Listy, dzienniki i pamiętnik - Karolina Kasprzak-Dietrich - ebook

Listy, dzienniki i pamiętnik ebook

Kasprzak-Dietrich Karolina

0,0

Opis

Alicja przeszła trudną drogę... bez wsparcia, bez nadziei. Nieszczęśliwe dzieciństwo. Odrzucenie. Zbrodnia... Tylko czyja? Km tak naprawdę jest Alicja? Czy los zadrwił sobie z niej, czy może dał jej drugą szansę? Jak odnajdzie sie w nowej dla siebie rzeczywistości, powoli odkrywanej z kart pamiętników - i czy to, co tam wyczyta, nie połozy się cieniem na jej życie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 298

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karolina Kasprzak-Dietrich

Listy, dzienniki i pamiętniki

© Copyright by Karolina Kasprzak-Dietrich

Okładka: Jakub Ferenc

ISBN: 978-83-968106-4-9

Wydawca: Karolina Kasprzak-Dietrich

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione.

Wydanie II 2023

Listy, dzienniki i pamiętniki

Obudziłam się zlana zimnym potem, spojrzałam na metalowe pręty. Za nimi robiło się widno. Dreszcze wykonywały nieprzyjemny masaż. Tańczyły zadziornie po moim ciele jak nieproszona hołota na vipowskiej imprezie. Moje ciało było jak sparaliżowane, nie mogłam ruszyć ręką ani nogą. Pościel zrobiła się ciężka niczym trzydrzwiowa szafa. Znowu miałam ten sen. Znowu śnił mi się mój mąż i to, że mogłam go wtedy powstrzymać. Uratować. A jednak nie zrobiłam tego, z premedytacją popychając go w objęcia śmierci. Przynajmniej tak powiedział prokurator, resztę potwierdził i uprawomocnił sąd.

Tego dnia padał deszcz, ulewa jakby kto odkręcił kurek w chmurze. Było ciemno i groźnie. Październikowe wieczory zazwyczaj są nieprzyjemne, a ten był wyjątkowo paskudny. Nudne, ciągnące się jesienne wieczory zwiastują mroźną zimę i długi sen.

Tamtego roku zapadłam w sen, ale nie obudziłam się na wiosnę. Mój sen trwa nadal i będzie trwał jeszcze kilka długich lat. Za dużo się wydarzyło. Z perspektywy czasu mogę przyznać, że połowę swojego życia przespałam. A druga połowa zapowiadała się jeszcze gorzej. Tak to jest, jak od urodzenia żyje się pod płaszczykiem kłamstwa. Człowiekowi nie pozostaje nic innego, jak tylko wierzyć, że świat jest zły. A z czasem i on sam staje się jak ten świat.

– Po co komu psycholog… – mawiał mój świętej pamięci ojciec, w którego jako mała dziewczynka wpatrzona byłam niczym w najpiękniejszą panoramę. – Psychologowie to banda kretynów. Znasz przecież ten kawał… – powtarzał, kiedy informowałam rodziców, że muszę, że chcę, że potrzebuję pomocy.

– Jaki znów kawał? – pytałam bezradnie. – Moje życie się nie klei… Nie wiem, co robię, nie wiem, co mówię, nie wiem, kim jestem… Czuję, jakbym nigdzie nie pasowała…

– To ci go opowiem – odpowiadał na to. – W pewnej wsi mieszkał Jasio, który ciągle szczał w gacie. W końcu wybrał się do psychologa. Po półrocznej terapii wrócił na wieś, a mieszkańcy pytali go z zaciekawieniem: „I co, Jasiu, jeszcze szczasz w gacie czy psycholog ci pomógł?”. A Jasio im wtedy odpowiadał: „Tak, cały czas szczam w gacie, ale teraz jestem z tego dumny!”. I tacy właśnie są psychologowie… Weź się lepiej w garść i przestań marudzić. Nie zmusisz nikogo, by cię polubił, a tym bardziej pokochał. Widać niektórzy tak mają, że nie da się ich polubić.

Tak zazwyczaj kończyła się rozmowa z moim ojcem, kiedy byłam nastolatką; „Weź się w garść, nieudacznico”, „Pogódź się z tym”… Nigdy nie zapytał, co mi dolega, dlaczego tak się zachowuję, jak się czuję. Nigdy nie wziął mnie na kolana i nie przytulił. Wtedy tego nie rozumiałam. Myślałam, że to we mnie tkwi problem, że to ja jestem beznadziejna, skoro nawet własny ojciec nie chce stworzyć ze mną więzi.

A mama? Gdzie wtedy była mama? Ona była tak samo zaszczuta jak ja. Wycofała się z życia rodzinnego. Wielka nieobecna. Codziennie zażywała masę leków i piła spore ilości alkoholu, ale do głowy mi nie przyszło, że to z mojej winy. Gdybym wcześniej znała prawdę, inaczej pokierowałabym swoim życiem, może w ogóle zrezygnowałabym z tego, żeby żyć. Nie jest łatwo odejść, a ja jestem tchórzem, bo nie potrafiłam ze sobą skończyć. Wszystko analizuję, rozpamiętuję. Zbyt często byłam narażona na śmierć, żeby nie żyć. Tam też mnie nie chcą. Żyję i zabieram życie innym. Wszystkich niszczę – nieświadomie, ale niszczę. Jestem zła. Toksyczna i nieobliczalna. Wszyscy tak mówią, więc to musi być prawda. Mama zmarła cztery lata temu, rok po śmierci ojca – na jej pogrzebie nie uroniłam ani jednaj łzy. Zmuszałam się, wydawałam płaczliwe dźwięki, żeby ludzie się nie dziwili i nie komentowali mojej bezduszności, ale ani jedna łza nie popłynęła z moich oczu. Z nikim z rodziny nie miałam kontaktu – nie szukałam go, a i oni nie zabiegali. Nienawidzą mnie tak samo, jak ja nienawidzę siebie.

Nie lubię luster. Nie mogę na siebie patrzeć, bo nie wiem, kogo widzę.

– Mamo, czy ja jestem do ciebie podobna? – będąc małą dziewczynką, często zadawałam jej to pytanie.

– Ty? – matka rzucała z przekąsem. – Ciebie to przyniósł bocian!

– A do taty? Zuzia, moja koleżanka z przedszkola, mówi, że jest podobna do taty. A ja?

– Dziecko… – Zazwyczaj w tym momencie wychodziła z pomieszczenia, w którym akurat się znajdowałyśmy. I udawała, że nie słyszy.

Tak, męczyła ją moja obecność.

Wiedziałam jedno: musiałam jak najszybciej wyprowadzić się z rodzinnego domu. Tam nie było dla mnie miejsca. Nie miałam wyjścia. To był mój jedyny cel, jedyne marzenie. I to marzenie się spełniło, kiedy poznałam Waldka. Był sporo ode mnie starszy i zupełnie nie w moim guście. Miał długiego wąsa i zniszczoną od trądziku twarz. Ale zainteresował się mną i tylko to skłoniło mnie, żeby dalej brnąć w ten związek. Na weselu, które zorganizowaliśmy tanim kosztem u niego w domu, podsłuchałam rozmowę mojego ojca z babcią:

– Nie jest wcale dla niej za stary – tłumaczył swojej matce jak dziecku.

– Przecież to ładna dziewczyna… Nie pospieszyliście się czasem? – Babcia próbowała dowiedzieć się, dlaczego tak prędko ten ślub.

– Baba z wozu, koniom lżej.

Nie wiem dlaczego, ale te słowa wciąż brzęczą mi w uszach – tak bardzo do mnie pasują… Gdziekolwiek się pojawiałam, budziłam strach. Ludzie z mojego kręgu, ale nie tylko oni, patrzyli na mnie z pogardą. Dlaczego? Zawsze byłam inna, dziwna, często się alienowałam, ale przecież nie byłam zła… Dlaczego więc ludzie mnie tak ocenili? Nie rozumiałam tego, a kiedy w końcu zrozumiałam, na wszystko było za późno. Już nic nie mogłam zmienić.

Znalazłam się w szczelnie zamkniętej klatce. Rozumiałam, że to dla mnie najodpowiedniejsze miejsce. Na nic lepszego nie zasłużyłam. Byłam i będę zła – słysząc te słowa przez trzydzieści lat mojego życia, od kołyski, nie śmiałabym myśleć, że mogłoby być inaczej.

Cela była standardowa: sześć metrów kwadratowych, dwie osadzone. Ja i Wiola.

Wiola nie była problematyczna, ciągle spała. Mogłaby mi utrzeć nosa – była grubsza, starsza i dużo dłużej w celi ode mnie. Siedziała za zabójstwo męża, skazana na dożywocie. Mogłaby się nade mną znęcać, w końcu nie miała nic do stracenia – gorszy wyrok jej nie groził. Ale nie, nie robiła tego. Dużo spała, a jak się budziła, to się do mnie uśmiechała. Mało mówiła, a jak już coś powiedziała, to przeważnie były to mądre słowa. Nie szukała kłopotów, była nad wyraz łagodna. Aż dziwne, że dopuściła się tak brutalnego morderstwa… Kiedy się budziła, zazwyczaj w porze posiłków, starała się być dla mnie miła. Skąpo ze mną rozmawiała, czasem opowiadała o swoich marzeniach, planach, których zapewne nigdy nie zrealizuje. Kiedy wyraz twarzy zdradzał moje myśli, milkła i znów zasypiała.

Siedziałam z Wiolą w więzieniu jakieś dwa miesiące, ale nie znałam zbyt wielu szczegółów z jej życia, nie opowiadała mi o tym, co było. Mówiła tylko o swoich planach i irracjonalnych marzeniach. Mówiła też „Cześć”, pytała „Co słychać?”, „Jak się spało?”. Dla mnie to i tak była spora dawka serdeczności, bo na wolności w ogóle się z czymś takim nie spotykałam. Czułam, że Wiola to moja pokrewna dusza, że dużo nas dzieli, ale jeszcze więcej łączy.

Ja też starałam się za dużo o sobie nie opowiadać. „Nie zrobiłam tego”. Dopiero w więzieniu zrozumiałam, jak banalnie brzmią te słowa. Faktycznie, czasem lepiej milczeć. W końcu złoto jest w cenie.

Byłam zamknięta w małej celi z jednym okratowanym okienkiem, a mimo to czas zapieprzał jak opętany. Na żółtej ścianie wisiał zegar, zaraz pod nim kalendarz. Wcale nie miałam ochoty podchodzić i wyrywać z niego kartek – czy to nie dziwne? Powinnam z pasją je wyszarpywać, wyczekując dnia, w którym wyjdę na wolność.

Ale ja nie czekałam na to, bo wiedziałam, że nic prócz ludzkiej pogardy i upokorzenia mnie tam nie spotka. Kiedyś zakpiłam sobie z losu i wyrwałam połowę kartki z czerwonymi cyframi – to była niedziela, dwudziesty grudnia. Nie spieszyło mi się do świąt. I kiedy Wiola, wstając na obiad, spojrzała na kalendarz, wtedy po raz pierwszy na jej ustach zobaczyłam szczery, niewymuszony uśmiech. Był radosny i taki niedojrzały, ale zawsze to uśmiech – lepsze to niż wąskie zaciśnięte usteczka mojego ojca, a potem mojego męża.

Mój ojciec, to znaczy ten, który mnie wychowywał, miał takie wąskie wargi. Wyglądały jak złączone żyletki. Potem tak samo zaciśnięte wargi pod wielkim wąsiskiem miał mój mąż – wargi przepełnione agresją i zawsze gotowe do kłótni. Czyli jednak kompleks Edypa… Ojca biologicznego nigdy nie poznałam – podobno w więzieniu popełnił samobójstwo. Był skazany na dożywocie. Cholerny ręcznikowy wariat! To dlatego nie lubiłam wycierać się w ręcznik po kąpieli. Zawsze czekałam, aż woda sama wyschnie albo się wchłonie. Podobno takie zabiegi dobrze działają na skórę – jest wtedy bardziej nawilżona. Taak, jedynym moim atutem było ładne ciało i tylko ono nie pasowało do małej celi, bo sama głowa była w odpowiednim miejscu.

Odkąd poznałam prawdę, w łazience nie miewałam ręczników, a te, które jakimś cudem się tam znalazły, wyrzucałam na śmietnik.

***

Uciekał. W ręce trzymał zwinięty ręcznik. Schował się za drzewem, które rosło w parku nieopodal mieszkania, z którego wybiegł. Pot spływał mu do oczu – nawet gęste rzęsy nie zdołały tego powstrzymać. Z oddali słyszał dźwięk policyjnych syren. Gówniarz przeżył, pomyślał.

Tego nie przewidział. Na początku wszystko szło po jego myśli. Zadzwonił do mieszkania numer sześć na łódzkim osiedlu. Jako inkasent. Jego namierzoną potencjalną ofiarą, jedenastą ofiarą, był dziesięcioletni Bartuś – przynajmniej tak się przedstawił. Chłopiec wpuścił go do mieszkania, a następnie poszedł do swojego pokoju, by dokończyć lekcje. Inkasent krzątał się moment po korytarzu, chwilę po łazience. Na zegarze gościła godzina szesnasta, robiło się ciemno – wczesna, niewygodna zima. Bartuś spojrzał na niego, odlepiając na moment swój nos od książek. Wyglądał uroczo, gdy tak siedział przy niebieskim biurku z włączoną lampką w kształcie żółtego słonika. Inkasent poinformował Bartusia, że już skończył. W rękach trzymał wrzosowy ręcznik i wycierał w niego dłonie. Następnie zwinął go w rulon.

– Dlaczego trzyma pan ręcznik? Dlaczego go pan tak zwinął?

Inkasent podszedł bliżej. Zarzucił chłopcu ręcznik na szyję, zdjął mu spodnie.

Potem przez pół godziny siedział skryty za jednym z drzew w gęstym parku i głośno sapał. Zaczął biec, biec w kierunku parkingu. Wsiadł do swojego bordowego poloneza i skierował się na północ. W samochodowym radiu zamiast wesołej piosenki usłyszał o sobie. To wtedy zaczął się bać. Brakowało już małych chłopców, a on wciąż czuł potrzebę, by kogoś skrzywdzić.

Po tygodniu ukrywania się w lesie pod Szczecinkiem zobaczył ją. Szła samiuteńka i zapłakana – najlepsze z możliwych połączeń. Dla niego.

Przynajmniej tak opisali tę sytuację dziennikarze. Czytałam o tym obszerny artykuł.

***

Znowu miałam ten natrętnie powracający sen, znowu śnił mi się mój mąż, znowu na mnie krzyczał, znowu mnie obwiniał. A potem mnie przytulał i obiecywał poprawę.

Obudziłam się, poczułam upiornie trzeźwy świt. Byłam mokra i było mi zimno. Wiola nie zamknęła na noc okna i teraz czuć było mroźne grudniowe powietrze. Skóra na twarzy wydawała mi się poprzecinana – jakby ktoś kilka razy przejechał po niej skalpelem. Popatrzyłam na biały sufit, odwróciłam głowę w kierunku pryczy Wioli. Jak zawsze spała, wydawało mi się, że smacznie.

Podciągnęłam koc wyżej, pod sam czubek nosa. Zamknęłam oczy i znowu zaczęłam odtwarzać wydarzenia sprzed roku. A potem wizualizowałam, co by było, gdybym tamtej feralnej nocy nie wysiadła z samochodu.

Spotkanie u znajomych. Nie chciałam jechać, wiedziałam, że imprezy u Walskich zazwyczaj są zakrapiane i zazwyczaj kończą się burdą. Mąż mnie zmusił, on to potrafił: szarpał za włosy, bił po twarzy jak bokser swojego przeciwnika. Zazwyczaj do wszystkiego mnie zmuszał. Przychodził i brał co jego. Co wieczór, kiedy po całym dniu pracy leżałam w łóżku i powolutku zaczynał kołysać mnie sen, pojawiał się on. Jakby wiedział, kiedy ma się zjawić i odebrać mi największą przyjemność zasypiania. Słyszałam jego głuche, ciężkie kroki, otwierane drzwi sypialni. Kroki stawały się coraz głośniejsze. A potem już słyszałam, jak rozpina spodnie. Szybko przekręcałam się na bok, aby leżeć tyłem do wejścia. I tyłem do niego. Wiedziałam, po co przychodzi. Kładł się obok mnie, śmierdział alkoholem i potem. Podciągał mi nocną koszulę i wchodził we mnie, chwytał za pierś. Próbował ją masować. Miałam ochotę złapać siekierę i odrąbać mu rękę. Po kilkunastu ruchach kończył, wychodził ze mnie i klepał mnie w pośladek. Zapinał rozporek. Wychodząc z sypialni, trzaskał drzwiami. A potem już tylko słyszałam dźwięk otwieranego piwa w puszce. I beknięcie. Zazwyczaj zasypiał w fotelu w pokoju gościnnym.

Nienawidziłam go, codziennie życzyłam mu śmierci.

I tego wieczoru kiedy Walscy zorganizowali imprezę, moje prośby zostały wysłuchane.

U Walskich mąż się upił. Ja wypiłam jednego drinka – chciałam umilić sobie czas, trochę się znieczulić. Nie słyszeć tych wszystkich obelg, które rzucał w moją stronę. Siedzieliśmy pod wielkim białym parasolem. W odtwarzaczu leciały szlagiery sprzed lat. I nagle mój mąż wszczął awanturę. Chyba zirytowało go moje milczenie.

– Jak siedzisz, szmato? Matka niczego cię nie nauczyła? Ja mam cię uczyć?

– Waldek, ucisz się, proszę, jesteśmy w gościach – prosiłam go spokojnie, prostując plecy.

– Nie mów mi, co mam robić, ty, ty… – przez chwilę jakby szukał słów – …ty kurewskie nasienie.

Zrobiło mi się przykro. Zaczęłam płakać. Pożałowałam, że wypiłam tego drinka, inaczej mogłabym wsiąść do samochodu i odjechać, najlepiej przed siebie, w nieznanym kierunku. A on nakręcał się, z minuty na minutę coraz bardziej. I był coraz bardziej wulgarny. Walski próbował go uciszyć, a Walska udawała, że sprząta ze stołu brudne naczynia. Nie było mi wstyd przed znajomymi męża, było mi po prostu przykro. Czułam się zmęczona życiem.

W pewnym momencie przestałam płakać, ale nadal milczałam. Nie reagowałam na zaczepki i wulgaryzmy męża, które ten co chwila wysyłał pod moim adresem.

– Franco, co tak milczysz? Zatkało cię? No, powiedz coś.

Nie odzywałam się. W pewnym momencie chwycił mnie za włosy i zaczął ciągnąć do samochodu. Już na chodniku upadłam na kolana i zdarłam sobie skórę. Wrzucił mnie jak worek kartofli na przednie siedzenie od strony pasażera, a sam usiadł za kierownicą.

Inaczej się umawialiśmy: tej nocy mieliśmy spać u Walskich. Dlatego wypiłam drinka. Włączył silnik i ruszył z piskiem opon. Prowadził samochód, jakby nie widział drogi. Jechał wężykiem. I nie tylko z powodu upojenia alkoholowego – w międzyczasie okładał mnie pięściami po głowie. To chyba nawet bardziej go oślepiało. Nagle ostro wcisnął pedał hamulca – na wąskiej drodze leżała sporych rozmiarów gałąź. Samochód ślizgał się po jezdni jak łyżwiarz na lodowisku, aż w końcu stanęliśmy.

Wydostałam się z auta i zaczęłam biec. Uciekałam. Biegłam przez ciemny las, nie wiedząc dokąd. Oczy mnie niosły. Z mojej skroni sączyła się krew – widać wyskakując z samochodu, musiałam uderzyć się o zwisającą gałąź.

Tej nocy Waldek nie gonił mnie, nie wysiadł nawet z samochodu. Przejechał po leżącej na drodze gałęzi i pomknął dalej, jakby zrozumiał, że to koniec, albo jakby był pewien, że wrócę i wtedy porachuje mi kości.

Ale nie wróciłam tamtej nocy do domu, w ogóle już nie wróciłam. Z dwudziestoma złotymi w kieszeni tłukłam się tramwajem po Poznaniu, byle z dala od niego. Dwie noce spałam na dworcu. Na starówce, podszedł do mnie jakiś mężczyzna. Coś do mnie mówił, ale nie pamiętam, czego dotyczyła rozmowa. Zemdlałam i oprzytomniałam dopiero w szpitalu. To stamtąd przewieźli mnie do aresztu. A potem wszystko już samo się potoczyło.

– Jest pani winna śmierci swojego męża – oświadczył policjant prowadzący śledztwo. – Pozwoliła pani, żeby wsiadł do samochodu pod wpływem alkoholu. Z wygody, bo pani też tego dnia piła alkohol. Kiedy pani mąż uderzył w drzewo, uciekła pani z auta, żeby uniknąć odpowiedzialności. Jest pani współwinna. Gdyby pani wówczas nie uciekła z samochodu… gdyby pani wezwała karetkę pogotowia… być może pani mąż by teraz żył.

Te ostre, a zarazem nieprawdziwe słowa padły z ust policjanta, który przypominał mi krasnala Hałabałę z bajki dla dzieci. Miał okrągły czerwony nos i tak samo zaczerwienione policzki. Był malutki i grubiutki. Tylko jak na Hałabałę trochę mało przyjemny.

– Ja nie uciekłam po wypadku, tylko przed wypadkiem. Przed wypadkiem i przed mężem – dodałam. – Mąż mnie bił.

Tłumaczyłam się jak dziecko, ale nikt nie dał wiary moim słowom. Znajomi męża i jego rodzina solidarnie się za nim wstawili. Oświadczyli na posterunku, że to był nad wyraz spokojny i nad wyraz łagodny człowiek. I że to ja byłam wulgarna. Zeznali też, że zaniedbywałam męża i dom. Powiedzieli, że byłam „psychicznie niezdolna do wypełniania podstawowych obowiązków małżeńskich”. W sądzie sytuacja się powtórzyła: ci sami świadkowie, te same zeznania. Nie miałam żadnych szans. Nikt mi nie uwierzył. Dostałam pięć lata odsiadki.

Zostało mi trzy i pół roku. A w więzieniu nie jest źle, może nawet lepiej niż w domu. Zresztą, jakim domu? Może właśnie dlatego mi tu lepiej, ponieważ nigdy nie miałam domu z prawdziwego zdarzenia. Nie spieszyło mi się do wyjścia.

Słowa, którymi obrzucał mnie mąż, nie bolały – przywykłam do nich. Takie lub podobne słyszałam od urodzenia w moim rodzinnym domu. Ojciec kierował je do mojej mamy, a potem, jak trochę podrosłam, także do mnie. Psychicznie byłam odporna. Fizycznie – nie za bardzo.

Natomiast bolało, jak mnie bił, szarpał mną jak marionetką. Kopał, tak jak się kopie natrętnego psa. Ale nie miałam nic na poparcie swoich słów przed sądem. Żadnych dowodów. Wszyscy znajomi się na mnie wypieli, rodzina męża mnie pogrążyła. Nikt nie szukał ze mną kontaktu, nikt mi nie wierzył. Własnej rodziny nie miałam, ojciec z matką nie żyli. Wszystko to wydawało mi się takie dziwne… Przecież każdy doskonale wiedział, jaki był mój mąż i jak mnie traktował…

Wiola się obudziła i spojrzała na mnie mętnym wzrokiem. Przez ostatni rok nasze relacje uległy fascynującej przemianie. Wiola stała się moją powierniczką, a tym samym najlepszą przyjaciółką.

– Już nie śpisz? – zwróciła się do mnie, nadal zaspana.

– Nie, obudził mnie chłód. Mogłyśmy zamknąć na noc okno – powiedziałam to bez większych pretensji. – Zaraz śniadanie – dodałam. – Mogę iść pierwsza do kibelka trochę się upięęększyć?

Specjalnie przeciągnęłam słowo „upiększyć”. Bo tutaj upiększałyśmy się dla siebie. Przez te swoje rozmyślania całkiem zapomniałam, że mam pełny pęcherz.

– Jasne, pierwsza wstałaś, to pierwsza korzystaj. – Wiola zawsze mówiła to, co chciałam usłyszeć.

– Dobra, to idę.

– Wiesz co? – odezwała się znowu.

– Tak?

– Śniła mi się moja córka… Była wesoła, śmiała się i wołała do mnie. Była w jakimś pięknym domu, siedziała w fotelu… Nie wiem, jak mam rozumieć ten sen. W dodatku po chwili zjawiło się tam pełno ludzi. A wtedy ona wstała i do mnie podeszła. I tak mocno się wtuliła…

– Wiola… – Zamyśliłam się. – Ja też nie wiem, co to może znaczyć… Masz z nią jakiś kontakt?

– Nie. Żadnego kontaktu, odkąd zabiłam swojego męża, a jej ojca i odkąd tutaj jestem. I pewnie tak zostanie, dopóki tutaj nie umrę…

Wiola urwała. – Córka nie kontaktuje się ze mną. To już dziesięć lat… Wychowywała ją siostra mojego męża. Może to i lepiej… – Odwróciła się twarzą do ściany, jakby chciała dać mi znak, że nie ma już ochoty na zwierzenia.

– Rozumiem. Wiola… cieszę się, że jestem tutaj z tobą.

– Idź już lepiej do tej łazienki. Do śniadania trzeba zasiąść z klasą, a nie na brudasa.

– Idę już, idę…

W naszym malutkim kibelku otoczonym kwiecistą zasłoną szorowałam zęby, jakbym chciała z nich zmyć całą przeszłość. Potem przemyłam twarz i w bezruchu stanęłam przed lustrem. Nie patrzyłam na siebie, a jeśli nawet, to nie umiałam siebie rozpoznać. Woda ściekała mi po twarzy, nie chciałam jej wycierać. Myślałam o Wioli i o jej córce. Wiola wiele o sobie nie mówiła, ale z opowiadań innych więźniarek wiem, że w bardzo brutalny sposób zabiła swojego męża. Stąd to dożywocie… Ogrodniczymi nożycami odcięła mu członka i mosznę, i… wsadziła mu to wszystko do ust… Potem polała go benzyną i podpaliła… Zrobiła to, bo ten gnój codziennie ją gwałcił w odbyt. W dodatku dobierał się do ich siedmioletniej córeczki, Kasi. Kiedy któregoś dnia Wiola weszła do pokoju Kasi i zobaczyła go leżącego na ich córce w jednoznacznej pozycji, puściły jej nerwy. Obdukcja wykazała, że siedmioletnia Kasia nie została zgwałcona, a w wersję Wioli nikt nie uwierzył. Tak jak w moją. Może dlatego czuję z nią taką bliską więź. Nie wiadomo, do czego by doszło, gdyby nie wróciła tego dnia wcześniej z pracy… Gdyby w odpowiedniej chwili nie weszła do pokoju córki… Jednak ani w dniu morderstwa, ani wcześniej nic się nie działo, a sama Kasia zeznała, że tata tylko chciał się z nią pobawić „w siłaczkę”. Żaden psycholog dziecięcy nie znał tej zabawy… Kasia też nie umiała nic o niej opowiedzieć, bo Wiola przerwała im na samym początku…

Stałam tak jeszcze kilka sekund przed lustrem, zastanawiając się, co by było gdyby, kiedy nagle usłyszałam głos Wioli:

– Ej, co tak długo? Zasnęłaś?

– Już, już wychodzę.

Po śniadaniu miałam wizytę u psychologa. Zawsze czekałam na te spotkania z utęsknieniem – może dlatego tydzień za tygodniem tak szybko płynęły. Od dziecka czułam potrzebę uczęszczanie na terapię. Szkoda, że moje marzenie o tym, żeby porozmawiać z psychologiem, spełniło się tak późno i w dodatku w takich tragicznych okolicznościach, w więziennych murach. Choć Wiola mawiała, że lepiej późno niż później. I miała rację.

– Witam, pani Alicjo. Proszę usiąść.

Pani psycholog, jak zawsze, serdecznie się ze mną przywitała. To dziwne, że z serdecznością spotkałam się dopiero w więzieniu. Wcześniej, na wolności, wszędzie napotykałam tylko pogardliwe spojrzenia i nienawiść.

– Jak się dzisiaj pani czuje? – spytała.

– Dobrze, ale znowu śnił mi się mój mąż… Czasem mam wrażenie, że jest przy mnie. Kiedy zasypiam, wydaje mi się, że trzyma mnie za rękę, że chce mi pomóc. Nieraz słyszę jego głos. Nie rozumiem dlaczego… Przez pięć lat małżeństwa ani razu nie przemówił do mnie łagodnym głosem, tylko ciągle „kurwa” i „kurwa”.

– To zrozumiałe. Nie udzieliła mu pani pomocy i podświadomie się za to obwinia.

Tyle razy mówiłam jej, że było zupełnie inaczej… Może mi wierzyła, ale widać musiała brać pod uwagę to, co miała zapisane w papierach. Próbowała mnie zrozumieć, tyle że w jej spojrzeniu dostrzegałam jakąś ironię. Jej oczy z jednej strony mówiły, że wierzy w moją niewinność, z drugiej zaś karciły – coś w rodzaju „Po co ci to było”. Miała tyle spraw, tyle więźniarek, tyle problemów i resocjalizacji… Ta kobieta musiała być silna. Musiała też nosić w sobie wiele tajemnic, o których nie wolno jej było mówić. Tyle prawd, nie tylko tych Tischnerowskich, ale też tych zwykłych, takich, z których każda ma dwie twarze.

– Porażka – powiedziałam, widząc jej świdrujące spojrzenie. Nic innego nie przyszło mi do głowy.

– Porażka to druga strona sukcesu. Wie pani o tym, pani Alicjo? – Zaskoczyła mnie tym stwierdzeniem. – Nie ma sukcesu, który potrafiłby tak wzmocnić jak porażka. Nie ma. Porażki są sukcesami, bo zmuszają ludzi do zmiany.

Pokiwałam głową. Rozumiałam to. Po tym wszystkim co przeszłam, stałam się silniejsza, mądrzejsza i bardziej empatyczna. Może musiałam to wszystko przeżyć… Tylko co dalej? Co ze mną będzie, jak stąd wyjdę? Bo nie miałam gdzie wracać…

Moi rodzice jeszcze przed śmiercią ojca sporządzili testament, a potem mama go nie zmieniła: wszystko przekazała swojej siostrze i jej synowi, Hubertowi. Starość spędziła u dalekich krewnych, z dala ode mnie i mojego męża. Ani razu jej nie odwiedziłam. I wcale nie dlatego, że było mi przykro z powodu testamentu – raczej dlatego, że pamięć mnie nie zawodziła. Pamiętałam, jak mama robiła mi herbatę i rozpuszczała w niej białe tabletki – to przez nie w dzieciństwie tak dużo spałam. W więzieniu widziałam to wszystko jeszcze wyraźniej. Byłam tą złą – „zła”, „zła”, tylko te słowa brzęczały mi w uszach. I w końcu w nie uwierzyłam. I w końcu właśnie taka się stałam.

Poza tym krewni nie życzyli sobie moich odwiedzin. Dlaczego moja mama w ogóle zdecydowała się mnie urodzić? Po co? Przecież znała prawdę, od samego początku znała prawdę… A jednak się zdecydowała. Wiedziała, że nosi w swoim łonie dziecko mordercy, i nic z tym nie zrobiła.

Tymczasem mój mąż wszystko zapisał bratu. Wiedział, że nie doczekamy się potomstwa – był bezpłodny. Widać ze mną nie chciał się niczym dzielić.

Co ze mną będzie?

– Czyli to, że tu jestem, mam traktować jako sukces?

– Jako doświadczenie, pani Alicjo. Wszystko będzie dobrze. Za trzy lata pani stąd wyjdzie i wszystko się poukłada. Proszę tak pokierować swoim życiem, żeby już tutaj więcej nie wracać.

Z rozmowy z psychologiem zrozumiałam, że jestem jedynie jakąś cząstką we Wszechświecie, która, nie wiedzieć czemu, musi tą cząstką pozostać. Nie może upaść bardziej, ponieważ coś… nie wiem, może grawitacja… jej na to nie pozwala.

Wracałam do celi. Kolejny raz czułam się podbudowana. Z tym że zazwyczaj po tygodniu fundamenty zaczynały pękać. Wtedy znowu szłam do psychologa połatać nadszarpnięte mury i obskubany tynk. Bałam się tego uzależnienia.

Szłam ze strażniczką krok w krok, ona po mojej lewej stronie. Czułam na sobie jej spojrzenie. Często mi się przyglądała, często idąc ze mną, szła po mojej lewej stronie, chociaż według regulaminu powinna iść po prawej. Kiedyś mi powiedziała, że mam identyczny pieprzyk na policzku jak jej zmarła matka. I zaraz podkreśliła, jak bardzo ją kochała. Opowiadała mi, że kiedy była małą dziewczynką, często całowała matkę w policzek, udając, że chce jej ten pieprzyk odgryźć. Mama wtedy odsuwała się od niej, udając obawę. Ale to wszystko było na niby. Opowiadała mi o swojej mamie, żartowała, a mnie to nawet śmieszyło. Strażniczka była ode mnie sporo starsza, a kiedy na mnie patrzyła, w jej oczach widziałam litość i żal.

Weszłam do ciasnej celi. Wiola trzymała w dłoniach białą kartkę, jakby coś z niej czytała. Z jej oczu ciekły łzy. Na szarych spodniach uniformu, w okolicy kolan, widać było sporych rozmiarów mokre plamy. Musiała wylać wiele łez podczas mojej nieobecności. Kiedy weszłam, nawet nie spojrzała na mnie, cały czas wlepiając wzrok w białą kartkę, na której mnożyły się jak mrówki czarne literki. Ja też milczałam. Usiadłam naprzeciwko niej na swojej pryczy i się zamyśliłam.

Niebieska dżinsowa kurteczka. Przed oczami pojawiła mi się moja dżinsowa kurteczka. Nosiłam ją jakieś pięć lat z rzędu – kurteczka kupiona przez mamę w Poznaniu na Bema. Nosiłam ją od drugiej klasy szkoły podstawowej i tak aż do szóstej.

Na początku była na mnie za duża, więc mama podwijała mi rękawy. Kurtka zakrywała mi pośladki. Już potem, w trzeciej i czwartej klasie, wydawało się, że jest na mnie w sam raz, a w piątej i szóstej zrobiła się przykrótka, ale wytrzymała jeszcze dwa zimowe sezony. Zwykła, nieocieplana dżinsowa kurtka, którą nosiłam od późnej jesieni do wczesnej wiosny… A dwadzieścia lat temu zimy były srogie, nie to co teraz. Nauczyciele podczas przerw zadawali mi niezręczne pytania: „Alicjo, nie jest ci zimno?”, „Czy ty nie masz innej kurtki?”. Nie wiem dlaczego, ale nie było mi zimno, może przywykłam do tej kurtki, może ją lubiłam. A może po prostu to była moja jedyna kurtka… Jedyna rzecz w mojej garderobie, która wcześniej nie należała do mojego starszego brata ciotecznego, Huberta. Mama też nie reagowała, kiedy nauczyciele i wychowawcy zadawali jej podobne pytania. Milczała, jakby była zła, że w ogóle jestem, że to przeze mnie musi się tłumaczyć. Jakbym miała być wdzięczna za to, że w ogóle mam kurtkę. Tak właśnie było z moją ulubioną, marmurkową dżinsową kurteczką. Nie wiem, jak potem potoczyły się jej losy, bo w siódmej klasie zasłużyłam na nową. A wtedy już nikt nie zadawał mi krępujących pytań. Byłam córką seryjnego mordercy i powinnam się cieszyć, że moja mama zdecydowała się mnie urodzić i wychować. Byłam zerem i powinnam być wdzięczna losowi za każdy rzucony pod moje stopy okruch.

– Napisała do mnie!

– Kto? – Byłam zdziwione, że z nosem zatopionym w białej kartce Wiola pierwsza do mnie przemówiła, przerywając tym samym moje wspomnienia.

– Moja córka! Ma już osiemnaście lat. Ten czas tak szybko zleciał… Tyle lat straciłam…

– Napisała – powtórzyłam niczym echo. – I co tam napisała? – dodałam, żeby pociągnąć rozmowę i zaspokoić ciekawość.

– Chce mnie odwiedzić… Jestem taka wzruszona… Nie sądziłam, że kiedykolwiek zechce… W dodatku prosi mnie w liście o zgodę. Jestem taka szczęśliwa. Płaczę ze szczęścia, rozumiesz?

– A dlaczego miałabyś się nie zgodzić? I dlaczego ona miałaby nie chcieć? – Siedząc na pryczy, założyłam nogę na nogę i dłonią podparłam podbródek. Miałam nadzieję, że dowiem się czegoś więcej o Wioli i o jej przeszłości.

– No wiesz… w końcu to ja zabiłam jej ojca. Brutalnie zabiłam jej ojca – podkreśliła Wiola.

– Zasłużył sobie.

– Skąd wiesz? Nikt nie zasługuje na taką śmierć.

– Tak gadają w naszym mieście – odparłam i obie zaczęłyśmy się śmiać wniebogłosy.

Słyszałyśmy szmer za blaszanymi drzwiami, jakbyśmy naszą rozmową zaciekawiły strażniczkę.

– Hm. Nasze miasto… To brzmi bardzo optymistycznie. Zwłaszcza jeśli umrę w tym mieście, nigdy nie zobaczywszy innego. Tak jak w tym wierszu…

– Jakim wierszu?

– Rilkego, austriackiego poety. Wiersz nosi tytuł Pantera… Przeczytaj, to zrozumiesz. My też jesteśmy jak te pantery… zamknięte za tysiącem prętów i świat nasz zaklęty. Bezgłośnie umieramy.

– Przeczytam. Obiecuję! Co tam jeszcze napisała? – podpytywałam Wiolę, żeby za bardzo nie odchodzić od tematu.

– Że tęskni, że mnie rozumie i współczuje mi, że chce ze mną porozmawiać. Napisała, że nienawidzi ciotki. Że ma chłopca, bogatego, i planuje wyjść za niego za mąż.

– To super! Kiedy do ciebie przyjedzie?

– W przyszłym tygodniu. W poniedziałek. Jestem taka szczęśliwa… Szkoda, że nie wysłała mi swojego zdjęcia. Nie wiem, czy ją poznam… Jak wygląda? Czy jest do mnie podobna? Kiedyś była!

– Dowiesz się szybciej niż myślisz. Tydzień zleci raz-dwa. Zobacz, dopiero co było śniadanie, a już z obiadem jadą.

Siedząc w celi, człowiek uwrażliwia się na wszystkie odgłosy z zewnątrz. Świergot ptaków, powiew wiatru, nawet ciche szepty z celi obok. Teraz słyszałam wózek na kółkach – dawał o sobie znać już z końca długiego, szarego korytarza. Do tego niezadowolone, awanturujące się więźniarki, które rzucały obiadem w kucharki, odmawiając jedzenia. Twierdziły, że to pomyje, nie zupa, albo żarcie dla psa. My z Wiolą nigdy nie gardziłyśmy tym, co serwowała kuchnia. Niemal równocześnie wstałyśmy ze swoich łóżek i chwyciwszy plastikowe talerze, podeszłyśmy do drzwi, czekając na swoją kolej.

Szkoda, że obiad przyjechał tak szybko – zapowiadała się ciekawa rozmowa. Znałam Wiolę i wiedziałam, że prędko do niej nie wrócimy. I tak jak na siebie dużo mi powiedziała, widać miała chwilę słabości.

***

Spis treści

Listy, dzienniki i pamiętniki

Landmarks

Cover