Podstępna schizofrenia - Karolina Kasprzak-Dietrich - ebook

Podstępna schizofrenia ebook

Kasprzak-Dietrich Karolina

3,9

Opis

 

Doświadczony policjant, Robert  Nowacki myślał, że nic już go w życiu nie zdziwi. Niestety, na skutek widoku poszarpanego piłą kobiecego ciała, wpada w depresję. Z czasem zaczyna mieć omamy i widzenia zamordowanej dziewczyny. Lekarz stwierdza u Nowackiego  schizofrenię paranoidalną i przepisuje leki, w następstwie których policjant staje się agresywny, przez co trafia do szpitala psychiatrycznego. Po przebytej terapii Nowacki postanawia rozwikłać niezakończone śledztwo a spotkanie z dziwaczną rodziną Smithów tylko z pozoru wydaje się przypadkowe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (14 ocen)
5
4
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kamila1090

Dobrze spędzony czas

Sięgacie po książki gdzie jest motyw choroby- Czy to w roli pierwszoplanowej czy pobocznej? Lubie psychologiczne książki. Mam zawsze duże oczekiwania względem nich. Do "Podstępnej schizofrenii" podeszłam sceptycznie. Wcześniejsza książka autorki była dla mnie zagadką, ciężko do tej pory jest mi ocenić na którą szale bardziej się przychylam - czy podobała mi się czy niekoniecznie. Stwierdziłam, że nie będę oczekiwać i nastawiać się na nic. Byłam gotowa na rozczarowanie. Jak początek książki był dla mnie kłopotliwy tak późniejsza czas sprawiła że nie mogłam i nie chciałam odłożyć tej książki. Świetny pomysł na fabule. Chciałam wraz z Robertem rozwiązać zagadkę morderstwa młodej dziewczyny o imieniu Kasia. Momentami bałam się tej książki.. Duch nawiedzający policjanta, odczucia i halucynacje. To tylko niektóre objawy choroby. Rozmyślam nad czym z czym naprawdę osoby chore na schizofrenię muszą się zmagać w codziennym życiu. Momentami brakowało mi emocji opisanych między dialogami. ...
00



Podstępna schizofrenia, K. Kasprzak-Dietrich

© K. Kasprzak-Dietrich 2021

© Warszawska Firma Wydawnicza 2021

© Million licensed by Kubatura sp. z o.o. 2022

ISBN 978-83-67103-10-7

Redakcja i korekta

Anna Surendra

Skład i łamanie Piotr Górski

Projekt okładki

Jakub Ferenc

Wydawca – wersja drukowana

Warszawska Firma Wydawnicza

WYDAWCA e-book:

Million licensed by Kubatura sp. z o.o.

Tę książkę dedykuję mojemu tacie. Był mistrzem zduńskim i mistrzem w tym, co robił. Opisana historia jest fikcją i nie ma absolutnie nic wspólnego z moją rodziną.

Tato, kocham Cię i tęsknię.

Przeczesałem rozwartymi palcami mocno przerzedzone włosy. Z dnia na dzień coraz bardziej łysiałem. Miałem wrażenie, że mam na głowie zaledwie kilkanaście włosów, niegdyś czarnych jak smoła, dziś wyblakłych problemami. Spojrzałem w lustro. Sińce pod oczami zakreśliły podkowy, które nachodziły na połowę policzka. Kąciki ust wyraźnie opadły. Wychudłem, moje uszy nagle zrobiły się odstające, a nos szpiczasty. Wystarczy niecały miesiąc, by człowiek zmienił się we wrak. Sarkastycznie się do siebie uśmiechnąłem, może nie do siebie, może do kota. A może do pulpitu komputera, ikony zbliżają się do mnie i oddalają, przy tym kręcą się w kółko jak karuzela, i to chyba najbardziej mnie śmieszy. Jestem jak naćpany.

Otwieram szufladę, wyjmuję z niej opakowanie Tranxene 1 i Xeplion – silny lek. A jednak mnie nie pomaga. Wciąż mam koszmary, słyszę głosy, zwłaszcza krzyk i płacz kobiety. Gdy krzyczę, by już sobie poszły, nagle głosy cichną i zaczynają nucić melodię. Mam wrażenie, że oszalałem. Wyjmuję z opakowania dwie tabletki i popijam wodą mineralną.

– Zamknij się! – krzyczę do białej ściany. To stamtąd dobiegają głosy. Nadal nucą tę melodię. – Zamknij się! – krzyknąłem jeszcze głośniej.

Głosy nie przestają nucić, a ja dodatkowo słyszę pukanie w kaloryfer. Sąsiadka z dołu daje mi znak, że jestem stanowczo za głośno. Mam ochotę zejść piętro niżej i jebnąć ją w ryj. Mruczuś, mój kot, schował się pod tapczan. Wiem, że to chwilowe, za moment spod niego wyjdzie i położy się na swoim kocyku.

Zbyt długi, pożółkły paznokieć wywiercił w mojej skarpecie dziurę i prosi się o ścięcie. Wiem, że pozostałe dziewięć wygląda podobnie. Nie mam ochoty chwycić za cążki, by je skrócić. Boję się trzymać w dłoni ostre narzędzie, boję się, że zrobię sobie krzywdę.

Zachorowałem i nikt nie może mi pomóc. Moją chorobę uparcie ukrywam, zwłaszcza w pracy. Koledzy policjanci nie mogą się dowiedzieć. Inaczej szef oddali mnie ze służby, skieruje na zasiłek chorobowy, a po nim na wcześniejszą emeryturę. Nie chcę, MUSZĘ pracować, urodziłem się psem.

Potrafię wyobrazić sobie komentarze kolegów, znajomych, gdy się zorientują. „Czubek”, „chory”, „schizofrenik”.

Bałem się iść w tłum, żeby tego nie słyszeć. Na razie ukrywam się w swoim niewielkim mieszkaniu, czekam, aż choroba odpuści.

„Biedny, to z samotności sfiksował”. Moja wyobraźnia sprawiła, że miałem ochotę wyrwać sobie resztkę włosów. Dziewczyna-widmo, która zazwyczaj nuci, jakby się zlitowała, bo ucichła. Czuję, że przy mnie usiadła.

– Spierdalaj stąd, daj mi spokój. – Staram się szeptać, żeby sąsiadka znowu nie zapukała w kaloryfer.

Mimo mojej wulgarnej prośby nadal przy mnie siedzi. Wstaję z kanapy i sprzedaję jej solidnego kopniaka. Kopię z taką siłą, że mój paznokieć, zderzając się z drewnianą obudową, pęka na łożysku, leje się krew. Zwinąłem się z bólu w rogalik, położyłem się na podłodze, schwyciłem za palec. Widok krwi spowodował, że na moment straciłem przytomność.

Kiedy się obudziłem, na moim brzuchu leżał Mruczuś. W pokoju byliśmy tylko my, dziewczyna odeszła. Ale może tylko na chwilę, może dlatego, że postanowiła mi się przyśnić. Pamiętam ten sen. Niczego nie pamiętam tak bardzo jak nawiedzające mnie od miesiąca sny. Są takie wyraźne, takie realne, uważam, że tak to było. Tak potoczyły się losy tej zamordowanej przed miesiącem dziewczyny. Nikt mi nie wierzy, komendant stuka się w czoło, gdy mu o nich opowiadam. Wszystko muszę trzymać w sobie, sam to przetrawić. Czuję, że się kończę. Zamykam oczy, przed oczami kolejny raz pojawiają się obrazy z mojego snu.

Dwoje ludzi na motorze, kierowca ubrany w czarną skórzaną kurtkę wysadzaną ćwiekami i w czarne spodnie ze skóry. Prowadzi motor, kurtka jest przyciasna, unosi się lekko na nerkach, wyłania się skrawek białej koszulki i czarny, gruby pas. Nie widzę go z przodu, ale wiem, że ma masywną klamrę z napisem „Driver”.

Ma dość wysokie, masywne buty, ćwieki błyszczą w słońcu. Ogromny, połyskujący kask, podobny ma pasażerka, choć może ciut za duży. Jednak twardo siedzi na motorze i kurczowo trzyma się kurtki kierowcy. W pewnym momencie unosi prawą rękę, jakby była szczęśliwa, że dorwała taką okazję. Odjeżdżają z piskiem opon.

Ona jest tą szczęśliwą pasażerką. Ta dziewczyna, która mnie nachodzi. Która mi śpiewa i przeszkadza mi żyć. Nie jest ubrana typowo na motor. Ma czarne trampki i czerwone lateksowe spodnie. Czarna bluza z kapturem, z którego wychodzą długie blond włosy. Jest bardzo szczupła, ale wysoka. Widzę, że gdzieś jadą gładką jak tafla wody szosą. Kierowca zwiększa prędkość, a dziewczyna się do niego jeszcze bardziej przytula, jakby się przestraszyła tak szybkiej jazdy. Skręcają w polną drogę, wjeżdżają w las. Schodzą z motoru, śmieją się, żartują. Nie widzę twarzy kierowcy, ale jej twarz dostrzegam wyraźnie. I wtedy kierowca z jakiejś solidnej, skórzanej torby, zaczepionej z tyłu motoru, wyciąga ręczną piłę z czerwonym uchwytem. Słyszę krzyk, budzę się zlany zimnym potem. Noc w noc mam ten sam sen, dodatkowo ta zamordowana dziewczyna nachodzi mnie też w ciągu dnia.

Wstałem z podłogi, leki chyba zaczęły działać, bo czuję się, jakbym był w innym wymiarze. Moje ruchy są powolne, jestem jakby zaprogramowany. Jakby ktoś mną sterował. Jak robot sięgam po czajnik, nalewam wody, włączam gaz. Chce mi się pić. Spoglądam na kalendarz. Dziesiąty października, niecały miesiąc temu doszło do tragedii. A ja cały czas jestem w rozsypce. Gdybym wtedy nie dojechał na miejsce zbrodni, gdybym tego nie widział, być może byłbym zdrowy i normalnie funkcjonował.

Mruczuś kręci się pod nogami, pierwszy raz w życiu go odtrąciłem. Nie mam ochoty na czułości, jestem wściekły na cały świat.

Zachorowałem i nie mogę pracować nad tym śledztwem.

– Ostatni tydzień! – zaklinam. – Ostatni tydzień urlopu! – pomstuję dość głośno. – Od poniedziałku wracam do pracy! – Chociaż wiedziałem, że być może nie dotrzymam słowa.

***

Znowu do mnie przyszła, jest bezczelna. Uczepiła się mnie jak rzep psiego ogona. Nuci tę swoją melodię. Jest środek nocy, szczypią mnie oczy, nie mogę zasnąć, by wypoczęły. Kolejne nasenne tabletki przepisane przez kolejnego lekarza nie pomagają. Sam już nie wiem, czy częściej zmieniam leki, czy lekarzy. Nic ani nikt nie może mi pomóc. Zaczęło się od zwykłej depresji, a skończyło?

– Odejdź – rozkazuję jej.

Nie słucha, stoi w kącie mojej sypialni i nie przestaje nucić. Nie znam tej piosenki. To znaczy może gdzieś ją słyszałem, ale nie pamiętam słów. Jestem wkurwiony, moja złość potęguję się z sekundy na sekundę. Kot schował się pod kanapę, boi się, że i tym razem oberwie mu się za nic. Wszystko mnie swędzi, trzęsę się. Jest mi zimno i gorąco zarazem. Jestem chory na schizofrenię depresyjno-maniakalną. Kiedy lekarz postawił mi diagnozę, miałem ochotę umrzeć. Nie potrafię normalnie funkcjonować, wiedząc, że już nigdy nie wyzdrowieję. Zaczynam się bać ludzi, przedmiotów, mam wrażenie, że wszyscy już o tym wiedzą. Kiedy wychodzę rano po chleb, słyszę, jak ludzie, których mijam, mnie obgadują, śmieją się ze mnie. A jak się nie śmieją, to szyderczo podśmiechują.

Widzę ich pełne pożałowania spojrzenia, litość.

„Proszę się nie przejmować, z tą chorobą można żyć, schizofrenia to nie koniec świata” – zapewniał nowy lekarz, jakiś Turek. A z drugiej strony: „Schizofrenii nie można wyleczyć, jedynie zaleczyć, musi się pan liczyć, że długo wyczekiwana remisja nie potrwa wiecznie” – poinformowała mnie nowa psychiatra w rejonie.

Ja nie chcę mieć tej choroby, urodziłem się zdrowy na umyśle, nie chcę chorować, nie na to! Zasłaniam sobie oczy dłońmi, mimo że jest noc, a w kuchni ciemno. Warczę jak stary traktor. Ta dziewczyna nic sobie z tego nie robi, cały czas jest przy mnie, nuci tę idiotyczną melodię, a jeśli odchodzi, to tylko na moment.

– Szmato, odejdź! – wrzeszczę do sufitu, kiedy już wytarłem oczy i przetarłem niesfornymi dłońmi twarz. – Słyszysz?! Odejdź!

Nie słucha mnie, stoi twardo jak kamień. Biorę kolejne tabletki, tym razem Afobam. Mam nadzieję, że pomogą, a nie uzależnią.

Dwie tabletki Afobamu nie pomogły, nadal nie mogę zasnąć. Trzęsą mi się ręce. Wstaję za potrzebą, idę do łazienki. Stanąłem nad białym sedesem. Osikałem klapę i się z tego śmieję. Jestem chory, więc mogę. Dziewczyna stoi za moimi plecami i śmieje się razem ze mną. Odwracam się na pięcie, chcę ją uderzyć. Biję powietrze. Przewracam się na zimne płytki, leżę z ryjem wciśniętym w podłogę, nawet nie podciągnąłem majtek, zasnąłem. Znowu mi się śniła. Znowu błysnęła w słońcu metalowa piła.

***

Kolejny, trzeci miesiąc, a ja cały czas jestem na zasiłku chorobowym, w pracy tłumaczę się tym, że mam nieżyt żołądka. Szef chyba mi wierzy i jakby się cieszył, że odpoczywam. Może nie zna się na symbolach wpisywanych przez lekarzy na zwolnieniach. A może się zna i z litości tego nie komentuje.

Namawia mnie na dalsze chorobowe, ale wiem, że to ostatni tydzień. Jak najprędzej chcę wrócić do pracy, mój nowy lekarz twierdzi, że stan mojego zdrowia znacznie się poprawił, że mogę. Zaznaczył, że muszę być pod jego kontrolą, ale mogę pracować. Tak naprawdę nikt nie może mi pomóc. Zmieniam lekarzy jak rękawiczki, a oni są bezsilni. Przyczynę choroby próbują zrzucić na moje dzieciństwo, uważają, że było nieszczęśliwe. Dziwne jest to, że ja nigdy tak go nie postrzegałem.

Nieraz miałem ochotę pokłócić się o to z lekarzem. Słuchałem ich śmiesznych wywodów, łączyli wątki, szukali punktu zaczepienia. Przytakiwałem, choć się we mnie gotowało. Banda nieuków, tak myślę. Jedno nas łączy – wszyscy czekamy na moją remisję, ale ta dziewczyna wciąż mnie nachodzi, nie przestaje. Przez ostatnie trzy miesiące codziennie mnie odwiedza. Może tylko raz jej nie było, ale ten dzień, kiedy nie przyszła, cały przespałem. Więc sam już nie wiem. Może dlatego jej nie czułem, nie słyszałem, nie pamiętałem, co mi się śniło. A może dlatego, że miałem tego dnia apogeum zmęczenia, na domiar złego z roztargnienia zapomniałem wziąć leki. To był jedyny dzień, w którym się nie pojawiła.

Pół roku później

Lato za pasem, źle znoszę tę porę roku, wkurzają mnie ćwierkające ptaki, zielone, smarkate liście i złote słońce. Ono też mnie denerwuje, razi mnie po oczach. Ale jeszcze gorsza była jesień. Smutno, szaro i monotonnie. Nic mnie nie cieszy, nie potrafię już czerpać radości z tego, co tę radość kiedyś mi dawało. Moje życie ogarnął marazm.

Siedzę w gabinecie lekarskim, spoglądam na nowego lekarza, zastanawiam się, o czym myśli. Czyta moją kartę i kręci nosem. Odbieram to jako wyrok! Spojrzał na mnie, zza grubych okularów jego spojrzenie wydaje się srogie. Ostatnio wiele rzeczy mi się wydaje, więc nie mam prawa go osądzać. Nie wiem, czy moja percepcja kolejny raz nie płata mi figla. Nowy psychiatra, to i nowe odczucia. Tamta brunetka, lekarz psychiatrii Iwona Gnaj, była nad wyraz miła, ale nie potrafiła trafić z lekami, więc z polecenia wylądowałem w Poznaniu. Wizyta trzy stówy, opinie w internecie pozytywne, a przede wszystkim większa anonimowość. Kiedy chodziłem do lekarza w Gnieźnie, najbardziej obawiałem się, że ktoś znajomy zobaczy mnie w poczekalni. Nie mogłem sobie na to pozwolić, jeszcze ktoś szepnąłby na ucho szefowi, kolegom z pracy i pozamiatane. Byłbym spalony na całej linii. Jurek Nitras, mój szef, ze swoim profesjonalizmem nie zleciłby mi już żadnego poważnego śledztwa. A ja musiałem pracować, tylko to trzymało mnie przy względnie zdrowych zmysłach.

– Dobrze, panie Robercie Nowicki? Dobrze przeczytałem? No-wicki czy Nowacki? – Spojrzał na mnie pytająco.

Chciałem mu odpowiedzieć, że to mało ważne. W dupie miałem, jak wypowiada moje nazwisko, czy je przekręca, czy mówi poprawnie.

– Nowacki! – odpowiedziałem z uśmiechem, żeby nie zdradzić swoich myśli. Byłem przyzwyczajony do tego typu pytań.
– Wiek?
– Trzydzieści dziewięć lat.
– Zawód?
– Policjant.
– Ile lat na służbie? – pytał jak zaprogramowany.

Czułem się jak na przesłuchaniu.

– Czternaście. Ukończyłem studia i wstąpiłem do policji. Mój świętej pamięci ojciec był policjantem. To i ja o tym marzyłem, z tym że moja mama mi odradzała. Bezskutecznie, jak widać. Rodzice już nie żyją. – Czułem, że z moich ust leci w kierunku pana psychiatry sałatka słowna. Zauważyłem to, patrząc na jego jeszcze bardziej, zdawało mi się, srogi i zarazem karcący wzrok.
– Powoli. – Uniósł rękę nad biurkiem.
– Jasne. Przepraszam, to chyba przez te niedobrane leki.
– Dojdziemy do tego. – Próbował mnie uspokoić, pomagał mu w tym spokojny gest ręki. – Od kiedy słyszy pan głosy?
– Od pół roku. Od tego wypadku. Morderstwa – poprawiłem się. – Od momentu, kiedy dostałem wezwanie do miejskiego lasu. Leśniczy słyszał krzyk kobiety. Zadzwonił na sto dwanaście i padło na mnie oraz kolegę z pracy, mówię na niego Kozica. Zajechaliśmy tam, zobaczyłem, co zobaczyłem, i od tego momentu zachorowałem.
– Ten Kozica… To tylko kolega czy przyjaciel?
– Przyjaciel.
– Macie dobry kontakt? Rozmawiacie o tym, co ujrzeliście wtedy w tym lesie?
– Mieliśmy bardzo dobry kontakt, ale on od tamtego momentu jest nieświadomy. Zemdlał na miejscu zbrodni, okazało się, że miał udar. Nie mam z nim kontaktu, nikt nie ma. Leży w szpitalu niczym kłoda. Nie reaguje na żadne dźwięki, głosy, masaż. Ja na szczęście nie straciłem kontaktu z rzeczywistością, ale chyba powoli tracę. Może w inny sposób. Cały dzień, a nawet w nocy – te głosy! Muzyka! Mam wrażenie, że świruję. To coś nie odpuszcza.
– Bierze pan regularnie lekarstwa?
– Staram się, ale czasem zapominam.
– Nie może pan zapominać, może właśnie dlatego cały czas pan to słyszy.
– Postaram się pamiętać – zapewniam lekarza. Dręczą mnie jego pytania, wydają mi się wyuczone na pamięć.
– Mogę zlecić panu leki długo działające. Dawka podawana przez iniekcję starcza na około miesiąc, dwa. Wtedy nie musiałby pan pamiętać. Może tym samym szybciej wróci pan do zdrowia psychicznego. No chyba, że boi się pan zastrzyków?
– Nie, skądże, nie boję się. Możemy spróbować, chcę być zdrowy – oświadczam twardo.
– Zrobię, co w mojej mocy. Muszę tylko jeszcze zadać kilka py-tań, przeprowadzić z panem wywiad.
– Słucham. – Siedzę jak na gwoździach, wiem, że za moment będę musiał odpowiadać na bardzo niewygodne dla mnie pytania.

Że znowu przewierci mi przeszłość. Jest mi słabo z niemocy.

– Czyli mimo terapii i mimo zapisanych leków nadal słyszy pan głosy?
– Tak.
– Czy jest coś jeszcze w pana zachowaniu, co by pana niepokoiło? Halucynacje, może ktoś pana śledzi albo czuje się pan kimś innym?

Jakąś ważną osobą. Politykiem na przykład? Rosyjskim agentem?

– Nie, jeszcze nie! Tylko te głosy, ta dziewczyna. Nuci tę piosen-kę, ale jej nie śpiewa, tylko nuci.
– Co to za melodia?
– Nie wiem. Nie mogę sobie przypomnieć, ale znana.
– Wesoła, smutna?
– Raczej wesoła.
– Rozumiem. – Lekarz cały czas notował w karcie. Spoglądał na mnie w międzyczasie, ale nie przestawał zapisywać drobnym maczkiem tego, co usłyszał. Na domiar złego nadal zadawał pytania. – Jak często słyszy pan głosy? Raz dziennie, kilka razy?
– Kilka razy dziennie. Czasem to mam wrażenie, że nie opusz-cza mnie na krok. Głos jednej dziewczyny, najprawdopodobniej tej zamordowanej. Młody, ładny, wesoły… Lubię jej słuchać, ale to przeszkadza mi w pracy.
– Panie Robercie, o tym morderstwie, które pan odkrył w lesie, za moment porozmawiamy. Chciałbym teraz wrócić do pana wczesnych lat dzieciństwa. Jakie było? Ma pan rodzeństwo?
– Jestem jedynakiem. Mój ojciec zostawił matkę, jak dowiedział się, że ta choruje na stwardnienie rozsiane. Założył nową rodzinę, ale ze mną nie przestał się kontaktować. Dbał o mnie, łożył na studia.

Nie mam mu nic do zarzucenia.

Lekarz spojrzał jakby z litością.

– Ile miał pan lat, kiedy dowiedział się o chorobie matki?
– Dziesięć. Wchodziłem w trudny wiek, a jednak poradziłem so-bie z problemem. Niejednym.
– Niejednym? – Zmrużył oczy.
– Od urodzenia cierpię na takie specyficzne schorzenie. Lejkowa-ta klatka piersiowa. Jest zapadnięta na wysokości mostka. W moim przypadku nie dużo, ale ja to wiem. Zawsze mnie to krępowało, do dziś krępuje. Mam z tego powodu sporo kompleksów. Nie potrafiłbym się rozebrać przed dziewczyną.
– Jest pan samotny?
– Tak.
– Kto opiekował się mamą?
– Jej siostra z nami mieszkała. Mama nie chciała iść do domu opieki, ja też nie wyraziłbym zgody. Kiedy miałem piętnaście lat, sam się opiekowałem mamą.
– A szkoła?
– Dałem radę. Skończyłem studia. Tylko życia towarzyskiego nie miałem. Wiem, że każdy lekarz dopatruje się w tym mojej choroby, już to przerabiałem. Ale ja nie czułem się nieszczęśliwy. Cieszyłem się, że jestem potrzebny, że mama mnie potrzebuje, że jej pomagam. Może pod koniec jej życia ogarnęły mnie zmęczenie i smutek, kiedy z dnia na dzień było coraz gorzej.
– Kiedy zmarła pana matka?
– Kiedy byłem na pierwszym roku studiów.
– Co pan wtedy czuł?
– Smutek, żal do całego świata.
– Coś jeszcze?

I wtedy, myśląc, że mi pomoże, po raz pierwszy się otworzyłem.

Postanowiłem powiedzieć prawdę.

– Bardzo obwiniałem się za jej śmierć.

Zdziwił się.

– Dlaczego? – zapytał.
– Bo podświadomie jej tego życzyłem. Z podopiecznego stałem się opiekunem. Kochałem matkę mimo to. Opiekowałem się nią z uporem godnym sprawy. Mojej mamie nigdy niczego nie brakowało, ale gdzieś tam byłem na nią o to zły. Musiałem rezygnować i cały czas tylko rezygnowałem.
– Chodzi panu o przyjemności?
– Dokładnie. Ale może mi wcale nie o to chodziło, może to tylko presja otoczenia. „Chodź na imprezę”, „zabawimy się”, „masz przejebane z tą matką”. Wcale nie chciałem imprezować, ale… Sam już nie wiem, co chciałem powiedzieć.
– Mama umarła na stwardnienie? – Klikał długopisem i lustro-wał mnie wzrokiem.
– Nie, na to się nie umiera, z tym się żyje i zabiera życie innym.

Mama umarła na raka.

– Nie musiał pan brać na siebie tego obowiązku.
– Wiem, ale urodziłem się z etykietą inteligentnego dziecka. Chciałem!
– Od kiedy pojawiło się u pana toksyczne przekonanie, że jest pan winny śmierci matki?
– Jakiś miesiąc po jej śmierci. Wcześniej czułem ulgę i smutek zarazem.
– Rozumiem. Ale wtedy nie słyszał pan tych głosów?
– Nie! One pojawiły się przed kilkoma miesiącami. Zaraz po tej zbrodni. W tym lesie, na pewno pan słyszał. Dziewczyna pocięta ręczną piłą, do białej kości. Poszarpana skóra, oddzielona od mięśni. Mięśnie oddzielone od kości, pocięte żyły, kałuża krwi. Nigdy nie zapomnę tego widoku.
– Słyszałem i niezmiernie mi przykro, że był pan świadkiem tego zdarzenia. Jest pan policjantem, to chyba taka konieczność. Gdyby każdy policjant… – Zamilkł, ale ja wiem, co chciał powiedzieć.
– Tak… Chciał pan powiedzieć, że tak czy siak mam predyspo-zycje do zaburzeń.
– Nie to chciałem powiedzieć. Raczej chciałem namówić pana na zmianę profesji. Ile jeszcze zostało panu do zasłużonej emerytury?
– Rok.
– Proszę o tym pomyśleć.
– Nie dam rady, kocham swoją pracę. – Mam ochotę zdzielić go w mordę za te pożal się Boże porady.
– Z tego, co wiem, sprawca cały czas jest na wolności, prawda?
– Tak, prokurator umorzył śledztwo z braku dowodów. Ale ja jestem pewien, że gdyby śledztwem zajęli się odpowiedni ludzie, to zbrodniarz zostałby schwytany. To jest karygodne, żeby taki człowiek cały czas był na wolności, żadnych świadków, żadnych śladów. A ja tam byłem, skrawki jej skóry oblazły moje dłonie, jej żyły na przemian z włosami plątały się pomiędzy moimi palcami. Nikomu nie życzę takiego widoku. Czasem myślę, że to był jakiś koszmar albo dobry horror, który obejrzałem w kinie. Ale to się wydarzyło, rozumie pan! – Nie czułem, że zaczynam krzyczeć.
– Panie Robercie, powoli i ciszej, widzę, że znowu potok słów.

Proszę nie podnosić głosu.

Nawet nie słyszałem samego siebie, ale naprawdę głośno mówiłem. Jakbym chciał się wytłumaczyć za swoją chorobę, że to nie moja wina. A już na pewno nie przeżyć z dzieciństwa.

– Przepraszam. Najgorsze jest to, że z Kozicą nie ma żadne-go kontaktu, nie mam kumpla. Jedynego, któremu ufałem. Jestem w rozsypce.
– Zrobimy tak: zwiększymy dawkę leku. Proszę nie zapominać: już nie pół tabletki rano i wieczorem, tylko całą rano i wieczorem. Do tego pozostawimy leki, które zażywał pan wcześniej. Bo z tego, co pan powiedział, bez Afobamu nie może pan normalnie funkcjonować.
– Tak, jestem od niego uzależniony.
– To się zdarza, jednak radziłbym powoli odstawić. Jeżeli nowy lek nie pomoże lub będzie pan o nich zapominał, jak najszybciej wdrożymy iniekcję.
– Myśli pan, że pomogą? – zapytałem trochę łagodniej.
– Innym pomagają. Zapraszam pana za tydzień. Proszę myśleć pozytywnie.
– Postaram się. Co mi pan radzi? – pytam na odchodne.
– Dużo snu, terapia dzienna, może sanatorium. Odpoczynek. Zero używek, nawet coca-coli. Nie działa dobrze na psychikę, podobnie jak papierosy, kawa i alkohol.
– Terapia dzienna? – zapytałem z pogardą w głosie. – Kiedy w pracy się dowiedzą, nie będę miał życia.
– To nikt nie wie o pana problemach zdrowotnych? – zapytał zdziwiony.
– A powinien?
– Jeżeli nie stanowi pan zagrożenia dla siebie ani dla otoczenia, to nie. Jedyne choroby, o których trzeba poinformować przełożonego, to choroba alkoholowa i padaczka. Z tym że może byłoby panu łatwiej, gdyby inni wiedzieli.
– W czym łatwiej? Pogrążyliby mnie jeszcze bardziej, nie zna pan psychologii tłumu?

Pokiwał głową na znak, że mnie rozumie.

– Proszę być silnym. Proszę się obserwować.
– Jeżeli te tabletki mi pomogą, to czy te głosy, ta melodia, staną się dla mnie niesłyszalne?
– Zobaczymy. Na ten moment nic nie mogę panu obiecać. Po-rozmawiamy o tym przy okazji kolejnej wizyty. Powodzenia.

Wrzesień 2020

Kolejny dzień jak co dzień. Budzę się z silnym bólem głowy, chwytam się za nią, jakbym miał ją sobie wyrwać. Nie wiem tylko, czy to by pomogło, skoro Paliperidon podawany domięśniowo raz w miesiącu nie pomaga. Tylko strasznie boli ramię! Następnym razem poproszę pielęgniarkę, by iniekcja odbyła się w okolicy pośladka. Nie będzie widać śladów w socjalnym, nie wzbudzę podejrzeń kolegów z pracy. Na razie udaje mi się ukrywać chorobę przed współpracownikami, przed nowym partnerem Dawidem Wójcickim, ale nie wiem, jak długo. Mam nadzieję, że to wszystko przeminie, samo odejdzie. Czas jest najlepszym lekarstwem.

Ten głos! Znowu słyszę ten głos. Ta dziewczyna, blondynka z zadartym nosem, który marszczy, gdy śpiewa. Widzę ją. Raz śpiewa, raz mówi. Nie wiem, o co jej chodzi, nic z tego nie rozumiem. Słyszę wyrazy, ale nie potrafię zlepić z nich sensownego zdania. Na dziko rzuconych kilka słów, na końcu wyraźne „proszę, pomóż”. Nie wiem, komu mam pomóc i jak to zrobić, skoro sam potrzebuję pomocy. Nie wiem, o co jej chodzi. Dlaczego za mną łazi?

Spoglądam na zegar, szósta cztery, za godzinę muszę wyjść z mieszkania. Ubrany w swój policyjny mundur, znowu będę musiał udawać, że wszystko jest w porządku. Że jestem zdrowy. Nic nie jest w porządku. Moja schizofrenia się pogłębia, w dodatku jestem samotny. Nikomu nie mogę się zwierzyć, Kozica, nawet jak mnie słyszy, nawet jak rozumie, w końcu był tam ze mną, leży jak warzywo bez żadnych odruchów. W pracy nie mogą się dowiedzieć, że zachorowałem, inaczej komendant zmusi mnie, bym odszedł na przedwczesną emeryturę. Nie chcę odejść, chcę pracować. „Urodziłem się psem” – powtarzam sobie tysięczny raz w tym miesiącu.

Ból głowy spotęgował zły sen. Błyszcząca ręczna poprzeczna piła z czerwoną rękojeścią. Ktoś, nie wiem kto, bo dłoń ubrana jest w czarną skórzaną rękawiczkę, przeczesuje nią włosy blondynce. On dostaje ataku śmiechu, razem się śmieją. Jakby blondynka nie przeczuwała, że za moment ten ktoś będzie tą samą piłą odcinał jej mięśnie od kości. I to na całym ciele, począwszy od głowy. Dlaczego mi się to śni? Ten sen przypomina mi gehennę sprzed roku i początek mojej choroby. Tak! To było przed rokiem, czternastego września, dokładnie pamiętam. Komendant Jurek Nitras, przyjaciel mojego zmarłego ojca, zadzwonił do mnie.

– Słuchaj! Dostaliśmy zgłoszenie od leśniczego, że w samym środku lasu odbywa się jakaś miłosna schadzka. Być może młodziki zrobili imprezę. Z tym że potem krzyki zamieniły się w darcie ryja. Coś tam się wydarzyło. Musisz jechać i to sprawdzić. Weź kogoś. Jakby co, to informuj.
– Nie mogę, za pół godziny kończę służbę. Henryk już wyszedł, spieszył się na Różaniec. Jego ojciec zmarł – oznajmiłem. Za oknem mżyło, a ja chciałem wracać do domu, do kota.
– Weź kogokolwiek i jedź. – Wskazał dokładne miejsce: – Las Jelonek. Sam matecznik – dodał dramaturgii.

Wziąłem Kozicę, jako jedyny się zgodził. Nigdy mnie nie zawiódł.

Ciężko było wjechać radiowozem do lasu, samochód musieliśmy zaparkować przed zajazdem Jelonek, który graniczył z lasem o tej samej nazwie. Dalszą trasę musieliśmy pokonać pieszo. Kozica był ciekawskim gnojkiem, żadna grubsza afera nie mogła przejść mu koło nosa. Chojrak, jakich mało, i strasznie się cieszył, że Henio musiał wcześniej wyjść, inaczej nie byłoby go ze mną. Szliśmy, przeczesując wąskie leśne ścieżki. Łamaliśmy zadziorne gałązki jeżyn, które utrudniały nam przejście. Na dworze robiło się ciemno, dziewiętnasta z minutami, w lesie było jeszcze ciemniej.

Czułem jakiś lęk, ale jeszcze wtedy było dobrze, nie słyszałem tych głosów. Byłem zdrowy. Kiedy doszliśmy na miejsce rzekomej schadzki, zwymiotowałem, a Kozica zemdlał. Nie wiedziałem, czy najpierw dzwonić po karetkę, czy po posiłki. Zacząłem reanimować Kozicę, moje ręce były w kałuży krwi. Na palcach wisiały skrawki ludzkiej skóry. Potem przetarłem czoło i z głowy spadła mi latarka. Kiedy ją podniosłem, to razem z ludzką żyłą. Odskoczyłem na bok i dotknąłem oblepionych krwią długich włosów. Jakby ktoś zgubił perukę. Kolejny raz zwymiotowałem. Wyjąłem telefon, zadzwoniłem do komendanta, potem po karetkę.

Kozica do dziś nie odzyskał przytomności, a to już prawie rok! Z początku lekarze wprowadzili go w stan śpiączki farmakologicznej, teraz nie wykluczają eutanazji. Tylko rodzina musi wyrazić zgodę, żona Marta nie przestaje wierzyć, że będzie dobrze. Podzielam zdanie lekarzy – nie będzie.

Ja na szczęście wytrzymałem. Żyję, widzę, odczuwam, mówię.

Tylko jakoś po tygodniu zacząłem chorować. Swoją chorobę skrzętnie ukrywam, cały czas leczę się prywatnie. Badania okresowe w przyszłym roku, nie wiem, czy uda mi się oszukać lekarza zakładowego. Na razie kolegów i komendanta udaje mi się oszukiwać. Nikt nic nie komentuje, tylko czasem wydaje mi się, że szepczą za moimi plecami. To ponoć normalne w tym schorzeniu – urojenia. Wszyscy o mnie mówią, wszyscy na mnie patrzą. Terapeuta powiedział mi, żebym się tym nie przejmował, że to kolejny i nieostatni wytwór mojej wyobraźni.

Tego dnia służbę miałem skończyć o dziewiętnastej, a o osiemnastej trzydzieści wyjechałem z Kozicą na wezwanie. Około dwudziestej byliśmy na parkingu pod zajazdem Jelonek. Na miejsce przestępstwa dotarliśmy o dwudziestej trzydzieści. Na miejscu zbrodni czuwałem do szóstej rano. Nigdy nie zapomnę tej daty, tej godziny, tej doby. Czekałem kilka godzin jak dupa na lekarza, na kolegów, sam w tym lesie. Stałem nad zmasakrowanym ciałem w kałuży krwi i nad nieprzytomnym ciałem przyjaciela. W końcu dojechali koledzy, oświetlili teren reflektorami, potem, nad ranem, świt nam to wszystko jeszcze bardziej uwidocznił. Na samym końcu dojechał lekarz. A potem niezadowolony prokurator, który jest spowinowacony z moim komendantem.

Młoda kobieta, rozebrana do naga, obdarta ze skóry, z mięśni, leżąca w czerwonej brei. I w moich wymiocinach. Przez następny tydzień nic nie zjadłem, schudłem, a moje wgłębienie w klatce piersiowej podwoiło swoją objętość.

Najgorsze jest to, że krwi było tak dużo i nie chciała skrzepnąć, wsiąknąć w podłoże. Jakby nie chciała rozstać się z ciałem, opuszczać tego świata. Ta dziewczyna też nie chciała umierać. Była młoda, ponoć bardzo inteligentna, z dobrego domu, świetna uczennica. Do dziś nie wiadomo, kto ją zabił. Najprawdopodobniej było ich dwóch i jeden motor, którego do dziś policji nie udało się namierzyć. Ale ta sprawa od samego początku prowadzona była źle. Szef nikogo nie dopuszczał, wysłał na miejsce zbrodni swojego bratanka, który zrobił na szybko jakiś indywidualny kurs na technika policyjnego. Nieudolny małolat, karierowicz.

Często śni mi się ta scena, ale nie potrafię znaleźć winowajcy, nie widzę go w tym śnie. Ma na twarzy kask, ubrany jest na czarno.

A teraz ja dodatkowo choruję!

Ta blondynka, ta, co mi się śni i mnie prześladuje. Ta w długich blond włosach, które rozczesuje srebrna piła. To ta zamordowana dziewczyna. Miała siedemnaście lat. Jej rodzice do dziś nie mogą pogodzić się z jej śmiercią. Chcę, ale nie potrafię im pomóc. Miała na sobie czerwone lateksowe spodnie i czarne trampki, po bluzie zostało niewiele, ale była w kolorze czarnym i najprawdopodobniej miała kaptur.

Nacieram sobie skrzyżowanymi rękoma ramiona, żeby je rozgrzać, znowu mi zimno.

Usiadłem na łóżku, otworzyłem szufladkę od nocnego stoliczka. Wyjąłem dwa Ibupromy, popiłem wodą. Szósta dwadzieścia, czas wstać. Idę do łazienki. „Pomóż mi, błagam” – słyszę za swoimi plecami. Ból głowy się nasila, znowu się za nią chwytam i klękam na glazurze w kolorze kakao. Mam ochotę rwać swoje włosy. Kiedy przeszywający ból zamienił się w pulsujący, a głos kobiecy stawał się coraz głośniejszy, krzyczę. Sąsiadka już wstała, słyszy mnie i znowu ostrzegawczo puka w kaloryfer.

Wstaję z glazury i idę do pokoju. Mam niewiele czasu, mimo to siadam do laptopa. Włączam YouTube. Wywiad z chorym na schizofrenię. Jakiś tam Wojciech Bagieta. Mówi: „najgorsze w tej chorobie są głosy”. Przyznaję mu rację. Oglądam dalej. „Chory na schizofrenię musi pracować, to najlepsza terapia”. Nie mam wyjścia, muszę iść do pracy. Kiedy komendant zmusi mnie, bym odszedł, nie wiem, co ze mną będzie, chyba zwariuję do reszty.

Zamykam oczy, leją się z nich łzy. Niepotrzebnie je zamknąłem, bo znów widzę ten wypadek, tę masakrę. Wiem, że rozmowa z kimś bliskim by pomogła, ale nikt nie może się dowiedzieć, że zachorowałem! Raz w tygodniu wizyta u terapeuty, raz na trzy tygodnie u psychiatry, to musi wystarczyć! Innym pomaga.

Lekarz zapisuje mi kolejne leki na lepszy sen i poucza mnie, że to jedyny sposób. Mało mówi, słucha! Z tym że ja chcę rozmawiać, monolog to nie rozmowa. Jestem chory na schizofrenię. Jeszcze te komentarze kolegów z pracy, które słyszę, a być może nie istnieją. „Czubek, zamknąć w szpitalu i zakopać klucz”. Obgadują mnie za plecami, nie chcę tego słyszeć, a słyszę! Czy oni już wiedzą? Zaczynam wszystkich o wszystko podejrzewać.

Wyszedłem do pracy, nie umyłem zębów. W usta włożyłem gumę Orbit, musi mi pomóc odzyskać świeży oddech i nie tylko. Kiedy żuję gumę, to ból głowy jest mniej odczuwalny.

Wszedłem do komisariatu, wszyscy się na mnie patrzą, witają się, ale patrzą. Tak dziwnie, podejrzanie. To mnie irytuje. Słyszę ich szepty, mówią o mnie. Ale najgłośniej próbuje przemówić do mnie głos tej dziewczyny. „Pomóż mi, błagam!” – krzyknęła. Mam ochotę ją przegnać, ale nie robię tego. Zbyt dużo świadków. Chaotycznie wchodzę do swojego pokoju dwieście dwa, siadam na krześle, Dawid spogląda w komputer, udaje, że mnie nie widzi. Dlaczego mnie ignoruje?

***

Czas w pracy wlecze się jak ślimak po elewacji. Kilka telefonów, jedna interwencja (pijany mąż pobił żonę). Pojechałem razem z Dawidem, on zastępuje mi Kozicę, do mieszkania mieszczącego się w jeszcze większych slumsach, niż mieszkam. Nowy partner prowadził. Lekarz mi powiedział, żebym nie wsiadał za kierownicę, leki otumaniają. Tłumaczę w pracy, że boli mnie kostka przy lewej stopie.

Na miejscu zgłoszenia pijaczyna zaserwował Dawidowi kopniaka w krocze, więc ten oddał pijaczkowi. Nie powinien, to grozi naganą. Nie mógł się powstrzymać. Pijany mężczyzna był agresywny, a żona zapewniła nas, że sobie poradzi. „To po co, kurwa, zadzwoniła po patrol?” – myślę.

Zapewne przez cały czas wierzy, że mąż się zmieni. Nic nie mogliśmy zrobić, spisaliśmy tylko notatkę. Wróciliśmy na posterunek. Miałem wrażenie, że ta kobieta dziś zginie, że ten drań ją zamorduje. Nie mam na to wpływu, ale tak myślę. Jestem roztrzęsiony, drżą mi ręce.

Dawid pisze z kimś esemesy, śmieje się do komórki, a ja mam wrażenie, że pisze z kimś o mnie. Takie mam wrażenie, lekarz poinformował mnie, że takie odczucia są normalne w mojej chorobie, że tak już będzie. Że wszystkich będę podejrzewał o spiskowanie za moimi plecami, że będę miał wrażenie, że ludzie się ze mnie śmieją, obgadują i prześladują! Zapewnił, że Paliperidon dłużej podawany powinien mi pomóc. Czekamy na remisję choroby. Jak na razie bezskutecznie.

Za wszelką cenę chciałbym rozwikłać to śledztwo, zamknąć tego motocyklistę, który obdarł ze skóry tę piękną, młodą dziewczynę.

Podchodzę do oszklonej, postkomunistycznej szafy, wyjmuję akta sprawy i jeszcze raz je przeglądam. Aż dziwne, że morderca był tak skrupulatny. Zero śladów, ani jednego niedopałka, puszki po piwie. Czyli wiedział, co robi, nie zrobił tego pod wpływem emocji ani z pobudek seksualnych. Nie doszło do stosunku płciowego. Ani jednego opakowania po ciastkach ani pozłotka po cukierku. Dlaczego ta dziewczyna poszła z nim do lasu? Czymś musiał ją przekonać.

Musieli się znać!

Ze wstępnych oględzin wynika, że nie próbowała uciekać. Jakby zgodziła się na tę zbrodnię. Nie była pod wpływem alkoholu ani narkotyków. Była świadoma tego, że jest mordowana, stąd ten przeraźliwy krzyk, który echo doprowadziło aż do leśniczego. Obdarta ze skóry na żywca. Zbrodni dokonano o szesnastej, w lesie, na polanie. W tym czasie było jasno, to my zbyt późno dojechaliśmy.

Jedyny ślad, który zostawił morderca, to ślad opon, oryginalnych harleyowskich opon Dunlop Amerikan Elite MT90B16, najprawdopodobniej z felgami Mantisa.

Przez cały rok nie namierzyliśmy tego motoru. Pod paznokciem dziewczyny znaleźliśmy odłamki zdrapanego lakieru z karoserii. Kolor bordowy lub wiśniowy, jak kto woli. Tak jakby z bólu drapała motor, ale nie chciała dotykać sprawcy. Bała się go, miała nadzieję, że ucieknie? Że morderca odpuści?

Odkładam akta na biurko, zakrywam oczy otwartymi dłońmi i mam ochotę zawyć. Katarzyna Szypółka, córka Janiny i Zenona Szypółków. Wiem, że to ona za mną chodzi, że to ona mi nuci piosenkę, którą znam, ale nie potrafię sam zanucić.

– Te, schizofrenik, znowu tam zaglądasz? – Słyszę za plecami. – Daj sobie spokój, to sprawa zamknięta. – Śmieje się sucho.
– Dlaczego tak mówisz? – Dawid był wporzo, ale z tupetem. I niestety trafił na mój gorszy dzień.
– Bo to było dawno, a ty zachowujesz się, jakby to wydarzyło się wczoraj.

Z wielkim hukiem zamykam teczkę. Wstaję i odkładam na półkę.

Wyjmuję pistolet służbowy. Celuję w Dawida.

– Co ty, stary, oszalałeś? – Przestraszył się mnie, nie chcę mu zro-bić krzywdy, ale jestem wkurwiony. Chcę go tylko nastraszyć.
– Dlaczego nazwałeś mnie schizofrenikiem? – pytam z naci-skiem. Mój pistolet ugrzązł w jego skroni. Widzę, że się boi. Ja też, że jednak wystrzelę.
– Żartowałem, ogarnij się.

Naprawdę mam ochotę nacisnąć spust. Zdążyłem odbezpieczyć broń. Dawid zrobił się czerwony ze strachu, zaczyna mnie błagać, bym go nie zabijał. Chcę to zrobić, a zarazem go żałuję. Nie wiem, czy moje zachowanie nie jest wynikiem skutku ubocznego leków. Wcześniej tak bym się nie zachował.

– Błagam, nie zabijaj mnie, żartowałem. Nie chciałem cię zranić. – Zasłania twarz rękoma. „Jestem chory” – powtarzam sobie w duchu setny raz w tym dniu.
– Nigdy więcej tak na mnie nie mów, rozumiesz? – cedzę przez zęby.

Kiwa głową, że rozumie. Chowam pistolet do pokrowca, wychodzę z naszego pokoju. Idę do łazienki, płuczę głowę zimną wodą, potem łapczywie piję.

***

– Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale to normalne zachowanie dla schizofreników – opowiadam swojemu lekarzowi.
– Gdyby pan był zdrowy, to by pan nie zareagował w ten sposób.
– Jakby zachował się zdrowy człowiek, słysząc taki komentarz? – pytam z ciekawości.
– Nie przejąłby się, zacząłby się śmiać. – Podaje mi przykłady. – Pan potrzebuje pomocy. Nie wykluczam pobytu w szpitalu, stanowi pan zagrożenie dla siebie i otoczenia – stwierdza i zapisuje coś w mojej karcie.
– To przez te głosy, to ta kobieta – tłumaczę się, zawsze w ten sposób się tłumaczę. Pragnę, żeby ktoś w końcu mnie zrozumiał.
– Nieważne, te głosy nie istnieją, to wytwór pańskiej wyobraźni.

I to jest właśnie schizofrenia.

– To dlaczego leki mi nie pomagają?
– Nie wiem. To już prawie rok. Terapia powinna już przynieść oczekiwany rezultat. Remisję. Tak dzieje się zazwyczaj na początku choroby. Nie wiem, dlaczego u pana to trwa. Musimy próbować dalej. To pan musi nas poinformować, po których lekach czuje się pan lepiej, a które nie skutkują. Rozumie pan? Pan musi się obserwować.
– Jak dotąd żadnej remisji, żadnej poprawy, mam wrażenie, że wszystko jeszcze potężniej się nasila – tłumaczę.

Bezradnie kiwa głową.

– Musi poddać się pan hospitalizacji!
– Nie mogę. Proszę dać mi jeszcze jedną szansę!
– Może spróbuję zwiększyć dawkę? Jest pan na to gotowy. Mu-siałbym mieć pana aktualne wyniki: poziom cukru, cholesterol, zbadamy mocz i krew. Miewa pan duszności, wymioty? Inne choroby współistniejące, o których pan nie poinformował?
– Nie, tylko ten cholerny ból głowy. Tylko to i ta melodia – infor-muję go pewnym siebie głosem. – Może faktycznie zwiększmy dawkę? – dodaję. Mam ochotę krzyczeć, ale staram się mówić łagodnie. Boję się, że zmusi mnie do pobytu na oddziale zamkniętym. Nie chcę tam iść. Leżeć wśród tylu czubków. – Jakoś sobie radzę. – Staram się wtrącać pojedyncze dygresje, żeby przekonać do siebie lekarza, żeby mnie nie przekreślał.
– Celował pan do przyjaciela z pistoletu! Nadal uważa pan, że jakoś sobie radzi? Ma pan szczęście, że ten nigdzie tego nie zgłosił.
– Już tak nie zrobię, przeprosiłem go.
– Wybaczył? – pyta z przekąsem.
– Zrozumiał. Nasz kolega Kozica jest w śpiączce. Ja mimo wszystko jakoś funkcjonuję, choć ten widok zapadł w mojej pamięci, zapewne na wieki.
– Ja to wszystko rozumiem, ale pan musi zrozumieć, że pan jest chory.
– Rozumiem. Ale to tylko głosy – tłumaczę się jak trzylatek. – Tylko głosy – powtarzam.
– Tylko głosy to sporo. Za chwilę głos będzie kazał panu kogoś zabić! Rozumie pan, głosy to sporo.
– Wiem, ale nikt mnie nie śledzi, nie wmawiam sobie, że jestem kosmonautą. A chyba to jest ostateczność.
– W tej chorobie nie istnieje ostateczność. Nie wiadomo, co przyniesie jutro.

Odnoszę wrażenie, że i on się mnie boi. Lekarz, nie patrząc na mnie, wręcza mi receptę, ustala termin kolejnej wizyty. Wychodzę z przychodni lekko rozczarowany. Potrzebuję rozmowy, sporo rozmowy. Nikt nie chce ze mną porozmawiać, tak szczerze, od serca, każdy mnie ignoruje, wyśmiewa, poniża. Wmawia urojenia i paranoje.

***

Setka zdechłych, białych kur! Jedna przy drugiej. Jechałem samochodem, kury leżały na całej szosie. Gdzieniegdzie na poboczu. Wszystkie były białe. Spieszyłem się, komendant wydał rozkaz, wypadek w rolnictwie. Dziesięcioletni chłopczyk pobiegł po ojca wezwać go na kolację. Ten jechał traktorem z gnojarką. To taka maszyna do rozrzucania obornika. Cofał, nie słyszał małego, nie zauważył. Przejechał chłopca. Śmierć na miejscu. Spieszyłem się, przez CB radio komendant wydawał rozkazy. Wszystkie jednostki znajdujące się w pobliżu zdarzenia miały jak najszybciej dotrzeć na miejsce wypadku. Nie miałem wyjścia. Musiałem przejechać po tych kurach. Słyszałem łamanie kości, pióra oblepiły moją przednią szybę. Zatrzymałem samochód w środku kurzego cmentarzyska. Komendant poganiał. „Dalej, szybko, bo nie zdążysz. To nie twoja wina, że kury pozdychały”. Nagle kury zamieniły się w węże, ożyły… Oblazły przednią szybę.

I wtedy się obudziłem. Zlany potem, drgawki i inne towarzyszące, pełne dyskomfortu odczucia. Lęk i strach. Zegar elektroniczny z wielkimi zielonymi cyframi wskazywał drugą piętnaście. Wstaję z łóżka, idę do łazienki. Od roku miewam koszmary, są takie realne, wyczerpują mój organizm. Terapeuta pocieszał, że przy tej chorobie to normalne. Czuję, że ten sen zwiastuje nieszczęście, nie wiem jeszcze, co się wydarzy, ale ten sen z pewnością zwiastuje nieszczęście. Biorę Afobam, popijam wodą z kranu. Idę do łóżka. Jutro coś się wydarzy. Nie mogę zasnąć, z tego wszystkiego włączam YouTube. Mój ulubiony youtuber „Bagieta”, podejrzewam, że to jego pseudonim, nakręcił kolejny filmik. Od pięciu lat choruje na schizofrenię, jest w stanie remisji. Potrafi kontrolować swoją chorobę, w niejednym filmiku zaznaczył, że to nie jest takie proste, ale możliwe. Opowiada o swojej chorobie. Opowiada o tym, że gdy był w pełnym stadium choroby, to jego sny zazwyczaj po tygodniu się spełniały, czyli sytuacja adekwatna do mojej. U schizofreników to normalne, mają jakieś dziwne, inne moce, jasnowidzenie. Gada o tym, że był odważny, chodził po cienkiej kładce na budowie, na wysokości pięćdziesięciu metrów. Sporo ryzykował, ale schizofrenicy nie liczą się z niebezpieczeństwem, dla nich nie ma przeszkody nie do pokonania. Są nieobliczalnie odważni. Opowiadał też o tym, że zdarzało mu się wezwać taksówkę i jeździć nią bez celu. Nie zamierzał zapłacić kierowcy. Miał w dupie, czy ten zadzwoni po policję, czy go wyrzuci z samochodu. Na szczęście taksówkarz nie zadzwonił, kazał mu wypierdalać z auta. Teraz stale powtarza, że trzeba dbać o głowę, dużo wypoczywać, poświęcać sobie czas, dbać o siebie. Żyć w zgodzie z naturą. Chcę być taki jak on, chcę wyzdrowieć. Nie potrafię. Oglądam filmik i znowu słyszę za plecami jej głos. Teraz ta dziewczyna jest w mojej łazience, nuci sobie piosenkę. Znam tę melodię, na Boga, znam ją, ale nie potrafię określić wykonawcy. Dlaczego tylko nuci, niech zaśpiewa jedno słowo.