji. Nie zgodziłam się.

Nie lubi Pani rządzić?

Nie. Jestem dosyć miękka, nie umiałabym rządzić ludźmi. Poza tym jestem naiwna: jak ktoś zaczyna intrygować, to zaraz się w tym gubię. Na kierownika się nie nadaję. Za to do pracy – bardzo.

Czy to, że Pani była córką Iwaszkiewicza, coś Pani w pracy ułatwiało?

Wręcz przeciwnie. Na przykład Ludwik Kasiński nigdy mi nie podnosił pensji, innym podnosił, a mnie nie. Jak go zapytałam, dlaczego, to powiedział: „Bo jak ci podniosę, to będą mówili, że się podlizuję Iwaszkiewiczowi”. Dlatego mam teraz niską emeryturę.

A w relacjach z ludźmi miało to jakieś znaczenie?

Nie wiem, nigdy tego nie odczułam, ale pewnie jakieś miało, bo kiedy odbywały się wybory do związku zawodowego, to zawsze mnie skreślali. Widocznie istniały jakieś animozje ze mną związane, ojciec pełnił przecież funkcję przewodniczącego Rady Nadzorczej dwadzieścia parę lat, do śmierci.

Gdyby Pani miała podsumować: co stanowiło dla Pani największą wartość pracy w Czytelniku?

To, że była przyzwoita atmosfera. Przez te trzydzieści trzy lata nie słyszałam, żeby ktoś kogoś wygryzał, świnię podkładał. Bardzo się lubiliśmy.

(wrzesień 2012)

Kwestionariusz Prousta

Główna cecha mojego charakteru

Chyba pobłażliwość. Mam pobłażliwość dla ludzi bez względu na ich charakter.

Cechy, których szukam u kobiety

Dobre serce, opiekuńczość… (bez przekonania) Ludwika [Włodek] mnie kiedyś pytała, co jest dla mnie w życiu najważniejsze. Powiedziałam: lojalność. Jeżeli ktoś jest nielojalny, to dla mnie przestaje istnieć.

Cechy, których szukam u mężczyzny

Odwaga!(śmiech) Nie, nie, właśnie lojalność.

Co cenię najbardziej u przyjaciół

Chęć niesienia pomocy jest u przyjaciół bardzo ważna. Ja w ogóle bardzo cenię przyjaźń. Kiedyś Leszek Kołakowski wyliczał, co ułatwia życie, i pierwszy punkt jest: mieć przyjaciół. To prawda. Rodzina oczywiście tego nie daje. Rodzina potrafi być najbardziej nieznośna, niemiła, a przyjaciele…

Moja główna wada

Pycha! Pan Bóg bardzo każe za pychę. Chociaż to nie jest do końca prawda, bo na przykład nie mam pogardliwego stosunku dla ludzi niżej stojących ode mnie, ale odnoszę wrażenie, że trochę tej pychy jest za dużo.

Moje ulubione zajęcie

Czytanie. Niewątpliwie.

Moje marzenie o szczęściu

Spokój. Nie mieć jakiejś szarpaniny. Ale to jest teraz. W różnych okresach życia przecież marzenie o szczęściu jest inne. Na przykład moja córka, która miała duże powodzenie, bardzo chciała wyjść za mąż. Mnie się to wydawało zupełnie niepojęte. Ja się nigdy nie zastanawiałam, czy wyjdę za mąż. Zawsze miałam kandydatów do małżeństwa, mnóstwo ludzi chciało się ze mną żenić, nie wiem dlaczego. Nawet dwóch zdecydowanych homoseksualistów. Więc nie miałam takich marzeń ani takich szarpanin, że nikt się ze mną nie ożeni. To za młodu. A teraz jedyne marzenie, to żeby mi nie zawracano głowy. Z chorobą ciężko jest żyć. Dziś myślałam: muszę posłać łóżko. Nie masz pojęcia, jaki to wysiłek fizyczny. Muszę go wykonać, bo nikt przecież nie będzie koło mnie chodził. Jak się gorzej czuję, to myślę, że powinnam kogoś wziąć na stałe do pomocy, ale mieszkać z kimś zupełnie obcym – nie, to dla mnie udręka.

Co wzbudza we mnie obsesyjny lęk

Ja nie jestem taka bojąca. Lęk choroby jest bardzo ciężki. Że będzie się umierało w jakiejś chorobie z bólem. Boję się bólu. Chociaż jak ból już jest, to jestem wytrzymała. Miałam kiedyś operację usunięcia woreczka żółciowego, okazało się, że było sto trzydzieści kamieni, taki żwirek, i to się podczas wyjmowania doktorowi rozsypało. Przez dłuższy czas chodziłam z woreczkiem do odprowadzania żółci i potem wzięli mnie do szpitala w Aninie i próbowali mi ten żwirek wyciągać z brzucha. W pewnym momencie powiedziałam: proszę zostawić. Już nie mogłam. Później się śmiałam, że mi pogrzebaczem wyciągali kamienie z kiszek.

Co byłoby dla mnie największym nieszczęściem

Właśnie ciężka choroba. I spotkało mnie to, że nie mogę chodzić. Czytam w gazetach o różnych miastach, a ja już tam nie pojadę. To, czego się człowiek najbardziej boi, to na ogół go spotyka.

Kiedy kłamię

Kłamię bardzo rzadko. Czasem przy opowiadaniu czegoś, właściwie to nie jest kłamanie, tylko fantazjowanie. Kłamałam mężowi. Co tu dużo mówić: oprócz Bogdana [Wojdowskiego] to zdradzałam mężów. Byłam młoda, ładna, miałam powodzenie, to czasem musiałam kłamać, jak pytali: gdzie byłaś?

Słowa, których nadużywam

Brzydkie słowa. Uważam, że język u nas bardzo schamiał, ale powiedzieć na przykład przy złości: „O, kurwa!” – to jest bardzo dobre, wyładowuje człowieka. Mnie się to zdarza.

Ulubieni bohaterowie literaccy

Radża Laut z Ocalenia Conrada, genialna książka, czytałam ją, zalewając się łzami, chyba dwa razy. U Manna są wspaniali bohaterowie, Tonio Kröger. Ja właściwie czytam w kółko Buddenbrooków i Nad Niemnem. Bardzo lubię w Nad Niemnem te boczne postacie. Sama fabuła jest przecież to, co się u nas w domu nazywało durną bajeczką. Ale te boczne postacie – Marta, Benedykt – są wspaniale opisane! Bo Orzeszkowa była dobrą pisarką. Ale przede wszystkim Conrad, Nostromo oczywiście. Mam wydanie całego Conrada. Bogdan ostatnie miesiące przed śmiercią, kiedy nie wychodził z domu, tylko leżał na tapczanie i czytał, przeczytał całego Conrada. A mnie miłość do Conrada mama zaszczepiła. Chociaż na początku nie mogłam, odłożyłam. Dopiero mając około trzydziestu lat, zaczęłam czytać Conrada. A jest jeszcze jeden wspaniały bohater: Iwan Karamazow! Ten, co rozmawia z diabłem. To genialny pisarz, Dostojewski. Jak myśmy się z Bogdanem tutaj wprowadzili [do mieszkania na Ursynowie], to kręciła się tu dziewczyna, nie bardzo normalna, z taką wykrzywioną twarzą. Pytam Bogdana: „Czy zauważyłeś, że chodzi tutaj Jelizawieta Smierdiaszcza?”. A on: „Tak!”.

Ulubieni bohaterowie życia codziennego