Po tej stronie księżyca - Paweł Jaszczuk - ebook + książka

Po tej stronie księżyca ebook

Paweł Jaszczuk

0,0

Opis

Jesień życia nie musi być szara ani smutna. W powieści Po tej stronie księżyca przeszłość splata się z teraźniejszością, jawa ze snem, wstydliwe sekrety z niezwykłymi historiami. Ekscentryczne siostry kolekcjonują cudze sny, starsza pani pisze erotyki, ekskoszykarz gra jazz, a bohaterowie powieści Abla Kortberga szukają sensu swojego istnienia.
Ich codzienność burzy śledztwo w sprawie zaginięcia pensjonariusza, emerytowanego pułkownika, które prowadzi fotografka Greta Gawor.
Wzruszająca i pełna refleksji opowieść o przemijaniu, samotności i niezrealizowanych marzeniach. Stojąc u progu życiowych podsumowań, każdy z mieszkańców Szczęśliwej Przystani próbuje odpowiedzieć na szereg pytań…
Po tej stronie księżyca to kontynuacja losów bohaterów z powieści Szczęśliwa Przystań.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgodywydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Fotografie

© JuliusKielaitis | shutterstock.com

© ollyy | freepik.com

Redakcja

Marta Jakubowska | Słowa na warsztat

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Wioleta Żyłowska | Słowa na warsztat

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydanie I, Katowice 2022

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA

ul. Zorzy 4, 05-080 Klaudyn

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.liber.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2022

ISBN 978-83-67102-69-8

To twój los, zatrzymany w biegu kadr.

Andrzej Mogielnicki, słowa z piosenki Martwe morze z repertuaru Budki Suflera

Powieść dedykuję mojemu ojcu Janowi, z którym za mało rozmawiałem, gdy było można, i za mało złapałem ryb, gdy brały.

PROLOG

Chociaż minęły już prawie dwa miesiące od utonięcia Wiktora Morozowa, zwanego Koniarzem, to pensjonariusze Szczęśliwej Przystani wciąż nie mogli o starym masztalerzu zapomnieć.

Najbardziej przeżywała jego odejście osiemdziesięciotrzyletnia fotografka Greta Gawor, która czuła się trochę winna śmierci miłośnika koni, gdyż widziała go idącego o świcie w stronę rwącej rzeczki Okonki i nie zareagowała w porę.

Domyślała się, dokąd zmierzał, ale nie powstrzymywała go, jakby sama szła na spotkanie z przeznaczeniem. Pewnym pocieszeniem było dla niej to, że kiedy wyciągnięto topielca z wody, uśmiechał się anielsko i odniosła wrażenie, że tam, gdzie dotarł w ostatniej podróży, spotkało go szczęście, a nie śmierć okrutna.

Mówiło się wciąż w Przystani o zagadkowym wyjeździe pułkownika Jakuba Chmiela, ale już po śmierci Adeli, dawnej Miss Podlasia, nikt nie uronił łzy. Szybko wyrzucono z pamięci kobietę, która leżała bez ruchu na pierwszym piętrze DSS-u, a jej pobyt opłacał tajemniczy sponsor. Pochowano ją na niedalekim cmentarzyku pod przybranym nazwiskiem Niewiadomska. Ksiądz Tadeusz Szafrański odmówił modlitwę, Greta Gawor zapaliła świeczkę i położyła wiązankę konwalii na grobie, a Sylwester Sokalski, zwany Carusem, odśpiewał po cichu Ave Maria. Tyle szacunku dla ciała, które przeszło męki, a może dla duszy, która oglądała z góry ten żałosny ceremoniał.

Ale że życie nie znosi próżni, to za rzutkiego pułkownika po moskiewskiej szkole rej zaczął wodzić w Przystani Jan Boruda, ten sam, który zakładał struktury niewygodnej dla komuny Solidarności. Z ust związkowca padały często słowa o daninie pokoleń, o szlaku wolnościowym i wytyczaniu nowych wartości europejskich, lecz nie dorastał do pięt Jakubowi Chmielowi, którego wspominano z nostalgią, chociaż był zatwardziałym komunistą.

Odejście pułkownika mocno odczuła Katarzyna Nowak, emerytowana księgowa z Podkowy Leśnej. Przeżyła tę tragedię – i to podwójnie. Pensjonariusz, z którym sympatyzowała, nie wrócił dotąd do Przystani i nie dawał znaku życia, a ona w oczekiwaniu na jego powrót zamówiła sobie pełną obsługę u manikiurzystki z miasta. Młoda techniczka, uczona na kursach wieczorowych, przyjechała na telefon i wzięła się ostro do roboty, zaniedbała jednak higienę, za co Katarzyna zapłaciła niezmiernie wysoką cenę. Paluszki u rąk wyszły cacy, ale u stóp już nie. Dziewczyna flejtuch, obcinając skórki przy dużym palcu u lewej nogi, zaraziła kobietę gronkowcem. Kiedy po kilku dniach stopa Katarzyny spuchła jak bania, na ratunek było za późno. Hanna Miller, szefowa Przystani, mało nie dostała zawału. Wezwała karetkę i pojechała z pensjonariuszką do szpitala wojewódzkiego. Konieczna okazała się interwencja chirurga, który obciął stopę tuż nad kostką i ledwie uratował pacjentce życie. Po tej operacji Katarzyna Nowak zamknęła się w pokoju, schudła, poszarzała na twarzy i więcej nie wspominała o czarującym pułkowniku, a jeśli już, to tylko z pretensją.

Mimo tych tragedii życie w Przystani toczyło się niczym woda w Białym Potoku, jak mawiała Zyta Kałużna, pielęgniarka dyplomowana, której marzeniem było zdobywać szczyty polskich Tatr. Niekiedy brakowało zamkniętego w sobie Pawła Stępnia, sześćdziesięciolatka niosącego bezinteresownie pomoc innym – dźwięki jego gitary umilały czas pensjonariuszom.

Gdy pokoje po nieobecnych się zwolniły, zaraz pojawili się nowi lokatorzy DSS-u: chociażby małżeństwo Sadowskich, Anna i Roman, którzy przyjechali z czterema walizkami jak na wczasy wypoczynkowe i się rozglądali, porównując kolorowe obrazki na folderze z rzeczywistością.

Hanna Miller wyszła im na powitanie, pokazując stylowe zabudowania zaprojektowane dla wymagających gości, wzniesione na gruzach upadłego pegeeru. Rozpływała się nad profesjonalną i życzliwą obsługą, nad nowoczesnym wyposażeniem i salami do rehabilitacji, świetlicą, salą telewizyjną oraz rozległym parkiem ze ścieżkami spacerowymi i malowniczym stawem, w którym pływały kolorowe, chińskie karpie.

Państwo Sadowscy, bo tak o nich mówiła szefowa Przystani, byli na szczęście chodzący i zawsze trzymali się za rączki. Ona, siwa babuleńka, lekko zgarbiona, trzęsła się ze strachu, nerwowo poprawiając koczek, a on, chudy staruszek o miłej powierzchowności, ze śladami dawnej męskiej urody, pocieszał ją, przytulając i szepcząc coś do ucha. Pensjonariusze oglądali ich z zaciekawieniem, próbując dociec, jak to się stało, że przeprowadzili się ze Śląska, z innego DSS-u, wygodną metodą door-to-door. Czyżby Szczęśliwa Przystań cieszyła się w zagłębiu węglowym aż tak dobrą opinią? A może wcale nie chodziło o opinię ani o balsamiczne warmińskie powietrze, tylko zadecydowały o tym względy finansowe?

Bliźniaczki Wolne, Irena i Kwiryna, od razu przypuściły szturm na nowo przybyłych, by poznać ich sny, czym wystraszyły małżeństwo ze Śląska i chwilowo z powiększenia ich kolekcji sennej wyszły nici.

Sadowscy mieszkali już bez mała dwa miesiące w pokoju po Adelce Niewiadomskiej, która umarła, nie odzyskawszy świadomości, lecz z nikim się jeszcze nie zaprzyjaźnili. Na propozycję instruktora kulturalnego Adama Morskiego, by dołączyli do chóru, odpowiedzieli z przestrachem. Stażystka Sabina Drozd nie umiała się doprosić, by wzięli udział w zajęciach rehabilitacyjnych. Przyszli raz i na tym się skończyło. Wiecznie trzymali się za rączki, takie papużki nierozłączki, co doprowadzało do szewskiej pasji Błażeja Azzurowa próbującego sobie z nich kpić przy emerytowanym kolejarzu Bronisławie Bielaku oraz kucharzu Alfonsie Gerardzie, ale nie znalazł w nich ani naśladowców, ani stronników do zabawy czyimś kosztem.

Poetka Anna Korczyk-Wiśniewska była oburzona za takie zachowanie na byłego dyrektora budowy zaplecza elektrowni atomowej w Żarnowcu. Wiedziała, że zgryźliwy Azzurow nigdy nie założył rodziny, że był starym kurwiarzem i lepiej by zrobił, gdyby milczał zamiast szydzić z trwałego związku będącego dla innych doskonałym przykładem pożycia.

Małżonkowie Sadowscy poczuli do niej sympatię i podchodzili z nabożnym szacunkiem, od kiedy się dowidzieli, że jest zasłużoną poetką, a co więcej, że jeszcze niedawno siedziała na wózku inwalidzkim, a teraz porusza się samodzielnie, udowadniając, że nic w Szczęśliwej Przystani nie jest przesądzone.

Najpóźniej ze wszystkich wprowadził się do Przystani mały, brodaty człowieczek, który zajął pokój po inżynierze Pawle Stępniu. Krążyło wiele domysłów, skąd pochodzi, ile ma lat i kim był, a w zasadzie – jest. Wkrótce okazało się, że niedawno przekroczył osiemdziesiątkę, że urodził się w Łodzi i że był wojskowym prokuratorem. Nazywał się Zenobiusz Lisicki. Mężczyzna ów bardziej słuchał innych, niż wdawał się z kimś w dyskusje. Spacerował samotnie z laseczką zakończoną gumową stopką, która wydawała głuchy dźwięk na korytarzu. Był inny niż reszta pensjonariuszy. Przesadnie dbał o swój wygląd, co wcale nie znaczyło, że pozostali o siebie nie dbali.

Lisicki wkładał codziennie inny garnitur i któraś z pensjonariuszek, chyba rusycystka Klara Dąbrowska, policzyła, że ma ich aż siedem. Pomijając jego elegancję, a może przyzwyczajenia do bywania między ludźmi, mężczyzna ten rzadko wychodził ze swego pokoju. Nie interesowała go telewizja. Nie uczestniczył w zajęciach rehabilitacyjnych mimo namów ze strony Sabiny Drozd. Morski ze swoim chórkiem również nic nie wskórał. Lisicki nie widział partnerów do rozmów w nikim, może tylko do gry w brydża, swojej pasji życiowej. Rzecz jasna nie zdobył specjalnej sympatii u nikogo, ale też nie to chyba było jego zamiarem. Podobno niedawno zmarła mu żona, którą się opiekował, i był przybity jej odejściem. Mówiono, że nie miał dzieci, że czasem dzwoni gdzieś ze swego smartfona, uważając, by nikt go nie podsłuchał.

Profesor Klaudiusz Kieraj, poproszony przez przyjaciół, udał się do niego z tak zwaną przyjacielską wizytą, która trwała kilkanaście minut. Wypili kawę rozpuszczalną, pogadali o czymś i pomilczeli. Profesor nie przekazał nikomu żadnej ważnej informacji. Może tylko tę jedną, że aby poznać człowieka, trzeba beczkę soli z nim zjeść.

DZIEŃ PIERWSZY

Budził się nowy dzień. Emerytowana fotografka Greta Gawor podeszła na palcach do okna i stanęła za firanką. Podziwiała gniazdo „swoich” srok, które zaczęły budować przed miesiącem na rozłożystym klonie. Ptaki były wyjątkowo płochliwe i reagowały na najmniejszy dostrzeżony ruch, więc tylko delikatnie odchyliła firankę, by przyjrzeć się postępującej budowie.

Gniazdo z patyków powstawało z wolna. Przez kilka tygodni zakochana ptasia para przynosiła w dziobach wiotkie gałązki i kleciła z nich swoją nową siedzibę. Ptaki pracowały, skrzecząc przeraźliwie, i odlatywały gdzieś, jakby własna budowla przestawała je interesować. Powracały niespodziewanie, by coś sprawdzić, i znowu znikały. Może czekały na chłodniejsze dni? Greta zauważyła, że od poprzedniego dnia wszystko się zmieniło. Samiczka przestała się pokazywać. Zapewne wysiadywała jajka, a samiec po nocy księżycowej dostarczał jej pokarm. Fotografka wyglądała z niecierpliwością skrzydlatego potomstwa i nie mogła się już doczekać, gdy małe sroczki wyfruną z gniazda i wypróbują swoje skrzydła.

Po tej obserwacji pensjonariuszka włożyła granatową sukienkę, w której czuła się najlepiej, a potem zrobiła delikatny makijaż, nakładając na twarz odrobinę podkładu. Zmatowiła go pudrem, tuszując zmarszczki, a następnie musnęła policzki miękkim pędzlem z drobinkami różu w delikatnym odcieniu. Obejrzała się w lustrze, by skorygować tusz w kącikach oczu. Stwierdziła, że wygląda znośnie. Przyczesała jeszcze szczotką siwe włosy domagające się fryzjera i – nucąc coś pod nosem – zeszła do stołówki na śniadanie.

Sala była zapełniona w połowie. Niektórzy pensjonariusze jeszcze przysypiali, a inni kończyli już śniadanie. Greta przywitała się ze wszystkimi skinieniem głowy, zmierzając do swojego stolika w rogu sali, niedaleko palmy koralowej rosnącej w wielkiej glinianej doniczce.

Profesor Klaudiusz Bartłomiej Kieraj na widok fotografki usłużnie odsunął jej krzesło. Kobieta siadła naprzeciw niego, poprawiła sukienkę i sięgnęła po łyżkę wazową.

– Cześć, Greto. Jak zwykle ślicznie dziś wyglądasz – rzucił, przyglądając się jej uważnie.

Fotografka nie odpowiedziała, gdyż nie znosiła tanich komplementów.

– Co my tu dzisiaj mamy? – zaczęła, po czym zajrzała do wazy i nalała owsianki do talerza. Kiedy przełknęła pierwszą łyżkę, dodała odrobinę soli oraz cukru do smaku i wolno zamieszała.

Milczenie profesora przeciągało się, więc pierwsza wróciła do tematu, który poruszyli poprzedniego dnia przy kolacji.

– Nie wydaje ci się dziwne, Klaudiuszu, że pułkownik Chmiel wyjechał bez pożegnania? – Zawiesiła wzrok na przybrudzonych i przetartych rękawiczkach, którymi profesor Kieraj maskował łuszczycę.

– A powinno? – odparł po dłuższym namyśle.

– Wiele razy mi mówiłeś, że to nieładnie odpowiadać na pytanie pytaniem.

Na te słowa Klaudiusz Bartłomiej Kieraj poprawił nerwowo gumkę przytrzymującą z tyłu przetłuszczone siwe włosy.

– Przepraszam cię, Greto, zamyśliłem się.

– Nie przepraszaj. Lepiej powiedz, czy da się kiedyś ustalić prawdę i kto może nam w tym pomóc.

– Nam? W czym?

– Znowu zaczynasz? A gdybyś to ty nagle wyjechał z Przystani? Niejeden z nas zastanawiałby się, co cię tak naprawdę do tego skłoniło.

Profesor wytarł siwą bródkę serwetką.

– Nie ukrywam, że czasem mam wielką ochotę stąd prysnąć tak jak ty, gdy urwałaś się niedawno z wycieczki.

Skarcony spojrzeniem Grety, przetarł pobrużdżoną zmarszczkami twarz.

– No dobrze, uporządkujmy fakty. Ustaliliśmy wczoraj, że ty oraz Marianna, pełniąca tego dnia dyżur na portierni, byłyście świadkami jego wyjazdu.

– Zgadza się. Dochodziła szósta rano, gdy na podjeździe pojawił się samochód terenowy. Nie znam się na markach, ale na pewno był większy od osobówki. Nasz pułkownik ubrany był w spodnie moro i bluzę dresową w kolorze khaki, jakby jechał na polowanie albo jakiś obóz wojskowy. Widziałam, jak zajął miejsce na tylnym siedzeniu. Zabrał ze sobą plecak wojskowy. Nie sądzisz chyba, że ktoś tak marnie wyekwipowany wyjeżdża na stałe, i to bez pożegnania.

– Podzielam twoje zdanie, Greto. Nasuwa się oczywisty wniosek, że zamierzał wrócić, lecz coś go zatrzymało albo ktoś mu w tym przeszkodził. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie przepadałem za tym człowiekiem przeżartym do szpiku kości bolszewicką ideą, ale doceniałem jego osobowość. To fakt, że wiele nas różniło, może nawet wszystko, tylko gdy ów biegun, który polaryzował mój stosunek do rzeczywistości, raptem zniknął, odczuwam w Przystani brak równego mu przeciwnika.

– Opanuj się! Nie jesteś, Klaudiuszu, na wykładzie – odrzekła Greta z przekąsem – tylko…

– W domu spokojnej starości, prawda? – Kieraj przewrócił oczami, jakby bawiła go rozmowa pełna niedopowiedzeń.

Greta się zaśmiała. Lubiła profesorskie minki oraz gierki, ów nieprzewidywalny styl, gdy rozmowa przypominała teatralny dialog ze sztuk Sławomira Mrożka.

– Zacznij, proszę, od nowa, Klaudiuszu. Prościutko, jak dla kogoś, kto ma tyci móżdżek i nie kończył uniwersytetów. Dasz radę?

Ta cierpka uwaga sprawiła, że Kieraj odsunął talerz. Z jego twarzy zniknął uśmiech.

– Najwięcej wie szefowa Hanna Miller, ale ty po swojej sławnej ucieczce masz z nią na pieńku. Może więc ja spróbuję z nią pogadać, lecz za efekt nie ręczę. – Profesor pokazał wzrokiem na Jana Borudę, działacza Solidarności, i przyciszając głos, dodał: – Znowu się na nas gapi. Specjalnie siadł blisko i podsłuchuje. Coś się z nim po wyjeździe pułkownika porobiło. To nie ten sam człowiek. I wydaje mi się, że właśnie on całkiem sporo wie, tylko przy nas udaje niewiniątko.

– Dlaczego tak sądzisz?

– Po zniknięciu Chmiela zrobił się hardy, jakby przejął po nim stery. Rozpowiada, że żyjemy w państwie z papieru toaletowego i że trzeba nam mocnej ręki. Nie chce tylko powiedzieć, co to ma być za ręka. Z Zachodu czy też może ze Wschodu, która miałaby nas podetrzeć. Zwróć się do niego, ale nie mów, że to ja stoję za tą rozmową. Proszę cię o daleko idącą ostrożność.

– Aż tak się boisz, profesorze? Czego? Czyżbyś wiedział coś, o czym ja nie wiem?

Kieraj uśmiechnął się dwuznacznie, lecz nie odpowiedział na pytanie fotografki. Przypomniał sobie akcję przeciwko Chmielowi, która miała być rozliczeniem z historią i której się teraz wstydził. Sporo o pułkowniku wiedziała księgowa Katarzyna Nowak. Bądź co bądź starała się być blisko niego, może nawet za blisko, gdyż jej umizgi zniesmaczyły mieszkańców Przystani, nie wyłączając Grety, ale teraz, po jej osobistym nieszczęściu, nie wypadało tego przypominać. Dużo wiedziała również Marianna z recepcji. W każdym razie znała fakty, bez których nie dało się rozwikłać tej intrygującej zagadki.

– Żeby nie tracić czasu, niech każdy z nas zrobi to, co do niego należy. – Celowo zaakcentował ostatni wyraz. – Kiedy już się czegoś dowiemy, wymienimy się wiadomościami. Chodzi mi po głowie pewien ryzykowny pomysł, ale nie chcę o nim za wcześnie dywagować.

Fotografka, nieco obrażona za te profesorskie pouczenia, przystała w końcu na propozycję. Dokończyła owsiankę, wypiła kilka łyków herbaty, podziękowała i wyszła, zabierając tacę z naczyniami i sztućcami.

Kieraj pochylił się nad talerzem, lecz zupa mleczna przestała mu jakoś smakować, a może nie chciał więcej oglądać wrednej gęby ciekawskiego Borudy, toteż również wstał i zabrał swoją tacę z naczyniami. Przy okienku pomachał do Ukrainek pracujących na zmywaku, po czym jego wzrok powędrował na gigantyczne zdjęcie Louisa Armstronga, wiszące nad oknem ze stosem brudnych talerzy. Prócz ciemnoskórego trębacza uznawał jeszcze tylko jednego genialnego amerykańskiego kompozytora Johna Cage’a za jego utwór Cztery i pół minuty ciszy. Uważał nawet, że właśnie ten kawałek powinien być nadawany codziennie przez wszystkie media zamiast ogłupiającego jazgotu. Była to kompozycja odważna w swej prostocie, pomyślana na dowolny instrument muzyczny, a co najważniejsze – zatrzymywała czas. Nie wiedział, jak to się dzieje, ale za każdym razem, kiedy jej słuchał, odnosił wrażenie, że unosi się nad ziemią.

Klaudiusz Bartłomiej Kieraj wysłuchał tego kawałka wielokrotnie, odczuwając dreszczyk emocji marszczący skórę na plecach. Czas u amerykańskiego kompozytora był wyabstrahowany z gonitwy zdarzeń, namacalny i rozłożony na części. Niestety, profesor nie mógł go już podziwiać, po tym gdy w przypływie desperacji roztrzaskał swojego złotego iPhone’a, by na zawsze wrócić do realu.

Ale była jeszcze inna odmiana ciszy, która spadała na niego, gdy stawał się totalnie zdołowany – cisza z piosenki Simona & Garfunkela Sounds of silence,i bał się jej, bo słuchając śpiewu rockowego duetu szkolnych kolegów, wyobrażał sobie milczący tłum i czuł przenikliwe zimno w starych kościach, jakby przechadzał się nieoświetloną ulicą, na której końcu wznosił się mur sięgający nieba.

Idąc do swego pokoju, pochłonięty myślami o ostateczności, natknął się na schodach na stażystkę Sabinę Drozd. Skinął jej tylko głową, jakby śliczna absolwentka z jego Alma Mater przestała go interesować. Pogniewał się na nią, gdy zdradziła mu przed miesiącem, że zamierza opuścić Szczęśliwą Przystań. A niech sobie wyjeżdża, pomyślał Kieraj ze złością. Ich drogi się tylko przecięły. Zatrzymała się na ich planecie na chwilę i wyrusza dalej, by zdobywać swój kosmos. Podobno dostała ofertę zatrudnienia w międzynarodowej firmie przewozowej, która online monitoruje kariery młodych ludzi. Żałosne!

Po tej wolcie myślowej Kieraj dotarł do swojej samotni. Zwalił się na łóżko i wrócił w rozmyślaniach do pytania, jakie zadała mu Greta o nagły wyjazd pułkownika Chmiela. Nie dawał mu spokoju tajemniczy mężczyzna, który co jakiś czas przyjeżdżał do Hanny Miller. Kim był ów zwalisty i łysy typ, o którym krążyły plotki? Właścicielem Szczęśliwej Przystani, to jasne, ale kim jeszcze? Miller skakała przy nim jak tresowana małpka. Pułkownik również z nim rozmawiał. Coś ich łączyło? Tylko co?

*

W tym czasie, gdy profesor układał cegiełki swojego prywatnego śledztwa, Alina Królik, nazywana Smerfetką, ogarnęła już trzy kible na parterze i za każdym razem, gdy zbliżała się ze szczotką klozetową do kolejnej obsranej muszli albo do obszczanego pisuaru, przeżywała katusze. Nie umiała zrozumieć, dlaczego bądź co bądź wykształceni ludzie zostawiają po sobie w ubikacjach nieziemski syf. Dyrektor, pisarz, księgowa, kucharz, nauczycielka, leśniczy, profesor. Najgorsze, że nigdy nie nakryła na gorącym uczynku nikogo, kto obsikuje deskę klozetową i rzuca papier toaletowy pod nogi zamiast do kibla. Zapominali się, starość przeżarła ich mózgi czy też lekceważyli jej trud? Nikt nie szanował jej pracy ani pracy Ukrainek szorujących pisuary i klozety, korytarze, parapety i okna pod kierownictwem bezczelnej góralki, która gapiła się na Romea maślanym wzrokiem i najwidoczniej czekała, aż zarobi pod oko.

Alina Królik przystanęła. Pomyślała o swoich paznokciach. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz je malowała. Żałowała, że nie może ich sobie zrobić jak kręcąca tyłkiem stażystka Sabina Drozd, bo nawet w gumowych rękawiczkach jej się łamały. Przed Romeem mogłaby je czasem pokazać i przypomnieć, że jest kobietą, a tak wyglądała gorzej niż garkotłuk. Zacisnęła zęby, a paznokcie przestały być ważne, gdyż poczuła gdzieś pod wątrobą bolesne kopnięcie. Noga albo łokieć, zgadywała. Dziecko rosło w niej i rozpychało się, próbując zdobyć niezbędną dla siebie przestrzeń życiową, ograniczoną skórą brzucha, i już od maleńkości szykowało się do walki na tym pierdzielonym świecie.

Dziewczyna nie znała jeszcze jego płci i nie była tego ciekawa. Co jej z tego przyjdzie, że pójdzie na USG i się dowie, że to chłopiec albo dziewczynka? Wcale nie będzie jej wtedy łatwiej, a jeszcze zacznie sobie niepotrzebnie wyobrażać, do kogo może być podobne. Nie z wyglądu, tylko charakteru. Jej matka, kiedy nosiła ją w brzuchu, do ostatniego dnia przed rozwiązaniem piła i paliła. Może dlatego Alina nie była nigdy tak rozgarnięta, jak jej koleżanki z klasy, i w efekcie – co było do przewidzenia – została salową. Wóda, papierosy i awantury zamiast witamin i spokoju – to dostawała od mamusi w nadmiarze. Była dziewczyną w sam raz dla Romea, który rościł sobie prawo sprawdzać jej postępy w nauce na wieczorówce, którą z wiadomych względów ostatnio zaniedbała i czekały ją poprawki po wakacjach. Musiała je zdać, tylko jak, gdy nic jej jakoś nie wchodziło do głowy, a nad książkami po dyżurze w Przystani kleiły się oczy.

Kolejne bolesne kopnięcie i następne, blisko pęcherza moczowego, aż pokazały jej się gwiazdki. Nie chciała się nikomu skarżyć, jak masakrycznie się męczy. Co by to zresztą dało? Ciąża to nie choroba, słyszała nieraz. Nawet Ukrainka Semena w matczynym geście poklepywała ją po plecach dłonią szeroką jak łopata i mówiła, że to będzie chłopiec, bo Smerfetka nie miała plam na twarzy ani nie zbrzydła jak inne dziewczyny, które musiały leżeć w łóżku przez kilka miesięcy, gdyż mogły w każdej chwili poronić.

Alina Królik miała swój genialny plan. Wiedziała, że po porodzie weźmie urlop wychowawczy i dostanie pięćset plus, może nawet potem zmieni pracę na jakąś lżejszą, bliżej domu, to znaczy mieszkania Romea w samotniaku, który jest teraz remontowany przez miasto. Jej marzeniem było sprzedawać kiedyś sushi, tam gdzie ustawiają się kolejki przy moście Świętego Jana, albo pączki przy końcowym przystanku tramwajowym niedaleko Wysokiej Bramy. Rzecz jasna będzie karmiła piersią, ładnie ubierze dzieciaczka i pojedzie z nim wózkiem do parku, a potem, gdy mały podrośnie, to pójdą sobie za rączkę na plac zabaw. Będzie miała coś własnego, coś tylko jej, no i oczywiście Romea. Co do ślubu, to podchodziła do tego bez napinki. Szkoda kasy na jakieś pieczątki, chociaż z drugiej strony mogłaby wziąć Romea za gardło, gdyby mu przypadkiem odbiło, a pracowała nad nim od rana do wieczora, bo chłop niedopilnowany to chłop stracony, twierdziła jak jej matka, która za mało nad jej starym pracowała, bo się kurwił, że lepiej nie gadać, i skończył pijany w dole wypełnionym wodą!

Dziewczyna otworzyła okno, lecz zamiast świeżego powietrza poczuła w gardle żar, jak z otwartego piekarnika, gdy wyciąga się z niego pizzę. Zrzuciłaby z siebie fartuch, rękawice, gacie i biustonosz i zaszyła w mysiej dziurze nagusieńka, jak ją Pan Bóg stworzył. Może tam byłoby chłodniej? A jeszcze ten napalony Błażej Azzurow ciągle miał pretensje, że nie chce mu robić loda. Jeździł za nią wózkiem. Przymilał się i obiecywał kasę. Co było, to było, teraz chyba prędzej by się porzygała, niż miała spełnić jego zachciankę.

Zaprzątnięta myślami, wyszła na korytarz. Przed nią została jeszcze salka, w której leżała matka księdza, i dwie toalety. Kiedyś obleciałaby to wszystko w pół godziny, no ale teraz musiała zwolnić, co nie podobało się hardej góralce gapiącej jej się stale na ręce. Nie na darmo przyjechała z Podhala. Chciała pokazać szefowej, jaka jest robotna.

Skąd się tacy ludzie napaleni na robotę biorą – Alina nie miała pojęcia. Lepiej, żeby została u siebie, niż nimi tutaj dyrygowała.

*

Profesor Kieraj odpoczął na tyle, że podniósł z łóżka swoje stare kości i ruszył do recepcji, by porozmawiać z Marianną, której uwadze powierzono najważniejsze drzwi – te do ryglowania czasu. Czasu próbującego się podstępnie wedrzeć do Przystani z otaczającego ją świata. Podobno miało się to niedługo zmienić. Krążyły plotki, że Miller chce wprowadzić identyfikatory z czipem, bez których nie da się otworzyć drzwi zamykanych na zamek elektryczny, no i wtedy żadna portierka nie będzie już potrzebna.

Tymczasem Marianna, mieszkanka pobliskiej wsi, przyjeżdżała do pracy różową damką z białym koszyczkiem przyczepionym do kierownicy. Profesor nie znał piękniejszego widoku, gdy zziajana zsiadała z siodełka i ustawiała swój bicykl na stojaku pod wiatą. Strzepywała płowe włosy, a potem obciągała bluzeczkę skrywającą jej kobiece wdzięki. Mógłby tę żywiołową scenę oglądać stale i nigdy by mu się nie znudziła. Za każdym razem przychodziła mu podświadomie na myśl Anna, bohaterka powieści Bohumila Hrabala Postrzyżyny, jeżdżąca tak jak Marianna na rowerze, która niestety pod koniec powieści zdecydowała się na obcięcie swoich ślicznych, anielskich włosów.

Recepcjonistka Marianna miała nie tylko intrygujący wygląd, ale i pisane z niemiecka nazwisko: Schal. W chłodne dni Schal zawijała wokół szyi finezyjny węzeł z długiego, wełnianego szala, jakby chciała pokazać, że nie przypadkiem tak się nazywa.

Gdy profesor oparł się o ladę, Marianna oderwała wzrok od Facebooka. Po grzecznościowej wymianie kilku zdań o pogodzie sędziwy pensjonariusz zapytał o gościa pojawiającego się co jakiś czas w ich domu spokojnej starości.

Dziewczyna pamiętała, że ów postawny, stary mężczyzna przyjeżdża do Przystani wypasionym lexusem z ciemnymi szybami i że doktor Hanna Miller zaprasza go do specjalnego pokoju, o którym krążą legendy, w którym o czymś długo rozmawiają.

– To jest właśnie właściciel Szczęśliwej Przystani – wyszeptała w tajemnicy.

– A jak się nazywa? – rzucił szybko.

Na to pytanie recepcjonistka rozłożyła ręce. Zaś na kolejne, czy coś wie o wyjazdach pułkownika Jakuba Chmiela, odrzekła, że od kilku lat tego samego dnia przyjeżdżała po niego siwa toyota RAV4.

– Nie wydaje ci się zastanawiający, Marianno, taki wyjazd raz do roku?

– Może trochę?

– A jak było tym razem?

– Szefowa prosiła, żeby nikomu o tym nie mówić, ale… – Rozejrzała się na boki. – Była szósta rano, gdy terenówka pojawiła się na naszym parkingu. Pan pułkownik zajął miejsce na tylnym siedzeniu i pomachał do mnie. Ja też mu pomachałam. Byłam wtedy pewna, że wieczorem wróci.

– Miał wrócić? – Profesor spojrzał z niedowierzaniem na dziewczynę. – Nie mylisz się, moja droga? – zapytał familiarnie.

– Ależ skąd, panie profesorze! Powiedział mi na odchodne: „Do zobaczenia, Marianno!”. No więc chyba planował się jeszcze ze mną zobaczyć. Dlaczego się nie pojawił? Przecież zawsze był słowny, prawda?

Kieraj niechętnie kiwnął głową. Marianna dziwiła się, że wszyscy teraz pytają ją o pułkownika i przychodzą właśnie do niej, jakby to ona była czemuś winna.

– Był tu nawet pan Jan Boruda, który prosił, by nikomu o jego rozmowie nie opowiadać.

Kieraj zanotował w pamięci to zaskakujące wyznanie, ale zachował pokerową minę.

– Więc nie domyślasz się, dlaczego Chmiel nie wrócił?

– Przypuszczam, że pan pułkownik miał już dość towarzystwa w Przystani i nie chciał, by ktokolwiek wtrącał się w jego życie osobiste. Czasem malutka kropelka przelewa czarę goryczy, tak jak było z Pawłem Stępniem, który odszedł od nas bez uprzedzenia! – przypomniała i dodała, że pułkownikowi musiało zależeć na zachowaniu dyskrecji, bo po wyjeździe zabrał wszystkie nagrania z monitoringu.

– Jak to? Więc jednak wrócił?

– To znaczy, nie osobiście – wyjaśniła – ale przez swoich ludzi, którzy spełnili tę jego niecodzienną prośbę. Za zgodą pani Hanny Miller dwóch eleganckich panów zabrało jego ubrania, pamiątki i drobny sprzęt oraz wszystkie dokumenty, jakie po nim pozostały w Przystani. Ja go chyba rozumiem. Sama po rozstaniu ze swoim byłym chłopakiem wyrzuciłam wszystkie jego podarunki, nawet pierścionek zaręczynowy, chociaż mi go teraz trochę szkoda!

Profesor się uśmiechnął. Na jego kolejne pytania Marianna nie umiała już nic sensownego powiedzieć. Pokręciła głową i burza loków w kolorze pszenicy dotknęła profesorskiego nosa, tak że omal nie kichnął, gdy poczuł zniewalający zapach młodości.

Po takich doznaniach Klaudiusz Kieraj podziękował portierce i się oddalił, zapowiadając swój powrót następnego dnia.

Na pierwsze piętro wjechał windą. Kiedy wysiadł przed salą telewizyjną, doszedł do wniosku, że dla skonfrontowania faktów najlepiej byłoby zapytać o to samo Hannę Miller, ale nie miał na razie na to ochoty. Już raz odpowiedziała mu zdecydowanie, jakby chcąc na zawsze zamknąć dyskusję, że pułkownik, opuszczając Przystań, prosił, by uszanować jego decyzję. Ale profesor nie wierzył w jej gadanie. Wciąż czuł na sobie lisie spojrzenie psycholożki i pamiętał wymuszony uśmiech, którym go obdarzyła.

Po krótkiej rozmowie z portierką wycofał się do swego pokoju. Był zaniepokojony po tym, co usłyszał.

*

Dochodziła dziesiąta trzydzieści, gdy Romeo odstawił kosiarkę pod wiatę garażową i zjawił się w gabinecie swojej przełożonej, na pierwszym piętrze domu spokojnej starości Szczęśliwa Przystań.

Zamknął drzwi, lecz bliżej nie podchodził. Spoglądał czujnie od progu, zastanawiał się, co też jego szefowa tym razem od niego chce. Czuł się niekomfortowo, gdyż nie miał czasu się przebrać. Wsunął tylko podkoszulek w ogrodniczki poplamione trawą, patrząc kątem oka na wybrudzone adidasy i chowając za plecami dłonie uwalane smarem.

Trzydziestoośmioletnia wysportowana blondynka w dopasowanym śnieżnobiałym fartuchu zadzwoniła do niego pół godziny temu, prosząc, by przyszedł, ale gdy się zjawił, zamiast mu przydzielić kolejne zadanie albo dać choćby jakąś wskazówkę, przywołała go, tak jak się woła małe dziecko, które coś zbroiło i musi teraz ponieść zasłużoną karę.

– Bliżej! Podejdź, Romeo, bliżej, bo jeszcze pomyślę, że się mnie boisz! – Kiwnęła palcem i pomalowany na karminowo paznokieć błysnął w gustownie urządzonym gabinecie jak przelatujący motyl.

Zachęcający ton ośmielił młodego. Zrobił kilka miękkich kroków, zostawiając ślady butów na wyfroterowanym linoleum, i stanął tak blisko, że nieomal dotykał swoimi kolanami jędrnych kobiecych ud wychylających się spod śnieżnobiałego fartucha.

Przełożona nie odrywała od niego wzroku, gdyż urodziwy gówniarz był przeciwieństwem jej obleśnego i starego szefa. Miał muskularne ciało, na brzuchu – imponujący kaloryfer, a w jego oczach buzowały nieposkromione ogniki. Od kiedy go ujrzała, pragnęła, by jej dotknął. By rozpiął jej fartuch, rozerwał bluzkę i palcami uwalanymi w smarze schwycił jej piersi spragnione pieszczot. Jego siłą były właśnie młodość i zadziorny wzrok, którym ją teraz przenikał.

Hanna uwielbiała to zuchwałe spojrzenie spod podwiniętych rzęs, a jednocześnie niezmiennie ciekawiło ją, jak daleko sama się posunie, bo wszystko w ich kontaktach męsko-damskich zdawało się nieprzewidywalne.

Powoli rozchyliła nogi, siedząc na skraju biurka, uśmiechnęła się zachęcająco, ona – lekarka i psycholożka, szefowa Szczęśliwej Przystani, domu spokojnej starości, w której młody był robotnikiem od wszystkiego.

Wiedziała o nim tyle, że jej się podoba i że zmajstrował dziecko swojej dziewczynie, głupiutkiej Alinie Królik, przezywanej Smerfetką. Przed nim, gdyby był odrobinę mądrzejszy, mogłaby rozwiązać język, bo czuła niewytłumaczoną chęć, by mu się zwierzać ze swoich niepowodzeń i małych sukcesów, ze swej nieposkromionej natury przysparzającej więcej wrogów niż przyjaciół. Wiedziała, że chłopak ma tylko dwadzieścia trzy lata. Nie wyobrażała sobie dotąd, że mogłaby się rżnąć z takim szczeniakiem, a jednak na jedno jego skinienie skoczyłaby za nim do łóżka. Teraz, gdy go zatrudniła na wyjątkowych warunkach, z wyśrubowaną stawką godzinową, powinien się stać we wszystkim jej posłuszny. Była zawsze pragmatyczna, lecz kiedy gapił się na nią palącym wzrokiem, nie potrafiła wymyślić sensownego usprawiedliwienia swoich zachcianek, więc bez ceregieli sięgnęła ręką do jego rozporka, nie spuszczając wzroku z hipnotyzującej, spieczonej słońcem twarzy. Gorączkowymi ruchami rozpięła zamek błyskawiczny i zdecydowanym ruchem wyjęła z bokserek gorące przyrodzenie, które ledwie się mieściło w jej delikatnej dłoni.

Zabawa trwała kilka minut. W papierową chusteczkę nawilżoną olejkiem rozmarynowym zgarnęła efekt swej pracy, czując jeszcze w palcach drganie wielkiego, nabrzmiałego kutasa.

Romeo dyszał krótko z zamglonymi oczami. Kasztanowe, pofalowane włosy opadły mu na spocone czoło.

– To będzie nasza słodka tajemnica – wyszeptała gdzieś z krtani z błyskiem w oku. – Tylko nasza, rozumiesz? I nie waż się o tym nikomu mówić, bo gorzko pożałujesz! – dodała, gdy zapinał rozporek i powoli ruszył do wyjścia.

Kiedy trzasnęły drzwi, Hanna oprzytomniała i odetchnęła głośno. Dotarło do niej, że straciła nad sobą kontrolę. Kurwa, co ja robię, przebiegło jej przez myśl, lecz zaraz znalazła dla siebie usprawiedliwienie, bo akceptowany przez nią seks był seksem w czystej postaci i nie miał nic wspólnego z odbierającym rozum uczuciem. Nie znalazłoby się tu ani trochę miejsca na wstępne gierki, świece, na szampana w kieliszku ani odurzające kadzidełka, których się brzydziła. Pozwoliła sobie na jawne szaleństwo, na rozkręcenie nudnego dnia, jakby smakowała aromatyczną małą czarną ze śmietanką, o miękkim i delikatnym smaku, którą przyrządzała jej codziennie nieoceniona Ukrainka Semena Wołoćko. Tyle chyba można!

Ekwilibrystyczna argumentacja nie zagłuszyła wszystkich obaw psycholożki. Hanna uświadomiła sobie, że nigdy, ale to przenigdy nie była sama w Przystani, zawsze przyglądała jej się jakaś ukryta para oczu, które donosiły, gdzie trzeba. Podeszła do komputera. Kamerka – włączona. Przeraziła się. Bo jeśli… Dlaczego ktoś miałby akurat teraz ją podglądać? Skąd te idiotyczne domysły? Czuła przez skórę, że tym postępkiem wydała na siebie wyrok i że właściciel Przystani niechybnie postara się go wkrótce wykonać. Nachyliła się i spojrzała w oko kamerki. Patrzyła przez chwilę, jakby chciała dojrzeć coś podejrzanego po drugiej stronie, a potem wyciągnęła prawą dłoń, wysunęła środkowy palec i z przekorą dokazującej nastolatki pokazała fucka.

– Pieprz się, stary dziadu! – zasyczała i nałożyła słuchawki. Włączyła zumbę, lecz latynoska melodia, po której nabierała chęci do życia, pierwszy raz wydała jej się banalna. Żyła dotąd w jakimś zaślepieniu, a teraz chłopak Smerfetki okręcił ją wokół swego przyrodzenia. – Chyba naprawdę oszalałam! – wyrwało jej się z ust, bo w żaden inny sposób nie potrafiła skomentować swego postępku. I przypomniała sobie natychmiast słowa babki, która „będąc młodą lekarką”1, zostawiła męża chirurga i poszła w świat za traktorzystą śmierdzącym papierosami, który prosto z bronowanego właśnie pola trafił na jej dyżur z podejrzeniem wyrostka. Teraz zaczynała babkę rozumieć. Obie miały taką samą nieposkromioną naturę, a genów nie da się przecież oszukać, gdy się lubi twardą, męską bronę.

1 Cyt. Z pamiętnika młodej lekarki, cykl skeczów radiowych autorstwa Ewy Szumańskiej z lat 1975–1981 i 1989–2007.

Pobudzona, skorygowała makijaż, by lepiej wyglądać. Cztery kreski, dwa machnięcia, ciach! – i już. Na orzeźwienie wypiła szklaneczkę zimnej wody z kranu i właśnie wtedy, gdy sięgała po stetoskop i zamierzała udać się na obchód, jej smartfon w kieszeni odegrał skoczną melodyjkę przypisaną do jednego człowieka.

Miller zaklęła siarczyście. Nie odbierała przez kilka sekund, dając sobie czas na zebranie myśli, wreszcie stuknęła palcem w zieloną słuchawkę, jakby zabijała natrętną muchę.

– Haloo? – odezwała się tak słodkim głosikiem, na jaki było ją stać.

– Witaj, Hanno, co tam u ciebie? – Do jej uszu dobiegł znienawidzony tembr.

– Dzień dobry. Wszystko w porządku. Czy chciałby pan się ze mną spotkać? – Próbowała przykryć zmieszanie kokieterią.

W słuchawce rozległ się obleśny śmiech.

– Na razie nie wchodzi to w rachubę. Mam sporo zajęć, ale w stosownym czasie chciałbym z tobą dłużej porozmawiać, bo powinniśmy sobie chyba coś wyjaśnić. Prawda?

– Co takiego?

– Nie wybiegajmy za daleko w przyszłość. Odezwę się jeszcze, Hanno, do zobaczenia!

– Do zobaczenia.

Z wrażenia przysiadła na fotelu.

– Uspokój się, idiotko! – rozkazała sobie i policzyła do dziesięciu.

To nie mógł być przypadek, że jej szef do niej zadzwonił akurat w tym momencie. On nigdy nie dzwonił bez potrzeby, skonkludowała, zamykając oczy. Przestraszyła się swoich gwałtownych emocji, nad którymi nie umiała zapanować. Ona, która dawała rady innym, była wobec swoich uczuć bezradna. Wiedziała, że ten szalony dzień trzeba będzie jakoś przeżyć.

– Tylko bez sentymentów, opanuj się, do cholery! – rzuciła pod nosem i nie bardzo wierząc w efekt wypowiedzianych słów, wściekła, wyszła na korytarz, omal nie potykając się o wózek, w którym siedział przysypiający Błażej Azzurow, emerytowany budowniczy elektrowni atomowej w Żarnowcu.

– A pan co tu robi? – zapytała zdziwiona.

– Marzę – odezwał się Azzurow sennym głosem. – A co, marzyć już w Przystani nie wolno?

*

Ksiądz Szafrański lubił odmawiać różaniec. Siadał na łóżku przy unieruchomionej matce w jej pokoju i monotonnym głosem powtarzał słowa zbliżające go do Boga. Zapominał się wtedy, a wiara przynosiła ulgę, gdy patrzył na kobietę, która go urodziła oraz wychowała i która nie mogła mu odpowiedzieć ani w niczym doradzić. Pamiętał, jak wołała go kiedyś na obiad, gdy kopał piłkę na podwórku z kolegami, i jak podśpiewywała piosenki Bułata Okudżawy, robiąc przetwory na zimę: mus jabłkowy, kapustę kiszoną albo znakomite pikle w occie.

Codziennie o szóstej trzydzieści rano odmawiał przy matce część radosną różańca, o pół do dwunastej – część bolesną. O siedemnastej trzydzieści, jeśli tylko znalazł czas, odmawiał część chwalebną, a w czwartki o tych samych porach recytował tajemnicę światła. Wierzył wciąż, ale jego wiarę od wielu miesięcy niszczyło zwątpienie, niczym rakowe komórki rozkładające skrycie ciała pensjonariuszy.

Ksiądz Szafrański w wieku chrystusowym był wystawiony na najgorszą próbę zwątpienia. Nie wiedział, kim będzie, jeśli zrzuci sutannę. Czy zachowa autorytet, o ile w ogóle na niego w życiu zapracował, i co będą o nim myśleć mieszkańcy Przystani, których spowiadał i których najskrytsze tajemnice poznał? Czy Hanna Miller zgodzi się, by jako świecki odwiedzał jej podopiecznych, gdy nie będzie świadczył posługi?

– W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen – zaczął. – Wierzę w Boga Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi…

Przesunął wytarty koralik drewnianego różańca, pamiątkę po swojej religijnej babce, potem kolejny i następny. Słowa, które szeptał, uspokajały go. Patrzył na twarz najdroższej i przypomniał sobie wspólne wyjazdy do uzdrowiska w Nałęczowie po tragicznej śmierci ojca, który wbił się motocyklem w pozostawioną na drodze przyczepę, załadowaną tonami śmieci.

– I w Jezusa Chrystusa, Syna Jego jedynego, Pana naszego, który się począł z Ducha Świętego…

Recytowane słowa wywołały z pamięci kolejne obrazy. Pamiętał, że wiosną i jesienią jego rodzicielka poddawała się zabiegom leczniczym, które miały ją uwolnić od nerwicy serca i związanej z nią duszności. Przyjeżdżali do uzdrowiska razem, gdyż matka nie miała z kim zostawić małego synka. Leczenie załatwił jej pułkownik Jakub Chmiel, który dowiedział się skądś o tragicznym wypadku jego ojca. Tadeusz Szafrański był mu niezmiernie wdzięczny za to, że bezinteresownie skierował ją do Szczęśliwej Przystani po wylewie, którego następstwem stał się paraliż.

Tadeusz przypomniał sobie, że kiedy matka oddawała się ćwiczeniom rehabilitacyjnym, on biegał po parku zdrojowym, karmił kaczki i zbierał kasztany, które spadały na ziemię w alei kasztanowej. Wybierał z łupinek te połyskujące i tylko z drzewa, które wiosną pokrywało się czerwonymi kwiatami, a po przyjeździe do domu zakopywał je na skwerach w swoim mieście z nadzieją, że zakwitną, ale żaden z nich nigdy nie wykiełkował.

Szafrański przypomniał sobie o tym, kończąc odmawiać różaniec. Może wtedy za mało wierzył? Może jego wiara była i jest za płytka, by przynieść oczekiwane owoce?

Bał się swojej decyzji, którą miał niedługo publicznie ogłosić, a która przekreślała jego kilkunastoletnią, usłaną cierniami drogę do krzyża. Po tajemniczym wyjeździe pułkownika Chmiela nie mógł już liczyć na jego mądre rady.

– O mój Jezu, odpuść nam nasze grzechy, zachowaj nas od ognia piekielnego, zaprowadź wszystkie dusze do nieba, a szczególnie te, które najbardziej potrzebują…

Docierał do niej z daleka monotonny głos syna, ale nie potrafiła mu odpowiedzieć. Zapadła się kiedyś w swoim ciele, które otuliło ją i uwięziło. Nie potrafiła poruszyć ręką ani nogą, by dać mu znać, że go słyszy. Nie mogła się zmusić do mrugnięcia, lecz myślała o tym, czy mu się w życiu powiedzie i co z nią będzie, gdy Tadeusz przestanie być księdzem. Wierzyła w niego, chyba bardziej niż on sam w siebie wierzył.

Wszystko teraz mieszało się jej w głowie, lecz dzieciństwo widziała wyraźnie, jakby to było wczoraj, reszta się zacierała niczym widok za brudną szybą w pochmurny i deszczowy dzień.

Przypomniała sobie, że kiedy była małą dziewczynką, ojciec układał ją spać i opowiadał bajki. Sam je wymyślał. Miał bujną wyobraźnię, pełną nowych historii. O słoniu Bim-Boniu, o Bajdule albo o nożyczkach Cyk-Cyk, które uwielbiały tańczyć na krawieckim stole. Nigdy nikt takich bajek jej już potem nie opowiedział.

A zimą, kiedy leżała w łóżku i nie mogła się rozgrzać, ojciec przystawiał jej kołdrę do gorącego pieca, w którym huczało. Wystarczyła chwila, potem okrywał ją cieplutką kołderką, a ona zaraz zasypiała, ufna, że jutro pójdą razem na sanki, ulepią bałwana albo – jeśli wróci wcześniej z pracy w odlewni żeliwa – zdążą posklejać kolorowy łańcuch na choinkę…

Szafrański urwał modlitwę, słuchając niespodziewanego kaszlu matki. Zaniepokojony obrócił kobietę na bok i stuknął w plecy, a gdy się uspokoiła, nachylił się i zmoczył jej usta wodą, po czym położył dłoń na czole staruszki. Jej zmarszczki wyprostowały się nieco, a twarz zrobiła pociągła. Ciekaw był jej myśli. Czy w ogóle myślała, leżąc nieruchomo? Niekiedy jej oczy pod zamkniętymi powiekami poruszały się, jakby śniła jakiś sen, którego nikomu nie mogła opowiedzieć.

Młody klecha wyciągnął zakładkę z prasowanej słomy, splecioną przez pensjonariuszy na zajęciach sensorycznych, i otworzył Nowy Testament. Chciał przeczytać rodzicielce fragment z listu apostoła Pawła do Kolosan wybrany na ten dzień, by umocnić się w wierze, lecz drzwi do salki otworzyły się nagle i pokazała się Smerfetka ze ścierką, wiadrem i mopem.

Do jej uszu doleciał nagle piskliwy kobiecy głos. Znała go, ale nie wiedziała, do kogo należy.

– Witam księdza.

– Szczęść Boże – odpowiedział Szafrański, wstając.

– Długo jeszcze? – spytała bez ogródek Smerfetka. – Chyba nie przeszkadzam, co?

– Ja właśnie…

– Jakby co, to mogę przyjść później – oświadczyła dziewczyna i widząc niezdecydowanie księdza, wsunęła mokrego mopa pod łóżko i zaczęła szorować linoleum, uważając na brzuch napięty niczym żagiel.