Poranek dnia zagłady - C.L. Moore - ebook + audiobook + książka

Poranek dnia zagłady ebook i audiobook

Moore C.L.

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Postapokaliptyczna wizja Ameryki autorstwa C.L. Moore to niekwestionowane arcydzieło złotego wieku literatury science fiction.

Po wojnie jądrowej w rozbitej Ameryce ponowny porządek zaprowadza Komus. System totalitarny kontroluje wszystkie aspekty życia: od komunikacji przez transport po sztukę i rozrywkę. Powoli pojawiają się oznaki rozkładu, charyzmatyczny przywódca się starzeje, a Kalifornia wyłamuje się spod wszechwładzy Komusu. Niespodziewanie losy kraju znajdują się w rękach upadłego gwiazdora filmowego Howarda Rohana.

Komus wyprawia go na czele trupy aktorskiej do zbuntowanego stanu, żeby odnalazł tajemniczy Anty-Kom. Rohan wychodzi jednak ze swej roli, sympatyzuje z rebeliantami i w końcu, jako podwójny agent, nie wie już, po której stronie stoi.

Moore była wyrafinowaną pisarką […]. Łączyła powściągliwy, lecz barwny styl z wyjątkowym talentem budzenia emocji i iście piekielną wyobraźnią. „Fantasy Literature”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 342

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 35 min

Lektor: Marcin Stec

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I

Kiedy pod­skoki auto­karu zła­pały pewien rytm, zdo­ła­łem się do nich dosto­so­wać. Z każ­dym szarp­nię­ciem pył uno­sił się z moich jean­sów i nawet w gorą­cym mroku było dość świa­tła, abym mógł dostrzec pod paznok­ciami brud z sadów Ohio. Jestem w żało­bie, pomy­śla­łem. Zapy­taj­cie, dla­czego noszę się na czarno. Jestem w życio­wej żało­bie. Jak… kto? Ach tak, jak Masza z filmu Mewa.

Auto­kar grze­cho­tał i śmier­dział. Cuch­nął potem i środ­kami owa­do­bój­czymi. Te dru­gie dostar­czał rząd, aby powstrzy­mać roślinną zarazę przed prze­nie­sie­niem się za Żni­wia­rzami na sady Illi­nois. Dzia­łały też znie­chę­ca­jąco na pchły i wszy pasa­że­rów, choć więk­szość z nas nie przej­mo­wała się nimi zupeł­nie. Ina­czej nie byli­by­śmy Żni­wia­rzami.

Przy­wy­kłem do koły­sa­nia i smrodu, odchy­li­łem się nieco w tył, zamkną­łem oczy, wyłą­czy­łem się i zaczą­łem myśleć o czymś innym, kiedy w auto­ka­rze wybu­chło nagłe zamie­sza­nie. Mia­łem wra­że­nie, jakby ktoś ukląkł mi na pier­siach. Ludzie cisnęli się na mnie, śmiali się i wrzesz­czeli. Ock­ną­łem się pośrodku spo­rego cha­osu.

Nacisk tłumu unie­ru­cho­mił mi ręce i ledwo mogłem się ruszyć. Poczu­łem na policzku napór lep­kiej i zim­nej okien­nej szyby, kiedy jakiś gwał­towny ruch pchnął mnie w bok. Zosta­łem przy­gnie­ciony do ściany przez męż­czyzn prze­py­cha­ją­cych się mię­dzy sie­dze­niami, aby wyj­rzeć przez okna po mojej stro­nie. Auto­kar prze­chy­lił się w lewo. Więk­szość sie­dzeń po dru­giej stro­nie przej­ścia opu­sto­szała. Sza­mo­ta­łem się, aby uwol­nić ręce.

— Złaź ze mnie, do dia­bła — powie­dzia­łem.

— Spo­koj­nie, Rohan — ode­zwał się ktoś.

— Powie­dzia­łem: złaź ze mnie.

— Zamknij się. Popatrz na to.

Ścisk zelżał nieco, a ja spoj­rza­łem przez wysma­ro­waną szybę w gorącą, ciemną noc. Pół mili dalej stał ple­ne­rowy ekran kinowy, dosta­tecz­nie wielki, aby widoczna na nim dziew­czyna nawet z tej odle­gło­ści wyglą­dała na ogromną. Przez dobrą minutę, widząc ją żywą i poru­sza­jącą się, myśla­łem, że śnię.

— Miranda! — rzu­cił ktoś i gwizd­nął prze­raź­li­wie.

— Patrz­cie na to! Patrz­cie na nią!

— Co to była za sztuka…

Pomy­śla­łem, że tak, była nie­złą sztuką. Zim­nym kąskiem na tacy mar­twego Cezara, oto czym była teraz Miranda. I kto by pomy­ślał? Przed jej śmier­cią kto by o tym pomy­ślał?

— Zwol­nij! — wrza­snął ktoś do kie­rowcy.

On jed­nak nie zwró­cił na to uwagi. Auto­kar pędził dalej. Nie dość szybko jak dla mnie. Ekran, gdy go mija­li­śmy, zda­wał się obra­cać, ale działo się to wolno, zbyt wolno. Zna­łem film, który oglą­da­li­śmy. Zna­łem tę scenę. Wie­dzia­łem, co nastąpi za chwilę lub dwie, i nie chcia­łem na to patrzeć, ale nic nie mogłem pora­dzić. Nawet gdy­bym zamknął oczy, to kolory i ruch tych żywych obra­zów w odle­gło­ści ćwierć mili za mija­nym polem trwa­łyby dalej pod moimi powie­kami. Tak dobrze zna­łem ten film.

Teraz wiel­kie drzwi za ogromną Mirandą otwo­rzyły się i ćwierć mili dalej do jaskrawo poma­lo­wa­nego pokoju wszedł męż­czy­zna. Miał bar­czy­ste ramiona, mocny kark i szyb­kie, sta­now­cze ruchy. Krótko obcięte czarne włosy wyglą­dały jak mycka na gołej czaszce, która zda­niem wielu kry­ty­ków miała bar­dzo udany kształt. Szkoda, że pod nią nie było nic.

Ktoś w tłu­mie prze­ci­snął się ku mnie i krzyk­nął:

— Hej, Rohan, on wygląda jak ty!

— Zamknij się! — powie­dział ktoś inny niskim, groź­nym gło­sem.

Nie zwra­ca­łem na to uwagi. Obser­wo­wa­łem mło­dego Rohana sprzed czte­rech lat, jak sta­nął za żoną i poło­żył dło­nie na jej bio­drach, ujmu­jąc je z obu stron jak pasem. Ona odchy­liła głowę do tyłu i oparła ją na jego ramie­niu. Było to jak oglą­da­nie dwojga bogów upra­wia­ją­cych miłość, pięk­nych, potęż­nych, bar­dziej żywych niż samo życie i odda­lo­nych w cza­sie i prze­strzeni. Barwy i kształty były olśnie­wa­jące w tym magicz­nym pokoju, w któ­rym stali, nie­tknięci przez gorące nocne powie­trze, nie­tknięci przez czas, nie­zmienni.

Ekran obró­cił się nieco, gdy prze­jeż­dża­li­śmy pyli­stą drogą. Para ludzi w barw­nym pokoju zbli­żała się, a potem robiła coraz cień­sza, aż stała się tylko migo­tliwą cienką pio­nową linią, a wresz­cie znik­nęła.

Znik­nęła.

Nie ja. Miranda ow­szem. Była już poza tym wszyst­kim i chyba dobrze, bio­rąc pod uwagę, jak umarła. Co do mnie, to tkwi­łem uwię­ziony, bez­radny w tym auto­ka­rze, który prze­bi­jał się przez czas, koła się krę­ciły i mój dawny, zapa­mię­tany świat zwę­żał się, aż stał się tylko tą migo­tliwą linią. Linią, która znik­nęła, uno­sząc ze sobą Mirandę.

— Wszystko minęło i koniec z tym — powie­dzia­łem do sie­bie. — Stało się to trzy lata temu i nikt już o tym nie pamięta. Nawet ty…

Napar­łem dziko na cisnący się wokół mnie tłum ciał. Zaczął się roz­stę­po­wać, stę­ka­jąc i gwiż­dżąc. Oparty o moje ramię męż­czy­zna stra­cił rów­no­wagę, gdy auto­kar pod­sko­czył. Zoba­czy­łem, jak pada na mnie. Spró­bo­wał cze­goś się zła­pać. Jego ręka oparła się o szybę, a druga spo­częła ciężko na mojej piersi.

Ude­rzy­łem go.

Ude­rzy­łem tak mocno, jak tylko zdo­ła­łem z sie­dzą­cej pozy­cji, a tępy wstrząs w pię­ści był jak nagły błysk reflek­tora na ciem­nej sce­nie. Wło­ży­łem w to całą siłę ramie­nia. W umy­śle poja­wiła się nagła, czy­sta pew­ność. Poczu­łem się bar­dzo chętny, czu­łem się dobrze. Teraz będziemy wal­czyć, pomy­śla­łem. To łatwy spo­sób.

Nie udało się. Facet chwy­cił opar­cie następ­nego fotela i wygra­mo­lił się do przej­ścia. Stał tam, masu­jąc szczękę i patrząc na mnie. Nie powie­dział ani słowa. Roz­legł się jed­nak krótki szmer komen­ta­rzy męż­czyzn wokół.

— Co jest?

— To znowu Rohan.

— Hej, Rohan, dla­czego nie pode­rżniesz sobie gar­dła?

Spoj­rza­łem na męż­czy­znę w przej­ściu. Byłem spięty i gotowy do bójki. Auto­kar war­czał. Błysk świa­tła w mojej gło­wie powoli zbladł. Wie­dzia­łem już, że facet nie zechce się bić. Krót­kie uczu­cie ulgi opu­ściło mnie.

Wzru­szy­łem ramio­nami i usia­dłem. Gość odszedł. Się­gną­łem do kie­szeni jean­sów i wyją­łem butelkę. Odkrę­ci­łem i napi­łem się. Sma­ko­wało jak tru­ci­zna na szczury, ale pierw­szy łyk zawsze ma taki smak.

— Dasz tro­chę, Rohan? — zapy­tał sie­dzący obok męż­czy­zna.

— Nie ma tego dużo — odpar­łem, zakrę­ca­jąc butelkę.

— Na pewno jest.

— Do Spring­field długa droga.

— Prze­cież nie wypi­jesz wszyst­kiego.

— Pocze­kaj, to zoba­czysz.

Pod­dał się. Wciąż sły­chać było zgiełk roz­mów pozo­sta­łych męż­czyzn i kie­rowca jęk­nął ze znu­że­niem, po czym włą­czył tele­wi­zyjny ekran na przo­dzie auto­karu. Wyświe­tlali film typu poli­cjanci-i-zło­dzieje i wszy­scy gli­nia­rze wyglą­dali szla­chet­nie w stro­jach Komusu, a główna boha­terka miała puszy­stą fry­zurę z burzą loków naśla­du­jącą ucze­sa­nie Mirandy w fil­mie Oczy­wi­ste złu­dze­nie. Żni­wia­rze powoli się uspo­ko­ili.

Nie możesz długo się eks­cy­to­wać, będąc Żni­wia­rzem. Nie masz po temu dość ener­gii. Albo zain­te­re­so­wa­nia. Dla więk­szo­ści Żni­wia­rzy życie jest zamknię­tym krę­giem. Z chwilą pod­pi­sa­nia kon­traktu wiesz, jaka przy­szłość cię czeka. Ofi­cjalny ter­min to pięć lat, ale już na długo przed jego upły­wem jesteś winien fir­mie tak dużo w rachun­kach za napitki i żyw­ność, że ni­gdy się z tego nie wyka­ra­skasz. Nikt więc go nie pod­pi­suje na trzeźwo. Sam nie pamię­ta­łem, kiedy zło­ży­łem pod­pis. Ale gdzieś tam jest w archi­wach spółki, chwiejny, pochyły, ale ważny pod­pis Howarda Rohana na krop­ko­wa­nej linii. Ozna­cza moją doży­wot­nią zgodę i dys­po­zy­cyj­ność w każ­dej chwili, gdy firma mnie zechce. Nie mogę powie­dzieć, żeby mnie to bar­dzo obcho­dziło. Och, cza­sami nawet myśla­łem, żeby to rzu­cić. Wie­rzy­łem, że jest jakaś droga ucieczki. Jed­nak nawet gdyby taka droga się zna­la­zła, to co wtedy? Tu przy­naj­mniej wie­dzia­łem, że zawsze będę miał co jeść i co pić, żeby odciąć się od świata. A oprócz takiej pracy co mógł­bym robić w tym życiu poza tą jedną rze­czą, która już nie była dla mnie?

Pocią­gną­łem kolejny szybki łyk. Drugi nie jest taki zły jak pierw­szy. Wciąż trzy­ma­łem butelkę. Nie zamie­rza­łem zaczy­nać tak szybko, ale widok Mirandy — i mnie — wstrzą­snął mną. Musia­łem się od tego odda­lić.

Toro­wa­łem sobie drogę do cie­płego i przy­jem­nego szumu, budu­jąc wokół sie­bie ścianę przy­po­mi­na­jącą brzę­cze­nie szczę­śli­wych psz­czół latem. Wszystko się zama­zy­wało. Rze­czy zewnętrzne i wewnętrzne. Patrzy­łem w okno, ono zaś zmie­niło się w tele­wi­zyjny ekran z moim odbi­ciem, a zarys mojej głowy z kon­tu­rem nie­strzy­żo­nych wło­sów spra­wiał obce wra­że­nie. Brud, ciem­ność i te zmierz­wione włosy two­rzyły nie­wy­raźny obraz, z któ­rego nie mogłem wyczy­tać, co ostat­nie trzy lata zro­biły z Howar­dem Roha­nem.

Patrzy­łem przez wła­sne odbi­cie, nie zwra­ca­jąc na nie uwagi i obser­wu­jąc umy­ka­jącą let­nią noc. Raz czy dwa jakiś inny mija­jący nas auto­kar wybuchł rykiem tuż obok. Jak świe­cące szklane bańki prze­mknęło na auto­pi­lo­cie kilka pry­wat­nych wozów, w któ­rych drze­mali kie­rowcy. Od czasu do czasu prze­jeż­dżała z pomru­kiem wielka czer­wona karetka w kształ­cie kro­pli, ukry­wa­jąca cały swój sprzęt w pęka­tej tyl­nej czę­ści. Widząc taki pro­pa­gan­dowy wóz, zawsze myśla­łem sobie, że gdzieś działa anty-Komu­sowe pod­zie­mie. Wiel­kie kar­ma­zy­nowe łzy spły­wa­jące po twa­rzy Wol­no­ści. Albo wiel­kie kro­ple zatru­tej krwi krą­żące w arte­riach narodu. Banał, lecz mocno tkwiący w umy­śle.

Jedyną inną rze­czą widoczną na ciem­nej dro­dze była seria pla­ka­tów przed­sta­wia­ją­cych Rale­igha, jeden na milę, regu­lar­nie jak w mecha­ni­zmie zegara, świe­cą­cych flu­oro­scen­cyj­nie, gdy omia­tało je świa­tło reflek­to­rów. Ich szyb­kie nastę­po­wa­nie po sobie było iry­tu­jące. Obraz nie zdą­żył jesz­cze roz­myć się w gło­wie, gdy w oczy ude­rzał kolejny. Komus niczego nie robił poło­wicz­nie.

Jak Howard Rohan, pomy­śla­łem. Miranda zawsze mówiła, że nie potra­fię zała­twiać spraw w pro­sty spo­sób. Ale ja ni­gdy nie zna­łem pro­stych spo­so­bów. „I dla­tego wła­śnie sie­dzisz teraz tutaj”, powie­dzia­łem sobie. „Brudny, dra­piący się, cuch­nący nie­przy­jem­nie potem i środ­kiem dezyn­fek­cyj­nym. Zaprze­sta­nie myśle­nia powinno być łatwe. Zaprze­sta­nie odczu­wa­nia. I powi­nie­neś też do tego przy­wyk­nąć, bo zosta­łeś Żni­wia­rzem doży­wot­nio, Rohan”. Ale to wcale nie było łatwe.

Ekran tele­wi­zyjny zmie­nił się i przed­sta­wiał teraz raport o sta­nie zdro­wia pre­zy­denta. Patrzy­łem męt­nie w głąb auto­karu, pró­bu­jąc sku­pić się na twa­rzy Rale­igha. Był to stary mate­riał, na któ­rym Rale­igh poja­wiał się w zbli­że­niu ze swoją kwa­dra­tową szczęką i ogromną twa­rzą, rumianą i sta­now­czą. Ale minęło już sporo czasu, odkąd Rale­igh naprawdę tak wyglą­dał. Teraz musiał już być grubo po sie­dem­dzie­siątce i sześć razy wybie­rano go na pre­zy­denta. Czołg Rale­igh, męż­czy­zna, który rzą­dził naro­dem od czasu Wojny Pię­cio­dnio­wej. Teraz jed­nak czołg zwal­niał. Tydzień temu doznał dru­giego udaru i nikt tak naprawdę nie wie­rzył, że zdoła się z tego wyka­ra­skać. Ura­to­wał naród. Zało­żył Komus. Tak mogłoby brzmieć jego epi­ta­fium.

Komus. Komu­ni­ka­cja. Łącz­ność USA. W skró­cie Kom US. Została skró­cona do słowa Komus po pierw­szym mie­siącu swego dzia­ła­nia. Dobry stary Komus. Nie­gdyś bóg szczę­ścia i rado­ści. W sta­ro­żyt­nej Gre­cji ozna­czał uży­wa­nie życia. No cóż, czasy się zmie­niają.

Pomy­śla­łem, jaki to dziwny nowy świat nasta­nie, kiedy Rale­igh w końcu umrze. Prze­pro­wa­dził nas przez złe czasy, naj­gor­sze ze złych. Ja tego nie pamię­ta­łem, ale za życia moich rodzi­ców, jakiś czas po Woj­nie Pię­cio­dnio­wej, w Ame­ryce na krótko zapa­no­wała anar­chia. A potem na scenę wkro­czył Rale­igh.

Być może to czasy two­rzą czło­wieka. Rale­igh wziął na sie­bie gigan­tyczne zada­nie i wyko­nał pracę olbrzyma. Jakich­kol­wiek środ­ków musiał użyć, uży­wał. Wtedy nie popeł­niał błę­dów, a potem spra­wiał już wra­że­nie, że nie może ich popeł­niać. Musiał zain­we­sto­wać umie­jęt­no­ści i pie­nią­dze w komu­ni­ka­cję, aby zapew­nić dostawy zaopa­trze­nia, bo od tego zale­żało prze­trwa­nie narodu, a póź­niej dla­tego że prze­trwa­nie samego reżimu Rale­igha zale­żało od ści­słej kon­troli nad tą komu­ni­ka­cją. Na koniec usta­no­wił gra­nice, w ramach któ­rych mógł dzia­łać, a gra­nice te były też gra­ni­cami narodu. Póź­niej zbu­do­wał wewnętrzne mury, nie­zbyt wyso­kie, wyzna­cza­jące i oddzie­la­jące obszary wewnątrz gra­nic, dla dobra narodu.

Przed trzy­dzie­stoma dziw­nymi laty był naszym zbawcą. Teraz był dobro­tli­wym dyk­ta­to­rem. O tak, dobro­tli­wym. Być może nie­któ­rzy ze słu­żą­cych Rale­ighowi ludzi nie byli tak popu­larni jak on, ale póki żył, sprawy nie mogły pójść naprawdę źle. I choć spo­łe­czeń­stwo sztyw­nieje powoli jak Rale­igh, to w sumie nasz model życia jest cał­kiem dobry. Na szczy­cie bar­dzo wyra­fi­no­wany. Wiem, bo tam byłem. A na dole — no cóż, nikt nie gło­duje. Nawet Żni­wia­rze.

Rale­igh zatrzy­mał czas. Ale zara­zem czas upo­rał się z Andrew Rale­ighem. Powoli, powo­lutku jego żyły wap­niały, podob­nie jak arte­rie Komusu. Stawy sztyw­nieją, umysł powol­nieje. Ale choć Rale­igh umrze, Komus pozo­sta­nie z nami. Komus jest bogiem. A kie­dyś jego imię ozna­czało hulankę.

Podo­bało mi się to. Wypi­łem za to. Wie­cie, przy­ja­ciele, z tym dziel­nym bogiem uży­wa­nia zawar­łem w moim domu dru­gie mał­żeń­stwo…

Dobry, zesztyw­niały, pater­na­li­styczny Komus.

I wzią­łem sobie za żonę Córkę Wina.

Rozdział II

Auto­kar zwol­nił, a na moje zamknięte powieki padło świa­tło. Otwo­rzy­łem oczy. Prze­jeż­dża­li­śmy przez mia­steczko. Auto­kar zatrzy­mał się na świa­tłach i pro­sto w twarz bły­snął mi afisz. I wie­cie, co było na nim wypi­sane? Oczy­wi­ście Howard i Miranda Rohan. Kadr z naszego naj­więk­szego fil­mo­wego hitu Piękna marzy­cielka.

Choć szu­miało mi w gło­wie, zdzi­wi­łem się nieco. Nie za bar­dzo. Nie miało to nic wspól­nego ze mną. Trzy lata mogą trwać dłu­żej, niż się wydaje. Powoli zmie­niły mnie w kogoś innego i prze­stało mnie to obcho­dzić. Dotarło jed­nak do mnie, że ostat­nio czę­sto poka­zują stare filmy. Kilka naszych i mnó­stwo innych. Wszyst­kie one, rzecz jasna, to pro­pa­ganda — kształ­to­wa­nie opi­nii, jak to nazy­wają. Nie­które były udane, ale więk­szość toporna. W Pięk­nej marzy­cielce pró­bo­wa­łem wybić z głowy chło­pa­kom z Komusu naj­gor­sze pomy­sły. W tam­tym cza­sie jakoś mi to ucho­dziło. Mia­łem znane nazwi­sko. Byłem w czo­łówce akto­rów i nale­ża­łem do grupy naj­lep­szych w kraju. Moje nazwi­sko błysz­czało. Moje słowo się liczyło, oczy­wi­ście w okre­ślo­nych gra­ni­cach. Pły­ną­łem na fali…

No cóż, skoro Komus ponow­nie pusz­czał stare filmy, widać miał swoje powody. Przy­pusz­czal­nie mar­twili się o coś. Świat szedł naprzód. Musiały poja­wić się jakieś kło­poty. Nie chcia­łem o tym wie­dzieć. Ponow­nie zamkną­łem oczy, gdy auto­kar nabrał szyb­ko­ści. Bez­i­mienne mia­steczko odpły­nęło, uno­sząc ze sobą cudowną Mirandę wraz z jej nie­znisz­czal­nym obra­zem, który zmie­nił się w maleńką kropkę na hory­zon­cie, po czym znik­nął.

Myśleć o czymś innym. Na przy­kład o Komu­sie.

Wolę myśleć o Komu­sie. Jest tak ogromny, że trzeba wznieść się wysoko, całe mile w górę, żeby ogar­nąć go w cało­ści. Pozwala to oddzie­lić się od ludzi i rze­czy, ujrzeć wszystko ostrzej. Lubię bywać tam w górze, wysoko ponad świa­tem.

Spo­glą­da­jąc w dół, mogę wyobra­żać sobie Komus jako skom­pli­ko­waną sieć, niczym paję­czynę, która dociera do każ­dego czło­wieka i każ­dego budynku w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Widzę, jak mruga, błysz­czy, iskrzy wszę­dzie, gdzie dotyka ludz­kiego umy­słu. Cien­kie skwier­czące nerwy elek­tro­ma­gne­tycz­nej ener­gii dają życie skom­pli­ko­wa­nym maszy­nom i zarzą­dzają kra­jem dla Komusu. Rejon Chi­cago, rejon St. Louis obwie­dzione wyso­kimi murami, pię­trzą­cymi się na mile w górę, deli­kat­nymi jak powie­trze, solid­nymi jak gra­nit. A mię­dzy nimi Komus kształ­tu­jący opi­nię publiczną pośród innych boskich zadań. Może różne opi­nie w rejo­nie Bal­ti­more i rejo­nie San Fran­ci­sco. To natu­ralne. Komus wie naj­le­piej, jak sądzę.

Trzę­śli­śmy się dalej przez gorącą noc. Cie­płe brzę­cze­nie przy­jem­nie spo­wi­jało moje myśli. Bycie Żni­wia­rzem nie jest takie złe. Jesz. Śpisz. Dosta­jesz bar­dzo tanią whi­sky. Mówią ci, co masz robić, robisz to i wszystko idzie dobrze i łatwo. Ni­gdy nie myślisz. Ni­gdy nie pamię­tasz, jeśli masz pod ręką butelkę. Toczysz się naprzód w maleń­kiej magicz­nej prze­strzeni, którą whi­sky two­rzy wokół cie­bie, a jej mury roz­cią­gają się tak daleko, jak daleko sięga to brzę­cze­nie. Wewnątrz miłe znie­czu­le­nie. Ale także brud, pył i dys­kom­fort. Czu­łem swę­dze­nie. Bra­ko­wało mi gole­nia. Nie dba­łem jed­nak o to. Nie musia­łem w moim prze­no­śnym magicz­nym poko­iku.

Auto­kar zwol­nił. Wje­cha­li­śmy do jasnego, czy­stego, barw­nie zdo­bio­nego pasa sta­cji kon­troli; cały czas roz­brzmie­wała syrena, z czego wno­si­łem, że Komus otwiera drogę dla cze­goś lub kogoś. Te rze­czy cie­ka­wiły mnie ogól­nie i chcia­łem mieć próbkę, co ludzie w związku z tym czują. Z Komu­sem ni­gdy nie wia­domo. Auto­kar sta­nął w kolejce. Mia­łem nadzieję, że wystar­czy mi zawar­to­ści butelki.

— Wszy­scy wysia­dać! — krzyk­nął ktoś. — Usta­wić się w rzę­dzie. Iść za straż­ni­kiem.

Wło­ży­łem butelkę do kie­szeni i posze­dłem za innymi. Jeśli potrak­tuję wszystko lekko, przy­jemne brzę­cze­nie powinno ze mną pozo­stać. Utrzy­my­wa­łem je wokół sie­bie jak wielki, nie­ty­kalny balon. Kiedy kolejka przy­sta­wała, ja też się zatrzy­my­wa­łem, sta­ra­jąc się, nie­zbyt usil­nie, mieć oczy otwarte.

Sta­cja kon­troli była duża, jasna i krzy­kliwa. Pocho­dziła zapewne ze szczy­to­wego okresu reżimu Rale­igha, sprzed około pięt­na­stu lat, kiedy nastała moda na deko­ra­cyj­ność i osten­ta­cję. Co prawda widy­wa­łem bar­dziej efek­ciar­skie miej­sca, z więk­szą ilo­ścią szkła i jesz­cze więk­szymi emble­ma­tami Rale­igha w kształ­cie tar­czy, z mono­gra­mem AR z neo­no­wych rurek peł­nych rucho­mych baniek. A cho­ciaż AR może koja­rzyć się z Andrew Rex, to w końcu czło­wiek nic nie pora­dzi na swoje ini­cjały, prawda?

Świa­tło wyle­wa­jące się na auto­stradę było błę­kitne, żółte i czer­wone na obrze­żach, gdzie okna sta­cji ota­czały kra­wę­dzie z kolo­ro­wego szkła, i tylko zza drzwi, za któ­rymi trwały prze­słu­cha­nia, padał na sto­jące samo­chody czy­sty, jasny blask. Sły­sza­łem skoczną muzykę dobie­ga­jącą z odda­lo­nego pomiesz­cze­nia do tańca, ale wewnątrz sta­cji dźwięk był ści­szony. Sły­sza­łem rów­nież meta­liczny głos Komusu prze­ma­wia­jący wład­czo z jakie­goś cen­tral­nego zwoju ner­wo­wego do tego pery­fe­ryj­nego odga­łę­zie­nia koń­czą­cego się tutaj, w mro­kach auto­strady.

Kilka wiel­kich kare­tek stało na placu par­kin­go­wym obok sta­cji. Nawet w pada­ją­cym na nie zie­lo­nym i pur­pu­ro­wym świe­tle widać było ich inten­sywną czer­wień. Były tam też dwa lub trzy ska­czące wozy, zwane skocz­kami, chwie­jące się lekko na swo­ich ugię­tych nogach ruchem, któ­rego nie­na­wi­dzę. Te zdra­dziec­kie małe pojazdy potra­fią prze­je­chać wszę­dzie jak czołg i prze­mknąć po tra­wie nie­mal bez pozo­sta­wia­nia śla­dów. Nad nimi cicho drżały anteny wyła­wia­jące nad­cho­dzące wia­do­mo­ści z jakąś szcze­gólną, mar­twą i bez­duszną gor­li­wo­ścią.

Gdy kolejka ludzi wolno się posu­wała, mia­łem wra­że­nie, że z góry dobiega szum heli­kop­tera, cięż­kie brzę­cze­nie, które rów­nie dobrze mogło roz­le­gać się w mojej gło­wie. Komus moni­to­ruje z heli­kop­tera każdą załogę karetki, tak że próba jazdy bocz­nymi dro­gami, gdy pojawi się wezwa­nie i Komus naprawdę zechce skon­tro­lo­wać ruch, na nic się nie zda. Oczami wyobraźni wznio­słem się wysoko, wyżej niż heli­kop­tery, i obser­wo­wa­łem, jak w ciem­no­ściach ich krwi­sto­czer­wone grzbiety odbi­jają świa­tło gwiazd, które wydaje się ciem­no­czer­wone. Spo­glą­da­łem na nie w dół, one zaś też patrzyły z góry na swoje stadko kare­tek i w tym wszyst­kim miało się poczu­cie upo­rząd­ko­wa­nej kon­troli. Wszystko na swoim miej­scu. Wszystko prze­wi­dy­walne. Byłem bez­pieczny i nie­ty­kalny w mojej małej, brzę­kli­wej prze­strzeni uno­szą­cej się gdzieś wysoko w powie­trzu.

Kiedy tak cze­ka­łem, nagle na drogę wypadł chwiej­nymi ruchami sko­czek i zanu­rzył się w powo­dzi barw­nego świa­tła za sta­cją. Wysiadł z niego jakiś czło­wiek i wszedł do wnę­trza sta­cji, jasny i nie­na­ganny w swoim czer­wo­nym płasz­czu. Prze­ła­jowy sko­czek stał, koły­sząc się jak nie­spo­kojny pająk. Pomy­śla­łem, żeby wlać w sie­bie jesz­cze jeden łyk.

Wtedy usły­sza­łem, jak wywo­łują moje nazwi­sko.

Poczu­łem zna­jomą, auto­ma­tyczną reak­cję prze­bie­ga­jącą wskroś moich mię­śni. Ale nie odpo­wie­dzia­łem. Sta­łem tam, chwie­jąc się odro­binę.

— Howard Rohan. Wystąp.

Głowy obró­ciły się w moją stronę. Wystą­pi­łem. Straż­nik prze­szedł wzdłuż kolejki, schludny i wład­czy w czer­wo­nym uni­for­mie. Zmie­rzył mnie wzro­kiem, przyj­rzał się moim wytar­tym jean­som, pyłowi na ubra­niu, zaro­stowi na pod­bródku. Nie zwiódł go też zapach mojego odde­chu.

— W porządku — powie­dział. — Chodź ze mną, Rohan.

Wewnątrz sta­cji wszystko było roz­świe­tlone i pano­wał wielki ruch. Straż­nik zapro­wa­dził mnie do kon­tu­aru z imi­ta­cji mar­muru, wyko­na­nego z jakie­goś syn­te­tyku.

— Zna­leź­li­śmy Rohana, sir — zwró­cił się do sie­dzą­cego za nim męż­czy­zny.

Ten przyj­rzał się mojemu dowo­dowi toż­sa­mo­ści. Wygi­nał go w pal­cach. Z każ­dym zgię­ciem pla­stik pstry­kał gło­śno.

— Lepiej będzie wziąć karetkę, jak sądzę. Jest szyb­sza. — Ostem­plo­wał pla­sti­kowy krą­żek i razem z moją kartą wrę­czył straż­ni­kowi. — A potem szybko samo­lo­tem — dodał. — Prio­ry­tet. Sprawdź­cie naj­pierw odci­ski.

Prze­szli­śmy do innego kon­tu­aru, gdzie pobrano mi odci­ski pal­ców i obraz siat­kówki. Myśla­łem, że osza­leję. Czu­łem nara­sta­jący gniew, cze­ka­jący pre­tek­stu, by wybuch­nąć. To była część życia, od któ­rego ucie­kłem, pła­cąc cenę, któ­rej tylko ja byłem świa­domy. Osu­ną­łem się bez śladu w głąb wyjąt­ko­wego zapo­mnie­nia, które wybra­łem. Podo­bało mi się tam w dole. Nie sądzi­łem, że zacho­wali sobie prawo do wycią­gnię­cia mnie stam­tąd w dowol­nym momen­cie. Mogli to zro­bić. Nie wąt­pi­łem już w to. Zde­cy­do­wa­łem zacho­wać swój gniew dla kogoś bli­żej szczytu, gdzie mógłby się na coś przy­dać. Ci chłopcy tylko wyko­ny­wali roz­kazy. Robi­łem więc, co mi kazali, i ani odro­biny wię­cej. Gdy pobie­rali odci­ski, poda­łem im bez­władną rękę. Nie sku­pia­łem się na niczym, gdy ska­no­wali mi siat­kówkę. Potem patrzyli na mnie, a ja nie patrzy­łem na nic, ostroż­nie wywa­ża­jąc tlący się we mnie gniew, aby nie uwol­nił się zbyt szybko i nie wpa­ko­wał mnie w kło­poty.

— Myślisz, że powin­ni­śmy go naj­pierw umyć? — zapy­tał któ­ryś.

— Chcą go szybko — odparł ktoś inny.

Sta­łem tam, oddy­cha­jąc spo­koj­nie i nie dzi­wiąc się niczemu. Oczy­wi­ście doszło do pomyłki. Chcieli jakie­goś innego Howarda Rohana (z moimi odci­skami pal­ców i wzo­rem siat­kówki? Nie­ważne. Musi być jakiś inny Rohan…).

Wsie­dli­śmy do karetki. Roz­par­łem się na sie­dze­niu i zamkną­łem oczy. Kiedy je otwo­rzy­łem, zaświe­ciły mi w nie świa­tła lot­ni­ska. Wsie­dli­śmy do samo­lotu, nie odrzu­towca, czyli zapewne nie mie­li­śmy lecieć zbyt daleko. Kiedy ode­rwa­li­śmy się od ziemi, poczu­łem ucisk w żołądku. Pocią­gną­łem następny łyk. Straż­nik spoj­rzał na mnie nie­spo­koj­nie, ale nie inter­we­nio­wał. Miał swoje roz­kazy. Nie zasta­na­wia­łem się jakie.

Sie­dzie­li­śmy bli­sko ogona, oddzie­leni kil­koma sie­dze­niami od pozo­sta­łych pasa­że­rów. Przy­naj­mniej nie zarażę nikogo, pomy­śla­łem, przyj­mu­jąc, że było to celowe, jako że się dra­pa­łem. Obraz tele­wi­zyjny na prze­dzie samo­lotu poka­zy­wał jakie­goś kiep­skiego kome­dio­wego aktora. Zawsze myśla­łem, że jestem nie­zły w rolach kome­dio­wych. Minęło dużo czasu, odkąd gra­łem główną rolę w nowej szek­spi­row­skiej kome­dii, którą wygrze­bali w ’94, choć moż­liwe, że nazwi­sko autora też coś zna­czyło. Miranda zawsze mawiała…

Nie­ważne. Nie myśl o Miran­dzie.

Ale czy tutaj — w trak­cie powrotu do cywi­li­za­cji — w tym pach­ną­cym czy­sto­ścią, cicho brzę­czą­cym samo­lo­cie, na kwie­ci­stych plu­szo­wych sie­dze­niach, da się nie myśleć o Miran­dzie? Bóg świad­kiem, że nie myśla­łem o niej zbyt wiele, kiedy żyła. Może wciąż by żyła, gdy­bym słu­chał, kiedy chciała ze mną roz­ma­wiać. Gdy­bym myślał o niej wię­cej jako kobie­cie, a mniej jak o pięk­nej lalce do gra­nia, kiedy potrze­bo­wa­łem jej na sce­nie.

Nie myśleć o Miran­dzie.

Sku­pi­łem się na obra­zie mojej twa­rzy w oknie. Wyglą­dało to tak, jak­bym leciał gdzieś tam, dotrzy­mu­jąc tempa samo­lo­towi, prze­zro­czy­sty, z prze­świe­ca­ją­cymi przez moje ciało gwiaz­dami. Przy­glą­da­łem się sobie i pró­bo­wa­łem myśleć o czym­kol­wiek, tylko nie o Miran­dzie. Nie zdało się to na nic. Myśl o tam­tym ostat­nim dniu ogar­niała mnie nie­po­wstrzy­ma­nie, deli­katna i nie­ustę­pliwa, jakże mógł­bym ją od sie­bie ode­pchnąć? Gdy to się zaczyna, nie można już nic zro­bić.

To zabawne, jak prędka potrafi być pamięć. Nie zdo­ła­łem przy­tknąć butelki do ust na tyle szybko, aby powstrzy­mać ten ostatni dzień i ostat­nią noc przed poja­wie­niem się w moim umy­śle, w cało­ści od początku do końca. Koniec był rów­no­cze­sny z począt­kiem, a wszystko, co pomię­dzy, było tak wyraźne i dosko­nałe, jak­bym dopiero co to prze­żył, ze wszyst­kimi szcze­gó­łami.

Życie i tonący czło­wiek. Oto co zna­czą. Cały ten obraz potrafi prze­mknąć tak szybko. Pod­czas gdy whi­sky spły­wała w głąb mojego gar­dła, poja­wiał się znowu, bie­gnąc po utar­tej ścieżce pamięci, którą przez trzy lata pró­bo­wa­łem wyma­zać.

Scena, kulisy Teatru Andrew Rale­igha, naj­lep­szego i naj­now­szego w Nowym Jorku. Posta­cie, obsada i zespoły, które wysta­wiały Piękną marzy­cielkę, a na czele listy, oczy­wi­ście, Howard i Miranda Rohan. Główna postać, sam Rohan, mąż, reży­ser oraz part­ner u boku pięk­nej marzy­cielki. Kur­tyna idzie w górę, uka­zu­jąc Rohana odgry­wa­ją­cego szał lepiej, niż zro­biłby to sam Sta­ni­sław­ski. W każ­dym razie gło­śniej.

Miranda nie­obecna na sce­nie. Trwają roz­pacz­liwe poszu­ki­wa­nia. Jej dublerka na szczę­ście znaj­duje się w gar­de­ro­bie. Coraz bar­dziej gorącz­kowe poszu­ki­wa­nia trwają dalej. Bez­sku­tecz­nie. Mirandy nie było na poran­nych spo­tka­niach, nie było jej z rana, nie było na pró­bach i zabra­kło jej na wie­czor­nym spek­ta­klu. Rohan kon­ty­nu­ował występ, wlaw­szy w sie­bie tuzin drin­ków, zbyt ner­wowy, by w ogóle to poczuć. Wypi­jał kolejne drinki za każ­dym razem, gdy scho­dził ze sceny. Rohan zwy­kle trzeźwy jak sędzia od początku do końca.

Koniec — tele­fon tuż po opad­nię­ciu kur­tyny po dru­gim akcie. Poli­cja ich zna­la­zła. Ich? Ich? To musi być jakaś pomyłka. Z kim Miranda mogła być, że prze­pu­ściła aż dwa spek­ta­kle z rzędu, nie wspo­mi­na­jąc mi o tym ani sło­wem? Zapo­mnia­łem o sztuce. Wysze­dłem pod­czas ostat­niego aktu. Ja, Rohan, ni­gdy nie­ro­biący nic poło­wicz­nie. Zapra­co­wy­wać się wraz z całym zespo­łem do sza­leń­stwa, szli­fu­jąc rolę do per­fek­cji, to zro­zu­miałe, ale porzu­cić występ ot tak i zosta­wić szem­rzącą widow­nię, aby stać się tylko zroz­pa­czo­nym, osza­la­łym mężem, gdy poja­wia się taka wia­do­mość? Chyba ni­gdy nie byłem aż tak dobrym akto­rem, jak mi się wyda­wało, ani reży­se­rem, skoro mogłem wywró­cić cały spek­takl.

W isto­cie zupeł­nie zapo­mnia­łem o ostat­nim akcie. Dwoje naszych duble­rów sta­rało się jak mogło przed szep­czącą i plot­ku­jącą widow­nią, pod­czas gdy Rohan odje­chał w poli­cyj­nym wozie z włą­czoną syreną, kie­ru­jąc się w stronę Saw Mill River Par­kway i wraku, w któ­rym tamci zgi­nęli. Miranda i jej kocha­nek. Męż­czy­zna, o któ­rym ni­gdy nie sły­sza­łem.

Teraz cza­sem się zasta­na­wiam, czy kie­dy­kol­wiek naprawdę widzia­łem Mirandę albo sły­sza­łem o Miran­dzie. O tej praw­dzi­wej. Skoro to mogło się wyda­rzyć bez mojej wie­dzy, to czy rze­czy­wi­ście zna­łem ją taką, jaka istot­nie była? Obra­ca­jąc to w myślach wciąż na nowo, przy­po­mi­na­łem sobie czasy, gdy była smutna i wyco­fana, gdy zda­wało mi się, że chce mi powie­dzieć coś, czego ni­gdy nie zdo­łała z sie­bie wyrzu­cić. Bo byłem zapra­co­wany i cią­gle zajęty. Bo ni­gdy nie było czasu na odpo­czy­nek mię­dzy jedną pracą a drugą, a naj­bliż­szy pro­jekt zaj­mo­wał mój umysł cał­ko­wi­cie. Teraz pamię­tam, jak czę­sto mało bra­ko­wało, a powie­dzia­łaby mi — coś. Ale zbyt długo to odkła­dała.

Foto­gra­fo­wie jesz­cze się nie poja­wili, gdy w poli­cyj­nym wozie zaje­cha­łem na miej­sce. Zoba­czy­łem ją tak, jak ją zna­le­ziono. Leżała na wpół wychy­lona z roz­bi­tego samo­chodu i poza tyłem głowy na jej ciele pra­wie nie było żad­nych śla­dów. Miała na sobie tylko kimono, któ­rego ni­gdy u niej nie widzia­łem. Ni­gdy się nie dowie­dzia­łem, dla­czego wyszła w takim stroju, jakie nie­znane miesz­ka­nie opu­ścili i dokąd zmie­rzali.

Wyglą­dała pięk­nie. Zawsze wyglą­dała pięk­nie. Nawet wtedy, gdy nie pozo­stało już nic, co pozwa­la­łoby jej pano­wać nad cia­łem i gestami, spo­czy­wała na zbo­czu wzgó­rza w kwie­ci­stym kimo­nie, jakby jakiś malarz por­tre­ci­sta spe­cjal­nie tak ją uło­żył, aby jak naj­le­piej uwy­dat­nić jej urodę. Kimono zakry­wało ją bar­dzo przy­zwo­icie. Miało się wra­że­nie, jakby po wypadku jej duch się zatrzy­mał i obej­rzał za sie­bie, po czym przy­cup­nął i popra­wił jaskrawy barwny jedwab, tak by wyglą­dała jak naj­le­piej nawet teraz.

Czy w ogóle udało się im stwier­dzić, kim był tam­ten męż­czy­zna? Tak sądzę. Nie jestem pewien. To już było nie­istotne. Po pro­stu jakiś facet bez więk­szego zna­cze­nia dla kogo­kol­wiek na świe­cie poza — być może — Mirandą. Nie pamię­tam, jak w ogóle wyglą­dał.

Pamię­tam, że sta­łem tam, zasta­na­wia­jąc się, kiedy Miranda pod­jęła decy­zję, która dopro­wa­dziła ją aż do tego momentu. Mogła to być dowolna chwila, kiedy była gotowa powie­dzieć mi coś, a ja nie zacze­ka­łem, aby jej wysłu­chać.

Pamię­tam tylko to uczu­cie, że mógł­bym ją oca­lić — mogłem ją oca­lić — a tego nie zro­bi­łem. I nie miało być dru­giej szansy. Kur­tyna opa­dła.

I już ni­gdy się nie pod­nio­sła.

Widzisz, jak szybko prze­biega to przez umysł? Możesz to przy­wo­łać w mgnie­niu oka. Od chwili, gdy paskudna whi­sky tra­fiła do mego gar­dła, do momentu, gdy zaczęła wni­kać do żołądka, prze­ży­łem wspo­mnie­nia z ponad dwu­na­stu godzin.

Kil­koma łykami osu­szy­łem resztę pół­li­trówki. Nie było to wiele, ale wystar­czyło. Pomię­dzy Roha­nem, który stał na tra­wia­stym zbo­czu nad cia­łem Mirandy, a Roha­nem, który uno­sił się lekko na zewnątrz okna samo­lotu, oraz Roha­nem, który sie­dział zagłę­biony w plu­szo­wym fotelu, wszystko się wymie­szało. Wszy­scy oni stra­cili przy­tom­ność w tym samym momen­cie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Dooms­day Mor­ning

Copy­ri­ght © 1957, rene­wed 1985 by Cathe­rine Lucille Moore

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Sła­wo­mir Folk­man

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Pora­nek dnia zagłady, wyd. I w tej edy­cji, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-991-2

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer