Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Postapokaliptyczna wizja Ameryki autorstwa C.L. Moore to niekwestionowane arcydzieło złotego wieku literatury science fiction.
Po wojnie jądrowej w rozbitej Ameryce ponowny porządek zaprowadza Komus. System totalitarny kontroluje wszystkie aspekty życia: od komunikacji przez transport po sztukę i rozrywkę. Powoli pojawiają się oznaki rozkładu, charyzmatyczny przywódca się starzeje, a Kalifornia wyłamuje się spod wszechwładzy Komusu. Niespodziewanie losy kraju znajdują się w rękach upadłego gwiazdora filmowego Howarda Rohana.
Komus wyprawia go na czele trupy aktorskiej do zbuntowanego stanu, żeby odnalazł tajemniczy Anty-Kom. Rohan wychodzi jednak ze swej roli, sympatyzuje z rebeliantami i w końcu, jako podwójny agent, nie wie już, po której stronie stoi.
Moore była wyrafinowaną pisarką […]. Łączyła powściągliwy, lecz barwny styl z wyjątkowym talentem budzenia emocji i iście piekielną wyobraźnią. „Fantasy Literature”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 342
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 35 min
Lektor: Marcin Stec
Kiedy podskoki autokaru złapały pewien rytm, zdołałem się do nich dostosować. Z każdym szarpnięciem pył unosił się z moich jeansów i nawet w gorącym mroku było dość światła, abym mógł dostrzec pod paznokciami brud z sadów Ohio. Jestem w żałobie, pomyślałem. Zapytajcie, dlaczego noszę się na czarno. Jestem w życiowej żałobie. Jak… kto? Ach tak, jak Masza z filmu Mewa.
Autokar grzechotał i śmierdział. Cuchnął potem i środkami owadobójczymi. Te drugie dostarczał rząd, aby powstrzymać roślinną zarazę przed przeniesieniem się za Żniwiarzami na sady Illinois. Działały też zniechęcająco na pchły i wszy pasażerów, choć większość z nas nie przejmowała się nimi zupełnie. Inaczej nie bylibyśmy Żniwiarzami.
Przywykłem do kołysania i smrodu, odchyliłem się nieco w tył, zamknąłem oczy, wyłączyłem się i zacząłem myśleć o czymś innym, kiedy w autokarze wybuchło nagłe zamieszanie. Miałem wrażenie, jakby ktoś ukląkł mi na piersiach. Ludzie cisnęli się na mnie, śmiali się i wrzeszczeli. Ocknąłem się pośrodku sporego chaosu.
Nacisk tłumu unieruchomił mi ręce i ledwo mogłem się ruszyć. Poczułem na policzku napór lepkiej i zimnej okiennej szyby, kiedy jakiś gwałtowny ruch pchnął mnie w bok. Zostałem przygnieciony do ściany przez mężczyzn przepychających się między siedzeniami, aby wyjrzeć przez okna po mojej stronie. Autokar przechylił się w lewo. Większość siedzeń po drugiej stronie przejścia opustoszała. Szamotałem się, aby uwolnić ręce.
— Złaź ze mnie, do diabła — powiedziałem.
— Spokojnie, Rohan — odezwał się ktoś.
— Powiedziałem: złaź ze mnie.
— Zamknij się. Popatrz na to.
Ścisk zelżał nieco, a ja spojrzałem przez wysmarowaną szybę w gorącą, ciemną noc. Pół mili dalej stał plenerowy ekran kinowy, dostatecznie wielki, aby widoczna na nim dziewczyna nawet z tej odległości wyglądała na ogromną. Przez dobrą minutę, widząc ją żywą i poruszającą się, myślałem, że śnię.
— Miranda! — rzucił ktoś i gwizdnął przeraźliwie.
— Patrzcie na to! Patrzcie na nią!
— Co to była za sztuka…
Pomyślałem, że tak, była niezłą sztuką. Zimnym kąskiem na tacy martwego Cezara, oto czym była teraz Miranda. I kto by pomyślał? Przed jej śmiercią kto by o tym pomyślał?
— Zwolnij! — wrzasnął ktoś do kierowcy.
On jednak nie zwrócił na to uwagi. Autokar pędził dalej. Nie dość szybko jak dla mnie. Ekran, gdy go mijaliśmy, zdawał się obracać, ale działo się to wolno, zbyt wolno. Znałem film, który oglądaliśmy. Znałem tę scenę. Wiedziałem, co nastąpi za chwilę lub dwie, i nie chciałem na to patrzeć, ale nic nie mogłem poradzić. Nawet gdybym zamknął oczy, to kolory i ruch tych żywych obrazów w odległości ćwierć mili za mijanym polem trwałyby dalej pod moimi powiekami. Tak dobrze znałem ten film.
Teraz wielkie drzwi za ogromną Mirandą otworzyły się i ćwierć mili dalej do jaskrawo pomalowanego pokoju wszedł mężczyzna. Miał barczyste ramiona, mocny kark i szybkie, stanowcze ruchy. Krótko obcięte czarne włosy wyglądały jak mycka na gołej czaszce, która zdaniem wielu krytyków miała bardzo udany kształt. Szkoda, że pod nią nie było nic.
Ktoś w tłumie przecisnął się ku mnie i krzyknął:
— Hej, Rohan, on wygląda jak ty!
— Zamknij się! — powiedział ktoś inny niskim, groźnym głosem.
Nie zwracałem na to uwagi. Obserwowałem młodego Rohana sprzed czterech lat, jak stanął za żoną i położył dłonie na jej biodrach, ujmując je z obu stron jak pasem. Ona odchyliła głowę do tyłu i oparła ją na jego ramieniu. Było to jak oglądanie dwojga bogów uprawiających miłość, pięknych, potężnych, bardziej żywych niż samo życie i oddalonych w czasie i przestrzeni. Barwy i kształty były olśniewające w tym magicznym pokoju, w którym stali, nietknięci przez gorące nocne powietrze, nietknięci przez czas, niezmienni.
Ekran obrócił się nieco, gdy przejeżdżaliśmy pylistą drogą. Para ludzi w barwnym pokoju zbliżała się, a potem robiła coraz cieńsza, aż stała się tylko migotliwą cienką pionową linią, a wreszcie zniknęła.
Zniknęła.
Nie ja. Miranda owszem. Była już poza tym wszystkim i chyba dobrze, biorąc pod uwagę, jak umarła. Co do mnie, to tkwiłem uwięziony, bezradny w tym autokarze, który przebijał się przez czas, koła się kręciły i mój dawny, zapamiętany świat zwężał się, aż stał się tylko tą migotliwą linią. Linią, która zniknęła, unosząc ze sobą Mirandę.
— Wszystko minęło i koniec z tym — powiedziałem do siebie. — Stało się to trzy lata temu i nikt już o tym nie pamięta. Nawet ty…
Naparłem dziko na cisnący się wokół mnie tłum ciał. Zaczął się rozstępować, stękając i gwiżdżąc. Oparty o moje ramię mężczyzna stracił równowagę, gdy autokar podskoczył. Zobaczyłem, jak pada na mnie. Spróbował czegoś się złapać. Jego ręka oparła się o szybę, a druga spoczęła ciężko na mojej piersi.
Uderzyłem go.
Uderzyłem tak mocno, jak tylko zdołałem z siedzącej pozycji, a tępy wstrząs w pięści był jak nagły błysk reflektora na ciemnej scenie. Włożyłem w to całą siłę ramienia. W umyśle pojawiła się nagła, czysta pewność. Poczułem się bardzo chętny, czułem się dobrze. Teraz będziemy walczyć, pomyślałem. To łatwy sposób.
Nie udało się. Facet chwycił oparcie następnego fotela i wygramolił się do przejścia. Stał tam, masując szczękę i patrząc na mnie. Nie powiedział ani słowa. Rozległ się jednak krótki szmer komentarzy mężczyzn wokół.
— Co jest?
— To znowu Rohan.
— Hej, Rohan, dlaczego nie poderżniesz sobie gardła?
Spojrzałem na mężczyznę w przejściu. Byłem spięty i gotowy do bójki. Autokar warczał. Błysk światła w mojej głowie powoli zbladł. Wiedziałem już, że facet nie zechce się bić. Krótkie uczucie ulgi opuściło mnie.
Wzruszyłem ramionami i usiadłem. Gość odszedł. Sięgnąłem do kieszeni jeansów i wyjąłem butelkę. Odkręciłem i napiłem się. Smakowało jak trucizna na szczury, ale pierwszy łyk zawsze ma taki smak.
— Dasz trochę, Rohan? — zapytał siedzący obok mężczyzna.
— Nie ma tego dużo — odparłem, zakręcając butelkę.
— Na pewno jest.
— Do Springfield długa droga.
— Przecież nie wypijesz wszystkiego.
— Poczekaj, to zobaczysz.
Poddał się. Wciąż słychać było zgiełk rozmów pozostałych mężczyzn i kierowca jęknął ze znużeniem, po czym włączył telewizyjny ekran na przodzie autokaru. Wyświetlali film typu policjanci-i-złodzieje i wszyscy gliniarze wyglądali szlachetnie w strojach Komusu, a główna bohaterka miała puszystą fryzurę z burzą loków naśladującą uczesanie Mirandy w filmie Oczywiste złudzenie. Żniwiarze powoli się uspokoili.
Nie możesz długo się ekscytować, będąc Żniwiarzem. Nie masz po temu dość energii. Albo zainteresowania. Dla większości Żniwiarzy życie jest zamkniętym kręgiem. Z chwilą podpisania kontraktu wiesz, jaka przyszłość cię czeka. Oficjalny termin to pięć lat, ale już na długo przed jego upływem jesteś winien firmie tak dużo w rachunkach za napitki i żywność, że nigdy się z tego nie wykaraskasz. Nikt więc go nie podpisuje na trzeźwo. Sam nie pamiętałem, kiedy złożyłem podpis. Ale gdzieś tam jest w archiwach spółki, chwiejny, pochyły, ale ważny podpis Howarda Rohana na kropkowanej linii. Oznacza moją dożywotnią zgodę i dyspozycyjność w każdej chwili, gdy firma mnie zechce. Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to bardzo obchodziło. Och, czasami nawet myślałem, żeby to rzucić. Wierzyłem, że jest jakaś droga ucieczki. Jednak nawet gdyby taka droga się znalazła, to co wtedy? Tu przynajmniej wiedziałem, że zawsze będę miał co jeść i co pić, żeby odciąć się od świata. A oprócz takiej pracy co mógłbym robić w tym życiu poza tą jedną rzeczą, która już nie była dla mnie?
Pociągnąłem kolejny szybki łyk. Drugi nie jest taki zły jak pierwszy. Wciąż trzymałem butelkę. Nie zamierzałem zaczynać tak szybko, ale widok Mirandy — i mnie — wstrząsnął mną. Musiałem się od tego oddalić.
Torowałem sobie drogę do ciepłego i przyjemnego szumu, budując wokół siebie ścianę przypominającą brzęczenie szczęśliwych pszczół latem. Wszystko się zamazywało. Rzeczy zewnętrzne i wewnętrzne. Patrzyłem w okno, ono zaś zmieniło się w telewizyjny ekran z moim odbiciem, a zarys mojej głowy z konturem niestrzyżonych włosów sprawiał obce wrażenie. Brud, ciemność i te zmierzwione włosy tworzyły niewyraźny obraz, z którego nie mogłem wyczytać, co ostatnie trzy lata zrobiły z Howardem Rohanem.
Patrzyłem przez własne odbicie, nie zwracając na nie uwagi i obserwując umykającą letnią noc. Raz czy dwa jakiś inny mijający nas autokar wybuchł rykiem tuż obok. Jak świecące szklane bańki przemknęło na autopilocie kilka prywatnych wozów, w których drzemali kierowcy. Od czasu do czasu przejeżdżała z pomrukiem wielka czerwona karetka w kształcie kropli, ukrywająca cały swój sprzęt w pękatej tylnej części. Widząc taki propagandowy wóz, zawsze myślałem sobie, że gdzieś działa anty-Komusowe podziemie. Wielkie karmazynowe łzy spływające po twarzy Wolności. Albo wielkie krople zatrutej krwi krążące w arteriach narodu. Banał, lecz mocno tkwiący w umyśle.
Jedyną inną rzeczą widoczną na ciemnej drodze była seria plakatów przedstawiających Raleigha, jeden na milę, regularnie jak w mechanizmie zegara, świecących fluoroscencyjnie, gdy omiatało je światło reflektorów. Ich szybkie następowanie po sobie było irytujące. Obraz nie zdążył jeszcze rozmyć się w głowie, gdy w oczy uderzał kolejny. Komus niczego nie robił połowicznie.
Jak Howard Rohan, pomyślałem. Miranda zawsze mówiła, że nie potrafię załatwiać spraw w prosty sposób. Ale ja nigdy nie znałem prostych sposobów. „I dlatego właśnie siedzisz teraz tutaj”, powiedziałem sobie. „Brudny, drapiący się, cuchnący nieprzyjemnie potem i środkiem dezynfekcyjnym. Zaprzestanie myślenia powinno być łatwe. Zaprzestanie odczuwania. I powinieneś też do tego przywyknąć, bo zostałeś Żniwiarzem dożywotnio, Rohan”. Ale to wcale nie było łatwe.
Ekran telewizyjny zmienił się i przedstawiał teraz raport o stanie zdrowia prezydenta. Patrzyłem mętnie w głąb autokaru, próbując skupić się na twarzy Raleigha. Był to stary materiał, na którym Raleigh pojawiał się w zbliżeniu ze swoją kwadratową szczęką i ogromną twarzą, rumianą i stanowczą. Ale minęło już sporo czasu, odkąd Raleigh naprawdę tak wyglądał. Teraz musiał już być grubo po siedemdziesiątce i sześć razy wybierano go na prezydenta. Czołg Raleigh, mężczyzna, który rządził narodem od czasu Wojny Pięciodniowej. Teraz jednak czołg zwalniał. Tydzień temu doznał drugiego udaru i nikt tak naprawdę nie wierzył, że zdoła się z tego wykaraskać. Uratował naród. Założył Komus. Tak mogłoby brzmieć jego epitafium.
Komus. Komunikacja. Łączność USA. W skrócie Kom US. Została skrócona do słowa Komus po pierwszym miesiącu swego działania. Dobry stary Komus. Niegdyś bóg szczęścia i radości. W starożytnej Grecji oznaczał używanie życia. No cóż, czasy się zmieniają.
Pomyślałem, jaki to dziwny nowy świat nastanie, kiedy Raleigh w końcu umrze. Przeprowadził nas przez złe czasy, najgorsze ze złych. Ja tego nie pamiętałem, ale za życia moich rodziców, jakiś czas po Wojnie Pięciodniowej, w Ameryce na krótko zapanowała anarchia. A potem na scenę wkroczył Raleigh.
Być może to czasy tworzą człowieka. Raleigh wziął na siebie gigantyczne zadanie i wykonał pracę olbrzyma. Jakichkolwiek środków musiał użyć, używał. Wtedy nie popełniał błędów, a potem sprawiał już wrażenie, że nie może ich popełniać. Musiał zainwestować umiejętności i pieniądze w komunikację, aby zapewnić dostawy zaopatrzenia, bo od tego zależało przetrwanie narodu, a później dlatego że przetrwanie samego reżimu Raleigha zależało od ścisłej kontroli nad tą komunikacją. Na koniec ustanowił granice, w ramach których mógł działać, a granice te były też granicami narodu. Później zbudował wewnętrzne mury, niezbyt wysokie, wyznaczające i oddzielające obszary wewnątrz granic, dla dobra narodu.
Przed trzydziestoma dziwnymi laty był naszym zbawcą. Teraz był dobrotliwym dyktatorem. O tak, dobrotliwym. Być może niektórzy ze służących Raleighowi ludzi nie byli tak popularni jak on, ale póki żył, sprawy nie mogły pójść naprawdę źle. I choć społeczeństwo sztywnieje powoli jak Raleigh, to w sumie nasz model życia jest całkiem dobry. Na szczycie bardzo wyrafinowany. Wiem, bo tam byłem. A na dole — no cóż, nikt nie głoduje. Nawet Żniwiarze.
Raleigh zatrzymał czas. Ale zarazem czas uporał się z Andrew Raleighem. Powoli, powolutku jego żyły wapniały, podobnie jak arterie Komusu. Stawy sztywnieją, umysł powolnieje. Ale choć Raleigh umrze, Komus pozostanie z nami. Komus jest bogiem. A kiedyś jego imię oznaczało hulankę.
Podobało mi się to. Wypiłem za to. Wiecie, przyjaciele, z tym dzielnym bogiem używania zawarłem w moim domu drugie małżeństwo…
Dobry, zesztywniały, paternalistyczny Komus.
I wziąłem sobie za żonę Córkę Wina.
Autokar zwolnił, a na moje zamknięte powieki padło światło. Otworzyłem oczy. Przejeżdżaliśmy przez miasteczko. Autokar zatrzymał się na światłach i prosto w twarz błysnął mi afisz. I wiecie, co było na nim wypisane? Oczywiście Howard i Miranda Rohan. Kadr z naszego największego filmowego hitu Piękna marzycielka.
Choć szumiało mi w głowie, zdziwiłem się nieco. Nie za bardzo. Nie miało to nic wspólnego ze mną. Trzy lata mogą trwać dłużej, niż się wydaje. Powoli zmieniły mnie w kogoś innego i przestało mnie to obchodzić. Dotarło jednak do mnie, że ostatnio często pokazują stare filmy. Kilka naszych i mnóstwo innych. Wszystkie one, rzecz jasna, to propaganda — kształtowanie opinii, jak to nazywają. Niektóre były udane, ale większość toporna. W Pięknej marzycielce próbowałem wybić z głowy chłopakom z Komusu najgorsze pomysły. W tamtym czasie jakoś mi to uchodziło. Miałem znane nazwisko. Byłem w czołówce aktorów i należałem do grupy najlepszych w kraju. Moje nazwisko błyszczało. Moje słowo się liczyło, oczywiście w określonych granicach. Płynąłem na fali…
No cóż, skoro Komus ponownie puszczał stare filmy, widać miał swoje powody. Przypuszczalnie martwili się o coś. Świat szedł naprzód. Musiały pojawić się jakieś kłopoty. Nie chciałem o tym wiedzieć. Ponownie zamknąłem oczy, gdy autokar nabrał szybkości. Bezimienne miasteczko odpłynęło, unosząc ze sobą cudowną Mirandę wraz z jej niezniszczalnym obrazem, który zmienił się w maleńką kropkę na horyzoncie, po czym zniknął.
Myśleć o czymś innym. Na przykład o Komusie.
Wolę myśleć o Komusie. Jest tak ogromny, że trzeba wznieść się wysoko, całe mile w górę, żeby ogarnąć go w całości. Pozwala to oddzielić się od ludzi i rzeczy, ujrzeć wszystko ostrzej. Lubię bywać tam w górze, wysoko ponad światem.
Spoglądając w dół, mogę wyobrażać sobie Komus jako skomplikowaną sieć, niczym pajęczynę, która dociera do każdego człowieka i każdego budynku w Stanach Zjednoczonych. Widzę, jak mruga, błyszczy, iskrzy wszędzie, gdzie dotyka ludzkiego umysłu. Cienkie skwierczące nerwy elektromagnetycznej energii dają życie skomplikowanym maszynom i zarządzają krajem dla Komusu. Rejon Chicago, rejon St. Louis obwiedzione wysokimi murami, piętrzącymi się na mile w górę, delikatnymi jak powietrze, solidnymi jak granit. A między nimi Komus kształtujący opinię publiczną pośród innych boskich zadań. Może różne opinie w rejonie Baltimore i rejonie San Francisco. To naturalne. Komus wie najlepiej, jak sądzę.
Trzęśliśmy się dalej przez gorącą noc. Ciepłe brzęczenie przyjemnie spowijało moje myśli. Bycie Żniwiarzem nie jest takie złe. Jesz. Śpisz. Dostajesz bardzo tanią whisky. Mówią ci, co masz robić, robisz to i wszystko idzie dobrze i łatwo. Nigdy nie myślisz. Nigdy nie pamiętasz, jeśli masz pod ręką butelkę. Toczysz się naprzód w maleńkiej magicznej przestrzeni, którą whisky tworzy wokół ciebie, a jej mury rozciągają się tak daleko, jak daleko sięga to brzęczenie. Wewnątrz miłe znieczulenie. Ale także brud, pył i dyskomfort. Czułem swędzenie. Brakowało mi golenia. Nie dbałem jednak o to. Nie musiałem w moim przenośnym magicznym pokoiku.
Autokar zwolnił. Wjechaliśmy do jasnego, czystego, barwnie zdobionego pasa stacji kontroli; cały czas rozbrzmiewała syrena, z czego wnosiłem, że Komus otwiera drogę dla czegoś lub kogoś. Te rzeczy ciekawiły mnie ogólnie i chciałem mieć próbkę, co ludzie w związku z tym czują. Z Komusem nigdy nie wiadomo. Autokar stanął w kolejce. Miałem nadzieję, że wystarczy mi zawartości butelki.
— Wszyscy wysiadać! — krzyknął ktoś. — Ustawić się w rzędzie. Iść za strażnikiem.
Włożyłem butelkę do kieszeni i poszedłem za innymi. Jeśli potraktuję wszystko lekko, przyjemne brzęczenie powinno ze mną pozostać. Utrzymywałem je wokół siebie jak wielki, nietykalny balon. Kiedy kolejka przystawała, ja też się zatrzymywałem, starając się, niezbyt usilnie, mieć oczy otwarte.
Stacja kontroli była duża, jasna i krzykliwa. Pochodziła zapewne ze szczytowego okresu reżimu Raleigha, sprzed około piętnastu lat, kiedy nastała moda na dekoracyjność i ostentację. Co prawda widywałem bardziej efekciarskie miejsca, z większą ilością szkła i jeszcze większymi emblematami Raleigha w kształcie tarczy, z monogramem AR z neonowych rurek pełnych ruchomych baniek. A chociaż AR może kojarzyć się z Andrew Rex, to w końcu człowiek nic nie poradzi na swoje inicjały, prawda?
Światło wylewające się na autostradę było błękitne, żółte i czerwone na obrzeżach, gdzie okna stacji otaczały krawędzie z kolorowego szkła, i tylko zza drzwi, za którymi trwały przesłuchania, padał na stojące samochody czysty, jasny blask. Słyszałem skoczną muzykę dobiegającą z oddalonego pomieszczenia do tańca, ale wewnątrz stacji dźwięk był ściszony. Słyszałem również metaliczny głos Komusu przemawiający władczo z jakiegoś centralnego zwoju nerwowego do tego peryferyjnego odgałęzienia kończącego się tutaj, w mrokach autostrady.
Kilka wielkich karetek stało na placu parkingowym obok stacji. Nawet w padającym na nie zielonym i purpurowym świetle widać było ich intensywną czerwień. Były tam też dwa lub trzy skaczące wozy, zwane skoczkami, chwiejące się lekko na swoich ugiętych nogach ruchem, którego nienawidzę. Te zdradzieckie małe pojazdy potrafią przejechać wszędzie jak czołg i przemknąć po trawie niemal bez pozostawiania śladów. Nad nimi cicho drżały anteny wyławiające nadchodzące wiadomości z jakąś szczególną, martwą i bezduszną gorliwością.
Gdy kolejka ludzi wolno się posuwała, miałem wrażenie, że z góry dobiega szum helikoptera, ciężkie brzęczenie, które równie dobrze mogło rozlegać się w mojej głowie. Komus monitoruje z helikoptera każdą załogę karetki, tak że próba jazdy bocznymi drogami, gdy pojawi się wezwanie i Komus naprawdę zechce skontrolować ruch, na nic się nie zda. Oczami wyobraźni wzniosłem się wysoko, wyżej niż helikoptery, i obserwowałem, jak w ciemnościach ich krwistoczerwone grzbiety odbijają światło gwiazd, które wydaje się ciemnoczerwone. Spoglądałem na nie w dół, one zaś też patrzyły z góry na swoje stadko karetek i w tym wszystkim miało się poczucie uporządkowanej kontroli. Wszystko na swoim miejscu. Wszystko przewidywalne. Byłem bezpieczny i nietykalny w mojej małej, brzękliwej przestrzeni unoszącej się gdzieś wysoko w powietrzu.
Kiedy tak czekałem, nagle na drogę wypadł chwiejnymi ruchami skoczek i zanurzył się w powodzi barwnego światła za stacją. Wysiadł z niego jakiś człowiek i wszedł do wnętrza stacji, jasny i nienaganny w swoim czerwonym płaszczu. Przełajowy skoczek stał, kołysząc się jak niespokojny pająk. Pomyślałem, żeby wlać w siebie jeszcze jeden łyk.
Wtedy usłyszałem, jak wywołują moje nazwisko.
Poczułem znajomą, automatyczną reakcję przebiegającą wskroś moich mięśni. Ale nie odpowiedziałem. Stałem tam, chwiejąc się odrobinę.
— Howard Rohan. Wystąp.
Głowy obróciły się w moją stronę. Wystąpiłem. Strażnik przeszedł wzdłuż kolejki, schludny i władczy w czerwonym uniformie. Zmierzył mnie wzrokiem, przyjrzał się moim wytartym jeansom, pyłowi na ubraniu, zarostowi na podbródku. Nie zwiódł go też zapach mojego oddechu.
— W porządku — powiedział. — Chodź ze mną, Rohan.
Wewnątrz stacji wszystko było rozświetlone i panował wielki ruch. Strażnik zaprowadził mnie do kontuaru z imitacji marmuru, wykonanego z jakiegoś syntetyku.
— Znaleźliśmy Rohana, sir — zwrócił się do siedzącego za nim mężczyzny.
Ten przyjrzał się mojemu dowodowi tożsamości. Wyginał go w palcach. Z każdym zgięciem plastik pstrykał głośno.
— Lepiej będzie wziąć karetkę, jak sądzę. Jest szybsza. — Ostemplował plastikowy krążek i razem z moją kartą wręczył strażnikowi. — A potem szybko samolotem — dodał. — Priorytet. Sprawdźcie najpierw odciski.
Przeszliśmy do innego kontuaru, gdzie pobrano mi odciski palców i obraz siatkówki. Myślałem, że oszaleję. Czułem narastający gniew, czekający pretekstu, by wybuchnąć. To była część życia, od którego uciekłem, płacąc cenę, której tylko ja byłem świadomy. Osunąłem się bez śladu w głąb wyjątkowego zapomnienia, które wybrałem. Podobało mi się tam w dole. Nie sądziłem, że zachowali sobie prawo do wyciągnięcia mnie stamtąd w dowolnym momencie. Mogli to zrobić. Nie wątpiłem już w to. Zdecydowałem zachować swój gniew dla kogoś bliżej szczytu, gdzie mógłby się na coś przydać. Ci chłopcy tylko wykonywali rozkazy. Robiłem więc, co mi kazali, i ani odrobiny więcej. Gdy pobierali odciski, podałem im bezwładną rękę. Nie skupiałem się na niczym, gdy skanowali mi siatkówkę. Potem patrzyli na mnie, a ja nie patrzyłem na nic, ostrożnie wyważając tlący się we mnie gniew, aby nie uwolnił się zbyt szybko i nie wpakował mnie w kłopoty.
— Myślisz, że powinniśmy go najpierw umyć? — zapytał któryś.
— Chcą go szybko — odparł ktoś inny.
Stałem tam, oddychając spokojnie i nie dziwiąc się niczemu. Oczywiście doszło do pomyłki. Chcieli jakiegoś innego Howarda Rohana (z moimi odciskami palców i wzorem siatkówki? Nieważne. Musi być jakiś inny Rohan…).
Wsiedliśmy do karetki. Rozparłem się na siedzeniu i zamknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem, zaświeciły mi w nie światła lotniska. Wsiedliśmy do samolotu, nie odrzutowca, czyli zapewne nie mieliśmy lecieć zbyt daleko. Kiedy oderwaliśmy się od ziemi, poczułem ucisk w żołądku. Pociągnąłem następny łyk. Strażnik spojrzał na mnie niespokojnie, ale nie interweniował. Miał swoje rozkazy. Nie zastanawiałem się jakie.
Siedzieliśmy blisko ogona, oddzieleni kilkoma siedzeniami od pozostałych pasażerów. Przynajmniej nie zarażę nikogo, pomyślałem, przyjmując, że było to celowe, jako że się drapałem. Obraz telewizyjny na przedzie samolotu pokazywał jakiegoś kiepskiego komediowego aktora. Zawsze myślałem, że jestem niezły w rolach komediowych. Minęło dużo czasu, odkąd grałem główną rolę w nowej szekspirowskiej komedii, którą wygrzebali w ’94, choć możliwe, że nazwisko autora też coś znaczyło. Miranda zawsze mawiała…
Nieważne. Nie myśl o Mirandzie.
Ale czy tutaj — w trakcie powrotu do cywilizacji — w tym pachnącym czystością, cicho brzęczącym samolocie, na kwiecistych pluszowych siedzeniach, da się nie myśleć o Mirandzie? Bóg świadkiem, że nie myślałem o niej zbyt wiele, kiedy żyła. Może wciąż by żyła, gdybym słuchał, kiedy chciała ze mną rozmawiać. Gdybym myślał o niej więcej jako kobiecie, a mniej jak o pięknej lalce do grania, kiedy potrzebowałem jej na scenie.
Nie myśleć o Mirandzie.
Skupiłem się na obrazie mojej twarzy w oknie. Wyglądało to tak, jakbym leciał gdzieś tam, dotrzymując tempa samolotowi, przezroczysty, z przeświecającymi przez moje ciało gwiazdami. Przyglądałem się sobie i próbowałem myśleć o czymkolwiek, tylko nie o Mirandzie. Nie zdało się to na nic. Myśl o tamtym ostatnim dniu ogarniała mnie niepowstrzymanie, delikatna i nieustępliwa, jakże mógłbym ją od siebie odepchnąć? Gdy to się zaczyna, nie można już nic zrobić.
To zabawne, jak prędka potrafi być pamięć. Nie zdołałem przytknąć butelki do ust na tyle szybko, aby powstrzymać ten ostatni dzień i ostatnią noc przed pojawieniem się w moim umyśle, w całości od początku do końca. Koniec był równoczesny z początkiem, a wszystko, co pomiędzy, było tak wyraźne i doskonałe, jakbym dopiero co to przeżył, ze wszystkimi szczegółami.
Życie i tonący człowiek. Oto co znaczą. Cały ten obraz potrafi przemknąć tak szybko. Podczas gdy whisky spływała w głąb mojego gardła, pojawiał się znowu, biegnąc po utartej ścieżce pamięci, którą przez trzy lata próbowałem wymazać.
Scena, kulisy Teatru Andrew Raleigha, najlepszego i najnowszego w Nowym Jorku. Postacie, obsada i zespoły, które wystawiały Piękną marzycielkę, a na czele listy, oczywiście, Howard i Miranda Rohan. Główna postać, sam Rohan, mąż, reżyser oraz partner u boku pięknej marzycielki. Kurtyna idzie w górę, ukazując Rohana odgrywającego szał lepiej, niż zrobiłby to sam Stanisławski. W każdym razie głośniej.
Miranda nieobecna na scenie. Trwają rozpaczliwe poszukiwania. Jej dublerka na szczęście znajduje się w garderobie. Coraz bardziej gorączkowe poszukiwania trwają dalej. Bezskutecznie. Mirandy nie było na porannych spotkaniach, nie było jej z rana, nie było na próbach i zabrakło jej na wieczornym spektaklu. Rohan kontynuował występ, wlawszy w siebie tuzin drinków, zbyt nerwowy, by w ogóle to poczuć. Wypijał kolejne drinki za każdym razem, gdy schodził ze sceny. Rohan zwykle trzeźwy jak sędzia od początku do końca.
Koniec — telefon tuż po opadnięciu kurtyny po drugim akcie. Policja ich znalazła. Ich? Ich? To musi być jakaś pomyłka. Z kim Miranda mogła być, że przepuściła aż dwa spektakle z rzędu, nie wspominając mi o tym ani słowem? Zapomniałem o sztuce. Wyszedłem podczas ostatniego aktu. Ja, Rohan, nigdy nierobiący nic połowicznie. Zapracowywać się wraz z całym zespołem do szaleństwa, szlifując rolę do perfekcji, to zrozumiałe, ale porzucić występ ot tak i zostawić szemrzącą widownię, aby stać się tylko zrozpaczonym, oszalałym mężem, gdy pojawia się taka wiadomość? Chyba nigdy nie byłem aż tak dobrym aktorem, jak mi się wydawało, ani reżyserem, skoro mogłem wywrócić cały spektakl.
W istocie zupełnie zapomniałem o ostatnim akcie. Dwoje naszych dublerów starało się jak mogło przed szepczącą i plotkującą widownią, podczas gdy Rohan odjechał w policyjnym wozie z włączoną syreną, kierując się w stronę Saw Mill River Parkway i wraku, w którym tamci zginęli. Miranda i jej kochanek. Mężczyzna, o którym nigdy nie słyszałem.
Teraz czasem się zastanawiam, czy kiedykolwiek naprawdę widziałem Mirandę albo słyszałem o Mirandzie. O tej prawdziwej. Skoro to mogło się wydarzyć bez mojej wiedzy, to czy rzeczywiście znałem ją taką, jaka istotnie była? Obracając to w myślach wciąż na nowo, przypominałem sobie czasy, gdy była smutna i wycofana, gdy zdawało mi się, że chce mi powiedzieć coś, czego nigdy nie zdołała z siebie wyrzucić. Bo byłem zapracowany i ciągle zajęty. Bo nigdy nie było czasu na odpoczynek między jedną pracą a drugą, a najbliższy projekt zajmował mój umysł całkowicie. Teraz pamiętam, jak często mało brakowało, a powiedziałaby mi — coś. Ale zbyt długo to odkładała.
Fotografowie jeszcze się nie pojawili, gdy w policyjnym wozie zajechałem na miejsce. Zobaczyłem ją tak, jak ją znaleziono. Leżała na wpół wychylona z rozbitego samochodu i poza tyłem głowy na jej ciele prawie nie było żadnych śladów. Miała na sobie tylko kimono, którego nigdy u niej nie widziałem. Nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego wyszła w takim stroju, jakie nieznane mieszkanie opuścili i dokąd zmierzali.
Wyglądała pięknie. Zawsze wyglądała pięknie. Nawet wtedy, gdy nie pozostało już nic, co pozwalałoby jej panować nad ciałem i gestami, spoczywała na zboczu wzgórza w kwiecistym kimonie, jakby jakiś malarz portrecista specjalnie tak ją ułożył, aby jak najlepiej uwydatnić jej urodę. Kimono zakrywało ją bardzo przyzwoicie. Miało się wrażenie, jakby po wypadku jej duch się zatrzymał i obejrzał za siebie, po czym przycupnął i poprawił jaskrawy barwny jedwab, tak by wyglądała jak najlepiej nawet teraz.
Czy w ogóle udało się im stwierdzić, kim był tamten mężczyzna? Tak sądzę. Nie jestem pewien. To już było nieistotne. Po prostu jakiś facet bez większego znaczenia dla kogokolwiek na świecie poza — być może — Mirandą. Nie pamiętam, jak w ogóle wyglądał.
Pamiętam, że stałem tam, zastanawiając się, kiedy Miranda podjęła decyzję, która doprowadziła ją aż do tego momentu. Mogła to być dowolna chwila, kiedy była gotowa powiedzieć mi coś, a ja nie zaczekałem, aby jej wysłuchać.
Pamiętam tylko to uczucie, że mógłbym ją ocalić — mogłem ją ocalić — a tego nie zrobiłem. I nie miało być drugiej szansy. Kurtyna opadła.
I już nigdy się nie podniosła.
Widzisz, jak szybko przebiega to przez umysł? Możesz to przywołać w mgnieniu oka. Od chwili, gdy paskudna whisky trafiła do mego gardła, do momentu, gdy zaczęła wnikać do żołądka, przeżyłem wspomnienia z ponad dwunastu godzin.
Kilkoma łykami osuszyłem resztę półlitrówki. Nie było to wiele, ale wystarczyło. Pomiędzy Rohanem, który stał na trawiastym zboczu nad ciałem Mirandy, a Rohanem, który unosił się lekko na zewnątrz okna samolotu, oraz Rohanem, który siedział zagłębiony w pluszowym fotelu, wszystko się wymieszało. Wszyscy oni stracili przytomność w tym samym momencie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Doomsday Morning
Copyright © 1957, renewed 1985 by Catherine Lucille Moore
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor serii: Sławomir Folkman
Redaktor: Agnieszka Horzowska
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Sławomir Folkman
Ilustracja na okładce: Igor Morski
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Poranek dnia zagłady, wyd. I w tej edycji, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-991-2
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer