Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W twoim czasie o takich jak Opiełko, Henio, Tadek, Fridek czy Berza lub ja chcą zapomnieć, bo im wstyd, że takich jak my nosiła ta ziemia, bo dla nich ta ziemia jest Matką świętych. Ale o nas trzeba mówić i kiedy Rzeka Czasu odkryje opuchnięte cielska krzywd, nie odwracaj wzroku i uważnie słuchaj.
Olgierd Thiel, po zakończeniu wojny, wraca do rodzinnego miasta. Musi zmierzyć się z trudną rzeczywistością powojennej Polski oraz piętnem folksdojcza. W obliczu nieufności i wrogości ze strony dawnych sąsiadów, Olgierd stara się odnaleźć swoje miejsce i odzyskać utraconą godność. To historia o odwadze, walce o akceptację i próbie odbudowy życia w zniszczonym świecie.
Niezwykle trudna, wstrząsająca opowieść, brutalnie przenikliwa i metafizycznie poruszająca, obnażająca bolesne, wstydliwe i wciąż zbyt rzadko wywoływane wątki historii powojennej Polski i Śląska, ze wspaniałymi kreacjami bohaterów, napisana dojrzałym, plastycznym językiem. "Pomrok" to koszmarna wizyta w czyśćcu naszych dziejów - zaufajcie Autorowi i pozwólcie poprowadzić się za rękę, a gwarantuję Wam, że nie powrócicie tacy sami.
Agnieszka Bukowczan-Rzeszut
Daniel Rosołek – urodził się i mieszka w Zabrzu. Autor powieści pt. Wyjście (2022). W swojej twórczości stara się opisać brutalną rzeczywistość, koncentrując się na głębokiej analizie ludzkiej natury. Pasjonat historii oraz miłośnik górskich wędrówek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© by Daniel Rosołek
© by Wydawnictwo Mroczne
Redakcja: Magdalena Świerczek-Gryboś
Korekta: Monika Pertek-Koprowska, Kamila Galer-Kanik
Konsultacja języka śląskiego: Arkadiusz Szymczak
Grafika na okładce: Natalia Nowak
Skład i łamanie: Marcin Halski
ISBN E-BOOK: 978-83-971928-3-6
Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana
ani powielana bądź odczytywana w środkach przekazu publicznego bez pisemnej
zgody twórcy.
Wydanie pierwsze
Mińsk Mazowiecki 2024
Wydawnictwo Mroczne
www.mroczne.pl
Nazywam się Olgierd Thiel i umarłem wiosną tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku. Kiedyś miałem ciało wraz z jego pragnieniami i wszystkimi ułomnościami. Teraz, oddzielony od fizycznej powłoki, wędruję granicą życia i śmierci zawieszony w pomroku. Oglądam, jak rodzi się nowe i jak nowe zamienia się w stare, by umrzeć. Czasem patrzę na to wszystko z obcej perspektywy, jakbym oglądał kluczowy moment spektaklu, lecz bez szansy na odmianę losu.
Ja, potępiony wyrokiem boskim, nie mam prawa do radości. Każda dobra sekunda sprawia mi ból. Każdy uśmiech, czułe spojrzenie i dotyk zamieniają się w czarną melancholię. Wszystko gnije.
Dostrzegam inne czyśćcowe dusze uwięzione w materii światła. Topielców trwających w głębinach wód, porońców powstałych z martwego płodu lub bezkształtne światła dryfujące nad drogami. Czasem ocieramy się niechcący na skrzyżowaniu czasu. Samotni, cierpiący głód i pragnienie, którego nie ukoi nic prócz końca świata.
Nie mogę zmienić biegu wydarzeń. Jestem jedynie ich świadkiem. Znam każdy ruch i każde słowo, które ma paść – jak w zapętlonej piosence. Wciąż obserwuję te same twarze i powtarzające się w nieskończoność gesty. Chciałbym oszaleć, lecz nieprzerwanie zachowuję trzeźwość umysłu, za każdym razem nabieram nowych sił, aby przeżyć wszystko raz jeszcze.
Nie pozbawiono mnie najgłębszych uczuć. Wciąż kocham, nienawidzę, odczuwam wstyd i strach. Najgorsza jest tęsknota. Niczym piąty jeździec apokalipsy. Tęsknię, podsycony nadzieją spełnienia, które nie nadchodzi.
Kiedy umierałem, nie widziałem Boga, choć wiem, że ma On twarz wszystkich żywych i umarłych. Po prostu stało się słowo. A ze słowa utkane są wszystkie jego wszechświaty, splecione krótkim „Stwórz się!”.
Ja śmierci musiałem się nauczyć, ale On dał mi wszechwiedzę. Mogę przejrzeć niedostrzegalne atomy emocji. Prześledzić każdego, poczuć i dostrzec więcej niż za życia. On dał mi wszechwiedzę, bym nie mógł już uciec przed karą w nieświadomość i ukryć winy za przysłoną niewiedzy. Ale od wiedzy do zrozumienia prowadzi długa i kręta droga. Błogosławiony, kto wie i rozumie, bowiem bez zrozumienia wiedza prowadzi do zatracenia.
Na początku tej historii jest tłok, gryzący zapach ludzkiego potu, gwizd lokomotywy, przedziały bez okien i pierwsze znajome domy przede mną. Tak zaczyna się wciąż powracający cykl mojej pokuty. Biernie biorę udział w tym, co wydarzyło się wiele lat temu, by dojrzeć swoje przewinienia i uświadomić sobie, jakie skutki miały moje decyzje.
Jest sierpień czterdziestego szóstego roku. Pociąg, którym wracam z alianckiej niewoli, zatrzymuje się na dworcu w niewielkim, malowniczym mieście Zalesie, otoczonym cichymi wioskami pośród lasu. W tej wilgotnej glebie, splątanej korzeniami milionów drzew, przez stulecia krzyżują się polsko-niemieckie dzieje, rzucone pomiędzy niszczycielską moc wielkich wojen.
Tłum z wagonów miesza się z tłumem oblegającym peron. Wysiadam i ja – dołączam do innych, tworzę z nimi jednolitą masę ciał. W tej właśnie chwili mam dwadzieścia lat i krótko ostrzyżone blond włosy. Podwinięte rękawy wyblakłej koszuli odsłaniają blizny i zadrapania. Jeszcze nie wiem, jak bardzo mój świat stał się dla mnie obcy i trudny do zrozumienia.
Ci, którzy czekają, przychodzą tu w nadziei, że ujrzą w drzwiach wagonów swoich bliskich powracających z wojny lub alianckiej niewoli. Matki wyczekują synów, żony mężów, dzieci ojców, nierzadko znając ich jedynie z opowiadań; są i zlęknione sieroty wojenne, czekające nie wiadomo na co. Każdy nadjeżdżający nowy skład napawa ich optymizmem. Na widok unoszącej się na horyzoncie pary wszyscy podrywają się z drewnianych ław, wybiegają z dusznej poczekalni i zalewają peron wzburzoną falą. Kiedy otwierają się drzwi wagonów, rozlegają się pierwsze nawoływania, a na twarzach pojawiają się łzy wzruszenia. Szczęśliwcy wracają do domów pełniejsi. Innym pozostaje wciąż czekać i wypełniać nadzieją uwierającą w sercu pustkę.
Z trudem przedzieram się przez tłum. Ponad głowami dostrzegam wuja Zygmunta – wysokiego i barczystego mężczyznę o ponurym spojrzeniu wyłaniającym się spośród siwych, krzaczastych brwi. Zaczynam krzyczeć i wymachiwać rękami, aby zwrócił na mnie uwagę.
– Onkel, onkel ich bin da!
W odpowiedzi rosła postać zaczyna się żywo przedzierać w moim kierunku niczym lodołamacz. Kiedy jest już przy mnie, szarpie mnie za ramię i odciąga na bok, nerwowo szepcząc, że mam mówić po polsku, bo teraz tu jest Polska.
Chwilę później obaj jedziemy skrzypiącą furą po piaszczystej drodze. Miliardy źdźbeł trawy tańczą wokół nas w promieniach słońca. Staram się objąć wzrokiem otaczające mnie obrazy pól i lasów. Koi mnie wszechogarniająca pustka i cisza wokół. Wszystko wydaje się nietknięte czasem wojny.
Niecałą godzinę później docieramy do małej wsi Komarów, osłoniętej od południa gęstym lasem, a od północy otoczonej bezkresem pól, z majaczącą w dali iglicą kościelnej wieży Zalesia.
Wchodzimy do niewielkiej, dwuizbowej chaty. W jednym z pomieszczeń na zapiecku śpi moja babka. Choć dom i jego wnętrze są skromne, to emanują spokojem i przyjemną aurą. Wuj Zygmunt wyciąga na powitanie słoninę i butelkę wódki. Do późna, w blasku starej lampy naftowej siedzimy i opowiadamy o tym, co było, i wznosząc toasty, żegnamy tych, którzy odeszli.
Wuj Zygmunt, brat mojej świętej pamięci mamulki, zawsze był duszą towarzystwa, uśmiechnięty i gotowy do każdej rozmowy o wszystkim. Erotoman gawędziarz, jak o nim mawiają sąsiedzi, wieczny kawaler. Przed wojną razem z moim ojcem pracował na kolei, ale uległ wypadkowi, w którym stracił władzę nad lewą ręką. Gdy byłem dzieckiem, lubiłem słuchać, jak gra na harmonii. Często zabierał mnie i mojego brata do lasu na długie wycieczki, w trakcie których snuł przejmujące historie o leśnych duchach, wodnych babach zamieszkujących bagna i pięknych rusałkach zwodzących zabłąkanych wędrowców.
Teraz prócz wuja i babki nie mam nikogo. Mój starszy brat, Stanisław, zginął we wrześniu trzydziestego dziewiątego, w pierwszych dniach wojny, z polskim orzełkiem na głowie. Moi rodzice nie cieszyli się długo końcem wojny. Kilka dni po upadku Berlina, w czerwcową noc, rodzinny dom i jego mieszkańców pochłonął ogień.
Jest już późno, gdy kładziemy się spać. Do snu koi nas skrzecząca pieśń kosa i trzeszcząca melodia kopciuszka. W tle słyszę jeszcze ciche westchnienie wuja, który leży na łóżku obok mnie. Wuj zasypia natychmiast, ale ja jeszcze przez chwilę leżę w ciemności i wsłuchuję się w odgłosy nocy za oknem.
Rankiem, po przebudzeniu, dostrzegam pomarszczoną twarz babki. Stoi nade mną nieruchomo, z burzą siwych włosów na głowie. Wokół nadgarstka owinięty ma ciasno różaniec, który oplata jej ściągnięte reumatyzmem palce.
– Stasiu, może coś zjesz? – pyta drżącym, pełnym troski głosem, a ja czuję, jak przeszywa mnie dreszcz na dźwięk imienia mojego nieżyjącego brata.
Nie odpowiadam, a ona stoi tak nadal, mlaskając bezzębnymi ustami, i czeka na moją odpowiedź. Na całe szczęście nadchodzi odsiecz w postaci wuja, który szybko orientuje się w sytuacji i pomaga babce wrócić na zapiecek.
– Kobiecinie na starość się wszystko myli – tłumaczy mi wuj. – Ma swój świat i nic na to nie poradzisz. Wstawaj, chłopie, zjemy śniadanie.
Pytam go, czy babka wie, że Staś nie żyje.
– Wie, ale ona nawet nie wie, który jest rok i co się dzieje – odpowiada, podając mi kubek zsiadłego mleka. – Nie miej tego za złe. W jej stanie to chyba czarcia robota, że jeszcze potrafi chodzić. Felczer mówił, że do końca wiosny nie dociągnie, a tu proszę, jesień za pasem.
Po śniadaniu postanawiam się wybrać w rodzinne strony. Gdy wychodzę, zstępujące słońce leniwie rzuca pierwsze blade promienie rozdzierające półmrok. Przechodzę boczną ścieżką przez wieś, wchodzę na leśny dukt i zapuszczam się w gęstą zieleń drzew.
Moja rodzinna wieś nazywa się Józefów. Z każdej strony otoczona jest lasem, który oddziela ją od reszty świata. Wieś, choć niewielka, zawsze była pełna życia i radości. Pomiędzy skupionymi tu domami wiedzie jedna droga. Na rozdrożu zatrzymuję się pod przydrożnym krzyżem pokutnym, który zakorzenił się tu wiele lat temu. Obok do drzewa przybito skierowane do ludności niemieckiej obwieszczenie – pisane szwabachą w języku niemieckim – z informacją o przymusowym wysiedleniu.
Wiele domów zmieniło już właściciela. Stare ściany uczą się nowej, szeleszczącej mowy i zwyczajów przybyszów ze wschodu, a zwierzęta – dotyku ich nowego pana.
Mój rodzinny dom, w którym z bratem przyszliśmy na świat, stał samotnie na niewielkim wzgórzu. Teraz został z niego ledwo dostrzegalny zarys ścian i kilka obłupanych z pieca kafli. Tam, gdzie kiedyś stał stół, z kawałka nadpalonej podłogi wyrasta teraz chuda brzoza kołysząca się na wietrze.
Pożar strawił wszystko. Sąsiedzi bezradnie się przyglądali, jak w zaledwie kilka godzin trud pokolenia mojej rodziny zamienia się w kupę zwęglonych cegieł. Muszę zmierzyć się z faktem, że zostałem bez niczego. Bez dachu nad głową, bez ulubionych miejsc, bez przedmiotów, które miały dla mnie ogromne znaczenie.
Oczy bolą mnie od łez. Siadam na ocalałym progu nieistniejącego już domu. Tutaj wciąż czuć powietrze gęste od żaru i dryfującego popiołu.
* * *
Ojciec był weteranem frontu zachodniego pierwszej wielkiej wojny. Bił się za cesarza, za co go z całego serca nienawidził. Tuż obok portretu ślubnego zawsze stał wizerunek cesarza Wilhelma II, aby tata nie zapomniał szczerej do cesarza nienawiści.
Wciąż drżała pod nim ziemia rwana przez brytyjskie szrapnele. Jego wieczorną modlitwą były pełzające w głowie krzyki rannych kompanów, które zamieniały się w karabinową salwę, a oczy spod przymkniętych powiek rozświetlały się eksplozją granatów. Bał się mroku, który go pochłaniał. Bał się, że ten sam mrok spadnie na jego synów, dlatego otaczał się jasnym słońcem mojej mamy. Obracał się wokół niej niczym spragniona ciepła planeta. Nigdy nie wrócił jednak z frontu, wciąż tkwił w chłodnym okopie, z którego nie potrafił odnaleźć wyjścia. Zapamiętałem go jako człowieka powściągliwego i szalenie pracowitego. Wszystkie trudne emocje tłumił w sobie nieprzerwaną pracą.
Pierwsza żona mojego ojca trzy lata po narodzinach ich pierwszego syna, a mojego ukochanego brata Stasia, zmarła na gruźlicę. Kilka tygodni później ojciec wziął za żonę moją matkę, a wkrótce potem dał mi życie.
Matka była kobietą o sercu czystym jak górska rzeka i równie tajemniczą. Skromna i spokojna, jednocześnie pełna energii. Miała grube jak źdźbło żyta włosy i konstelację piegów rozrzuconą po policzkach. W przeciwieństwie do mojego ojca widziała świat wielobarwny, zmienny, będący w ciągłym ruchu, i bardzo pragnęła być jego częścią.
Rodzice ciężko pracowali, aby zapewnić nam odpowiedni byt. Przez lata codziennie skoro świt ojciec wyruszał do pracy w Zalesiu, gdzie pracował jako mechanik w lokomotywowni, a popołudniami razem z matką wychodzili na swoje niewielkie pole, by bronować, orać, siać i kosić zgodnie z prawem zmienności pór roku.
Uwielbialiśmy z bratem kolej. I kiedy tylko akurat nie byliśmy na rynku w Zalesiu, żeby sprzedawać płody naszej ziemi, godzinami potrafiliśmy obserwować toczące się po torach, spocone od pary metalowe potwory. W tej masie ciężkiego żelastwa było coś magicznego. Zdarzało się, że ojciec zabierał nas ze sobą do pracy. Do teraz potrafię przywołać zapach smaru, węgla spalanego w paleniskach parowozów i widok gęstych kłębów dymu unoszących się pod sufitem warsztatu. Tam dowiedziałem się, czym są dymnica, piasecznica, wiązary i tender. Przyglądaliśmy się z uwagą, jak ojciec zagląda do wnętrza metalowych ciał i przywraca do życia uszkodzone narządy.
Mój brat był ode mnie starszy o pięć długich lat. Zawsze uważałem go za bohatera. Był dla mnie wzorem do naśladowania. Kimś, kim chciałem się stać w przyszłości. Imponowała mi jego pewność siebie i odwaga. Zawsze chciał podążać własną drogą i dążył do tego bez względu na czekające go przeciwności losu.
Wielokrotnie byłem świadkiem, jak mierzył się z trudnościami życia z determinacją i siłą, której wielu z nas brakuje. Był odważny, nie bał się postępować zgodnie ze swoimi przekonaniami, nawet jeśli oznaczało to stawianie czoła trudnym wyzwaniom. Staś zawsze żył według własnego planu, niezależnie od tego, co mówili inni.
W dniu, gdy otrzymaliśmy wiadomość o jego śmierci, wszyscy pogrążyliśmy się w rozpaczy. Widzę siebie, jak wyrywam się z objęć matki niczym ranne zwierzę z potrzasku i gnam na oślep przed siebie. Biegnę przez las, raniąc bose stopy o wystające korzenie. Gałęzie chłoszczą mi twarz do krwi. W końcu zatrzymuję się na niewielkiej polanie, skąd rozpościera się widok na kolejowy nasyp. Przychodziliśmy tu ze Stasiem obserwować przejeżdżające pociągi. Powietrze wokół pachnie słońcem, jest ciężkie i lepkie. Drżę na całym ciele. Nie mogę płakać. Staram się wyrzucić z siebie jakiś dźwięk. Nagle jakaś cząstka mnie, pozbawiona cech człowieczeństwa, odzywa się głośnym wyciem. Wyję, a wszechświat kurczy się w tym zwierzęcym lamencie. W końcu padam ze zmęczenia w wysoką trawę i zasypiam z sercem obciągniętym kirem.
Nasza rodzina w czasie wojny stała się Niemcami trzeciej kategorii, tak zwanymi Eingedeutschte. Taką decyzję podjął mój ojciec. I tak pewnego dnia obudziłem się Niemcem, nie znając nawet języka. Moja matka, pochodząca z katolickiej polskiej rodziny, była faktem stania się Niemką nie mniej przerażona niż ja. Ojciec, wnosząc do domu palcówki1, oznajmił, że od tej pory mówimy wyłącznie po niemiecku. Znał język niemiecki równie dobrze jak polski, więc rozpoczął proces intensywnego nauczania mnie i mamy. Pozostało nam tylko śnić po polsku.
* * *
Wieczorem razem z wujem siadamy pod chatą i w świetle naftowej lampy oddajemy się ceremonii skręcania papierosów. Dla wuja to jeden z najważniejszych rytuałów dnia. Do swoich skrętów używa dobrze wysuszonych skrawków „Trybuny Robotniczej” i kiepskiej jakości tytoniu. Nic więc dziwnego, że gdy wręczam mu przywiezione z zachodu amerykańskie pall malle, cieszy się niczym dziecko na Boże Narodzenie.
Wuj mówi, że mogę u niego siedzieć tak długo, jak chcę, dopóki nie znajdę swojego miejsca. Pomoc przy obejściu byłaby mu bardzo na rękę.
Wyjmuje z kieszeni posrebrzaną, bogato zdobioną papierośnicę, którą otrzymał kiedyś od mojego ojca, i wypełnia ją swoimi nędznymi skrętami. Amerykańskie będą na specjalną okazję.
Czuję wdzięczność za jego zaproszenie, ale też zdaję sobie sprawę, że nie mogę być dla niego ciężarem, skoro sam ledwo wiąże koniec z końcem. Muszę jak najszybciej się usamodzielnić.
Następnego dnia wstajemy skoro świt. Wypijamy po kubku zsiadłego mleka i półprzytomni wychodzimy w poszukiwaniu pracy. Gdy idziemy drogą, w powietrzu czuć wilgoć poranka. Zatrzymujemy się przy jednym gospodarstwie, gdzie trzech mężczyzn przerzuca ciężkie wiązki wilgotnego siana. Wszyscy trzej mają twarze szczelnie obwiązane kawałkami materiału, aby uchronić się od uciążliwych ukąszeń komarów obsiadających ich ciała. Nie pomagają nawet rozpalone nieopodal paleniska, w których dla zadymienia spalają suche liście i trawę. Dowiadujemy się od nich, że w młynie szukają ludzi do pomocy przy załadunku i rozładunku zboża i mąki. Praca jest słabo płatna, ale w takiej sytuacji jak nasza nie można wybrzydzać.
Młyn znajduje się mniej więcej w połowie drogi między Zalesiem a Komorowem. W czasie wojny przeszedł gruntowną modernizację i z drewnianego wodnego – zamienił się w okazały murowany młyn elektryczny. Prowadzi do niego brukowana droga, po której obu stronach pręży się do słońca bukowa tyraliera. Wokół zapach mąki miesza się z wonią wilgoci i spleśniałego drewna.
Pracujący przy załadunku kierują nas do kierownika zakładu. Ten przyjmuje nas w swoim gabinecie, skąd przez oprószone białym kurzem okno wychodzi widok na całą maszynerię. Wszechobecny pył szybko osiada nam na ubraniach, bieląc nam włosy na głowie, brody i rzęsy.
Kierownik na wstępie wyjaśnia, że to ciężka praca. Dziennie do przerzucenia jest nawet kilkaset kilogramów. Do tego wszechobecny hałas i pył. Potrzebuje kogoś silnego, z mocnym kręgosłupem.
Zapewniamy go, że nie boimy się ciężkiej, fizycznej pracy. Wuj wspomina o swoim doświadczeniu w lokomotywowni czy chociażby pracy przy wyrębie lasu. Na pytanie o chorą rękę odpowiada w swoim żartobliwym stylu, że nie widzi różnicy z jedną czy dwiema sprawnymi rękami.
Wszystko idzie w dobrym kierunku i przyjęcie posady tragarza w młynie wydaje się formalnością do momentu, gdy kierownik, prosi nas abyśmy przedłożyli mu swoje dokumenty. Próbuję mu wyjaśnić, że dopiero co wróciłem do ojczyzny i nie mam nic prócz ubrań, które noszę na sobie. Zaczyna mnie wypytywać, co robiłem w czasie wojny. Odpowiadam zgodnie z prawdą, że zostałem wcielony do niemieckich sił zbrojnych. W krótkich, żołnierskich słowach wyjaśnia mi, że nie może przyjąć kogoś, kto posiada niemieckie papiery. Mam wrócić z zaświadczeniem potwierdzającym, że jestem Polakiem.
Wychodząc z jego biura, czuję się tak, jakby ktoś wylał mi na głowę wiadro ciepłych pomyj. Naiwnie sądziłem, że jestem ofiarą, a w krótką chwilę ustawiono mnie w szeregu winnych. Wzbiera we mnie fala wściekłości, bo przecież wyrwano mnie z polskości i zasadzono na ugorze niemieckości bez mojej zgody.
– Nie przejmuj się. – Wuj poklepuje mnie po ramieniu. – Spróbujemy w sadzie u Neldnera.
Mniej więcej na wschód od Zalesia, na przeciwległym brzegu lasu znajduje się sad. Właścicielem jest Niemiec, Frank Neldner. Frank w czasie wojny stracił trzech synów. Dwóch z nich poległo na przedpolach Charkowa i pochłonęły ich błota ukraińskiej ziemi. Trzeci, najstarszy, wykrwawił się od jankeskiej kuli pod Akwizgranem. Frank ma dobrą opinię wśród mieszkających w pobliżu Polaków. W czasie wojny pomagał okolicznym chłopom, jak potrafił. Zatrudniał każdego Polaka, który się do niego zgłosił, aby uchronić go przed przymusową wywózką w głąb Rzeszy. Los niestety nie zawsze nagradza szczęśliwym zakończeniem. Anna, żona Franka, umiera szybciej, niż Frank by sobie tego życzył. Rak płuc, którego lekarze nie potrafią opanować, z godną pochwały cierpliwością rozkłada jej ciało od środka. Anny ubywa i nic już nie powstrzyma jej przedwczesnego końca.
Sad Neldnera wita nas kąpielą z mgły ciągnącą z bagien. Podchodzimy pod okazały piętrowy dom w laubzegowym zdobieniu. Niestety przyszliśmy za późno. Praca w sadzie już wre. Między karłowatymi drzewami jabłoni dostrzegamy kobiety i dzieci zbierające owoce. Bliżej domu grupa pięciu mężczyzn w pełnym znoju kopie rów melioracyjny. Kiedy do nich podchodzimy, przerywają na moment pracę. Pytamy o Neldnera. Mówią, że poszedł z kobietami w głąb sadu, i dodają, że zanim przyszliśmy, odesłał już kilku do domu. W tym roku zbiory są niewielkie, więc i pracy mało.
– Spróbujcie w tartaku – radzi nam jeden z nich.
Nie mając innego wyjścia, postanawiamy spróbować.
Wracając, spotykamy Frau Neldner, która właśnie wyszła z domu zaczerpnąć świeżego powietrza. Wkrótce przegra walkę z chorobą. Jej twarz, kiedyś pełną życia, dziś zniekształca cierpienie. Widoczne cienie pod oczami i zagłębienia na policzkach świadczą o tym, jak wiele utraciła sił. Włosy są zlepione i przypominają strzępki spalonej słońcem trawy. Uśmiecha się do nas, mimo że jej twarz targana jest bólem. Prosi, abyśmy podeszli.
– Szukacie pracy? – pyta, podtrzymując się framugi drzwi.
– Tak – odpowiada wuj.
– W tym roku zbiory są małe – tłumaczy nam, spoglądając na sad za naszymi plecami.
– Rozumiemy – mówi wuj. – Spróbujemy poszukać czegoś w tartaku. Przepraszamy za najście.
– W tartaku też nie ma pracy. Rus zabrał wszystkie maszyny. Znacie się na maszynach? – Frau Neldner ostrożnie podchodzi do ustawionej pod oknem drewnianej ławy.
– Pracowałem kiedyś na kolei – odpowiada wuj – może będziemy mogli pomóc.
Frau Neldner siada na ławie, przymyka oczy i próbuje złapać odrobinę świeżego powietrza. Najmniejszy wysiłek fizyczny, w tym próba wypowiedzenia kilku słów, jest dla niej sporym wyzwaniem. Zanim dokończy myśl, mija dłuższa chwila, w której stara się uspokoić ciężki oddech.
– Za domem stoi ciągnik – zaczyna, ale przerywa, by odkaszlnąć podbarwiony krwią śluz. – Od zeszłej jesieni za domem stoi ciągnik – kontynuuje. – Mąż nie potrafi go uruchomić, choć spędza z nim ostatnio więcej czasu niż ze mną. Zapłacę wam, jeśli go uruchomicie. Bardzo nam się przyda do pracy przy gospodarstwie.
Nie myśląc za wiele, przyjmujemy jej ofertę.
Ciągnik Neldnera, który znajdujemy na tyłach domu, to przedwojenna niemiecka myśl techniczna z pięćdziesięciokonnym motorem diesla i pięcioprzekładniową skrzynią biegów.
– Piękna sztuka – stwierdzam.
– Co ty na to? – pyta mnie wuj, obchodząc ciągnik dookoła.
– Jeszcze nie wiem – odpowiadam. Odkręcam wlew paliwa i zaglądam do baku. – W wojsku jeździłem na dieslach. Tam się zawsze coś psuło – dodaję.
Na siedzisku kierowcy znajduję sporej wielkości metalową skrzynię narzędziową. Otwieram ją i ze zdumieniem odkrywam nienaganny porządek panujący w jej wnętrzu. Wszystkie narzędzia, wykonane ze stali nierdzewnej, starannie ułożono według typów i rozmiarów. Ich stan wyraźnie wskazuje, że od dłuższego czasu nikt z nich nie korzystał.
Po krótkich wstępnych oględzinach zabieramy się do pracy. Siadam na miejscu kierowcy i próbuję uruchomić silnik. Słychać głośne, charakterystyczne terkotanie.
– Padł rozrusznik – diagnozuje wuj ze słuchu. – Brzmi, jakby zużyły się zęby sprzęgające. Chyba będzie trzeba go rozebrać.
Kolejne próby uruchomienia silnika dają ten sam efekt. Postanawiam spróbować zregenerować rozrusznik, a tymczasem wuj Zygmunt zaczyna oczyszczać świece z nagromadzonego pyłu.
Po jakimś czasie przychodzi do nas Frau Neldner. Siada na lekko spróchniałej skrzyni stojącej nieopodal i zaczyna raczyć nas rozmową. Przez cały czas jej trwania małymi łykami popija laudanum z niewielkiego flakonu na uśmierzenie bólu. Ból nie tylko zniekształcił jej twarz, ale i zmącił myśli. Dialog z nią to głównie długie pauzy; Anna usiłuje wtedy przypomnieć sobie jakieś niezdyscyplinowane słowo, które jej uciekło. Swoje cierpienie próbuje przed nami ukryć za nieustającym uśmiechem, ten jednak wywołuje w nas smutek.
– Ten ciągnik to było oczko w głowie mojego najstarszego syna, Michaela. Bardzo interesował się nowinkami technicznymi. Zawsze powtarzał, że wyjedzie na studia do Breslau i zostanie inżynierem. Frank był z niego bardzo dumny. To dla niego kupił ten ciągnik. Potem przyszła wojna i wszystko się zmieniło. Niech pan dziękuje Bogu, że pana syn żyje.
– To mój siostrzeniec – odpowiada jej wuj, wskazując na mnie trzymanym w dłoni śrubokrętem. – Jego brat, świeć Panie nad jego duszą, zginął w pierwszych dniach wojny, a rodzice zeszłego lata. To sierota.
Teraz Frau Neldner patrzy na mnie z głębokim współczuciem, jakby cierpienie połączyło nas niewidzialnym mostem.
– Tak mi przykro – zwraca się do mnie słabym, świszczącym głosem. – To straszne. Ja straciłam trzech synów. Umierałam trzykrotnie. Śmierć dziecka to dla matki największe nieszczęście. Cała trójka śni mi się po nocach. Wołają mnie, proszą, abym im pomogła, ale jestem bezradna. Rodzice nie powinni przeżywać swoich dzieci.
Oczy Frau Neldner zachodzą łzami. Od przywołanych wspomnień jej twarz robi się czerwona, a ona sama rozpaczliwie zaczyna łykać powietrze. Każda chwila przypomina jej o tym, co straciła. Widok ubrań, pustych łóżek i fotografie przypominają jej o tym, jak bardzo była kiedyś szczęśliwa. Ból i choroba nigdy nie pozwolą jej się pogodzić ze stratą. Nie ma dla niej już na świecie miejsca, w którym mogłaby żyć jak dawniej.
Niespodziewanie pojawia się Frank. Ubrany jest w znoszone robotnicze spodnie z naszytymi na kolanach łatami oraz niewiele lepiej wyglądającą koszulą. Pomaga żonie wstać, prosząc, aby się uspokoiła, i prowadzi ją do domu. Kiedy do nas wraca, nie kryje swojego zdenerwowania.
– Co wy tu, do cholery, robicie? – pyta słabą polszczyzną.
Podchodzi do mnie, wyrywa mi z dłoni płaską ósemkę, po czym z namaszczeniem wkłada ją z powrotem do skrzynki z narzędziami.
– Pana żona zatrudniła nas, abyśmy uruchomili pański ciągnik – tłumaczę.
– Nie wiem, co moja żona wam powiedziała, ale tego ciągnika nie da się naprawić – odpowiada nerwowo Frank i zamyka z hukiem klapę silnika.
– To jakieś nieporozumienie – odzywam się, obserwując, jak gospodarz sprząta po nas wszystkie narzędzia. – To rozrusznik…
Frank przerywa moją wypowiedź i wykrzykuje:
– Wiem, wiem, do cholery jasnej, że to rozrusznik!
Zapada głęboka cisza. Mężczyźni pracujący przy kopaniu rowu przyglądają się nam z wielkim skupieniem, by czasem niczego nie przeoczyć i móc wszystko przekazać żonom, gdy wrócą do domów.
Frank Neldner jest bardzo zmęczony. Jest zmęczony wojną i zmianami, które spowodowała. Najbardziej ze wszystkiego zmęczony jest umieraniem żony.
Mimo swojej hiobowej egzystencji Frank Neldner, sadownik spod Zalesia, nie wyzbył się poczucia wrażliwości i nie pozwala, aby zły los go skundlił. Z czasem nauczył się żyć ze stratą, choć nigdy nie przestał tęsknić za synami.
Uspokaja się i przeprasza nas za swoje zachowanie. Jest mu wstyd. Twierdzi, że zamówił nowy rozrusznik, ale ten nigdy do niego nie dotarł.
Frank wypłaca nam dniówkę i prosi, abyśmy poszukali pracy gdzie indziej. Nie pozostaje nam nic innego jak się pożegnać i odejść.
W domu mielę jeszcze mokrą pszenicę i piekę placki na obiad. Po obiedzie zajmujemy się pracami wokół domu, a wieczorem znów zasiadamy przed chatą, by w świetle lampy naftowej uzupełnić na następny dzień pustą papierośnicę.
Zawijając tytoń w postrzępione kawałki gazety i dyskutując głośno o tym, gdzie jeszcze moglibyśmy znaleźć jakąś pracę, dostrzegamy na drodze zbliżający się wolno w naszą stronę wóz konny z przymocowaną lampą, której światło rozświetla drzewa i okoliczne domy. Kiedy wóz podjeżdża pod naszą chatę, powożący kieruje na nas snop światła.
– Fajną masz lampę, kolego – rzuca wrogo wuj w jego kierunku, zakrywając dłonią oczy.
Furman zatrzymuje wóz i gasi bakelitową lampę. Naszym niespodziewanym gościem okazuje się Neldner we własnej osobie.
– Bardzo przepraszam, że nachodzę o tak późnej porze – mówi po polsku.
– Co się stało, panie Neldner? – pyta wuj, po czym wstaje i podchodzi do płotu.
Neldner schodzi z wozu i podchodzi do wuja .
– Prawdę powiedziawszy, przysyła mnie moja żona. Bardzo jej zależy, abyście u nas pracowali – wyjaśnia, przechodząc na swój ojczysty język.
– Pańska żona kazała panu nas zatrudnić? – dziwi się wuj, obrzucając Franka podejrzliwym spojrzeniem.
– Próbowałem jej to wyperswadować, ale kiedy kobieta się na coś uprze, to… – przerywa na moment, kiwając głową z rezygnacją – to lepiej przyznać jej rację i wycofać się na z góry upatrzone pozycje. To jak będzie?
Wuj odwraca się do mnie i pyta, co o tym myślę.
– Niech pan przekaże żonie, że rano stawimy się do pracy – odpowiadam uprzejmie po niemiecku, nie każąc Neldnerowi dłużej czekać na odpowiedź.
– Gott sei Dank– cieszy się Frank.
– Zapraszamy do nas. Poczęstuj się pan papierosem – odzywa się wuj.
– Nie, dziękuję. Będę już wracał. Późno już. To był długi dzień – odpowiada Frank, ruszając do swojego wozu.
– Jak nas pan w ogóle znalazł? – pytam.
– Nie musiałem się specjalnie wysilać. Wystarczyło zapytać o was w tawernie u Ushlerowej. Nazwisko Thiel jest jej bardzo dobrze znane. Dobranoc, panowie. U mnie pracę zaczyna się o siódmej. Nie toleruję spóźnienia i nie płacę za lenistwo – oznajmia Frank, siadając na koźle.
– Brzmi uczciwie. Dobranoc! – rzuca mu wuj na odchodne.
Wuj zapala papierosa i siada obok mnie pod chatą. W milczeniu obserwujemy odjeżdżający wóz, śledząc wzrokiem jego światło, które stopniowo topnieje w ciemnościach.
Tej nocy uwierzyłem, że w końcu los się do mnie uśmiechnął. Choć teraz, będąc martwym, uważam, że to był raczej spisek jakiegoś wyższego porządku, który przygotowywał dla mnie coś zupełnie innego.
* * *
Dnia trzydziestego sierpnia niebo opada deszczem, by chwilę później zwieńczyć horyzont tęczą. Słońce zajdzie za osiem godzin i trzydzieści osiem minut. Jedziemy do Zalesia na dzień targowy uzupełnić zapasy.
W dzień targowy, który przypada w każdy ostatni piątek miesiąca, puste pole za kościołem pęcznieje od straganów i ludzi. Od wczesnych godzin rannych miasto rozbrzmiewa jarmarcznym harmidrem. Zjeżdżają się rolnicy z okolicznych wsi, grajkowie, rzemieślnicy, drobni kieszonkowcy i szulerzy. Wśród gwarnej tłuszczy brakuje jeszcze tylko żydowskich kupców i cyganów rozbitych barwnym obozem, aby było jak dawniej, przed wojną.
Kupujemy naftę, trochę jaj od stojącej boso w błocie staruszki, pięć kilogramów mąki, zapas tytoniu i nową siekierę. Nie zostaje nam zbyt wiele, a tym, co zostało, dzielimy się z wujem po połowie.
– Spotkamy się pod kościołem o jedenastej – mówi wuj Zygmunt, pakując zakupy na wóz. – Mam jeszcze parę spraw do załatwienia, młody. Uważaj na siebie i nie wpakuj się w jakieś tarapaty.
Według stalowych wskazówek zegara na kościelnej wieży, bezlitośnie odmierzającego czas wszystkim miejscowym i przyjezdnym od ponad dwudziestu lat, mam dwie godziny wolnego czasu. Deszcz ustąpił. Mieląc w ustach kęs gorącego podpłomyka, pozwalam się nieść nogom pomiędzy zaleskie uliczki.
To nie jest już to miasto, które pamiętam. Wykrochmalono z niego wszelką niemieckość. Wszelkimi sposobami plewi się akt mniejszości niemieckiej, tak jak kiedyś plewiono drobne akty polskości. Miasto żyje tak, jakby jego prawdziwa przeszłość nigdy nie istniała. Niemieckie napisy na fasadach domów zamalowuje się farbą lub smołą. Wszelkiego rodzaju tablice zrywa, a w ich miejsce wiesza się nowe, polsko brzmiące.
Nie idę już ciągnącą się wzdłuż torów dawną Zugstrasse, ale ulicą Kolejową z jej czynszowymi kamienicami, którą kiedyś dotarłbym do brukowanej ulicy Brojastrasse. Przy Kolejowej zlokalizowane są sklepy i konsum, skąd już blisko do Platz der SA – dziś Placu Wolności. Plac ten otoczony jest szpalerem platanów, a na jego środku, pod strażą kamiennego lwa, wyrasta niewielka fontanna z oczkiem wodnym. Stamtąd mam dokładnie osiemdziesiąt dwa metry do wyszynku piwa i wódek.
W środku nie ma jeszcze tłumów, które po południu, gębami wykrzywionymi w alkoholowym grymasie, zawładną knajpą do późnych godzin wieczornych.
Zamawiam butelkę piwa i siadam przy jednym z wolnych jeszcze stolików z widokiem na salę. Chwilę po godzinie dwunastej zrobi się tu gęsto od mężczyzn, którzy przyjdą upłynnić swój zarobek. Utopią go razem z pozorną godnością w butelkach wódki. Potem wrócą do domów obojętni na płacz dzieci i narzekanie żon. Wyładują na nich niedokończone przy stoliku sprawy i na oczach dzieci posiądą swoje usłużne kobiety. Rankiem w wiadrze z zimną wodą zmyją ciążący poprzednim dniem łeb i zagłuszą sumienie pracą.
Biorę duży łyk piwa i pozwalam, by rozlało się we mnie gorzko-słodkawym aromatem. Naprzeciw mnie siedzi trzech mocno zmęczonych już gości. Rzucają na mnie szukającymi przygód spojrzeniami. Mają puste butelki i fakt ten psuje im nastrój. Nie szukam kłopotów, więc odwracam wzrok i skupiam go na widoku za oknem. Brat powtarzał mi zawsze, że nigdy, ale to nigdy nie mogę nikomu pokazać, że się boję. On sam nie przepuściłby takiej okazji jak teraz. Był skory do bitki i z dziwną satysfakcją wyłapywał ku temu okazje. Nigdy nie był prowodyrem, ale też nigdy nie odstępował z obawy przed naruszeniem nie do końca zrozumiałej dla mnie zasady męskiej dumy. Ja nie jestem typem wojownika. Z całego repertuaru męskich cech bliższe jest mi poczucie bezpieczeństwa niż dominacji.
Tamci trzej na chwilę się mną nudzą. Skupiają się na sobie, wypominając wzajem frontowe zaszłości. Dopijam piwo i ruszam w kierunku szynkwasu po kolejne.
– Skąd jesteś? – rzuca za mną jeden z nich, gdy przechodzę obok.
Ma na sobie rozpiętą podniszczoną bluzę wojskową, brudną od wapna, oraz drelichowe spodnie obszyte licznymi łatami. Ignoruję go, odstawiam pustą butelkę na blat bufetu i zwracam się do sprzedawcy z prośbą o kolejne piwo.
– Lepiej stąd idź – radzi mi bufetowy – przestało padać, pogoda się robi.
– Dlaczego? – pytam. – Chcę się tylko napić piwa.
– Chłopcze, oni tu siedzą od rana – tłumaczy mi półszeptem. – Nie pracuję w tym zawodzie od dzisiaj. Takich, co lubią sprawiać kłopoty, rozpoznaję po zapachu. Oni cuchną kłopotami.
Próbuje mnie namówić, abym wrócił później, ale stanowczo przekonuję go, że nie zamierzam się stąd ruszyć.
– Ostrzegałem cię – mówi, dając za wygraną, i stawia przede mną kolejną butelkę.
Kładę na blat odliczoną gotówkę i wracam na miejsce.
– Nie obrazimy się, jeśli postawisz weteranom spod Kołobrzegu kieliszeczek czegoś mocniejszego – odzywa się znów tamten.
Obserwują mnie, szukają słabego punktu. Mają krótki lont, wystarczy iskra. Taką iskrą może być czyjś jeden fałszywy ruch. Zbyt szeroki uśmiech, zbyt zuchwały grymas lub źle dobrane słowo. W końcu tamten wstaje i podchodzi do mnie, gubiąc krok. Nachyla się, opiera o blat stolika i pyta:
– Rozumiesz po polsku?
Wiem, jak bardzo by chcieli, abym zrobił coś nieprzemyślanego. Coś, co mogłoby usprawiedliwić ich agresję.
– Przepraszam, ale chcę się tylko napić piwa – odzywam się najłagodniej, jak potrafię.
– Gdzie walczyłeś, kochanie? – Tamten nie odpuszcza. Próbuje nawiązać ze mną kontakt wzrokowy, czego ja za wszelką cenę pragnę uniknąć. Nachyla się więc głębiej. – Pytam, gdzie walczyłeś – powtarza.
– Nie walczyłem – odpowiadam mu na tyle głośno, aby i jego towarzysze mnie usłyszeli.
– No, to widzisz, kochanie, jesteś nam coś winien. – Na jego twarzy pojawia się wyraz triumfu.
– Ty, czekaj – wtrąca się nagle drugi, jakby wybudził się z długiego snu. – Ja go kojarzę. Twój stary robił na dworcu. Tak, teraz cię kojarzę. Ty jesteś zaprzaniec, volksdeutsch!
Jego słowa powodują, że w całej trójce uruchamiają się procesy odpowiadające za poczucie głębokiej pogardy. Drzemiąca w nich prymitywna siła uwalnia się z sykiem jak gorąca para rozpędzonego parowozu, powodując całkowite rozprzężenie. Nie mam czasu na jakąkolwiek odpowiedź. Zresztą żadne moje słowo nie może już zatrzymać formującego się chaosu. Ten stojący przy mnie bez chwili zastanowienia zaciśniętą pięścią wymierza mi w twarz cios, który posyła mnie na lepką od piwa podłogę. Jego towarzysze ruszają przez salę, rozsuwając przed sobą krzesła i stoliki, by utorować sobie swobodny do mnie dostęp. Bezlitośnie tłuką mnie kilkadziesiąt długich sekund, aż w końcu ktoś ich odciąga.
Słyszę trzask butelki, oddalające się w pośpiechu kroki, a chwilę potem otwierane z hukiem drzwi. Obce dłonie pomagają mi wstać. Podtrzymują mnie i sadzają na krześle. Moja twarz jest masą pulsującego bólu.
– Nic ci niy ma? – dociera do mnie obcy głos w śląskiej gwarze.
Podnoszę wzrok i szukam jego źródła. Jakiś mężczyzna w marynarce w angielską kratę przygląda mi się z wyrazem nieskrywanego współczucia.
– Nic mi nie jest – odpowiadam, choć obaj wiemy, że kłamię.
Ten w marynarce wyjmuje plik banknotów, odlicza pewną sumę i wkłada w kieszeń krochmalonego fartucha kompletnie zaskoczonemu bufetowemu.
– Na pokrycie strat. Nas tu nie było. Do widzenia – mówi, po czym wychodzi.
Bufetowy przynosi wiadro wody, abym umył strzaskaną twarz. Opróżniając nos z resztek krwi, kątem oka obserwuję, jak bufetowy układa przewrócone w ferworze walki krzesła i stoliki, siarczyście klnąc na mnie pod nosem. Próbuję wstać, z trudem łapię równowagę. Obieram kurs na rozjeżdżające się przed oczami drzwi. Bufetowy pomaga mi dotrzeć do celu, kiedy zauważa moją nie do końca udaną próbę wyjścia. Niemalże wypycha mnie z lokalu i rzuca za mną:
– Miałeś jaja, żeby tu się pokazać, frycu.
W drzwiach mija mnie nadciągająca pierwsza fala spragnionych gardeł. Bufetowy zamienia się w uprzejmego odźwiernego i zaprasza przybyłych szerokim gestem. Dla niego będzie to długi i wyjątkowo wyczerpujący dzień.
Schronienia szukam pod kościołem. Z lekkim zażenowaniem mijam przechodniów, starając się ukryć twarz przed ich oceniającym wzrokiem.
W kieszeni kurtki szukam papierosa, którego włożyłem tam rano. Niestety w trakcie szarpaniny papieros się przełamał, a tytoń rozsypał. Zdezorientowany wyczuwam coś jeszcze. Z głębi kieszeni wyjmuję pięciodolarowy banknot, który najwyraźniej ten w angielską kratę wsunął mi niespostrzeżenie.
* * *
Kiedy wracamy już do domu, opowiadam wujowi,co wydarzyło się w barze. Wydaje się bardzo rozbawiony całą sytuacją.
– Typowe, mówisz, że ma się nie pakować w tarapaty, a wraca z obitym pyskiem. Ty i Staś jesteście tacy sami. Zresztą niedaleko pada jabłko od jabłoni. Wasz świętej pamięci ojciec za młodu był taki sam. Pamiętam, co wyprawiał za kawalera na zabawach.
– To oni zaczęli – tłumaczę. – Ja chciałem się tylko napić piwa. Nawet nie wiem, kim byli.
– Wystarczyło, że oni wiedzieli, kim ty jesteś – odpowiada wuj, poważniejąc. – Dla nich jesteś szwabem, a każdy szwab to wróg. Oni czują obowiązek odwetu.
– Przecież wiesz, że to nie ja podpisałem listę, tylko ojciec…
– To nie ma znaczenia – przerywa mi. – W poniedziałek musisz iść do ratusza. Tam cię zweryfikują, że w czasie okupacji nikomu nie szkodziłeś, i zaczniesz od nowa z czystą kartą.
Nie wyrządziłem nikomu krzywdy. Sam jej doświadczyłem. To bóg mordu, wbrew mojej woli, powołał mnie w swoje szeregi. Gdybym zdezerterował, stracilibyśmy życie – i ja, i moja rodzina.
Wuj wyjmuje z brustaszy dwa pomięte papierosy i częstuje mnie jednym z nich.
– Gdzie twoja papierośnica? – pytam.
– Chyba straciłem ją na targowisku albo ktoś mi ją bezczelnie gwizdnął. Nie przejmuj się, kupię nową – odpowiada obojętnie. Podaje mi również paczkę zapałek, nie spuszczając wzroku z drogi przed nami.
Odpalam jemu i sobie. Palimy dłuższą chwilę w ciszy. Przerywam ją, podając wujowi zwiniętą pięciodolarówkę.
– Dał mi ją jeden z nich. Kupimy za nią trochę jedzenia.
Wuj spogląda na mnie z ukosa, a potem na pięciodolarówkę.
– Co, teraz za każdy cios w barze dają pieniądze? Niezła fucha, może i ja spróbuję swoich sił?
W poniedziałek pierwszego września czekam na drugim piętrze ratusza. Światło wpada przez wysokie okna, rzucając delikatne cienie na podłogę wyłożoną starym, drewnianym parkietem. Korytarz zawężają sterty nieprzebranej dokumentacji oraz sprowadzane zewsząd krzesła i biurka, które czekają na urzędowy przydział.
Drzwi biura meldunkowego są otwarte. W niewielkiej przestrzeni czterech ścian trwa właśnie spektakl, którego przyszło mi być świadkiem. Przed masywnym biurkiem, za którym siedzi urzędnik o kościstej twarzy, stoi matka z siedmioletnim synem ubranym w modny żakiet z szerokimi wyłogami, krótkie spodenki i śnieżnobiałe podkolanówki. Chłopak wpatruje się w drewnianą podłogę pod swoimi nogami, próbując za wszelką cenę wzrokiem wykopać tunel, którym mógłby uciec.
– Potrafisz powiedzieć coś po polsku? – pyta chłopca urzędnik.
Ten bezradnie spogląda na matkę, szukając u niej ratunku.
– Ja – odpowiada, ale po chwili poprawia się nerwowo: – Tak, proszę pana.
– A Ojcze Nasz znasz? – dopytuje urzędnik.
Twarz chłopca przybiera kolor dojrzałego buraka. Nie potrafi ukryć zdenerwowania. Matka zachęcająco kiwa głową. Uczyła go modlitwy, odkąd przełamał się front, na szybko próbując wpoić chłopcu polskość, jakby dało się jej nauczyć kilkoma strofami modlitwy. Chłopiec się waha. Z każdą kolejną sekundą trema zaczyna siać coraz większe spustoszenie w skupisku jego szarych komórek. W ostatniej chwili ulega błagalnemu spojrzeniu matki i zaczyna recytować wyuczony tekst. Biuro komisji wypełnia się jego drżącymi, ostrożnie uwalnianymi słowami. Wzorowo kaleczy fonetykę języka polskiego, w sposób typowy dla Niemców. Kiedy kończy, zalega długa cisza. Słychać, jak komisarz nabiera powietrza do płuc. Jego oceniające spojrzenie pełznie po chłopcu od czupryny kędzierzawych włosów po czubki butów. Teraz nawet matce zaczyna ze zdenerwowania drżeć dolna warga. Kobieta wyjmuje z torebki szarą kopertę i kładzie ją ostrożnie przed urzędnikiem. Komisarz przegląda jej zawartość, następnie spokojnie odkłada kopertę do szuflady biurka i zabiera się za wypełnianie formularzy, które za moment ożywi mocą urzędowej pieczęci. Na koniec nieczuło, z zimną, urzędową manierą informuje, że na podstawie przedłożonych dokumentów ona i jej syn otrzymują tymczasowe zaświadczenie narodowości polskiej na okres sześciu miesięcy, po którym to mogą starać się o poświadczenie obywatelstwa polskiego.