Polana pod obcymi gwiazdami. Tom 1. - Nina Kos - ebook

Polana pod obcymi gwiazdami. Tom 1. ebook

Nina Kos

4,0

Opis

Przygodowe science fiction, od którego trudno się oderwać.

Wyraziste opisy przeniosą Cię do świata przyszłości, a zagadki i dynamiczne sceny walki sprawią, że bez reszty wciągniesz się w wir wydarzeń.

Tajemnicze odkrycie na skolonizowanej przez ludzi egzoplanecie rozbudza nadzieje na pozyskanie przełomowej technologii. Nikt nie przypuszcza, że znalezisko stanowi nie tylko wielką szansę, ale i śmiertelne niebezpieczeństwo.

Naukowiec-idealista i twardo stąpająca po ziemi wojskowa muszą zmierzyć się z przeciwnikami – potężną korporacją oraz organizacją terrorystyczną – a także z samym artefaktem i własnymi przekonaniami.

Opowieść o tym, że świat jest fascynującym i pełnym tajemnic miejscem, ale potrzeba odwagi, aby patrzeć na niego w ten sposób.

Pierwszy tom cyklu o Albercie Holzu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (13 ocen)
5
4
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mandragora001

Dobrze spędzony czas

Świat przedstawiony jest ciekawy i pełen detali, choć chwilami zbyt rozległy, co spowalnia tempo akcji. Mimo to opowieść wciąga i zostawia czytelnika z poczuciem, że odwiedził naprawdę niezwykłe miejsce.
00
Sannah

Nie oderwiesz się od lektury

Pozwala oderwać się od codzienności, szybko się czyta i wciąga. Interesujący pomysł, a do tego przyjemny, lekki klimat.
00
motodo

Całkiem niezła

Znakomity pomysł na historię, właściwie na całe uniwersum. Warto przeczytać, choć styl raczej nie powala. Ale wierzę że w miarę pisania to się poprawi .
00

Popularność




© Nina Kos, 2023

ISBN 978-83-968471-0-2

Wydanie pierwsze

Redakcja

Paulina Zyszczak – Zyszczak.pl

Korekta

Natalia Kocot – Zyszczak.pl

Skład i łamanie

Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl

Projekt okładki

Jakub Cichecki – www.jakubcichecki.com

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody autorki.

1

Granica dnia i nocy miarowo przesuwała się po Aesus.

Stolica planety budziła się do życia. Z mroku wyłaniały się szklane wieżowce, domy mieszkalne i ulice. Na lotnisku pod miastem statek kosmiczny oderwał się od płyty, błysnął w niebieskich promieniach gwiazdy i skierował się ku bramie czasoprzestrzennej. Morze pokryło się roziskrzonymi zmarszczkami. Korony drzew odzyskiwały swój rdzawy kolor. Nadchodził nowy dzień.

W puszczy wciąż panowała ciemność. Słońce nie zdołało jeszcze przedrzeć się przez gęstwinę roślinności. Liście, liany i krzewy skrywały tajemnicę. Nie tylko przed światłem i ciepłem, lecz także przed ludźmi. Tajemnica jednak lśniła własnym blaskiem.

Zbudowane z fluorescencyjnych minerałów i kamieni pierścienie emanowały kolorami. Przypominały okrągłe rozświetlone wrota prowadzące donikąd. Już dawno wrosły w krajobraz. Pradawne i obce. Groźne. Oplecione bluszczem, na którym raz na jakiś czas pojawiały się słodko pachnące owoce.

Rozpoczęło się polowanie.

Przywódczyni stada skradała się bezszelestnie niczym duch lasu. Dostojny, wydłużony pysk, bujna grzywa, czarno-pomarańczowa sierść i zakończony kępką sierści ogon przywodziły na myśl zjawę z innego świata.

Wysunęła wibrysy i rzeczywistość dookoła stała się intensywniejsza, bogata w szczegóły – ledwie wyczuwalny powiew wiatru, płynne ruchy towarzyszy, zapach eminów, od którego ciało wypełniało się elektryzującym rytmem obławy. Spiczaste uszy poruszały się delikatnie, wychwytując najcichsze dźwięki – szum liści, oddechy członków stada. Pełne podekscytowania piski eminów, które wyłoniły się zza skał zwabione wonią owoców. Jeśli stado nie popełni błędu, czeka je suta kolacja.

Bujna grzywa nastroszyła się z podniecenia, ale przywódczyni była zbyt doświadczona, by pozwolić sobie na reakcję. Łapy miarowo zatapiały się w rdzawym mchu. Wibrysy muskały liany oraz łodygi krzewów, wyczuwając ich strukturę. Przyczaiła się za gigantycznym pniem drzewa i obserwowała. Na tle kamiennych kręgów pokryte brązowym futerkiem rozgrzane ciała eminów pulsowały ciepłem i witalnością. Doskonale widoczne. Bezbronne.

Polowanie wymagało precyzji, wyczucia czasu i cierpliwości. Należało zaatakować, zanim istoty rozpoczną ucztę, ponieważ wtedy robiło się niebezpiecznie. Bluszcz niósł śmierć i zagrożenie. Potrafił opleść się wokół ciała, przebić skórę, ranić albo pozbawić życia. Eminom doskwierał głód, więc podejmowały ryzyko i zbliżały się do kręgów w nadziei, że uda im się porwać jeden z owoców i uniknąć pnączy.

Chłód i poranna mgła wdzierały się pod sierść.

Zamachała końcówką ogona i zrobiła ostrożny krok naprzód. Po zapachu, ruchach i rytmie oddechów rozpoznawała idących za nią towarzyszy. Kątem oka dostrzegła młodego, który dopiero uczył się polować i jeszcze nie umiał zapanować nad instynktem. Miała ochotę na niego syknąć, powstrzymała się jednak, ponieważ zaalarmowałoby to potencjalne ofiary. Obserwowała, jak jeden z osobników drżący z ekscytacji sięga łapkami po owoc.

Wydała z siebie krótki pomruk – rozkaz do ataku. Członkowie stada skoczyli do przodu, spod pazurów wystrzeliły kawałki mchu i grudki ziemi.

Eminy rozbiegły się na wszystkie strony. Niektóre zamarły sparaliżowane strachem, część w panice wpadła prosto w paszcze drapieżników. Czarne nozdrza przywódczyni rozszerzały się i zwężały miarowo. Powietrze pachniało krwią. Dzikie podniecenie uniosło sierść na grzbiecie. Przez całe ciało przepływała energia, wola życia, głód. Wspaniały dreszcz polowania. Z rozwartymi szczękami rzuciła się na najbliższego emina i zelektryzowana jego przerażeniem mocno zacisnęła zęby na szyi, aż usłyszała chrzęst łamiących się kości i poczuła na języku gorącą krew.

Wtedy dostrzegła, że młody członek stada atakuje. Znajdował się zbyt blisko pierścieni. Zbyt blisko zabójczych pnączy. Zamarła na chwilę krótszą niż mgnienie oka, ale to wystarczyło, by bluszcz zaczął oplatać się wokół ciała podrostka. Wypuściła z pyska ofiarę, a ta upadła na płyty z tępym mlaśnięciem. Pazury zachrobotały na gładkim kamieniu. Wyskoczyła w stronę towarzysza. Ich ciała ciężko się zderzyły. Ranny młody odtoczył się na bezpieczną odległość i syknął. Wydzielał zapach strachu i promieniował niezdrowym ciepłem.

Wylądowała za blisko kręgu. Bluszcz już zaatakował jej przednią łapę. Młodzik podbiegł do niej, ale warknęła, żeby się odsunął. Pnącza przebiły skórę, wdzierając się coraz głębiej w mięsień tuż pod łopatką. Wyjąc, z ogromnym wysiłkiem odbiła się od kręgu i wyszarpnęła roślinę. Powlokła się w stronę stada, zostawiając za sobą ślady krwi. Schowała wibrysy. Pragnęła czuć jak najmniej.

Polowanie się udało. Zabili dostatecznie dużo eminów, by starczyło na parę dni. Nikt oprócz niej nie doznał poważnych ran. Kiedy odsunęli się od pionowych pierścieni, z martwymi, stygnącymi ofiarami zwisającymi bezwładnie z pysków, otoczeni zapachem mięsa i nadal oszołomieni walką, dostrzegli obrażenia przywódczyni stada. Utykając, zdołała przejść kilkadziesiąt kroków, ale z wyczerpania niemal straciła przytomność. Towarzysze zatrzymali się i utworzyli wokół niej krąg. Kilkoro zapiszczało i warknęło, zachęcając ją do dalszego wysiłku. Paru zbliżyło się, żeby wylizać rany. Zarówno ona, jak i najstarsi członkowie stada wiedzieli jednak, co musi teraz nastąpić. Była zbyt słaba, by wyzdrowieć. Stanowiłaby dla nich ciężar.

Wydała z siebie przeciągłe wycie, które odbiło się echem od pni, poniosło daleko w głąb puszczy i wsiąknęło w liany, krzewy oraz mech. Odwróciła się od towarzyszy i ruszyła w przeciwnym kierunku, by nie patrzeli na jej ostatnie chwile. Chciała umrzeć w samotności i spokoju. Usłyszała za sobą ciche piski, a później odgłosy łap miękko zapadających się w mchu. Po chwili nie czuła już ciepła ani zapachu stada.

Wędrowała, znacząc ścieżkę śladami krwi, a las żył dalej tym samym rytmem co wieki przed jej narodzinami. Postanowiła iść tak długo, jak tylko będzie w stanie.

2

Albert Holz spojrzał w górę, na lecącego wzdłuż ulicy ptaka o delikatnych, prawie przezroczystych skrzydłach. Uniósł dłoń, żeby osłonić oczy przed promieniami słońca odbijającymi się od ścian wieżowców.

Ptak obniżył lot i z gracją wylądował w kawiarnianym ogródku, kilka kroków od mężczyzny. Rozglądał się uważnie w poszukiwaniu kawałków jedzenia. Podskakiwał na zakończonych szponami nogach i z zaciekawieniem przechylał głowę pokrytą odcieniami czerwieni i różu.

Driagan, pomyślał Albert.

Powoli, żeby nie spłoszyć zwierzęcia, przykucnął i zrobił mu zdjęcie. Ptak wydziobywał okruszki pity, które spadły komuś z talerza. Później zmierzył mężczyznę ostrzegawczym spojrzeniem, które jasno mówiło: „nie zbliżaj się”. Albert podniósł się i odwrócił wzrok. Nie zamierzał psuć driaganowi uczty.

Zastanawiał się, z której części planety przyleciało stworzenie. Te zwierzęta rzadko pojawiały się na terenach miejskich, ale niektóre zapuszczały się tu skuszone obietnicą łatwo dostępnego posiłku z zostawionych przez człowieka resztek. A może kierowała nimi zwykła ciekawość?

Albert nie mógł tego wiedzieć, ale wcześniej tego ranka driagan poczuł, że coś wzywa go w stronę terenów od niedawna zamieszkanych przez ludzi. Odbił się od gałęzi, rozpostarł skrzydła i poleciał nad lasem, w którym anitaczi urządzały polowania przy kamiennych pierścieniach. Dotarł do miasta i zapragnął eksplorować świat nienaturalnie geometrycznych kształtów, mechanicznych dźwięków i leżącego na chodnikach pożywienia o smaku, jakiego wcześniej nie znał. Kiedy wróci do domu, będzie miał do opowiedzenia historię, która na pewno zainteresuje mieszkających w sąsiednich dziuplach współbraci.

Mężczyzna usiadł na kawiarnianym krześle z czerwonej trzciny, założył nogę na nogę i chłonął otoczenie. W środku przygotowywano dla niego drugie śniadanie i ziołowe napary, więc miał chwilę, by w spokoju rozkoszować się tym ciepłym popołudniem, zanim wróci do pracy na uniwersytecie. W powietrzu unosiła się woń świeżo mielonej kawy i pieczonych przysmaków, słońce ogrzewało twarz, a temperatura była idealna na niespieszny spacer. Z oddali dochodziły odgłosy budowy. Kiedy Albert przyglądał się barom, punktom usługowym i banerom z napisem „do wynajęcia”, sklepom oraz ulicy, po której cicho przemykały autonomiczne samochody, trudno było mu uwierzyć, że kolonizatorzy wylądowali na Aesus zaledwie dwadzieścia pięć lat temu, wtedy gdy on sam miał sześć lat. Miasto tętniło młodzieńczą energią, świeżością i nadzieją. Jeśli opuściło się je na kilka miesięcy, w miejscach, gdzie wcześniej znajdowały się łąki, mogły powstać całe osiedla. Stolica niepohamowanie i zachłannie pożerała teren w delcie rzeki, między wybrzeżem, górami a lasem.

– Proszę, pana zamówienie – rozległ się męski głos za jego plecami.

Odebrał posiłek złożony z ziołowych naparów oraz dwóch zawiniętych w liście mieszanek warzyw z mięsem. Zapłacił za pomocą bransoletki – wysłużonego urządzenia, które dostał od ojca z okazji dziesiątych urodzin. Od tamtej pory naprawiał je mnóstwo razy, ale nie chciał wymienić go na nowocześniejszy model.

Ruszył w stronę uniwersytetu. Minął ogrodzoną drucianą siatką budowę. Hologram unoszący się nad placem przedstawiał biurowiec, który już za kilka miesięcy miał wyrosnąć w tym miejscu. Na płocie umieszczono wijące się logo Sayto, korporacji inwestującej w rozbudowę miasta, finansującej lokalne przedsiębiorstwa oraz posiadającej na własność niebagatelną część gruntów na Aesus. To w znacznej mierze dzięki Sayto ludzie w ogóle przybyli na planetę, co zapewniało firmie ogromne wpływy oraz sympatię mieszkańców. Albert żywił do niej mieszane uczucia. Korporacja co jakiś czas wysuwała roszczenia wobec prowadzonych na uczelni obiecujących projektów naukowych, lobbowała na rzecz jeszcze większych wpływów i pożerała wszystko, co stanęło na jej drodze. Rozumiał, że właśnie taka jest jej natura, ale i tak mu się to nie podobało. Na szczęście rektor stanowczo sprzeciwiał się wszelkim żądaniom i bronił placówki przed zakusami prywatnych przedsiębiorstw.

Nad głową Alberta przemknęła przezroczysta kapsuła miejskiej kolejki. W jednym z wieżowców ktoś uchylił okno. Błysk światła na ułamek sekundy oślepił mężczyznę. Po lewej stronie mijał osiedle bloków mieszkalnych. Z tarasów zwieszała się bujna, rdzawoczerwona roślinność wijąca się po ścianach między panelami fotowoltaicznymi. Na dachach prawdopodobnie urządzono ogródki i zamontowano zbiorniki deszczówki. Chociaż stolica zachłannie wgryzała się w naturalne środowisko planety, ludzie starali się dbać o to, by jak najmniej zaburzać zastany ekosystem. Na Aesus stanowiło to dodatkowe wyzwanie ze względu na pogodę – lato, trwające parę ziemskich lat, było suche i gorące, a równie długa zima – mroźna, z temperaturami spadającymi poniżej minus trzydziestu stopni. Dostosowanie budynków i infrastruktury do cykli natury nie było łatwe. Mieszkańcy mogli obecnie cieszyć się kilkumiesięcznym okresem łagodnego klimatu. Chętnie przesiadywali w restauracyjnych ogródkach, spacerowali i wyjeżdżali na wakacje nad ocean lub górskie jeziora.

Albert spojrzał przed siebie, na skrzyżowanie. Paręnaście metrów przed nim właśnie zaparkował wan. Drzwi od strony kierowcy się otworzyły i ze środka wysiadła kobieta. Rozejrzała się i odrzuciła na plecy splecione w warkoczyki włosy. Jej posągowa sylwetka i dostojne rysy przyciągały uwagę. Podeszła do bagażnika, wyjęła z niego naręcze ubrań i przewiesiła przez szczupłe ramię. Spojrzała w stronę Alberta i uśmiechnęła się przyjaźnie. Sprawiała wrażenie ciepłej osoby, której można wyznać każdy sekret, każdą najdziwniejszą myśl, a która przyjmie to wszystko z wyrozumiałością. Usta mężczyzny już układały się w uśmiech, kiedy stopa natrafiła na niespodziewaną przeszkodę. Potknął się, wylewając kubek wciąż gorącego naparu na koszulę, i niemal runął na chodnik.

– Wszystko w porządku? – zapytała kobieta, podbiegając do niego. Mimo że w jej głosie brzmiała troska, na twarzy majaczył cień rozbawienia. Widziała, że się na nią gapił.

Albert mimowolnie się zarumienił.

– Poparzyłeś się? – dopytywała i położyła dłoń na jego ramieniu.

Pomalowała paznokcie fioletowym lakierem kontrastującym z hebanowym odcieniem skóry, a nos ozdobiła okrągłym złotym kolczykiem.

– Trochę. Wszystko w porządku.

Wyprostował się i ocenił straty. Jasnobłękitna koszula, którą rano starannie wyprasował, była cała mokra. Część płynu ochlapała lniane spodnie. Na jego ulubioną kurtkę z imitacji skóry spadło tylko kilka kropli.

– Cholera – syknął.

Spojrzał na bransoletkę – nie miał już czasu wracać do domu, żeby się przebrać, i tak zbyt długo siedział w kawiarni.

– Masz szczęście – powiedziała kobieta.

Nie zrozumiał. Później podążył za jej spojrzeniem i dostrzegł witrynę, ewidentnie nową, obwieszczającą, że w środku znajduje się sklep z ubraniami vintage. Uderzyło go, że w miejscu takim jak Aesus – celebrującym wszystko, co świeże i nowe – ktoś postanowił sprzedawać odzież z drugiej ręki. Uznał to za rodzaj ironicznego, przewrotnego buntu.

Kobieta przedstawiła się jako Zola, otworzyła szklane drzwi sklepu i zaprosiła go do środka.

– Potrzebujesz nowej koszuli… – zaczęła.

– Naprawdę nie musisz…

– Wiem, że nie muszę.

Odłożyła naręcze ubrań na ladę, obok jakiejś zmiętej kartki i papierowego kubka po kawie.

Albert rozejrzał się po sklepie. Wnętrze nie przypominało second handów, jakie znał. Było przestronne i jasne, a ubrania rozwieszono elegancko przy ścianach. Minimalizm i styl. Przesunął wzrokiem po podłodze z imitacji marmuru, dyskretnych, podłużnych lampach na łączeniu sufitu i ścian, kilku odrestaurowanych fotelach i okrągłym stoliku z wazonem, na razie pustym.

– Włożyłam w to miejsce wszystkie oszczędności – westchnęła kobieta. – Oby się opłaciło.

– Na pewno tak będzie – odparł z przekonaniem.

Zola skrzyżowała ręce na piersi i stanęła naprzeciwko niego. Tak blisko, że czuł zapach jej perfum – głęboki, a jednocześnie rześki, przywodzący na myśl wieczór na plaży.

– Co będzie ci potrzebne? – zapytała i się zamyśliła.

Zmierzyła go spojrzeniem. Czuł, jak mrowi go skóra w miejscach, na których zatrzymuje się wzrok kobiety – nieco rozczochrane blond włosy z rysującymi się już zakolami, błękitne oczy, odstające uszy. Mimowolnie dotknął pieprzyka na lewym policzku i poczuł pod palcami dwudniowy zarost. Oczy Zoli krytycznie zmierzyły prosty nos, wąskie usta i dołek w brodzie. Szybko oceniły figurę. Nie czuł się jednak nieswojo pod jej spojrzeniem. Oblało go przyjemne ciepło, jakby wracał do domu, a jednocześnie wyruszał w nieznane.

– W porządku – powiedziała, najwyraźniej podejmując jakąś decyzję.

Odwróciła się i zaczęła przeglądać wyeksponowane pod ścianami ubrania. Drewniane wieszaki delikatnie o siebie stukały.

Albert odłożył śniadanie na ladę i wygładził dłonią pomiętą kartkę.

„Bramy zabijają!”, krzyczały jaskrawoczerwone litery. Część ulotki pokrywał rysunek przedstawiający Ziemię i inne zamieszkane przez ludzi planety. Bramy czasoprzestrzenne przedstawiono jako ziejące ogniem obręcze. Dookoła, na workach banknotów, siedzieli karykaturalnie sportretowani politycy i milionerzy z uśmiechami na nalanych twarzach.

„Artefakty obcych to śmiertelnie niebezpieczne pułapki. Nie używaj ich! Badania naukowe dowodzą, że przekraczanie bram powoduje trwały uszczerbek na zdrowiu, a nawet grozi śmiercią. Mutacje genetyczne kumulują się w następnych pokoleniach. Chroń siebie i swoje dzieci! Nie pozwól się omamić.

Każdego roku korporacje i rządy zarabiają miliony na podróżach między światami i kolonizacji, nie zważając na zdrowie zwykłych ludzi.

Opuściliśmy Ziemię, żeby zasiedlać obce planety w oddalonych o lata świetlne miejscach. Jednak nie osiągnęliśmy tego dzięki własnym wynalazkom, ale za pomocą szkodliwych, wymierzonych w dobro ludzkości urządzeń obcych. Musimy bronić się…”

– Epistrofi – szepnął.

– Może ta kremowa? – zapytała Zola, odwracając się do niego. – Och… – westchnęła, zauważywszy, na co patrzy. – Przyklejają je na mojej witrynie niemal codziennie. – Ze złością zmarszczyła brwi.

– Aha.

– Chyba nie sądzisz, że ich popieram? – obruszyła się. – Oczywiście, że bramy bywają niebezpieczne, każdy to wie, ale jazda samochodem też stanowi zagrożenie, pewnie nawet większe. Tak samo jak niezdrowe jedzenie czy brak ruchu, ale jakoś nikt nie wysadza w powietrze sieci fast foodów, prawda? Po prostu boją się tego, co nowe. A skoro już mówimy o nowym… Jak ci się podoba? – Pokazała mu koszulę. – Prosta, w pięknym, klasycznym kolorze, z długimi rękawami, odpowiednia na tę porę roku. Będzie na tobie dobrze leżała. Masz ładną sylwetkę.

– Dziękuję. – Wbrew woli znów nieco się zarumienił.

– Do tego jeansy. Będzie trochę mniej formalnie. Gdzie pracujesz? Chyba nie będą mieli ci tego za złe.

– Na uczelni.

– Naprawdę? – Zaciekawienie Zoli wydawało się autentyczne. – Czym się zajmujesz?

– Genetyką. Badam wpływ przekraczania bram na mutacje DNA.

– Och. – Zerknęła na ulotkę Epistrofi. – Więc sądzisz, że… oni mają trochę racji?

Albert nieświadomie poprawił pasek bransoletki. Mokra koszula nieprzyjemnie przykleiła się do skóry.

Wiele razy zadawano mu już to pytanie.

– Na pewno zwracają uwagę na ważny problem, o którym czasem zapominamy – przyznał. – Tyle że ich metody… Jak można mówić, że walczy się o ludzkość, i jednocześnie siać terror?

Na kilka sekund zapadła cisza. Albert chciał powiedzieć więcej o swoich badaniach i poglądach, o chorobie cioci May, ale nie był na to gotowy. Wydawało się to nie na miejscu. Może nawet chciał opowiedzieć o Adeli. Jeszcze bardziej pragnął dowiedzieć się więcej o Zoli. Spojrzał na zegarek i zaraz tego pożałował.

– Musisz wracać do pracy – odgadła.

– Tak… Chciałbym porozmawiać dłużej, naprawdę, ale…

Jej obecność wprawiała go w rodzaj przyjemnego zakłopotania. Rzadko się zdarzało, by ktokolwiek tak na niego działał.

– Innym razem. Sama też mam mnóstwo roboty.

Z ulgą stwierdził, że nie słyszy w jej głosie urazy, raczej zaproszenie. Już wręczała mu ubranie i wskazywała przymierzalnię.

Wszystko leżało perfekcyjnie. Sam nie wybrałby dla siebie nic lepszego.

– Dziękuję – powiedział. – Ile płacę?

Zola z udawanym oburzeniem pokręciła głową, wprawiając w ruch warkoczyki.

– Nie ma mowy. Uznaj to za prezent.

– Ale…

– Jeśli ktoś cię zapyta, skąd je masz, poleć mój sklep. Żadnych dyskusji. – Uniosła dłonie w obronnym geście.

– Jesteś pewna?

– Nie próbuj się ze mną kłócić.

Albert się zawahał.

– Może w takim razie śniadanie? – zaproponował, wskazując na papierową torbę.

Zola zajrzała do środka.

– Umieram z głodu. A gdybyś chciał mi się kiedyś odwdzięczyć za to… – Wskazała na nowy strój. – To powinieneś wiedzieć, że po zamieszaniu z otwieraniem sklepu marzę o spokojnym wieczorze przy drinku i w miłym towarzystwie.

W odpowiedzi uśmiechnął się szeroko.

– Będę pamiętał.

Podziękował jeszcze raz, uniósł dłoń na pożegnanie i wyszedł na ulicę ze swoim starym ubraniem pod pachą.

Pięć minut później znalazł się na terenie kampusu otoczonym wzniesionymi z prefabrykatów budynkami z rzędami kwadratowych okien. Przeszedł obok hologramu pokazującego, jak będzie wyglądała uczelnia po gruntownej przebudowie zaplanowanej na kolejny rok – rektor zatwierdził projekt, który zamieni uniwersytet we współczesną wersję brytyjskiego Oksfordu.

Ruszył brukowaną ścieżką wijącą się wśród traw sięgających niemal pasa w stronę nieróżniącego się od innych gmachu wydziału biologii. Raźnym krokiem wszedł do środka. Po spotkaniu z Zolą czuł się pełen energii i optymizmu, więc zamiast do windy skierował się ku klatce schodowej. Kiedy przemierzał korytarz na parterze, z zamyślenia wyrwały go podniesione głosy dochodzące zza drzwi. Przystanął. Znajdował się w części zajętej przez katedrę egzobiologii. Usłyszał rozemocjonowaną wymianę zdań, a później warczenie i piski zwierzęcia. Zapukał, ale nikt nie odpowiedział. Nacisnął klamkę i wkroczył do środka.

W pokoju znajdowały się trzy osoby: dwaj mężczyźni, których Albert znał jedynie z widzenia, oraz Soo-Yun, koleżanka, z którą uczestniczył kiedyś w konferencji na Xoloti. Kucała przy klatce z rannym zwierzęciem. Albert głośno wciągnął powietrze. Po raz pierwszy widział na żywo anitaczi, jednego z największych drapieżników na Aesus. Robiło imponujące wrażenie. Bujna grzywa, wysmukły tułów pokryty sierścią w pasy i czarny, wydłużony pysk nadawały mu majestatycznego wyglądu. Na łopatce znajdował się przesiąknięty krwią opatrunek. Istota spostrzegła Alberta, zamachała cienkim ogonem zakończonym puchatą sierścią, rozszerzyła nozdrza i wysunęła umieszczone na nogach i tułowiu czarne wibrysy. Chociaż dzieliły ich solidne kraty, poczuł dreszcz niepokoju. Zwierzę sięgało mu do pasa, musiało ważyć niewiele mniej od niego, a pazury, kły, mięśnie i wyostrzone zmysły sprawiały, że nie miałby z nim żadnych szans.

Dwaj zaaferowani koledzy Soo-Yun dyskutowali, gestykulując energicznie. Kiedy zauważyli gościa, tylko skinęli mu głowami i wrócili do rozmowy. Kobieta spojrzała na niego pytająco.

– Usłyszałem podniesione głosy i… – zaczął.

Drobna dwudziestokilkuletnia badaczka wstała. Czarne włosy związała w ciasny koński ogon. Na proste ciemne spodnie i kremową bluzkę zarzuciła fartuch.

– Mamy tu mnóstwo pracy – powiedziała, uśmiechając się mechanicznie.

– Co się dzieje?

Nie odpowiedziała. Wyglądała, jakby myślami była gdzieś daleko.

– Rano weszła na teren północnych przedmieść, ktoś wezwał policję, a oni zadzwonili do nas – wyjaśnił jeden z badaczy.

Albert zbliżył się do klatki. Zwierzę zawarczało, w oczach miało jednak raczej strach niż agresję.

– Co mu się stało?

– Jej – poprawiła go Soo-Yun. – Nie wiemy. Miała rozszarpaną skórę na wysokości łopatki i na przedniej łapie. Opatrzyliśmy ją, ale nadal krwawi. Podejrzewamy, że rana mogła zostać zainfekowana czymś, na co nie zadziałały zwykłe środki odkażające. Pobraliśmy próbki, ale nie znaleźliśmy ani śladu niebezpiecznych substancji.

Z pyska anitaczi wypłynęła strużka spienionej śliny. Klatka piersiowa ciężko unosiła się i opadała. Powietrze pachniało sierścią i lekami.

– Za chwilę będziemy zmieniać opatrunki – powiedziała Soo-Yun, z niepokojem obserwując powiększającą się szkarłatną plamę na bandażach.

Spojrzała wymownie na Alberta.

– Tak… wracam do siebie.

Przytaknęła i odwróciła się w stronę apteczki.

Albert podszedł do drzwi i położył dłoń na klamce, ale coś go zatrzymało.

– Mógłbym zbadać DNA wokół rany – zasugerował. – Żeby sprawdzić, co się dzieje na poziomie genetycznym.

Wiedział, że to pewnie nic nie da, lecz chciał pomóc.

Soo-Yun rzuciła pytające spojrzenie kolegom, którzy właśnie wkładali rękawiczki i przygotowywali się do podania zwierzęciu środków uspokajających i znieczulających.

– Na tym etapie przyjmę każdą sugestię – odezwał się jeden z nich.

Badaczka przytaknęła.

Albert przyglądał się, jak mężczyźni otwierają klatkę i wbijają igłę w kark stworzenia. Po chwili oczy anitaczi zaszły mgłą. Istota położyła się na podłodze, dysząc ciężko. Soo-Yun ostrożnie odwinęła bandaż.

– Już nie krwawi tak bardzo – skomentowała.

– Ale nadal ma gorączkę – powiedział jeden z badaczy. – Słabnie z każdą chwilą.

– Miejmy nadzieję, że środki uspokajające jej nie zaszkodzą…

– Wygląda, jakby wdało się zakażenie.

Porozumiewali się cicho, wykonując pracę sprawnie i precyzyjnie.

– Nie… To przypomina raczej reakcję na ciało obce. Jak przy przeszczepach.

– Ale to bez sensu.

– Wiem. Tylko że właśnie w ten sposób zachowuje się jej organizm.

Soo-Yun pobrała niewielką próbkę tkanki z rany, po czym zamknęła ją w szklanej fiolce. Później zdezynfekowała ranę. Anitaczi warknęła i spróbowała się podnieść.

– Spokojnie… – Badacz pogłaskał ją po głowie.

Kobieta przykryła ranę świeżym opatrunkiem i podłączyła zwierzę do kroplówki.

– Na razie nie możemy dla niej zrobić więcej – powiedziała ze smutkiem.

Zamknęli klatkę. Soo-Yun podała Albertowi próbkę.

– Jest piękna, prawda? – powiedziała, wskazując na stworzenie.

Albert musiał przyznać jej rację. Od zwierzęcia biła pierwotna, dzika siła. Nawet teraz, osłabione i ranne, budziło respekt. Mężczyzna zastanawiał się, jaką drogę musiało przebyć z tak ciężkimi obrażeniami.

– Postaram się pomóc – powiedział, unosząc wyżej próbkę. Popatrzył jeszcze na anitaczi. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Nie chciałby spotkać jej podczas samotnego spaceru po lesie.

Wyszedł na korytarz i wjechał windą na trzecie piętro, do gabinetu dzielonego z kolegą, Luisem Wanke.

– Nareszcie jesteś. Co ci zajęło tyle czasu? Nie przyniosłeś śniadania?

Albert pokazał mu próbkę.

– Co to?

– Tkanka rannej anitaczi.

Opowiedział Luisowi, co się wydarzyło chwilę wcześniej w gabinecie Soo-Yun. Współpracownik szerzej otworzył oczy.

– Ranna anitaczi… Wiesz, że gonią nas terminy, prawda? Ledwo wyrabiamy się z własną pracą i…

Luis, zazwyczaj spokojny i zdystansowany, ostatnio zrobił się nerwowy. Podczas pracy natrafili na niespodziewane trudności, przez które nie mieli szans skończyć badań w wyznaczonym terminie.

– Wiem, wiem – powiedział Albert i usiadł przy biurku. Krzesło zaskrzypiało cicho pod jego ciężarem. – To zajmie tylko kilka godzin.

– Sądzisz, że możemy jakoś pomóc?

– Nie wiem.

Narzucił fartuch i włożył rękawiczki, po czym ostrożnie oddzielił kawałek próbki i zanurzył go w niewielkim pojemniku z roztworem, koniecznym podczas sekwencjonowania DNA. Wsunął preparat do maszyny i ustawił parametry. Urządzenie zaczęło pracować, wydając monotonny szum.

– Jeśli nie odkryjemy, co się z nią dzieje, najprawdopodobniej umrze.

Pokój wypełniły uspokajające buczenie maszyn oraz delikatne brzęczenie metalowych i szklanych narzędzi.

– Co jej właściwie jest? – zapytał w końcu Luis.

Albert uśmiechnął się z satysfakcją, zadowolony, że kolega zainteresował się problemem, i opowiedział wszystko, czego udało mu się dowiedzieć o rannym zwierzęciu.

– I zaobserwowali reakcję autoimmunologiczną? – drążył Luis.

Uniósł kwadratową twarz znad mikroskopu i uważnie przyjrzał się rozmówcy.

– Porównali to do odrzucenia organu.

– Jakby w jej organizmie znajdowało się jakieś ciało obce – stwierdził Luis.

Poprawił opadające na oczy pasma włosów. Bransoletki z drewnianych koralików zastukały o siebie. Wyglądał, jakby stale był na wakacjach – mylne wrażenie, bo rzadko spotykało się kogoś, kto pracował równie ciężko.

Albert wiedział, że myśleli o tym samym. Podobne symptomy występowały czasem u osób dotkniętych chorobą podróżną. Skojarzenie mogło się jednak okazać mylne – zajmowali się tego typu mutacjami codziennie, więc to naturalne, że od razu przyszło im do głów właśnie takie podejrzenie.

– Są pewni, że dokładnie oczyścili ranę, i nie znaleźli śladów szkodliwych substancji. Oczywiście mogło to być coś, czego jeszcze nie znamy.

Przyroda na Aesus wciąż w znacznym stopniu pozostawała zagadką. To jeden z powodów, dla których Albert zdecydował się pracować na tej planecie. Podczas kolonizacji ludzie skupiali się na czynnikach bezpośrednio na nich wpływających – potencjalnych niebezpieczeństwach, możliwych do wykorzystania zasobach naturalnych, ukształtowaniu terenu. Po ponad dwóch dekadach od lądowania pierwszych mieszkańców nadal byli dalecy od poznania fauny i flory całej planety oraz jej struktury geologicznej. Egzobiologów zalewał potok danych, które musieli przeanalizować, skatalogować i zrozumieć. Istnienie nowej, nieznanej trucizny i zwierzęcia, które się nią posługiwało, wydawało się wysoce prawdopodobne.

Luis postukał palcami w blat biurka.

– To rzeczywiście ciekawe. Kiedy będą wyniki?

– Za trzy godziny – odparł Albert, przesuwając wzrokiem po holograficznych wyświetlaczach znajdujących się nad każdą z pracujących maszyn.

– Co się stało z drugim śniadaniem? I czemu przyniosłeś ubranie na zmianę?

Albert z lekką niechęcią opowiedział o spotkaniu z Zolą. Spodziewał się, że kolega zareaguje z charakterystycznym dla siebie cierpkim poczuciem humoru.

Luis przez chwilę milczał, mierząc go ciemnymi oczami.

– Najwyższy czas, żebyś zaczął się z kimś umawiać – skomentował z powagą.

Odgarnął z twarzy sięgające uszu włosy i przystawił oko do mikroskopu.

– Serio? Tylko tyle? Żadnej ironicznej uwagi? Żadnego złośliwego uśmiechu, wywrócenia oczami? Nic?

– Nie, kiedy jestem głodny – odparł. – Lepiej przynieś mi coś z automatu.

Albert pokręcił głową i wstał, by kupić kawę i krakersy.

Gdy wrócili do laboratorium po obiedzie zjedzonym na uniwersyteckiej stołówce, wyniki były już dostępne. Albert od razu usiadł przed komputerem i przyjrzał się liczbom oraz wykresom.

– To bez sensu – powiedział Luis, nieświadomie powtarzając słowa badaczy zajmujących się anitaczi.

Stał za Albertem i opierał dłoń na zagłówku jego krzesła.

– Musiałeś się pomylić.

Albert nie odrywał wzroku od monitora.

– Nie pomyliłem się.

– W takim razie jak to możliwe, że w tkankach anitaczi znajduje się kod genetyczny innego stworzenia?

Albert potarł twarz palcami i na moment przymknął oczy. Wyświetlił nad maszyną holograficzną symulację wyniku – skręconą helisę DNA, serię kolorowych kresek, większych i mniejszych, oraz wykres ukazujący potencjalne mutacje i zmiany.

– To by wyjaśniało reakcję układu odpornościowego – rzekł. – Organizm anitaczi broni się przed obcym DNA.

– Ale co ono tam w ogóle robi?

– Pochodzi z trucizny drapieżnika? – podsunął bez przekonania Albert.

Luis pokręcił głową.

– Wtedy znaleźlibyśmy dwa różne kody DNA, a nie… to.

Albert jeszcze raz przeanalizował wyniki. Do tej pory nie widział czegoś podobnego. Część próbki pochodziła z ciała anitaczi – kod genetyczny zgadzał się z tym w bazie danych. Inne fragmenty jednak należały do obcego organizmu. To jeszcze dałoby się wytłumaczyć trucizną. Najdziwniejsze, że komórki płynnie przechodziły od tych zdrowych w coraz bardziej zainfekowane obcym DNA. Żadna znana mu substancja czegoś takiego nie potrafiła.

Zniecierpliwiony Luis wykonał dłonią gest, by wyświetlić inną część wyników.

– A więc tutaj mamy czyste DNA anitaczi – powiedział.

– Aha – zgodził się Albert.

Luis ustawił symulację tak, by pokazywała kolejny fragment tkanki.

– Tu widzimy rozległe zmiany w kodzie. Dalej… – Wykonał gest dłonią. – Widzimy ciało niezidentyfikowanego stworzenia. Jakby jakaś substancja albo organizm zmieniły kod genetyczny w niektórych częściach rany.

Albert nieświadomie potarł bransoletkę na nadgarstku. Czuł, jak w jego ciele narasta ekscytacja, to przyjemne, elektryzujące uczucie, kiedy odkrywa się coś zupełnie nowego i niespodziewanego. Wstrzymał oddech i po chwili powoli wypuścił powietrze.

– Tak, wiem, że to wydaje się niemożliwe – przyznał. – Nigdy nie spotkałem się z czymś takim. Ale jak inaczej to wyjaśnisz?

Luis zacisnął dłoń na zagłówku fotela i wydał z siebie pełne frustracji westchnienie.

– Nie znaleźliśmy żadnych obcych substancji chemicznych poza DNA? Żadnej trucizny?

– Nic niepokojącego. Zespół Soo-Yun też to sprawdził.

Zaczął się przechadzać po pokoju w tę i z powrotem. Zamontowane pod sufitem świetlówki sprawiały, że po jego kwadratowej twarzy przemykały cienie.

– Pokaż mi symulację tego nieznanego DNA – poprosił.

Albert wprowadził polecenie, które miało przeanalizować obcy kod genetyczny. Komputer pracował przez kilka minut, a później pokazał wyniki. Luis wpatrywał się w nie lekko zmrużonymi oczami, jakby rzucał danym wyzwanie.

– Takie stworzenie teoretycznie mogłoby żyć niezależnie – powiedział powoli.

– Teoretycznie. Jednak struktura genetyczna wydaje się wysoko nietypowa.

– Więc może to jedynie daleko idąca mutacja, chaos, który tylko przypomina uporządkowane DNA?

– Możliwe – stwierdził Albert głosem pełnym powątpiewania.

– Ale w to nie wierzysz?

– Nie.

Luis westchnął.

– Ja też nie.

Naukowcy potrafili modyfikować pojedyncze geny w żyjących organizmach, chociaż wciąż robili to z ostrożnością, ponieważ efekty często miały nieoczekiwane skutki. Zmiana na skalę zaobserwowaną w ciele anitaczi stanowiła fenomen. Albertowi ścisnął się żołądek, kiedy wyobraził sobie możliwe aplikacje takiej technologii.

Gestem przesunął symulację do środkowej fazy, w której DNA było najbardziej nieuporządkowane. Naukowcy przez chwilę milczeli. Albert wyświetlił kawałek tkanki anitaczi, która dopiero zaczynała się zmieniać. Obaj w napięciu wpatrywali się w wynik. Widok był znajomy. Każdego dnia pracowali z ludzkim kodem genetycznym uszkodzonym w podobny sposób.

– Wiem – odezwał się w końcu Luis. – Też to widzę. W ten sam sposób wyglądają mutacje wywołane chorobą podróżną. Charakterystyczne, delikatne zmiany prowadzące do stopniowego zaburzenia funkcjonowania całego organizmu.

Albert zacisnął usta i przeczesał dłonią zmierzwione włosy. Jego umysł pracował na przyspieszonych obrotach.

Luis pochylił się nad monitorem. Wykrzywił wąskie usta i podrapał się po brodzie.

– Ale dalej…

– Czegoś takiego nie widzieliśmy u żadnego człowieka ani zwierzęcia – wszedł mu w słowo Albert. – Zmiany nigdy nie zachodzą aż tak daleko. Nigdy nie tworzą spójnej struktury. – Zaczął miarowo stukać stopą o podłogę. – Jakby dezintegracja spowodowana chorobą podróżną była rodzajem stanu przejściowego prowadzącego do…

Zapadła cisza.

– Nie wiemy jeszcze do czego – dokończył Luis. – Ale skoro tak, może anitaczi pomogą leki stabilizujące podawane cierpiącym na chorobę podróżną? Trzeba też dokładnie oczyścić ranę ze zmodyfikowanego DNA, co może wymagać wycięcia sporej ilości tkanki wokół rany. Inaczej ciało dalej będzie odrzucało zmutowane fragmenty.

Zanim Luis zdążył powiedzieć coś jeszcze, Albert skinął głową, wstał i pobiegł do pokoju Soo-Yun. Opowiedział jej wszystko, co przed momentem odkryli. Naukowcy słuchali go z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami.

– I nie, nie sądzę, żebyśmy pomylili się podczas badań – zakończył Albert, uprzedzając oczywiste pytanie. – Powtórzymy je, oczywiście, ale… jestem niemal pewien, że uzyskaliśmy poprawne wyniki.

Badacze wymienili się szybkimi spojrzeniami.

– W takim razie… Jeśli to prawda… leki na chorobę podróżną rzeczywiście powinny pomóc, przynajmniej na początku, żeby ustabilizować jej stan – powiedziała Soo-Yun. – Usuniemy zmienione tkanki wokół rany, bo to one wywołują reakcję autoimmunologiczną i nie pozwalają ranie normalnie się zagoić.

Badacze bezzwłocznie zaczęli się przygotowywać do kolejnego zabiegu.

– Dziękuję – zwróciła się Soo-Yun do Alberta. – Byliśmy już niemal pewni, że nie możemy nic więcej dla niej zrobić.

Mężczyzna pokiwał głową. Jeszcze przez chwilę obserwował pracę kolegów, po czym wrócił do swojego pokoju.

Luis nadal z zaciętą, niemal rozzłoszczoną miną przyglądał się wynikom.

– Musimy się dowiedzieć, jak to się stało – stwierdził. – Co ją zraniło? Czy zmiany genetyczne występują także w innych częściach organizmu? Posłuchaj… to naprawdę może być coś istotnego.

Ciemne oczy Luisa lśniły od zapału.

– Zgadzam się. Ale dopiero po moim powrocie. Pamiętasz, że od jutra mam urlop?

– Ach tak. – Współpracownik wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu. – Potężna rodzina Holzów zwołała naradę, w której musisz uczestniczyć. Co tak ważnego się wydarzyło?

– Sam chciałbym to wiedzieć – odparł Albert, unikając wzroku rozmówcy.

3

Gdyby sierżant Vasanti Basu spojrzała w górę, dostrzegłaby przemykającego między konarami drzew driagana kierującego się ku stolicy, by tego samego popołudnia ukraść kawałki pity spod kawiarnianego stolika. Kobieta spoglądała jednak przed siebie, na znajdujący się kilkadziesiąt metrów dalej budynek. Wypatrywała jakiegokolwiek znaku, że ktoś przebywa w środku.

Poranek był chłodny i mglisty. Słońce dopiero co wzniosło się nad horyzont, a powietrze pachniało rosą i budzącą się do życia roślinnością. Vasanti przyklęknęła za ogromnym korzeniem. Oparła o ramię wycelowaną w drzwi wejściowe broń. Dzięki wspomaganiu egzoszkieletu wydawała się lżejsza niż w rzeczywistości.

Rozstawiony dookoła celu oddział zlewał się z pniami, lianami i krzewami – wyposażone w zaawansowane technologie maskujące pancerze przybierały kolor otoczenia.

Budynek nie różnił się niczym od prostych domów jednorodzinnych, jakie pierwsi osadnicy wznosili tuż po przylocie na Aesus. Skonstruowane z szarych prefabrykatów miały być przede wszystkim praktyczne, tanie i wytrzymałe. Kwestie estetyczne schodziły na dalszy plan. Tyle że zazwyczaj stawiano je na przedmieściach, a nie w samym środku leśnej gęstwiny, dziesiątki kilometrów od ludzkich siedzib. Z tyłu znajdował się generator prądu, obok – panele słoneczne i zbiornik na deszczówkę.

Dom zamieszkiwali członkowie lokalnej frakcji Epistrofi. Wcześniej działali i mieszkali w miastach, przenosząc się między stolicą a innymi skolonizowanymi terenami Aesus. Później coś się zmieniło i postanowili schować się w lesie, dążyć do samowystarczalności i ograniczać kontakt ze światem zewnętrznym do minimum.

Wojsko i policja nie wiedziały, jak długo grupce mieszkającej w tym budynku udawało się ukrywać przed władzami. Prawdopodobnie kilka miesięcy. Dwa dni wcześniej wykonano zwiad za pomocą najbardziej zaawansowanych dronów i wykryto zakłócenia wskazujące na maskujące pole siłowe. Obecność pola niepokoiła, ponieważ oznaczała, że grupa dostała wsparcie, prawdopodobnie od zwolenników i innych jednostek na odległych planetach. To nie była tania technologia. Teraz maskowanie pozostawało wyłączone. Kolejny niepokojący znak.

W końcu odkryto dokładną lokalizację oraz sfilmowano wiele poszukiwanych od dawna twarzy. Epistrofi siało terror i miało na sumieniu dziesiątki ludzkich istnień. Stało za dwoma wybuchami bomb w stolicy, atakiem na lotnisko oraz próbą zniszczenia fabryki części do statków kosmicznych. Vasanti wciąż zadziwiało, że tak niewiele osób – na Aesus prawdopodobnie około sześćdziesięciu – było w stanie wzbudzić strach w mieszkańcach całej planety. Przy wsparciu rozsianych po światach komórek coś takiego okazywało się możliwe.

Największą siłę organizacji stanowiła chaotyczna, rozproszona struktura. Walka z nią przypominała próbę pokonania hydry, ponieważ kiedy tylko udawało się rozbić jedną komórkę, na jej miejscu wyrastały dwie kolejne. Dzisiaj liczyli na coś więcej: na precyzyjne i bolesne uderzenie, gdyż istniały mocne dowody na to, że w środku ukrywa się sam Ortan Daal, jeden z najistotniejszych przywódców sekty, znany ze swoich charyzmatycznych przemówień, którymi Epistrofi zarzucało sieć. Frakcja Daala nie wyróżniała się pod względem militarnym, a jej zdolności bojowe oceniano na ograniczone i w znacznym stopniu zależne od zewnętrznego wsparcia. Poszukiwany przywódca stanowił zagrożenie z innego powodu. Potrafił przekonywać ludzi do swoich poglądów i skutecznie rekrutować nowych członków. Vasanti obejrzała parę jego wystąpień. Odpychały ją ich natchniony ton i święte przekonanie mężczyzny o własnych racjach.

Epistrofi odwoływali się do pierwotnego strachu przed nowym i nieznanym. Ostrzegali przed korzystaniem z bram i innych technologii obcych. Oskarżali elity polityczne i biznesowe o spisek i działanie na szkodę ludzi. Vasanti niechętnie przyznawała przed samą sobą, że niektóre tezy organizacji do niej trafiają. W końcu ludzie rozprzestrzenili się po kosmosie, używając bram wybudowanych prawdopodobnie przez obcych, i korzystali z napędów nadświetlnych skradzionych z opuszczonych statków dryfujących w przestrzeni. Nie zawdzięczali ekspansji sobie, lecz pozostałościom po nieznanej inteligentnej cywilizacji i jej technologiom, których tak naprawdę nie rozumieli. Większość osób doświadczała nieprzyjemnych skutków ubocznych podczas podróży między światami, chociaż tylko niewielki ułamek poważnie z tego powodu chorował. Było w tym coś zatrważającego.

Dostała rozkaz, by rozbić tę komórkę, i właśnie to zamierzała zrobić.

– Idziemy dalej – odezwał się w uchu Vasanti tubalny głos dowódcy, pułkownika Vangelisa Turaya.

Składający się z ponad trzydziestu osób oddział zaczął się poruszać w stronę domu. Promienie wschodzącego słońca z trudem przebijały się przez gęste korony drzew. Kontury budynku rozmywały się we mgle, nadając mu nieco nierealny wygląd.

Żołnierze szli na lekko ugiętych nogach, zacieśniając okrąg wokół domu. Stopy Vasanti przy każdym kroku zapadały się w rdzawym mchu. W środku nadal nie świeciły żadne światła i nic się nie poruszało. Pewnie ludzie z Epistrofi jeszcze spali. Tylko czemu pole siłowe przestało działać?

Spojrzała w prawo, na idącego parę metrów dalej Tima Chambersa, którego zamaskowana pancerzem sylwetka była ledwie widoczna na tle rozłożystego krzewu, a później zerknęła w lewo, na Nica Jensa. Wszystko pod kontrolą. Wszystko zgodnie z planem.

A jednak miała złe przeczucia.

Znajdowali się coraz bliżej domu, nadal pogrążonego w całkowitej ciemności. Dotarli do wejścia. Kiedy dowódca wydał polecenie, Vasanti wyważyła drzwi jednym kopnięciem. Z hukiem wpadły do środka. Osłaniana przez Tima i Nica wkroczyła do holu. Pancerz pozwalał jej czuć zapachy z zewnątrz – wilgoć i pleśń. Na ścianach wisiały niedbale przyklejone rysunki przedstawiające poplątane linie. Wyglądały, jakby narysowało je małe dziecko. W korytarzu nie było nikogo.

– Czysto! – zaraportowała.

Bezszelestnie ruszyła naprzód. Czuła w uszach przyspieszone bicie serca. Trzymała palec tuż przy spuście. Dźwięki kroków tłumił poplamiony zaschniętym błotem wzorzysty dywan. Kilka szybkich czarnych tilach uciekło spod jej stóp. Wycelowała w pierwsze drzwi po lewej i zaznaczyła je na HUD-zie. Tim nacisnął klamkę. Otworzyły się bez problemu, z lekkim skrzypieniem. Sierżant błyskawicznie omiotła pokój wzrokiem. Dwa ascetyczne łóżka z ciemnego drewna, cienkie materace, rozrzucona pościel, szafka nocna, a na niej zapisane kartki. Gwałtownym ruchem otworzyła drzwi szafy. Zostało tylko kilka ubrań na dnie i dzwoniące o siebie metalowe wieszaki.

– Czysto! – słyszała z innych pomieszczeń.

Coś nieprzyjemnie ścisnęło się w jej żołądku. Wraz z Timem sprawnie przeszukała wszystkie miejsca, w których ktoś mógłby się schować. Pod łóżkiem walała się pojedyncza skarpetka brudna od nasion lokalnych krzewów. W drugiej szafie leżał zwinięty sprany koc. Po dziesięciu sekundach mieli już pewność, że niczego nie przeoczyli. Ruszyli do kolejnego, niemal identycznego pokoju. Nadal nic. Namazany błękitnym sprayem na ścianie napis obwieszczał: „Świat potrzebuje przebudzenia”. Koślawe litery nachodziły na siebie i wyginały się pod różnymi kątami. Na szafce nocnej leżały jakieś nieznane Vasanti grzyby. Pachniało stęchlizną i jedzeniem. Granatowe zasłony nie wpuszczały do środka promieni słońca. Materac upstrzyła duża żółta plama.

– Czysto! Czysto!

Na HUD-zie zaznaczały się na zielono pokoje, które sprawdzili. Vasanti wróciła na korytarz i przeszła do przypominającej salon przestrzeni, w której zebrała się grupka żołnierzy. „Dołączcie do wojowników prawości”, głosił napis na ścianie. Pośrodku pomieszczenia stały dwie stare kanapy. Z małej lodówki wyciekała woda. Na stoliku kawowym, który jako jedyny wyglądał na nowy, rozrzucono ulotki. Podłogę przykrywał dywan z widocznymi odciskami zabłoconych butów.

Vasanti zastanawiała się, jak to jest mieszkać w takim miejscu, w środku lasu, z dala od cywilizacji. Izolacja stanowiła jedną z podstawowych strategii sekt, ponieważ pozwalała trzymać członków w ryzach. Powtarzane codziennie słowa o nadchodzącej zagładzie wzmacniały wiarę, że wszystko, co robią, prowadzi do większego dobra. Cel uświęca środki. Czy właśnie dlatego zdecydowali się opuścić miasto i ukrywać w zatęchłych, ascetycznych dziurach?

– Czysto – westchnął pułkownik Turay.

– Skąd mogli wiedzieć, że… – zaczęła stojąca najbliżej dowódcy Sara Katz.

Wtedy gdzieś ze środka pomieszczenia rozległ się głos. Żołnierze unieśli karabiny w poszukiwaniu źródła dźwięku. Nad stolikiem wyświetlił się holograficzny obraz. Przedstawiał płonące bramy czasoprzestrzenne oraz bogaczy górujących nad chorymi i umierającymi ludźmi. Z głośników płynął natchniony, głęboki głos, który Vasanti rozpoznała jako należący do Ortana Daala. Mężczyzny, który jeszcze dwa dni wcześniej spokojnie przechadzał się po tych korytarzach ubrany w powłóczystą zieloną szatę i jadł posiłek z członkami organizacji. Zacisnęła zęby tak mocno, że skronie zapulsowały bólem.

– Witajcie. Wiem, że pracujecie przeciwko nam, uważając nas za terrorystów i przestępców. – Twarz Ortana wyrażała troskę, a głos zadrżał. – Ścigacie nas i naszą prawdę. Ale musicie wiedzieć, że zwyciężymy, ponieważ racja jest po naszej stronie. – Zmienił ton na podniosły. Jego oczy zalśniły z emocji. – Nie jest za późno i dla was. Możecie się nawrócić. Obudzić się i zobaczyć prawdę. Przebaczymy wam i przyjmiemy was jak braci. – Rozłożył ręce w zapraszającym geście. – Ludzie sami sprowadzają na siebie zagładę. Używają szkodliwych i niebezpiecznych artefaktów stworzonych przez obcych. Przez naszych wrogów. Tak, proces zdrowienia będzie trudny i bolesny, ale to jedyny…

– Niech ktoś wyłączy to gówno – zirytował się Turay.

Sara nacisnęła wmontowany w stolik przycisk i obraz zniknął.

Vasanti westchnęła. Przestąpiła z nogi na nogę.

– Wiedzieli – powiedział pułkownik.

Przeklął głośno i uderzył opancerzoną pięścią w stół. Po chwili dodał:

– Zabezpieczymy ślady, może uda się coś z nich wywnioskować.

Żołnierze pokiwali głowami i wydali z siebie potakujące pomruki. Napięcie opadło. Pozostała jedynie frustracja.

Na podłodze, wśród niepodłączonych do niczego kabli, Vasanti dostrzegła srebrny naszyjnik. Dwa podobne do smoków potwory wynurzały się z płonącej bramy czasoprzestrzennej. Podniosła go i otarła z pyłu. Wiedziała, że nie powinna niczego zabierać, mimo to zacisnęła go w pięści, a później wsunęła do kieszeni. Chciała, żeby jakiś przedmiot przypominał jej, do czego dążyła. Co musiała jeszcze osiągnąć.

4

Statek pasażerski Luna wynurzył się z tunelu czasoprzestrzennego, a znajdujący się na jego pokładzie Albert odetchnął z ulgą.

Jako dziecko marzył o swobodnych podróżach między układami planetarnymi. Wtedy każda taka wyprawa wydawała mu się niesamowitą przygodą. Budował z kilku krzeseł, koca oraz latarek statki kosmiczne i oczami wyobraźni widział czarny przestwór nieskończonej przestrzeni. Ciotka May kupiła mu kolorowe diody i pomogła nakleić je na sufit pokoju. Kiedy na nie patrzył, czuł się jak nieustraszony, pełen entuzjazmu i ciekawości odkrywca gotowy rozwikłać zagadki zagubionych na rubieżach galaktyki światów. Co chwilę natrafiał na kolejne cuda i tajemnicze zjawiska. Podglądał zwyczaje egzotycznych zwierząt, penetrował podziemne ruiny obcych cywilizacji i podziwiał kolorowe mgławice. Podejmował błyskotliwe i odważne decyzje, które doprowadzały go do prawdy oraz zapewniały mu podziw i uznanie. Świat wydawał się ogromnym, fascynującym placem zabaw, tylko czekającym na to, by go eksplorował.

Szybko się zorientował, że snując na głos opowieści o dalekich podróżach i odkryciach, nie zyskuje aprobaty rodziców. Pragnienia jego kuzynki, Britte, która od wieku wczesnoszkolnego fascynowała się wszystkim, co mogło przynieść materialny zysk i udoskonalić działające już mechanizmy, spotykały się na rodzinnych zjazdach z dużo większym entuzjazmem. Z czasem aspiracje odkrywania nierozerwalnie splotły się w umyśle Alberta ze sprzeciwem wobec wymagań otoczenia i zamieniły w chęć udowodnienia wartości – zarówno swojej, jak i swoich marzeń.

W jego fantazjach podróże były inspirujące i piękne. Rzeczywistość okazała się nieco inna – przekraczanie bram czasoprzestrzennych łączyło się z dyskomfortem, a niekiedy wręcz zagrożeniem dla zdrowia. Teraz, gdy Luna właśnie przeleciała przez bramę, mężczyzna boleśnie to odczuł. W ciągu ulotnej chwili, między zanurzeniem się statku w mglistej, falującej substancji wypełniającej bramę a pojawieniem się po drugiej stronie, doznał migreny, mdłości i bólu mięśni oraz doświadczył nieprzyjemnego wrażenia, że ciało zostało rozdzielone na milion kawałków, a potem prędko poskładane.

Kilka minut później nadal czuł odrealnienie i lekką dezorientację, typowe skutki podróży między światami. Nikt nie wiedział dokładnie, dlaczego występowały. Sprawę utrudniał fakt, że ludzie reagowali na przekraczanie bram na wiele różnych sposobów. Symptomy ograniczały się zazwyczaj do chwilowego dyskomfortu, w nielicznych przypadkach jednak okazywały się tak dotkliwe, że doprowadzały do trwałego uszczerbku na zdrowiu, a nawet śmierci. Zdarzały się też osoby mogące swobodnie podróżować między układami i niedoświadczające żadnych nieprzyjemnych objawów. Albert jako dziecko optymistycznie zakładał, że jest jedną z nich, ponieważ samo palące pragnienie podróży wydawało mu się dostatecznym dowodem na to, że został obdarzony wyjątkową wytrzymałością. Niestety, już podczas pierwszej wyprawy musiał przyznać, że bardzo się pomylił.

Inni pasażerowie wyglądali na równie wyczerpanych tymi kilkoma krótkimi sekundami. Sytuacji nie poprawiał fakt, że lot odbywał się w stanie nieważkości. Twarze przypiętych do foteli ludzi sprawiały wrażenie nabrzmiałych, jakby znajdowali się pod wodą. Włosy unosiły się i falowały niczym glony przy każdym ruchu. Z kokpitu wyłonił się steward i przytrzymując się metalowych poręczy zamontowanych tuż pod schowkami bagażowymi, zaczął się przemieszczać wzdłuż pokładu, aby sprawdzić, czy wszyscy pasażerowie czują się dobrze. Podał jednej z kobiet butelkę wody mineralnej ze słomką, po czym założył ciśnieniomierz na przedramię mężczyzny o pobladłej twarzy. W powietrzu lewitował jakiś przeoczony przez obsługę papierek. Steward wprawnym ruchem złapał go i włożył do kosza na śmieci.

Podróże przez tunele czasoprzestrzenne nie należały do przyjemnych, lecz Albert znacznie bardziej obawiał się tego, co go czeka już na miejscu, na Surt. Spotkanie rodzinne, które – jak wyjaśnili rodzice – miało dotyczyć przyszłości ich wszystkich. Domyślał się, co to oznacza. Jego rodzina od pokoleń budowała finansową potęgę i przekazywała ją z ojca na syna, z matki na córkę. On był jedynakiem i wszyscy wiedzieli, że nie ma ani zdolności, ani chęci, by przejąć obowiązki biznesowe. Bliscy przez długi czas żywili nadzieję, że studia na wydziale genetyki to jedynie wyraz młodzieńczego buntu i chłopak w porę odkryje odpowiednie dla siebie miejsce – wysokie stanowisko w jednej ze spółek finansowych. Miał zgłębiać tajniki zawodu i doskonalić umiejętności, aż w końcu stałby się gotowy wziąć na barki ciężar odpowiedzialności za całe przynoszące krocie imperium. Tak się jednak nie wydarzyło. Albert przekroczył trzydziestkę i nic nie wskazywało na to, by chciał zamienić karierę naukową na pięcie się po korporacyjnych szczeblach świata finansów.

Luna zbliżyła się do kosmicznego wahadła – konstrukcji, która dzięki obrotom wokół własnej osi oraz systemowi dłuższych i krótszych lin pozwalała wyhamować statki dokujące na stacji orbitalnej i nadać prędkość tym kierującym się w stronę bramy czasoprzestrzennej lub – rzadziej – przestrzeni kosmicznej. Z głośników popłynął komunikat przypominający o konieczności zapięcia pasów oraz informujący o czekającym podróżnych przeciążeniu i o guziku alarmowym. Steward schował się w kokpicie. Poły jego marynarki falowały majestatycznie, kiedy przepływał między rzędami pasażerów. Albert obserwował przez okno, jak Luna manewruje, by przypiąć się do lin spowalniających. Po chwili, gdy już się to udało, liny się napięły i statek zaczął gwałtownie wytracać prędkość. Ciało Alberta poleciałoby bezwładnie do przodu, gdyby nie wbijające się w skórę pasy. Poczuł, jak coś przewraca mu się w żołądku, a zjedzone przed wylotem śniadanie podchodzi do gardła. Ból głowy się wzmagał. Mężczyzna siedzący po jego lewej kurczowo zacisnął dłonie na poręczach fotela. Pasażerka po prawej mamrotała coś niezrozumiale. Po kilku sekundach wszystko zaczęło wracać do normy. Albert zaczerpnął tchu, zorientowawszy się, że instynktownie wstrzymał oddech.

W dole widział Surt, miejsce, które rodzina wybrała na nową siedzibę. Pomyślał, że powód spotkania może nie wiązać się w żaden sposób z jego karierą. Czy chodziło o omówienie kwestii zdrowia ciotki May albo o jakąś biznesową decyzję? Postanowił nie nastawiać się negatywnie. Przecież mogli mieć dla niego dobre wiadomości.

– Witamy na stacji orbitalnej nad Surt – poinformował miękki i spokojny głos kapitana. – Jest godzina czternasta piętnaście, co oznacza, że przybyliśmy dziesięć minut przed czasem. W stolicy panuje temperatura dwudziestu siedmiu stopni Celsjusza. Grawitacja wynosi dwie dziesiąte ponad standardową. Na powierzchni panuje zakaz przemieszczania się poza wyznaczonymi do tego terenami bez specjalnego zezwolenia ze względu na system chłodzących paneli słonecznych wywołujący gwałtowne burze. Złamanie zakazu może spowodować poważny uszczerbek na zdrowiu lub śmierć, za co władze planety nie ponoszą odpowiedzialności. Dziękuję za wspólny lot i zachęcam do skorzystania z bogatej oferty gastronomicznej, noclegowej oraz sklepów bezcłowych dostępnych na stacji orbitalnej. Życzę miłego pobytu na Surt.

Albert rozpiął pasy i wstał. Na pokładzie zapanowało zamieszanie, klikały zatrzaski pasów bezpieczeństwa, ludzie wyjmowali bagaże, głośno komentowali przebieg lotu i ustalali dalsze plany. Sięgając po walizkę, Albert pomyślał, że czekają go jeszcze co najmniej dwie godziny podróży – najpierw ze stacji orbitalnej na planetę, później samochodem wśród lśniących, nowoczesnych wieżowców stolicy, następnie przez idealnie utrzymane przedmieścia aż do rodzinnej willi. Otarł z czoła kropelki potu i ustawił się w kolejce do wyjścia.

Samochód zatrzymał się przed bramą wjazdową. Rodzice zamieszkali w tej willi półtora roku wcześniej i Albert miał okazję odwiedzić ją zaledwie dwa razy. Po kilku sekundach brama się otworzyła, a auto wjechało na teren posiadłości. Pod kołami chrzęścił żwir. Albert spojrzał na rezydencję i pomyślał, że budynek musiał robić świetne wrażenie na kontrahentach i partnerach biznesowych. Obiecywał stabilność, porządek i dobrobyt. W takim domu nie było miejsca na bylejakość, niskie standardy ani niedotrzymane umowy. Wybudowano go w klasycznym, eleganckim stylu. Miał jasną fasadę i wysokie, zajmujące niemal całe ściany okna. Na wypielęgnowanym trawniku poprzetykanym rabatami umieszczono minimalistyczny, pozbawiony ozdób basen. Stała przy nim ubrana w żółte bikini Britte. Odbijające się w czystej toni promienie słońca malowały na jej ciele falujące wzory. Pomachała Albertowi, po czym wybiła się szczupłymi nogami, zwinęła w kulkę w powietrzu i uderzyła w spokojną taflę wody, rozchlapując ją na wszystkie strony. Taka właśnie była ulubiona bratanica ojca – nie bała się zostawić śladu na otoczeniu.

Po drugiej stronie ścieżki na leżakach odpoczywali kolejni kuzyni – Angelo i Maria. Byli mniej więcej w jego wieku. Oboje odbywali staże w rodzinnej firmie już na studiach. Kobieta w zwiewnej sukience spływającej na trawnik przez krawędź leżaka czytała coś na tablecie. Mężczyzna, który miał na sobie tylko szorty, wylegiwał się z zamkniętymi oczami i rozkoszował leniwym popołudniem. Przy jego stopach leżała przewrócona tubka kremu przeciwsłonecznego.

Na widok Alberta Maria odłożyła tablet i ruszyła w stronę wejścia do domu. Przywitała się i pocałowała kuzyna w policzek. Miała rozgrzaną od słońca skórę i pachniała cytrusami oraz wanilią. Materiał jej sukienki delikatnie trzepotał na wietrze.

– Dawno cię tu nie widzieliśmy. Angelo zasnął, nie chciałam go budzić.

– Nie szkodzi. Jeszcze będzie czas, żeby się przywitać.

Weszli po trzech schodkach na ganek, na którym stały fotele obite kremowym materiałem. Samochód objechał dom, żeby zaparkować w garażu.

Albert otworzył przed nią drzwi. W wysokim i przestronnym holu panował przyjemny chłód – z powodu różnicy temperatur między ogrodem a wnętrzem ręce Alberta pokryły się gęsią skórką. Przed sofą ustawiono stolik z geometrycznych kawałków szkła, które wyglądały, jakby trzymały się razem wyłącznie dzięki sile woli. Z tyłu umieszczono barek i wyspę kuchenną z wysokimi stołkami. Na ścianie wisiał biały obraz. Wyjątkowo grube pociągnięcia pędzla ukazywały bardziej światło i cień niż kolory. Drewniana podłoga nie zaskrzypiała pod ich stopami ani razu.

– Albert! – wykrzyknęła matka stojąca na szczycie prowadzących na pierwsze piętro schodów.

Włożyła luźny czarny kombinezon z lejącego się materiału i podobnie jak Maria była boso. Blond włosy poprzetykane wyraźnymi pasmami siwizny upięła w luźny kok. To po niej Albert odziedziczył kwadratową żuchwę i przenikliwe bladoniebieskie oczy.

– Tomas, nasz syn już tu jest – powiedziała w stronę drzwi na piętrze.

Po chwili ukazała się w nich sylwetka ojca. Mężczyzna uniósł dłoń na powitanie, po czym ruszył za żoną w dół. On również włożył nieformalne ubranie – lniane spodnie i szarą koszulę, której rękawy zawinął do łokci. Podobnie jak matka, mimo upływu lat zachował szczupłą figurę. W nielicznych wolnych chwilach oddawał się grze w tenisa. Miał zbyt duży nos, podłużną twarz i małe oczy. Opalona skóra zdradzała, że ostatnio dużo czasu spędził na świeżym powietrzu. Albert prawie w ogóle nie był do niego podobny, odziedziczył po nim jedynie lekko odstające uszy.

– Witaj w domu – powiedział, ściskając dłoń syna. – Za piętnaście minut siadamy do obiadu. Odśwież się i zejdź do jadalni.

Albert poszedł na górę, do pokoju gościnnego. Ktoś już zdążył wyjąć walizkę z samochodu i ustawić ją przy łóżku. Bose stopy zatopiły się w grubym dywanie. Ogromne okno wychodziło na północ. W oddali widział kolorowe od poruszających się neonów drapacze chmur. Z dachu jednego z nich właśnie startował helikopter. Nieco po lewej stronie dostrzegł zawieszone nad miastem panele regulujące temperaturę. Przypominały ogromne odłamki szkła na tle fioletowego nieba.

Usiadł na miękkim łóżku i przesunął dłonią po chłodnej, pachnącej proszkiem do prania pościeli. Ściana nad wezgłowiem miała kilka pęknięć, w których umieszczono podłużne lampy. Albert otworzył walizkę i zaczął szukać ubrań na zmianę. Wyjął z kosmetyczki tabletkę przeciwbólową i popił ją ustawioną na szafce wodą. Po krótkiej chwili namysłu połknął jeszcze drugą. Nie przestawała go boleć głowa. Najchętniej by się położył i przespał. Zamiast tego czekały go obiad z rodziną i omawianie planów na przyszłość. Przemknęło mu przez myśl pytanie, co robi teraz Zola.

Wyszedł z łazienki dziesięć minut później. Po prysznicu, w nowym ubraniu, poczuł się znacznie lepiej. Gdy zszedł do jadalni, zastał tam już resztę rodziny. Rodzice siedzieli przy długim zastawionym stole, matka delikatnie gładziła szklankę soku opuszkami, ojciec nonszalancko przerzucił dłoń przez oparcie krzesła, a kuzyni rozmawiali przy barku.

– Więc co słychać? – odezwał się ojciec, kiedy Albert zajął miejsce naprzeciwko niego.

Opowiedział o znalezionej na przedmieściach anitaczi. O tym, jak po podaniu leków na chorobę podróżną i usunięciu zainfekowanych obcym DNA tkanek zwierzę zaczęło w końcu wracać do zdrowia.

– Czy to doprowadzi do wynalezienia leku na chorobę podróżną? – zapytała z nadzieją matka.

Jej siostra zapadła na tę rzadką, lecz praktycznie nieuleczalną przypadłość.

– Być może kiedyś – odparł Albert. – Dopiero zaczęliśmy prace i nie mamy pojęcia, gdzie nas one doprowadzą.

– To brzmi ekscytująco – powiedziała matka, bawiąc się naszyjnikiem z czarnych pereł. – Jesteś zadowolony?

– Bardzo – odparł Albert z naciskiem.

Kuzyni zasiedli przy stole. Jak na komendę w drzwiach pojawiło się dwoje nieznanych Albertowi osób z tacami pełnymi jedzenia.

– Lasagne wygląda cudownie, Sally – odezwał się do przybyłych ojciec.

– Dziękuję – odparła młoda kobieta, stawiając potrawy na stole. – Merten przygotował sałatkę i dobrał wino.

– Napijesz się, Albercie? – zapytała Britte.

Przez chwilę prowadzili niezobowiązującą pogawędkę na temat posiłku, wymieniali się uwagami o restauracjach, które ostatnio odwiedzili, oraz plotkami i doniesieniami o ludziach i firmach, o których Albert nigdy nie słyszał. Pozwolił, by rozmowa swobodnie go opływała, i skupił się na jedzeniu. Musiał przyznać, że wszystko smakowało doskonale – lasagne z nadzieniem warzywnym, prosta, ale smaczna sałatka oraz wino tworzyły przyjemne połączenie. Posiłek oraz alkohol rozluźniały i otępiały. Cały dom działał jak świetnie naoliwiony mechanizm, dzięki czemu życie wydawało się oparte na solidnych, niezmiennych zasadach i w pewien uspokajający sposób przewidywalne. W takim miejscu łatwo uwierzyć, że jeśli tylko pracuje się ciężko i uczciwie, wszystko jest możliwe. Że to jedyny naprawdę odpowiedni sposób życia. Mimo to Albert wyczuwał napięcie. Maria śmiała się nieco zbyt donośnie, jej dłonie drżały, gdy kroiła lasagne, a ojciec za głośno opowiadał o ostatnim spotkaniu z kontrahentem i założeniu się o podpisanie umowy. Zachowywali się, jakby na coś czekali.

Kiedy skończyli, z kuchni wyłonili się Sally i Merten, posprzątali talerze, a po chwili podali kawę w porcelanowych filiżankach oraz ciastka.

Albert stłumił ziewnięcie. Był zmęczony po podróży, a połączenie środków przeciwbólowych, kawy i alkoholu nie zadziałało na niego najlepiej. Do tego za każdym razem, gdy jego rodzina rozmawiała o finansach, czuł się przytłoczony, jakby ktoś przykrywał go ciężkim kocem, pod którym nie mógł się ruszać. Słowa nie miały dla niego większego znaczenia i łączyły się w ledwie zrozumiały szum. Potrafił sobie wyobrazić, że to wszystko mogło być interesujące, on jednak nigdy nie umiał wykrzesać z siebie entuzjazmu.

– A ty co o tym sądzisz? – zwrócił się do niego ojciec.

Albert włożył do ust kolejny kawałek ciastka owocowego, żeby zyskać na czasie. Zorientował się, że kilka minut wcześniej odpłynął myślami w stronę ciotki May i zastanawiał się, czemu jej tu nie ma, skoro to rodzinne spotkanie jest tak ważne. Oczywiście, chorowała już od wielu lat, ale nikt go nie poinformował o tym, jakoby jej stan się pogorszył. Spróbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ją widział.

Wszyscy na niego patrzyli. Matka z czymś, co odczytywał jako nadzieję, ojciec pytająco, Britte z rodzajem twardego zadowolenia, a Maria i Angelo nieco niepewnie. Zrozumiał, że to test i właśnie go oblewał.

– Przepraszam, zamyśliłem się. O co pytałeś?

Ojciec i matka wymienili szybkie spojrzenia. Britte się rozluźniła. Maria wyjrzała przez okno na trawnik z basenem.

– O twoją opinię na temat umowy z Sayto.

Albert rozchylił usta, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

– Wciąż chcą odebrać nam badania – powiedział, zdając sobie sprawę, że mówi nie na temat.

Poczuł, jak między nim a rodzicami rośnie mur. Chyba budowali go już od dawna, ale dopiero teraz go zauważył.

Ojciec odstawił filiżankę, westchnął i zwrócił się do syna:

– Wiesz, jak ważne jest dla nas… to znaczy dla mnie, twojej matki i reszty rodziny… nasze przedsiębiorstwo.

Albert wydał z siebie nieokreślony pomruk, który można było uznać za przytaknięcie.

– Ale ty nigdy nie chciałeś się zaangażować – powiedziała matka.

– Nie chodzi o to, że… – zaczął Albert.

Wolałby posiedzieć z nimi na trawniku przy basenie i cieszyć się swobodą, pięknym dniem oraz ich towarzystwem. Rozmawiać na niezobowiązujące tematy i po prostu… być.

– Wybrałeś inną drogę – rzekła matka. – Tylko tyle.

I aż tyle, pomyślał Albert.

– Mimo to zapytam jeszcze raz, czy nie planujesz do nas dołączyć – oznajmił ojciec. – Znajdziemy dla ciebie odpowiednie stanowisko.

Albert kątem oka zauważył, że Britte delikatnie się skrzywiła.

– Nic się nie zmieniło. Zamierzam nadal się skupiać na badaniach.

– W porządku – odparł ojciec, kładąc obie dłonie na stole. – W związku z tym mamy ci coś ważnego do zakomunikowania.

Atmosfera zgęstniała. Albert odniósł wrażenie, że słodkie ciastko, które właśnie włożył do ust, rośnie w przełyku. Angelo wpatrywał się w okruszki na talerzu, a jego siostra przygryzła dolną wargę. Britte zarumieniła się i zasłoniła usta filiżanką, dodatkowo pozwalając falowanym włosom opaść na twarz.

– Twoje udziały w firmie zostaną przekazane Britte. Ona podąży ścieżką, którą ty odrzuciłeś.

Albert zacisnął usta.

– Rozumiem – odparł w końcu, nieco zbyt głośno i pewnie. – Oczywiście, że rozumiem. Tak będzie najlepiej. Na waszym miejscu zrobiłbym to samo.

Oddalał się od nich z własnej woli. Nie należał do tego świata. Długie godziny w biurach, stres, podnoszenie się po porażkach i świętowanie sukcesów. Ciągłe dostosowywanie się do rynku. Rozbudowa. On stał zawsze trochę z boku. Bał się, że z powodu decyzji rodziców jeszcze trudniej będzie im się porozumieć. A może nie? Może dzięki temu uda im się zbudować silniejszą więź, na fundamentach, które nie będą miały nic wspólnego z firmą?

Britte. Spojrzał na jej zaróżowioną z emocji twarz. Zawsze miała bardzo jasną skórę, skłonną do uwidaczniania emocji. Musiała używać kremów z najwyższym filtrem, żeby w mgnieniu oka nie spalić nosa, policzków i ramion. Przebywała u jego rodziców, kiedy tylko mogła. Już w liceum zamieszkała w tym samym mieście i odwiedzała ich co weekend. Rodzice, nieufni wobec niej i jej rodziny, z niechęcią się zgodzili, by odbyła bezpłatny staż w firmie. Dziewczyna okazała się bystra, pracowita i godna zaufania. Idealna następczyni.

– Nie chodzi o ciebie jako… człowieka. Ani jako naszego syna – zapewnił ojciec. – Tylko o dobro przedsiębiorstwa, o przyszłość nas wszystkich. Podążasz swoją drogą i nie mamy ci tego za złe.

Albert zastanowił się, czy mu wierzy. Rzeczywiście nie żywili do niego urazy? Nie potrafił wyczytać tego z ich twarzy ani głosów. Mógł jedynie mieć nadzieję, że mówili szczerze.

Na chwilę zapadła wyjątkowo niezręczna cisza. Albert czuł, że to nie koniec.

– Czy jest coś jeszcze, o czym powinienem wiedzieć?

Ojciec powoli przytaknął, splótł w powietrzu dłonie i oparł na nich brodę.

– Chodzi o May.

Albertowi ścisnął się żołądek.

– Ma się coraz gorzej. Choroba postępuje nieubłaganie mimo konsultacji z lekarzami, eksperymentalnych terapii… Nic nie działa. W ostatnich tygodniach nagle podupadła na zdrowiu.

Albert zacisnął dłonie pod blatem. Kiedy ostatnio ją odwiedzał? Czemu częściej nie wysyłał wiadomości?

– Ostatnio czuła się nieźle, mówiła, że jej się poprawia – powiedział słabym głosem.

– Nie chce przyjąć naszej pomocy – stwierdziła matka. – Chętnie weźmiemy ją do siebie, zapłacimy za opiekę, zrobimy, co tylko w naszej mocy. Ale ona… wiesz, jaka jest. Duma nie pozwala jej przyznać, jak bardzo jest chora. Jakby samą siłą woli mogła pokonać fizyczne dolegliwości. Może ciebie posłucha. Zawsze cię lubiła, wiesz o tym.

Albert poczuł, że zaschło mu w gardle. Upił łyk wody.

– Oczywiście. Odwiedzę ją, najlepiej jeszcze dzisiaj. Wstąpię do niej na kolację.

Nad stołem przez moment unosiło się widmo choroby i bezsilności.

– Przeniesiemy się na dach? – zapytał w końcu Angelo.

Wszyscy się zgodzili. Zostawiając talerze do posprzątania pracownikom, udali się na górę. Alberta uderzyło ciepłe, wilgotne powietrze pachnące świeżo skoszoną trawą i drewnem. Wiatr targał mu włosy. Bordowe liście powyginanego drzewa, którego nazwy nie potrafił sobie przypomnieć, zaszumiały uspokajająco. Poczuł, że przepocona koszula klei się do pleców.

Cała rodzina rozsiadła się na kanapach dookoła zgaszonego paleniska. Po chwili Sally przyniosła napoje.

– Gratuluję – powiedział Albert do Britte. – Jestem pewien, że świetnie się sprawdzisz w nowej roli.

– Dziękuję.

Podwinęła szczupłe nogi i spojrzała w zachmurzone niebo. Liść z pobliskiego drzewa przefrunął obok jej głowy. Britte odgoniła go niedbałym ruchem ozdobionej złotą bransoletką ręki.

Albert zapatrzył się na szalejącą w oddali burzę. Gdzieś z tyłu głowy wciąż kłębiły się niechciane myśli i emocje, jak nieproszeni goście dobijający się gorączkowo do drzwi. Strach o nade wszystko ceniącą sobie niezależność ciotkę, poczucie winy, niepewność. Upił łyk wody, w której zastukały kostki lodu, i dołączył do dyskusji na temat rozwoju stolicy.

Skorzystał z rodzinnego auta, żeby dostać się na południe, do niewielkiej podmiejskiej dzielnicy, gdzie mieszkała May. Samochód wjechał do okolicy, w której królowały lekko zaniedbane kilkupiętrowe budynki mieszkalne. Przy chodnikach posadzono powykręcane krzewy o liściach w pięknym morskim kolorze. Albert zauważył stado szarych ptaków lądujące na jednym z dachów oraz grupkę wspinających się po ścianach podobnych do myszy stworzeń, które uważano za szkodniki. Tutaj mieszkali ci, których stolica zmęczyła i przygniotła. Nie wyglądali tak elegancko jak w innych dzielnicach, chodzili przygarbieni, ubierali się mniej gustownie, ale jednocześnie wydawali się swobodniejsi. Te zwyczajne przedmieścia pełne przeciętnych ludzi sprawiały wrażenie zapuszczonych w porównaniu z sięgającymi w stronę nieba wieżowcami centrum lub okazałymi willami z imponującymi ogrodami.

Auto zwolniło, skręciło w boczną uliczkę, po czym zatrzymało się przed wjazdem do garażu. Alberta zaniepokoił czas, jakiego May potrzebowała, żeby autoryzować dostęp.

Trzy minuty później dzwonił już do mieszkania. Wyświetlający się na drzwiach numer siedemnaście delikatnie migotał.

– Wejdź! – krzyknęła ze środka.

Mężczyzna nacisnął klamkę. Kilkoma krokami przemierzył korytarz, którego ściany wyłożono panelami z tworzyw sztucznych, teraz nieco zabrudzonymi, minął wejście do łazienki i ogarnął całe mieszkanie jednym spojrzeniem. Po lewej znajdował się prosty aneks kuchenny z naczyniami na blacie, pośrodku, pod oknem wychodzącym na podwórko, stały biurko zawalone przedmiotami, które ciotka zgromadziła podczas podróży, oraz szafka uginająca się od figurek, rozrzuconych notatek i zdjęć. Dalej, na niepościelonym łóżku, siedziała May.

Alberta zszokował jej wygląd. Gorączkowo próbował sobie przypomnieć, kiedy widział ją po raz ostatni. Czy naprawdę minęło aż dziesięć miesięcy? Wtedy wydawała się osłabiona, chudsza niż normalnie i łatwo się męczyła, ale teraz… Teraz wyglądała jak ciężko chora osoba, którą – chociaż starał się udawać, że jest inaczej – w rzeczywistości była.

Uniosła się z trudem. Miała na sobie spodnie dresowe i koszulkę w kolorowe, psychodeliczne wzory. Długie, poprzetykane siwizną włosy spięła w niechlujny koński ogon. Szczupła twarz, kiedyś ładna, a teraz naznaczona cierpieniem i zmęczeniem, rozświetliła się od uśmiechu.

– Nie patrz na mnie z takim przerażeniem! – wykrzyknęła teatralnie kobieta. – Jestem na ciebie zła, że nie odzywałeś się tak długo, ale nie zrobię ci krzywdy. – Zaśmiała się.

Albert starał się zamienić minę na przyjazną i radosną.

– Jak dobrze cię widzieć – powiedział.

Objęła go zbyt szczupłymi ramionami i przytuliła. Wydała mu się taka mała i delikatna, jakby jej kości mogły się połamać przy najmniejszym nacisku.

– Usiądziemy na kanapie – zdecydowała, wskazując na mebel naprzeciwko okna. – Czego się napijesz?

– Ja coś przygotuję – odparł pospiesznie Albert. – Ty usiądź.

– Wszyscy traktują mnie, jakbym już stała nad grobem – wymamrotała z niechęcią, ale posłusznie zajęła miejsce na kanapie. – Zrób mi napar z tych ziół, które są w szafce. Nie, nie tej, wyżej. No właśnie, dziękuję.