Pochowaj nasze kości w ziemi o północy - V.E. Schwab - ebook

Pochowaj nasze kości w ziemi o północy ebook

V.E. Schwab

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Baw się w detektywa aż do świąt!

Candlestow to z pozoru spokojna angielska wioska. Jej mieszkańcy właśnie szykują się do świąt. Wszystko się zmienia, gdy podczas próby corocznego przedstawienia bożonarodzeniowego zostaje znalezione ciało jednego z mieszkańców – pana Holly’ego. Do akcji wkracza inspektor Twelvetrees, ale nie działa sam – wspiera go doktor Harper, emerytowana lekarka, której bystre oko i znajomość sąsiadów okazują się bezcenne.

Rozpoczyna się świąteczna zabawa w kotka i myszkę. Pierwszego grudnia u doktor Harper pojawia się tajemnicza wskazówka, odsłaniająca mroczny sekret jednego z mieszkańców. Ktoś gra w niebezpieczną grę, której celem jest zemsta, a każdy w wiosce może stać się ofiarą. Dzień po dniu, aż do świąt, wychodzi na jaw kolejna tajemnica, zbliżająca śledczych do odkrycia prawdy.

Czy zdołasz rozwiązać wszystkie 25 zagadek, które przygotował morderca zwany Adwentem? Czy odkryjesz tę najważniejszą: kto zabił pana Holly’ego?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 793

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Bury Our Bones in the Midnight Soil

Copyright © 2025 by Victoria Schwab All rights reserved.

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025 Copyright © for the Polish translation by Maciej Studencki, 2025

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorka prowadząca: Aleksandra Kotlewska

Marketing i promocja: Gabriela Wójtowicz, Marta Adrian

Redakcja: Katarzyna Chmielecka

Korekta: Robert Narloch, Aleksandra Szulejewska

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki i strony tytułowe: © Tomasz Majewski

Ilustracje na okładce: Photo by The New York Public Library on Unsplash

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

ISBN 978-83-68610-14-7

WE NEED YA Grupa Wydawnictwa Poznańskiego Sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel. 61 [email protected]@weneedya.plwww.weneedya.pl

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Dla tych, którzy pragną miłości,

czasu lub po prostu wolności.

Pochowaj me kości w ziemi o północy

Posadź je płytko i często obmywaj

Aż z nich wyrośnie piękna dzika róża

Co w szkarłatnych płatkach ostre kły skrywa

I

Santo Domingo de la Calzada, Hiszpania

1521

Wdowa przybywa w środę.

María pamięta to doskonale, ponieważ w środy przypada kąpiel, a suszenie jej włosów po umyciu i uczesaniu trwa całe wieki. Pamięta, ponieważ jest ciepło jak na końcówkę kwietnia; siedzi w plamie słonecznego światła na podwórzu, ssąc pestkę czereśni, jednej z pierwszych w tym sezonie, i unosząc jeden z loków do światła, by sprawdzić, czy włosy jej ciemnieją, czy też są po prostu jeszcze mokre.

Matka Maríi powtarza, że dziewczynka robi się coraz bardziej próżna, ale przecież to właśnie matka każe jej co tydzień spać z gliną na włosach w nadziei, że to pozbawi blasku wyróżniające się pasemka. Tymczasem ten sposób, o ile Maríi wiadomo, nie działa: jeśli już, jej fryzura wydaje się jeszcze jaśniejsza.

Matce Maríi nawet by to nie przeszkadzało, gdyby włosy córki miały barwę miodu lub ziemnego brązu, ba, gdyby były nawet kasztanowe, ale taki wściekły rudy, jak mawia, to zły omen. Ten kolor nie jest ciepły, przypomina raczej gorący pomarańcz otwartego ognia. Mimo wysiłków nie da się go stłumić.

Coś łaskocze ją w nogę: to luźna nitka wysnuła się ze skraju sukienki. Matka Maríi, krawcowa, będzie musiała to poprawić; jej drobne palce potrafią kłaść równiutkie ściegi. Tajemnica dobrego szycia, jak zawsze powtarza córce, polega na cierpliwości dłoni i serca. Tymczasem María przyszła na świat bez tej umiejętności. Zawsze kłuła się igłą, traciła opanowanie i rzucała niedokończoną pracę w kąt. Ojciec mawiał wtedy, że taka się już urodziła... co byłoby w porządku, gdyby chodziło o chłopaka, ale w przypadku dziewczyny wydawało się niedopuszczalne.

María obraca w ustach pestkę czereśni i wyciąga nitkę, po raz kolejny wystawiając cierpliwość matki na próbę. W tej samej chwili zaczynają bić kościelne dzwony.

I oto dzień staje się nagle o wiele bardziej interesujący.

María podnosi się żwawo i rusza boso drogą. Fałdy spódnicy plączą jej się między nogami, aż zbiera je w garść, żeby nie przeszkadzały. Zmierza na swój ulubiony punkt obserwacyjny na szczycie stajni Ines, tymczasem u celu podróży odkrywa, że Felipe już tam jest.

– Wracaj do domu! – woła do niej, gdy dziewczynka wspina się na wóz, a potem na pochyły dach. – To niebezpieczne!

Dzielą ich zaledwie trzy lata, on ma trzynaście, ona dziesięć, lecz Felipe zachowuje się tak, jakby to był nieprzekraczalny dystans, jakby on już dorósł, a ona wciąż jeszcze była dzieckiem, mimo że sam płacze ze smutku lub z bólu, a ona od śmierci ojca nie uroniła ani jednej łzy.

– Mówię poważnie, Marío – dodaje chłopak karcącym tonem, lecz ona go ignoruje. Mruży oczy w późnopopołudniowym słońcu, kiedy karawana wtacza się do miasta.

María nie potrafi czytać ani pisać, ale umie liczyć, rachuje więc przejeżdżające konie – sześć, siedem, osiem, dziewięć – i właśnie przechodzi do jeźdźców, kiedy ktoś warczy na nich:

– Madre de Dios! Złaźcie stamtąd, zanim połamiecie sobie karki.

Felipe odwraca się, niemal tracąc równowagę na śliskich dachówkach, ale María nie zadaje sobie trudu: to tylko Rafa. Nie musi na niego patrzeć, żeby dokładnie wiedzieć, jak wygląda: dłonie na biodrach, głowa odrzucona w tył, a brwi zmarszczone dokładnie tak jak u ich ojca. Tak właśnie zachowuje się jej starszy brat przez ostatnie pół roku, od kiedy został głową rodziny. Jakby ojciec składał się tylko z szerokich ramion, mocnej szczęki i twardego głosu. Jakby takie zachowanie wystarczyło, by wypełnić pustkę po jego śmierci.

– Ale już! – dodaje gniewnie Rafa.

Brawura Felipe ulatnia się pod spojrzeniem starszego chłopaka. Posłusznie schodzi, ostrożnie przesuwając się po dachówkach. María natomiast nie rusza się z miejsca, dla zasady... jednak nie ma nic więcej do oglądania. Karawana znajduje się już za zakrętem drogi do miasteczka, więc dziewczynka ostatecznie ustępuje i zeskakuje – wprost do kałuży, ochlapując sobie dół sukni. Felipe jest równie brudny, ale Rafa oburza się tylko na siostrę.

Zanim María zdoła wywinąć się z jego zasięgu zgrabnym piruetem, chwyta ją za ramię.

– Mogłaś spaść!

– Bzdura, pofrunęłabym.

– Nie widzę żadnych skrzydeł!

– Nie potrzebuję ich – odpala z uśmieszkiem. – Jestem czarownicą.

To tylko żart: tydzień wcześniej sam ją tak nazwał, kiedy wszedł do izby i zobaczył, jak dziewczyna siedzi przy kominku z rozpuszczonymi włosami, wbijając wzrok w płomienie.

Teraz jednak, kiedy tylko wypowie to słowo, Rafa błyskawicznie wymierza jej policzek.

María czuje nagły, palący ból i w oczach kręcą jej się łzy – nie dlatego, że cierpi, a z zaskoczenia i wściekłości. Przez chwilę wyobraża sobie, że rzuca się na brata i orze krótkimi, ostrymi paznokciami jego policzki; na jego skórze rosną krwawe półksiężyce, a jak przy tym wygląda!

To jednak byłoby szaleństwo. María wie doskonale, że w ten sposób naraziłaby się tylko na chłostę, dlatego decyduje, że raczej nasypie mu gnoju do odświętnych butów. Uśmiecha się na tę myśl, co najwyraźniej jeszcze bardziej rozwściecza brata.

Rafa kręci głową.

– Wracaj do domu, do matki – rozkazuje, machając dłonią, tak jakby siostra była kotem-przybłędą, którego wystarczy przepłoszyć, po czym rusza drogą, a jego śladem niczym cień podąża w milczeniu Felipe. Obaj zmierzają do miasta, by powitać karawanę.

María pociera policzek i patrzy za nimi. Liczy do dziesięciu, przesuwa pestkę między zęby i zagryza tak mocno, że ją miażdży.

Wypluwa resztki na ziemię i idzie za nimi.

Santo Domingo to błogosławione miasteczko.

Leży na szlaku pielgrzymów: Camino de Santiago. Maríę zawsze fascynowali ludzie nadchodzący tą drogą. Ojciec powiedział jej, że podróżują, by oczyścić się z grzechów. Kiedy była mała, wyobrażała sobie te grzechy jak głazy, ciężkie brzemiona, takie jak kradzież, morderstwo czy maltretowanie. Każdy z nich wystarczył, by obarczyć ciało i złamać ducha. Dziwowała się ciągłemu sznurowi przestępców, samym faktem pielgrzymowania zdradzających, że są winni, a jednocześnie próbujących odkupić grzechy.

Dopiero później matka wyjaśniła jej, że nie wszystkie grzechy są głazami, większość z nich przypomina bardziej żwir: nieżyczliwa myśl, pożądliwe serce, mniejsze grzeszki, takie jak chciwość, zazdrość czy pożądanie (które w ogóle nie wydawały się Maríi godne miana grzechów, ale najwyraźniej oficjalnie się do takich zaliczały). Jeszcze bardziej rozczarowało ją odkrycie, że niektórzy pielgrzymi na szlaku w ogóle nie są winni grzechów, że odbywają wędrówkę nie z żalu za przewinienia, ale po to, by zabezpieczyć przyszłość: prosić o cuda, wstawiennictwo czy po prostu wytyczyć drogę do łask bożych.

Wydało się to Maríi potwornie nudne, toteż dla zabawy zaczęła wymyślać grzechy każdemu zauważonemu na szlaku podróżnemu.

Teraz więc, gdy karawana rozładowuje wozy i juki na centralnym placu miasteczka, decyduje, że mężczyzna stojący z przodu ukradł krowę rodzinie, która przez to nie przetrwała zimy.

Kobieta za nim utopiła niechciane dziecko w kąpieli, a potem nie mogła już zajść w ciążę.

Mężczyzna z czerwonym krzyżem na płaszczu to rycerz jednego z zakonów, prowadzący owieczki drogą zbawienia, ale María uznaje, że ma żony rozsiane na pielgrzymkowym szlaku niczym chwasty i zostawia za sobą grzechy jak okruszki.

Starzec za nim modlił się o śmierć żony i jego życzenie się spełniło.

Młodzieniec zabił kogoś w pojedynku.

A kobieta w szarym stroju...

Kobieta w szarym...

María się waha.

Nie dlatego, że zawodzi ją wyobraźnia. Trudno jej wymyślić historię, gdy nie może dostrzec rysów twarzy. Zasłania ją tkanina, jedna prosta płachta, przez co kobieta wygląda jak kolumna wycięta z kamiennego bloku lub rzeźba z błota, niczym duch owinięty w ciemnoszary habit, w szarym kapeluszu z szarym welonem upiętym wokół ronda i w rękawiczkach tegoż koloru mimo upału panującego tego dnia. To istny pomnik, chłodny i bezbarwny na tle jaskrawych kolorów reszty towarzystwa.

María przemyka przez plac, aż znajduje Felipe. Chłopak zerka na nią i wzdycha, po czym rzuca tonem pełnym znużenia:

– Rafa spuści ci niezłe lanie.

– Niech spróbuje, to go pogryzę – ripostuje dziewczynka, obnażając w uśmiechu zęby.

Felipe przewraca oczami, usilnie próbując ją ignorować, ale po chwili dostaje kuksańca łokciem w bok.

– No co? – syczy.

María wskazuje na przybyłych i pyta, dlaczego kobieta ubrała się tak dziwnie, na co chłopak odpowiada szeptem, że to chyba wdowa, a strój musi oznaczać żałobę. Dziewczynka marszczy brwi: widywała już wcześniej wdowy na pielgrzymim szlaku i nigdy tak nie wyglądały.

Felipe tylko wzrusza ramionami i mówi, że być może to Francuzka.

María, coraz bardziej zaaferowana, decyduje się przyjrzeć kobiecie z bliska.

Dzwony umilkły i miasteczko wita teraz przybyłych jak zwykle.

Syn piekarza pojawia się z bochenkami chleba, a karczmarz wychodzi przed swój przybytek, niosąc solone ryby i piwo. Na plac przybywa również matka Maríi, proponując, że zaszyje każdą dziurę powstałą podczas podróży, co podsuwa jej córce pewien pomysł: przemyka naprzód, ku rumakowi wdowy. Jakiś mężczyzna właśnie pomaga kobiecie zsiąść z konia i zdjąć małą drewnianą skrzynkę.

Kiedy nią potrząsa, zawartość brzęczy jak małe dzwonki. Maríę pożera ciekawość: cóż może być w środku?

Jest już prawie u boku wdowy, niemal otwiera usta, by zapytać, czy kobieta nie potrzebuje naprawy stroju, kiedy tamta odwraca się w jej stronę. María nie dostrzega jej rysów, które welon zmienia w niewyraźne smugi, ale czuła na sobie ciężkie spojrzenie Rafy wystarczająco wiele razy, by się orientować, że wdowa patrzy prosto na nią. Dziewczynka dotąd uważała, że niczego się nie boi, ani ciemnych zakamarków podwórza w środku nocy, ani spojrzenia z wysokości dachu stajni, ani też pająków kryjących się w sągu drewna, teraz jednak zatrzymuje się w pół kroku, a słowa więzną jej w gardle.

Gapi się na dziwną kobietę, zmieszana przepływającymi przez nią emocjami. Niewątpliwie udałoby się jej opanować te uczucia i ruszyć dalej, lecz zanim tego dokona, ręka Rafy ląduje na jej ramieniu, a potem jest już za późno. Wdowa się odwraca, grupa pielgrzymów się rozprasza, konie zmierzają do stajni, a ludzie do gospody. María odkrywa, że brat dość brutalnie prowadzi ją do domu.

Następnego dnia panuje upał, niebo jest jasne i bezchmurne.

Przed południem karawana rusza dalej, lecz wdowa zostaje. Jej jasny koń nadal znajduje się w stajni gospody, a ona sama pozostaje w pokoju z zaciągniętymi zasłonami. Mijają godziny, a kobieta nie prosi ani o wodę, ani o wino, nie przyjmuje propozycji poczęstunku, aż niektórzy zaczynają się zastanawiać, czy przypadkiem nie chce zostać świętą. Jeżeli to faktycznie pobożność, to najsurowsza na świecie, jeśli jednak choroba – nie chcą mieć z tym nic wspólnego.

W miarę upływu godzin plotki zaczynają krążyć niczym cienie; ludzie gadają, że:

Być może wdowa jest stara.

Być może jest słaba.

Być może potrzebuje odpoczynku.

Być może jest chora.

Być może podróż kosztowała ją zbyt wiele.

Być może upał...

Być może słońce...

Wśród plotkujących nie ma zgody co do przyczyn jej zachowania, poza tym, że wdowa nie podoba się mężczyznom. Traktują ją jako niedogodność, paczkę, która spadła z konia innego pielgrzyma.

– Jaka kobieta podróżuje samotnie? – zrzędzą.

– Jaka kobieta porzuca swoją karawanę i zostaje sama w pokoju?

Odpowiedź brzmi oczywiście: „wdowa”.

Wśród plotek pojawia się jednak jeszcze inne słowo, wypowiadane szeptem.

(„Wiedźma”).

No ale przecież wiedźma nigdy nie wybrałaby się na pielgrzymkę.

Jakkolwiek brzmi prawda, mężczyźni stronią od wdowy, tymczasem kobiety... Tak, one zawsze miały ochotę na plotki. Przez cały dzień zjawiają się pod drzwiami wdowy i czasem spędzają godzinkę w jej pokoju, zapewne dla towarzystwa, może z litości, lub też po prostu po to, by porozmawiać i usłyszeć, gdzie była i dokąd się wybiera.

María nie przestaje myśleć o drewnianej skrzynce; zastanawia się, czy wdowa coś sprzedaje. To się często zdarza. Pielgrzymi są jak mrówki, przenoszące przedmioty wzdłuż szlaku z jednego miejsca w drugie, tak jak błoto na podeszwach.

Matka cmoka z dezaprobatą, wręczając dziewczynce koszyk naprawionej odzieży.

Nie lubi wdowy i od jej przybycia czuje się nieswojo, ale kiedy María pyta, dlaczego, nic nie mówi, tylko żegna się znakiem krzyża. Ten gest podsyca zainteresowanie dziewczynki; mimo to milczy, bierze koszyk i odnosi jego zawartość rodzinom Baltierra, Muñoz i Cordona.

Opuszczając podwórze, mija Rafę podpierającego płot, który wydaje się tak chwiejny, jakby mocniejszy powiew wiatru wystarczył, by go powalić. Brat łypie na nią nieprzyjaźnie, gdy dziewczynka przechodzi obok, a ona wie, że tylko szuka pretekstu, by jej wytknąć niewłaściwe zachowanie. „Wyprostuj się, Marío. Noś się schludniej, Marío. Zachowuj się skromniej, Marío!” Teraz María uśmiecha się i dyga w przelocie z taką gracją, jakby rzucała mu przekleństwo.

Dzień zaczął się upalnie, jednak wkrótce nadciąga wał opuchniętych chmur, a kiedy dostarcza na miejsce ostanią sztukę odzieży, na horyzoncie pojawia się burza.

Dziewczynka przyspiesza więc kroku, pusty koszyk zwisa jej z dłoni, a na języku czuć już smak deszczu. Przecina zagajnik biegnący niczym dróżka wokół miasta i wzdryga się, kiedy jedno z drzew przesuwa się w bok, po czym dostrzega, że to nie drzewo, lecz wdowa.

María zatrzymuje się z zapartym tchem.

Twarz wdowy jest tym razem odkryta, gdyż kobieta zarzuciła welon na rondo kapelusza. Dziewczynka wpatruje się w blond loki, gładkie policzki, ostry podbródek i gładki, różowy łuk ust. Kobieta nie wydaje się chora, stara ani słaba. Jest natomiast młodsza, niż María przypuszczała, i o wiele ładniejsza.

Drewniana skrzynka leży koło niej na trawie z otwartym wieczkiem, a zawartość szkatułki połyskuje w słońcu. Dziewczynka z rozczarowaniem dostrzega małe, zakorkowane buteleczki; żadna z nich nie wygląda, jakby mogła zawierać krew, pióra czy kości.

Wdowa klęka u podstawy drzewa, jej dłonie w rękawiczkach prześlizgują się między korzeniami i...

– Co pani robi? – pyta María.

Wdowa nie wzdryga się na jej głos, a nawet nie podnosi wzroku.

Kiedy się odzywa, jej głos wydaje się gładki i zaskakująco niski. Felipe podejrzewał, że wdowa pochodzi z Francji, lecz kobieta mówi po kastylijsku tak dobrze, że María powątpiewa teraz w przypuszczenia brata.

– Zbieram zioła.

– Żeby rzucać zaklęcia? – pyta dziewczynka bez zastanowienia.

Wówczas wdowa podnosi wzrok i spogląda na nią oczami przepięknego błękitnego koloru, mrużąc je z rozbawieniem.

– Żeby sporządzić eliksir.

María marszczy czoło.

– Czy eliksir to jakiś rodzaj zaklęcia?

– Tylko głupcy tak uważają – odpowiada tamta. – Jesteś głupia, dziewczynko?

María kręci głową, ale nie może sobie darować:

– Więc nie jest pani wiedźmą?

Wdowa podnosi się i przez chwilę skupia ciężki niczym kamień wzrok całkowicie na rozmówczyni, po czym spogląda ponad jej ramieniem na miasteczko.

– Co za przesądy rodzą się w miejscu, gdzie ludzie wierzą, że pieczony kurczak zeskoczył z talerza i zaśpiewał!

Ma na myśli opowieść, która uczyniła Santo Domingo słynnym miasteczkiem.

– To był cud – wyjaśnia María.

Wdowa wydaje się rozważać te slowa.

– A czym się różni cud od zaklęcia? Kto mówi, że to sprawka świętego, a nie wiedźmy? – Wypowiada te słowa beztrosko, tak jakby nie miały większego znaczenia, a María odkrywa, że uśmiecha się szeroko mimo tego okropnego bluźnierstwa, które wywołałoby grymas gniewu na twarzy Rafy i sprawiło, że ich matka by się przeżegnała.

– Czyli jest pani wiedźmą? – pyta radośnie.

Wdowa wybucha śmiechem, lecz to nie śmiech wiedźmy. María zawsze wyobrażała sobie, że brzmiałby on jak rozszczepiane drewno lub krakanie wron. Nie, ten śmiech jest cichy i upajający, gęsty jak sen.

– Nie – zaprzecza z rozbawieniem kobieta. – A te zioła to żadna magia. To medycyna. – Podnosi małą czerwoną roślinkę w dwóch palcach niczym różę. – Natura daje nam wszystko, czego potrzebujemy – mówi, zaś Maríi po raz pierwszy wydaje się, że to zauważa: leciutki cień obcego akcentu, którego nie potrafi umiejscowić. – Napary i eliksiry pomagają na wiele rzeczy – ciągnie wdowa. – Potrafią zbić gorączkę albo złagodzić kaszel, pomóc kobiecie zajść w ciążę albo jej się pozbyć. Zesłać sen mężczyźnie...

María spogląda na ziemię pomiędzy nimi i dostrzega kolejną karmazynową łodyżkę. Sięga, chcąc ją zerwać, kiedy wdowa łapie ją za rękę.

Mimo że sekundę wcześniej znajdowała się o kilka kroków dalej.

Mimo że dziewczynka nie dostrzegła, by tamta się poruszała.

W tej chwili jest tuż obok, o głowę wyższa, a jej dłoń w rękawiczce ciasno obejmuje nadgarstek Maríi.

– Ostrożnie. W naturze piękny kolor to ostrzeżenie. Najładniejsze rośliny są często trujące.

María zapomina jednak o czerwonym zielu. Cały świat skurczył się teraz do postaci wdowy.

Słońce zaszło właśnie za niskie chmury. Kobieta pachnie kandyzowanymi figami i korzennymi przyprawami. Z bliska widać, że jej szary strój nie jest nijaki, wręcz przeciwnie, misternie uszyty, a na brzegach wykończony lśniącym, srebrnym haftem. Z bliska jej błękitne oczy jaśnieją, jakby miała gorączkę, a na policzkach kryją się lekkie cienie. María rozważa, czy jednak nie pomyliła się w kwestii choroby tamtej.

Usta kobiety drgają i jeden kącik unosi się w smutnym uśmieszku. Rozchyla lekko różowe usta, a świat kurczy się jeszcze bardziej, aż Maríi zapiera dech w piersiach i wydaje jej się, że spada, mimo że nie poruszyła się ani o cal.

Potem jednak nad ich głowami rozlega się grzmot, przypominający trzask pękającej gałęzi, a dłoń wdowy się cofa.

– Biegnij do domu – rozkazuje, kiedy pierwsze krople deszczu przebijają się przez koronę drzewa, a uparta María po raz pierwszy w swoim niedługim życiu posłusznie stosuje się do polecenia. Odwraca się i wybiega z zagajnika na drogę, tak prędko, jakby mogła wyprzedzić deszcz. Oczywiście to jej się nie udaje, więc w końcu przemoknięta do nitki rzuca pusty kosz za drzwi.

Jej matka mamrocze coś o mokrym ubraniu i o tym, jak łatwo można się przeziębić, po czym ściąga z dziewczynki sukienkę i sadza przy kominku, bojąc się, że córka zachoruje.

Na szczęście María nawet nie łapie kataru. Tej samej nocy umiera jednak we śnie señor Baltierra.

O świcie okazuje się zaś, że wdowa zniknęła.

María spotka ją po raz kolejny dopiero po dziesięciu latach.

II

1529

Październik się kończy, María znów siedzi na dachu stajni, a jej bose stopy zwisają swobodnie. Wie, że Rafa szuka jej niemal od godziny. To jego wina, myśli, skoro zawsze patrzy w dół, a nie w górę.

Nuci pod nosem i owija wokół palca ogniste pasemko włosów.

Jakimś cudem ma już niemal osiemnaście lat.

Wie oczywiście, że nie stało się to w ciągu jednej nocy; nie poszła do łóżka jako dziewczynka, by obudzić się następnego dnia kobietą, ale czasami tak się czuje. Pory roku następowały po sobie niczym kolejne kroki, powoli zmieniając ją w nieznajomą, rozciągając jej ciało w zbyt długą formę, żadnych bioder ani piersi godnych wzmianki, a rysy twarzy za ostre: długa szczęka, wąska twarz i wysokie czoło, przecięte jasnymi brwiami. Felipe mawia, że María wygląda jak rozciągnięte ciasto na chleb, które nie wyrosło należycie.

A do tego jeszcze jej włosy!

Wysiłki matki spełzły na niczym. Płomiennoruda barwa nie dała się wygasić, nie ściemniała ani pod wpływem gliny, ani czasu. Wręcz przeciwnie, włosy się zbuntowały i z biegiem lat stały się jeszcze jaskrawsze; wyglądają teraz niczym stopione światło, płynna miedź spływająca falami po jej plecach. W słońcu lśnią, a w nocy płoną niczym latarnia w mroku.

A jeśli dodać do tego wysoką, szczupłą sylwetkę, zbyt kanciastą, by ktokolwiek uznał ją za piękność, dziwaczna barwa włosów zaczyna sprawiać, że dziewczyna rzuca się w oczy. Nie odnajdzie się u niej typowej kastylijskiej urody, lecz Maríi nie można odmówić pierwotnej gracji, która sprawia, że mężczyźni odwracają głowy i zawracają konie w pogoni za nową zdobyczą.

Na przełomie roku zauważyła swoją nową moc: mężczyźni z jej miasteczka, zarówno ledwie wyrośnięte chłopaki, jak i tacy w wieku jej ojca, zaczęli się na nią gapić.

Dostrzegła to i zorientowała się, że musi coś z tym zrobić.

Ktoś gwiżdże – krótki, ostry dźwięk – więc María spogląda z dachu w dół i widzi Felipe z zadartą głową i policzkami brudnymi od pracy w kuźni.

– Rafa cię szuka – woła, osłaniając jedną dłonią oczy przed słońcem.

María kładzie się na rozgrzanych słońcem dachówkach i przygląda przepływającej chmurze.

– Wiem.

Chłopak poniżej jęczy z irytacji.

– Marío, proszę – mówi płaczliwie, więc dziewczyna wzdycha i z powrotem siada.

– Dobrze już, dobrze – gdera, ześlizgując się z dachu. Odległość od ziemi jest dość duża, by jej brat wciągnął nerwowo powietrze, ale ona ląduje jak kot. Bose stopy zagłębiają się w sianie.

Felipe prowadzi ją do domu niczym strażnik więzienny, z jedną dłonią na jej plecach. W środku matka siedzi przy ogniu i szyje, a Rafa chodzi nerwowo w kółko, wydeptując koleinę w podłodze.

Spojrzenie Maríi biegnie jednak ku nieznajomemu siedzącemu przy stole.

Jest dość przystojny: ma szerokie ramiona i ciemne włosy, krótko przyciętą brodę i jasnobrązowe oczy, niepasujące do reszty powierzchowności. Chociaż jest średniego wzrostu i tuszy, wydaje się zbyt duży na tę skromną chatę, zbyt wysoki pod niskimi belkami sufitu i zbyt wytworny jak na wytarty dywan pod nogami.

– Marío – odzywa się Rafa strofującym tonem, którego używa zawsze w połączeniu z jej imieniem. – Oto Andrés de Guzmán, wicehrabia Olivares i szacowny rycerz Zakonu Santiago.

Dziewczyna zastanawia się przez chwilę, jak długo Rafa uczył się tak skomplikowanych słów, lecz zaraz potem koncentruje uwagę na wicehrabim. Z jego ramion zwisa peleryna, obrębiona czarnym futrem, piękną brokatową kamizelkę zapiął na guzy wysadzane klejnotami, a na szyi ma odznakę zakonną na złotym łańcuchu. Cały błyszczy niczym drogocenny kamień wśród rzecznych otoczaków.

– Przepraszam, że kazałam panu czekać – mówi María, udając zdyszaną, tak jakby przybiegła tu z drugiego końca miasteczka, a nie przyszła spacerowym krokiem.

Andrés de Guzmán wstaje z krzesła i kłania się zamaszyście.

– Encantado, mi señora.

– Miło mi pana poznać, vizconde – odpowiada dziewczyna, dygając nisko. Chwilę później czuje na łokciu uścisk rękawicy wicehrabiego, gdy pomaga jej się wyprostować.

– No już, już – mówi mężczyzna. – Kobieta nie musi się kłaniać tak nisko swemu oblubieńcowi.

Na dźwięk tego słowa atmosfera w pokoju tężeje.

María jednak zachowuje swobodę.

Owszem, doskonale wie, że jest uparta, przebiegła i samolubna, ale nigdy nie uważała się za głupią. Jest świadoma, że urodziła się w ciele kobiety, a to wiąże się z pewnymi regułami. Nigdy nie kwestionowała faktu, że wyjdzie za mąż. Pytanie brzmiało zawsze „Za kogo?”.

Dlatego rok wcześniej, kiedy męskie głowy zaczęły się odwracać w jej kierunku, a Rafa zaczął drążyć temat małżeństwa, jakby grzebał w otwartej ranie, María rozejrzała się wokoło, by sprawdzić, jakie możliwości czekają na nią w Santo Domingo, i uznała, że żadna z nich jej nie odpowiada. Patrząc na swoje życie, stwierdziła, że nic ono nie znaczy; zobaczyła przed sobą prostą drogę prowadzącą naprzód do samego końca, bez zakrętów, wzniesień ani dolin. Dostrzegła przyszłość w dłoniach matki, z wiekiem coraz sztywniejszych, z coraz większym trudem kładących misterne ściegi, choć kiedyś przychodziło jej to tak łatwo. Pozostawało tylko kwestią czasu, kiedy María przejmie od niej tę nużącą pracę. Zobaczyła przyszłość również w postaci Elany, żony Rafy, o figurze zaokrąglonej od ciąży: dziecko już zaczynało wysysać z niej urodę i młodość. W postaci Lessandry, narzeczonej Felipe, obiecanej mu tak dawno, że nigdy nawet nie pomyślała o innym oblubieńcu. Obie kobiety trafiły do małżeńskiego łoża, nawet nie zastanowiwszy się, czy mają przed sobą inne ścieżki.

María jednak przez całe życie wiedziała, że nie jest jej przeznaczona zwykła droga, prosty dom i skromny mąż. Jeżeli musi iść szlakiem przeznaczonym kobiecie, niechże zabierze ją on w jakieś nowe miejsce.

Patrzy teraz na siedzącego przy jej stole wicehrabiego tak, jakby nigdy wcześniej się nie spotkali.

Tak jakby nie widziała go jadącego na czele karawany miesiąc wcześniej.

Tak jakby on nie dostrzegł jej stojącej na skraju tłumu, po czym nie podążył za nią przez plac do cienistego wnętrza kościoła.

Tak jakby go tam nie zwabiła, udając niewinność, a on nie przyparł jej do ściany, nie rzucił jej komplementu i nie ścisnął, by sprawdzić, co mogłaby mu zaoferować. Co on mógłby zyskać.

Tak jakby nie wyciągnął dłoni i nie owinął sobie miedzianego loku wokół palca w rękawicy.

Tak jakby nie zauważyła głodu w jego oczach i nie zorientowała się, że może go wykorzystać.

Mijał wówczas niemal rok, od kiedy María zaczęła wypróbowywać na pielgrzymach zalotne spojrzenia, balansując na cienkiej linie pomiędzy zbyt bezczelnym a zbyt nieśmiałym. Nauczyła się, kiedy nie odwracać wzroku, a kiedy opuścić oczy, kiedy pozwolić, żeby uśmiech rozjaśnił jej twarz, a kiedy pochylić głowę.

Kiedy być drapieżniczką, a kiedy odegrywać rolę ofiary.

Tamtego dnia w pełnym cieni wnętrzu kościoła odegrała swoją rolę idealnie. Patrzyła na tyle śmiało, by zatrzymać jego wzrok na dłużej, a jednocześnie zachowywała się dość cnotliwie, by powstrzymać jego dłoń. Wówczas Andrés de Guzmán się wycofał, pojmując, że jeśli chce dotknąć czegokolwiek więcej niż włosów Maríi, musi zostać jej mężem.

Z tą myślą wyszedł z kościoła.

A teraz przybył do jej domu. Milczenie chyba przeciąga się zbyt długo, ponieważ Rafa odchrząkuje znacząco.

– Wicehrabia przyjechał prosić o twoją rękę – wyjaśnia, tak jakby jego siostra była zbyt tępa, by pojąć znaczenie słowa „oblubieniec”.

Oczekują przedstawienia, więc María im je zapewnia.

– Prosić o rękę? – pyta, robiąc przesadnie zdziwioną minę. Jej brwi wędrują wysoko w reakcji na tę całkowicie niespodziewaną zasadzkę. Spogląda nawet pytająco na matkę, tak jakby szukała wzrokiem pomocy, lecz na jej twarzy odnajduje tylko ulgę i rezygnację, tak jakby te oświadczyny zdejmowały kobiecie z ramion brzemię, podczas gdy, prawdę mówiąc, nie powinna czuć się nim obarczona. Wraz ze śmiercią ojca głową rodziny został Rafa, toteż zadanie wydania Maríi za mąż spadło na niego. Przypominał jej o tym zresztą ostatnio bardzo często.

– Cóż za radosny dzień – mówi matka.

– W rzeczy samej – dodaje Rafa. Wydaje się równie zadowolony z siebie jak Andrés. Obaj są przekonani, że to oni zaaranżowali to spotkanie, tak jakby to nie María rozłożyła planszę i porozstawiała pionki, tak że im pozostało tylko ich zbijanie.

– A gdybym tak odmówiła? – pyta dziewczyna, lecz tylko po to, by nasycić wzrok zaskoczeniem Andrésa, wstrząśniętą miną Felipe i przerażeniem Rafy. Pozwala, by pytanie zawisło na chwilę pomiędzy nimi, po czym wybucha śmiechem. Najstarszy brat wypuszcza powietrze z płuc, a na jego twarzy mieszają się ulga i zażenowanie.

– Przepraszam, señor – odzywa się do wicehrabiego, wpierw odchrząknąwszy. – María ma osobliwe poczucie humoru.

Arystokrata się nie śmieje, lecz nie wygląda również na urażonego. Odpowiada Rafie, nie odrywając wzroku od jego siostry:

– María dotąd była tylko siostrą i córką, ale wkrótce nauczy się postępować jak żona. – Kładzie przy tym leciutki nacisk na słowo „nauczy”, tak jakby smagał wierzbową witką koński bok.

Trzeba jednak czegoś więcej, by zrobić na niej wrażenie.

– No i cóż, Marío? – pyta Rafa, ponaglając ją znaczącym spojrzeniem do przyjęcia oferty.

Siostra zaś chyba po raz pierwszy w życiu postępuje według jego sugestii.

Kiwa głową i wyciąga rękę, a usta Andrésa de Guzmán rozchylają się w głodnym uśmiechu, tak jakby to on rozgrywał tę partię i wygrał. Kiedy zaś wicehrabia pochyla się, by pocałować jej palce tam, gdzie wkrótce trafi obrączka, María wyobraża sobie krętą drogę, rozciągającą się w przyszłość spod jej stóp, i odpowiada mu uśmiechem.

Wicehrabia wraca dwa tygodnie później na czele karawany zupełnie nowego rodzaju.

Za jego koniem pojawiają się na drodze wozy, każdy ze strojnie odzianym woźnicą na koźle i pełen podarunków: pięknych tkanin, baryłek z winem, kandyzowanych owoców i wędzonych mięs. W jednym z furgonów grzechoczą półmiski i puchary, w wystarczającej liczbie, by nakarmić i napoić każdego mieszkańca Santo Domingo, w innym jadą kurczaki, upakowane tak ciasno, że ich pióra wystają spomiędzy poprzeczek i unoszą się nad drogą niczym nasiona dmuchawców. To hołd dla cudu, który rozsławił miasteczko, chociaż tym razem wszyscy mają nadzieję, że żaden z ptaków nie ożyje na talerzu.

W ciągu niewielu godzin główny plac miasteczka ulega przeobrażeniu.

Stoły zostają wyciągnięte z domów, po czym wędrują na środek majdanu, a każda kuchnia otrzymuje rozkaz przygotowania jakiegoś dania na ucztę weselną.

W noc poprzedzającą ślub matka Maríi wyczesała jej włosy sto razy, aż lśniły takim samym blaskiem jak ogień na palenisku. Podczas czesania opowiadała zaś córce, jak zachowywać się w nowej roli.

Żona powinna być łagodna. Kochająca. Posłuszna.

María cała zesztywniała na dźwięk tych słów, a matka, tak jakby to wyczuwała, pochyliła się ku niej i wyszeptała:

– Dowiesz się, że lepiej się ugiąć niż złamać.

Córka wpatrzyła się w palenisko.

– Dlaczego to ja mam się uginać?

Starsza kobieta wciągnęła powietrze przez zęby.

– Znam cię, córko. Wiem, że zawsze pragnęłaś czegoś więcej i wybrałaś wspaniałe życie... ale nie będzie łatwe. Mężczyźni tacy jak wicehrabia zawsze biorą to, czego chcą.

Ja też, pomyślała María, kiedy grzebień przesunął się przez jej włosy z sykiem przypominającym dźwięk wody padającej na rozżarzone węgle.

Teraz zaś biorą ślub na stopniach katedry: Andrés w strojnej szacie, a María w nowiutkiej sukni, obrębionej złotem. To najpiękniejszy strój, jaki w życiu na sobie miała, a podczas mszy ślubnej, kiedy ksiądz przynudza na kazaniu, María przesuwa dłonią po haftach, licząc wzorki, tak jakby były monetami, i powtarzając sobie w myślach, że na to zasługuje.

Tego właśnie jest warta.

Msza dobiega końca, wierni wylewają się na plac, leje się wino, a muzyka miesza ze śmiechem i głośnymi toastami. Za zdrowie wicehrabiego! Za zdrowie jego małżonki! Za ich wspólne szczęście!

Nowy mąż przykrywa jej palce dłonią. Za każdym razem, kiedy mówi do niej lub o niej, nie używa jej imienia. Nazywa ją tylko „mi esposa”, „moją żoną”, a słowa te gryzą ją niczym surowa wełna. Mimo to María się tylko uśmiecha i powtarza sobie, że są one kluczem otwierającym drzwi do lepszego życia.

Jego rodzice nie są obecni, chociaż mąż zapewnia ją, że przesłali najserdeczniejsze życzenia i że María pozna ich już wkrótce. Tymczasem Rafa zadziera nosa, Felipe jest coraz bardziej pijany, a ich matka – coraz smutniejsza. María zastanawia się, czy będzie za nimi tęskniła. Próbuje to sobie wyobrazić, oczekując jakichś uczuć, nostalgii czy też łagodnego smutku, ale nie potrafi.

Potem zaś wesele się kończy.

Nie przedłużają uczty; Andrés niecierpliwi się i chce już ruszać do rodzinnej posiadłości. Matka Maríi płacze bezdźwięcznie, zaplatając sztywne dłonie. Łzy płyną jej po policzkach, a bracia obejmują pannę młodą, najpierw Felipe, pachnący wiórami i sadzą, a potem Rafa, który całuje ją solennie w policzki i na pożegnanie życzy:

– Bądź dobrą żoną.

„Łagodną. Kochającą. Posłuszną”.

Lessandra, małżonka Felipe, uśmiecha się i muska jej policzki ustami, lecz Elana chwyta dłoń szwagierki i patrzy na nią głodnym wzrokiem.

– Nie zapomnij o nas, siostro.

María wyczuwa chciwe palce bratowej sunące ku złotemu wykończeniu ślubnej sukni. Wie, że tamta próbuje wymusić obietnicę.

– Oczywiście, siostro – odpowiada z uśmiechem w głosie. – Uniosę was w sercu.

Potem zaś uwalnia się z uścisku Elany, chwyta wyciągnięte ramię męża i pozwala mu się odprowadzić, nie wiedząc, oczywiście...

...że nigdy już nie zobaczy swojej rodziny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki