Po końcu - Clare Mackintosh - ebook + audiobook + książka

Po końcu ebook i audiobook

Clare Mackintosh

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Piękna, mądra, głęboko poruszająca powieść o miłości i nadziei. Która trwa nawet Po końcu

Max i Pip to najsilniejsza para, jaką można sobie wyobrazić. Każdego dnia ramię w ramię mierzą się z nieuleczalną chorobą synka. Są dla siebie wsparciem, ostoją, miłością.

Ale teraz muszą zderzyć się z czymś niemożliwym - to do nich należy ostateczna decyzja dotycząca kontynuacji leczenia Dylana.

Tyle tylko, że w tej sprawie przestali być jednomyślni, a wyboru muszą dokonać wspólnie. Oboje mówią różnym głosem, ale żadne z nich nie wie, co jest słuszne. Nikt nie umie przewidzieć przyszłości, w dodatku co innego podpowiada rozum, a co innego serce. A nie ma trudniejszych wyborów niż te dotyczące dziecka.

To nie jest opowieść o stracie, lecz o nadziei. Nadziei na przyszłość, na życie po niedającej się uniknąć tragedii. Nie umiemy przewidzieć przyszłości, kiedy dokonujemy trudnych wyborów w życiu, lecz potrafimy nadać kształt kolejnym latom.

Clare Mackintosh

Pięknie napisana powieść, frapująca i inteligentna, czuła i prawdziwa. Nie potrafię przestać o niej myśleć.

Liane Moriarty

Poruszająca i prowokująca do namysłu powieść. Napisana inteligentnie, jest w niej nadzieja, a zarazem wielki ból.

Libby Page

Rozdzierająca serce, wspaniale skonstruowana powieść.

Rachel Abbott

Właśnie skończyłam lekturę niezwykłej, wzruszającej powieści będącej lekcją życia − to absolutny majstersztyk. Każdy powinien ją przeczytać.

Jill Mansell

Niezwykła lektura trafiająca wprost do naszych dusz, pozostawiająca nas we łzach, a mimo to z nadzieją na lepszą przyszłość.

Liz Nugent

Od lat nie czytałam książki, która tak głęboko by mną poruszyła. Po końcu wywołuje niewiarygodne emocje: płakałam, a równocześnie czułam się podniesiona na duchu. Pięknie napisana, niezwykła powieść.

Kate Hamer

Zapadająca głęboko w pamięć i niezwykle poruszająca, powieść ta opowiada o nieskończonej ludzkiej zdolności do miłości i przetrwania nawet w najbardziej bolesnych okolicznościach.

Rosie Walsh

Brytyjska odpowiedź na Jodi Picoult.

Lucy Atkins

Niezwykła, poruszająca… absolutnie trzeba przeczytać.

Mike Gayle

Przeczytałam "Po końcu" w trakcie jednego wypełnionego emocjami wieczoru. To piękna, oryginalna, wzruszająca i dająca do myślenia książka.

Sinead Crowley

Wspaniała powieść - tragiczna, inteligentna, afirmująca życie i oryginalna równocześnie.

Catherine Issac

Czuła, rozdzierająca, podnosząca na duchu - cudowna powieść. Clare Mackintosh przeniosła swoje wspaniałe pisarstwo na jeszcze wyższy poziom.

Adele Parks

To najbardziej poruszająca książka, jaką w tym roku przeczytałam. "Po końcu" skłoniło mnie do płaczu, choć w najlepszy możliwy sposób. Czułam, że tam jestem, na stronicach, i pragnę przytulić każdego z bohaterów. Umieśćcie tę powieść na pierwszym miejscu swojej listy książek do przeczytania. Nie będziecie tego żałowali.

Jane Corry

"Po końcu" to wspaniale napisana i szczerze wzruszająca powieść. Najpierw złamała mi serce, potem pomogła złożyć je w całość w zupełnie niezwykły sposób. Wiem, że będzie zajmowała mi myśli przez długi czas.

Rhiannon Navin

Jedna z najbardziej wzruszających historii, jakie w życiu czytałam. Jest doskonała.

Joanna Cannon

Zapierająca dech, wstrząsająca opowieść… Pasjonująca.

"Sunday Post"

Idealny wybór dla wielbicieli Jodi Picoult.

"Publishers Weekly"

Poruszająca i skłaniająca do myślenia.

"Independent"

W tej niezwykłej książce Clare Mackintosh pisze o ponoszonych przez nas kosztach, gdy walczymy o to, w co wierzymy.

"Daily Mail"

Opowieść rozdzierająca serce, ale też pełna odwagi, nadziei i miłości.

"Sun"

Wzruszająca powieść, która na długo pozostanie w pamięci.

"Sunday Mirror"

Bolesna głębia emocjonalna… ważna książka.

"Sunday Express"

Przygotujcie się na to, że powieść złamie wam serce.

"Woman & Home"

Głęboko poruszająca lektura, po której będziemy sobie zadawać pytanie, co sami zrobilibyśmy w takiej sytuacji. Idealny wybór.

"Prima"

Clare Mackintosh jest autorką bestsellerowych powieści tłumaczonych na trzydzieści pięć języków i sprzedanych w przeszło dwóch milionach egzemplarzy. Zanim zaczęła pisać, pracowała w brytyjskiej policji, a także jako konsultantka do spraw mediów społecznościowych. Obecnie mieszka w Cotswolds z mężem oraz dziećmi.

Clare wspiera Towarzystwo Silver Star, organizację charytatywną z Oksfordu, która otacza szczególną opieką matki z powikłaniami medycznymi w okresie ciąży w szpitalu im. Johna Radcliffe’a.

Do napisania tej książki Mackintosh dojrzewała ponad 10 lat. Przed 12 laty jej syn poważnie zachorował (zapalenie opon mózgowych) i wobec bezsilności lekarzy i osiągnięć medycyny rodzice musieli podjąć decyzję dotyczącą życia dziecka, kiedy znalazło się ono w stanie krytycznym.

Od tamtej pory codziennie rozmyślam, czy dokonaliśmy właściwego wyboru; co by się stało, gdybyśmy poszli inną ścieżką. I właśnie o tym jest "Po końcu" - o decyzji i jej konsekwencjach, o rozdzierających serca rodziców wątpliwościach, o nieustającym zadręczaniu się myślami "co będzie, jeśli…", "co się stanie, gdy…".

Nakładem Prószyński i S-ka ukazały się wszystkie wcześniejsze powieści autorki: "Pozwolę Ci odejść", "Widzę Cię" i "Nie szukaj mnie".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 426

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 7 min

Lektor: Ada Gostkowska

Oceny
4,7 (31 ocen)
26
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie dobra książka, bardzo trudny temat opisany w niesamowity sposób
10
MW3008

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
alawalusiak66

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna , godna uwagi opowieść zmuszająca do refleksji.
00
Wchwiej

Nie oderwiesz się od lektury

Książka porusza bardzo trudny temat ale nie jest przy tym ckliwa. Pięknie opisane są uczucia głównych bohaterów. Zdecydowanie polecam.
00

Popularność




Tytuł oryginału

AFTER THE END

Copyright © Clare Mackintosh 2019

All rights reserved

Projekt okładki

Sylwia Turlejska

Agencja Interaktywna Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

Zdjęcie na okładce

Alexander Raths/Adobe stock,

Nana_studio/Adobe stock,

eshma/Adobe stock

Redaktor inicjująca

Magdalena Gołdanowska

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

Korekta

Katarzyna Kusojć

Sylwia Kozak-Śmiech

ISBN 978-83-8295-524-8

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa

www.proszynski.pl

Zespołowi

Oddziału Intensywnej Opieki Neonatologicznej

w Szpitalu Johna Radcliffe’a w Oksfordzie.

Dziękuję Wam

Prolog

Leila rozgląda się po sali sądowej. Garstka dziennikarzy, którym zezwolono na udział, pośpiesznie stenografuje każde wypowiadane przez sędziego słowo. Wszyscy pozostali siedzą jak posągi – czekają, obserwują – i ogarnia ją dziwne wrażenie zawieszenia w czasie: może obudzą się za rok i nadal będą przebywać w tej sali, czekając na rozstrzygnięcie, które zmieni życie tak wielu osób.

Przełyka ślinę. Jeśli dla niej jest to takie trudne, to co słowa sędziego znaczą dla Pip i Maxa? Jak straszna jest świadomość, że za chwilę poznają los syna?

Przed przerwą Max i Pip Adamsowie siedzieli na przeciwległych końcach długiej ławy, obok swoich prawników. Nadal na niej siedzą, ale odległość między nimi się zmniejszyła i teraz mogliby się wzajemnie dotknąć.

Sędzia za moment wyda orzeczenie i Leila dostrzega drobny ruch. Nie potrafiłaby powiedzieć, które pierwsze go wykonało, Max czy Pip. Nie ma pewności, czy w ogóle zdają sobie sprawę z tego, co robią, ale na jej oczach dwie dłonie wolno przemierzają oddzielającą je ziemię niczyją i wzajemnie się odnajdują.

Rodzice Dylana trzymają się za ręce.

Sędzia mówi.

Sala sądowa wstrzymuje oddech.

PRZED

JEDEN

PIP

Dylan miał sześć godzin, kiedy za jego lewym uchem zauważyłam przebarwienie wielkości odcisku kciuka. Leżałam na boku i opiekuńczo go obejmowałam. Patrzyłam na idealne usteczka drżące podczas oddechu, na policzki i zawijasy uszu, nadal zbyt młodziutkie, by odnalazły swój kształt. A potem zobaczyłam plamkę barwy herbaty z mlekiem i uśmiechnęłam się, ponieważ było to coś nowego, a jednak znajomego.

– Ma twoje znamię.

Pokazałam je Maxowi, który oznajmił: „W takim razie na pewno jest mój”; zmęczenie i euforia sprawiły, że wybuchnęliśmy serdecznym śmiechem, aż pielęgniarka zajrzała za parawan, by sprawdzić, co jest powodem zamieszania. A kiedy Max musiał wyjść i światła przygasły, opuszką palca musnęłam to znamię łączące dwoje ludzi, których kochałam najbardziej na świecie, i pomyślałam, że życie nie może być doskonalsze.

Gdzieś na oddziale rozlega się cichy płacz i towarzyszące mu mruczenie matki. Słyszę pisk gumowych podeszew na korytarzu i bulgotanie w pojemniku, z którego jest nalewana woda, po czym buty wracają na oddział.

Delikatnie kładę rękę na czole Dylana i gładzę je pionowymi ruchami. Włosy rosną mu jasnymi kępkami jak wtedy, gdy był niemowlakiem, i zastanawiam się, czy w przyszłości nadal będą się kręciły. Myślę o tym, czy znowu ściemnieją; miał brązowe, kiedy skończył dwa lata. Przesuwam palcem po jego nosie, uważając, by nie poruszyć cienkiej rurki wsuniętej do nozdrza i schodzącej do żołądka.

Rurka intubacyjna jest szersza od sondy pokarmowej. Wpycha się między wargi Dylana, utrzymywana na miejscu przez dwa szerokie plastry, jeden na brodzie, drugi nad ustami. Na Boże Narodzenie przynieśliśmy samoprzylepne wąsy, które wypadły z naszych świątecznych strzelających zabawek, i dla Dylana wybraliśmy najbardziej podwinięte i ekstrawaganckie. Przez kilka dni, dopóki nie trzeba było zmienić brudnych plastrów, wszyscy znowu się uśmiechali przy naszym prawie już trzylatku.

– Można go dotknąć?

Patrzę w stronę drugiego końca sali, gdzie leży nowy pacjent; niespokojna i niepewna matka pochyla się nad jego łóżkiem.

– Oczywiście. – Cheryl, pielęgniarka, uśmiecha się zachęcająco. – Proszę potrzymać go za rękę, przytulić. Mówić do niego.

Dyżur zawsze pełni co najmniej dwoje pielęgniarzy i ciągle się zmieniają, ale moją ulubienicą jest Cheryl. Ma kojące usposobienie, jestem pewna, że jej pacjentom poprawia się dzięki samemu tylko przebywaniu w jej obecności. W sali jest troje dzieci: ośmiomiesięczna Darcy Bradford, mój Dylan i nowy pacjent.

Na karcie przymocowanej do nóg łóżka widnieje wypisane markerem nazwisko Liam Slater. Jeśli dzieci przyjmowane na oddział intensywnej opieki czują się dostatecznie dobrze, same wybierają sobie nalepkę ze zwierzątkiem. Identyczne znajdują się na tabliczkach z imionami nad wieszakami w żłobku Dylana. Wybrałam dla niego kota. Dylan uwielbia koty. Kiedy głaszcze je delikatnie, otwiera szeroko oczy, jakby po raz pierwszy dotykał czegoś tak miękkiego. Któregoś razu wielki rudy kocur go podrapał i usta syna utworzyły idealne kółko z szoku i przerażenia, potem buzia zmarszczyła mu się w płaczu. Ogarnął mnie smutek, że od teraz będzie ostrożnie podchodził do stworzeń, które dawały mu tyle radości.

– Nie wiem, co powiedzieć – szepcze mama Liama z trzepoczącym w gardle przyśpieszonym oddechem. Jej syn jest większy od Dylana – na pewno chodzi już do szkoły – ma zadarty nos, piegi i długie włosy na czubku głowy. Nad uchem widnieją dwie wygolone cienkie linie.

– Świetna fryzura – mówię.

– Rodzice wszystkich kolegów też tak sądzą. – Przewraca oczami, ale to słaba przykrywka dla matczynej frustracji. Dołączam do tej gry pozorów, przesadnie się krzywiąc.

– Ojej, mam to wszystko przed sobą. – Uśmiecham się. – Jestem Pip, a to Dylan.

– Nikki. I Liam. – Głos jej się załamuje, gdy wymawia imię syna. – Tak bym chciała, żeby Connor tu był.

– Twój mąż? Spodziewasz się go jutro?

– Jedzie pociągiem. Bo wiesz, zabierają ich w poniedziałek rano i odwożą do domu w piątek. W dni robocze mieszkają obok budowy.

– Jest budowlańcem?

– Tynkarzem. Duże zlecenie na lotnisku Gatwick. – Patrzy na Liama, twarz ma popielatą.

Znam to uczucie: lęk stukrotnie powiększony z powodu ciszy panującej na oddziale. Na onkologii panuje inna atmosfera. Maluchy biegają po korytarzu, w sali zabaw wszędzie są porozrzucane zabawki. Starsze dzieci odrabiają matematykę z nauczycielami, terapeuci zmuszają do działania osłabione członki. Nadal się martwisz, jasne, że tak – Chryste, jesteś przerażona – ale… jest inaczej, to wszystko. Hałaśliwiej, jaśniej. Więcej tam nadziei.

– Znowu wracacie? – powiedziała pielęgniarka na nasz widok. Jej łagodne oczy spoglądały w moje, prowadząc drugą rozmowę ponad tymi przekomarzankami. Przykro mi, że to się dzieje. Doskonale sobie radzicie. Wszystko będzie dobrze. – Dylanie, musi ci się tu podobać!

Zabawne, ale naprawdę mu się podobało. Jego buzia jaśniała na widok znajomych twarzy, a jeśli nogi miał silne, biegł do sali zabaw, brał wielkie pudełko klocków Duplo i gdybyście z daleka zobaczyli go skupionego nad swoją wieżą, nigdy byście nie pomyśleli, że ma guza mózgu.

Z bliska już byście to widzieli. Z bliska dostrzeglibyście łuk jak w wieszaku na ubrania z lewej strony głowy, gdzie chirurdzy wyjęli kawałek kości, by dostać się do guza. Z bliska widzielibyście cienie pod oczami i woskowy odcień skóry pozbawionej czerwonych ciałek krwi. Gdybyście mijali nas na ulicy, pewnie pojawiłoby się wzdrygnięcie, zanim zdążylibyście się powstrzymać.

Nikt nie wzdrygał się na oddziale dziecięcym. Dylan był jednym z dziesiątków dzieci noszących rany poniesione na wojnie, której jeszcze nie wygrały. Może dlatego lubił tu być – tutaj pasował.

Ja też lubiłam. Na rozkładanym łóżku obok łóżka syna spałam lepiej niż w domu, bo tutaj wystarczyło, że naciskałam guzik, i zaraz ktoś przybiegał. Ktoś, kto nie wpadał w panikę, jeśli Dylan wyciągnął sobie cewnik Hickmana; kto mnie zapewniał, że owrzodzenia w jego buzi z czasem się wygoją; kto łagodnie się uśmiechał i mówił, że siniaki to rzecz całkiem normalna po chemii.

Nikt nie panikował, kiedy ostatnim razem nacisnęłam guzik, ale też nikt się nie uśmiechał.

– Zapalenie płuc – stwierdziła lekarka. Była z nami podczas pierwszego cyklu chemii, kiedy Max i ja walczyliśmy ze łzami i mówiliśmy sobie, że musimy być dzielni dla Dylana, była przy każdym następnym cyklu przez prawie cztery miesiące, które spędziliśmy na przemian w domu i w szpitalu. – Chemoterapia może powodować zapalenie płuc, dlatego tak trudno mu oddychać.

– Ale ostatni cykl był we wrześniu. – Mieliśmy koniec października. To, co po operacji zostało z guza, nie powiększało się, skończyliśmy chemię. Dylanowi powinno się poprawiać, a nie pogarszać.

– W niektórych przypadkach symptomy mogą się pojawić po kilku miesiącach. Poproszę tlen. – Ostatnie zdanie było skierowane do pielęgniarki, która już odpakowywała maskę.

Dwa dni później Dylana przeniesiono na intensywną opiekę pediatryczną i podłączono do respiratora.

Atmosfera na tym oddziale jest inna. Panuje cisza. Powaga. Człowiek się do tego przyzwyczaja. Człowiek jest w stanie przyzwyczaić się do wszystkiego, chociaż to trudne.

Nikki podnosi wzrok. Podążam za jej spojrzeniem, które spoczywa na Dylanie, i przez sekundę widzę mojego syna jej oczami: blada, lepka skóra, wenflony w obu rękach, kable wijące się po klatce piersiowej, rzadkie i nierówne włosy. Jego oczy poruszają się pod powiekami niczym skrzydła ćmy złapanej w dłonie. Nikki się przygląda. Dobrze wiem, co myśli, choć nigdy by się do tego nie przyznała. Żadna z nas by się nie przyznała.

Myśli: Niech się okaże, że jej syn jest bardziej chory niż mój.

Dostrzega, że ją obserwuję, i rumieni się, spuszczając wzrok.

– Co robisz? – pyta. Z torby leżącej u moich stóp wystają druty wbite w kłębek słonecznie żółtej włóczki.

– Kocyk. Do pokoju Dylana. – Podnoszę skończony kwadrat. – Albo szal. Znam tylko gładki ścieg. – W torbie miałam ze trzydzieści kwadratów w różnych odcieniach żółci, które czekały na zszycie, gdy będzie ich dość, by zakryły łóżko. Trzeba jakoś zapełnić mnóstwo godzin, kiedy się jest rodzicem pacjenta na oddziale intensywnej opieki. Najpierw brałam ze sobą książki, ale zdarzało się, że wiele razy czytałam tę samą stronicę i nadal nie miałam pojęcia, o co chodzi.

– W której klasie jest Liam? – Nigdy nie pytam, dlaczego dzieci są w szpitalu. Łapię urywki rozmów, czasami rodzice sami coś mówią. Zamiast tego zadaję pytania o szkołę albo o to, jakiej drużynie kibicują. Kim były, zanim zachorowały.

– W pierwszej. Jest najmłodszy w klasie. – Dolna warga Nikki drży. W torbie na podłodze widzę niebieski szkolny sweter. Liam ma na sobie szpitalną piżamę, którą mu włożono, kiedy był przyjmowany na oddział.

– Możesz przynieść piżamę. Pozwalają na własne ubrania, ale lepiej je opisać, bo mają tendencję do wędrowania.

Cheryl kpiąco się uśmiecha.

– Macie za dużo na głowie, by ścigać zgubione T-shirty, mam rację? – Podnoszę głos, by do rozmowy włączyć Aarona i Yin, dwoje pozostałych pielęgniarzy na dyżurze.

– Tak, mamy dość zajęć, to pewne. – Yin uśmiecha się do Nikki. – Pip ma rację, proszę przynieść ubrania z domu i może jego ulubioną zabawkę. Ze względu na infekcje najlepsza byłaby taka, którą da się umyć, ale jeśli szczególnie kocha jakiegoś pluszaka, to oczywiście też można.

– Przyniosę Boo. – Nikki zwraca się do Liama. – Przyniosę Boo, dobrze? Chciałbyś, prawda? – Jej głos jest wysoki i nienaturalny. Mówienie do dziecka poddanego sedacji wymaga praktyki. To nie tak, że ono śpi; to nie tak jak wtedy, gdy w drodze do łóżka wchodzisz na palcach do jego sypialni, by szepnąć mu do ucha „Kocham cię”, a potem przez chwilę stoisz, patrzysz na wystające spod kołdry zmierzwione włosy i mówisz: „Dobranoc, pchły na noc, karaluchy pod poduchy”. Nie ma cichych westchnień, gdy dziecko słyszy twój głos przez sen, nie ma echa, gdy na wpół śpiące mamrocze odpowiedź.

Rozlega się alarm, światło miga obok łóżeczka Darcy. Yin idzie na drugi koniec sali i na nowo mocuje pulsoksymetr do stopy niemowlęcia. Sygnał milknie, poziom tlenu u Darcy znowu jest w normie. Patrzę na Nikki i widzę w jej oczach panikę.

– Darcy strasznie się wierci – wyjaśniam. Minie trochę czasu, nim przestaniesz podskakiwać na równe nogi przy każdym brzęczeniu, każdym alarmie. – Jej rodzice zwykle są tutaj wieczorami, ale dzisiaj mają rocznicę ślubu. Poszli na musical.

– Och, a na co? – Yin widziała West Side Story jedenaście razy. Na smyczy na szyi ma przypinki z Upiora w operze, Nędzników, Matyldy…

– Chyba na Wicked.

– Och, rewelacja! Widziałam to z Imogen Sinclair w roli Glindy. Będą zachwyceni.

Ośmiomiesięczna Darcy choruje na zapalenie opon mózgowych. Chorowała, kolejny powód, dla którego rodzice mają rzadką okazję spędzić wieczór poza oddziałem intensywnej terapii. W końcu najgorsze za nimi.

– Mój mąż też wyjechał – zwracam się do Nikki. – Sporo podróżuje, taką ma pracę. Dylanie, tatusia omija twój wielki dzień, prawda?

– Urodziny?

– Lepiej niż urodziny. – Dotykam drewnianego podłokietnika krzesła, machinalny gest, który pewnie wykonuję ze sto razy dziennie. Myślę o wszystkich rodzicach, którzy siedzieli na tym krześle przede mną, o ich ukradkowych muśnięciach palców. – Jutro odłączają syna od respiratora. – Patrzę na Cheryl. – Próbowaliśmy kilka razy, ale ta małpka… Trzymamy kciuki, co?

– Trzymamy kciuki – powtarza pielęgniarka.

– Czy to wielki krok do przodu? – pyta Nikki.

Uśmiecham się.

– Największy. – Wstaję. – Dobrze, kochanie, czas na mnie.

Na początku to mówienie, gdy wkoło są inne rodziny, wydaje się nienaturalne. Czułam się skrępowana. To jak rozmowa przez telefon w biurze, gdzie są tylko przepierzenia, albo pierwsze pójście na siłownię, kiedy nie można się pozbyć myśli, że wszyscy na ciebie patrzą. Ale oczywiście tego nie robią, są zajęci swoimi rozmowami przez telefon, swoimi ćwiczeniami, swoim chorym dzieckiem.

Zaczynasz więc mówić i po trzech miesiącach jesteś taka jak ja – nie możesz przestać.

– W weekend odwiedzi cię babcia, będzie miło, prawda? Strasznie za tobą tęskni, ale nie chciała się do ciebie zbliżać, bo miała okropny katar. Biedna babcia.

Paplanie jest teraz moim nawykiem. Łapię się na głoś­nym mówieniu w samochodzie, w sklepach, w domu; wypełniam przestrzeń, w której powinno być: Widzisz traktor?, Pora do łóżka i Patrz oczami, Dylanie, nie rękami. Wszyscy wokół zapewniają, że dobrze jest mówić do dzieci. Głosy mamy i taty dodają im otuchy. Myślę, że otuchy dodaje to także nam. Przypominamy sobie, kim byliśmy, zanim zostaliśmy rodzicami z oddziału intensywnej opieki.

Opuszczam poręcz łóżka, opieram ręce na materacu i nosem dotykam nosa Dylana.

– Całus Eskimosa – mówię cicho. Nigdy nie pozwalał nam zapomnieć o tym ostatnim rytuale na dobranoc, nieważne, ile wcześniej było uścisków i cmoknięć.

– Kimos! – upierał się zwykle, więc raz jeszcze opuszczałam poręcz łóżka i pochylałam się do ostatniego całusa, a on przyciskał nos do mojego i chwytał mnie za włosy.

– Kocham cię, skarbie – mówię mu teraz. Zamykam oczy, wyobrażając sobie słodki od mleka, ciepły oddech na twarzy. Jutro, myślę. Jutro wyjmą mu rurkę i tym razem nie włożą jej z powrotem. Całuję Dylana w czoło i podnoszę poręcz, pilnując, żeby bolce wskoczyły na miejsce, bo wtedy mój synek jest bezpieczny. – Dobranoc, Cheryl, Aaronie, Yin. Zobaczymy się jutro?

– Trzy dni wolnego – odpowiada Yin, unosząc obie ręce w triumfalnym geście.

– Ach, jasne. Jedziesz do siostry, prawda? Baw się dobrze. – Patrzę na Nikki Slater, która przysunęła fotel bliżej syna i położyła głowę obok jego głowy. – Odpocznij, jeśli dasz radę – mówię łagodnie. – Wszyscy mamy przed sobą długą drogę.

Życzę dobrej nocy dziewczynom w dyżurce i Paulowi, salowemu, który przywiózł Dylana z oddziału onkologicznego na intensywną opiekę i zawsze o niego pyta. Biorę płaszcz, znajduję kluczyki i wychodzę na parking, gdzie wrzucam kolejne dziesięć funtów do parkomatu.

Można wykupić abonament, jeśli często się odwiedza kogoś w szpitalu. Zawsze mówię o tym nowym rodzicom, bo suma rośnie, prawda? Zwłaszcza jeśli jeżdżą dwoma samochodami, jak często Max i ja. Opłata za dwadzieścia cztery godziny wynosi dziesięć funtów, tydzień natomiast kosztuje dwadzieścia, a miesiąc – czterdzieści. Kupiłam miesięczny karnet na listopad, potem na grudzień, ale kiedy w styczniu stałam przed kasą z portfelem w dłoni, nie potrafiłam się zmusić, by poprosić o kolejny. To wydawało się takim… kompletnym brakiem wiary. Przecież na pewno nie będziemy tu przez następne cztery tygodnie? Nie teraz, kiedy stan Dylana jest o wiele bardziej stabilny.

Asfalt połyskuje od szronu. Zdrapuję lód z przedniej szyby pudełkiem z płyty kompaktowej Arethy Franklin i włączam ogrzewanie na cały regulator, żeby oczyścić ją z mgiełki. Kiedy szyba jest czysta, w samochodzie panuje taki żar, że muszę otworzyć okno, by nie zasnąć.

Jazda do domu trwa niewiele ponad godzinę. Szpital ma pokoje dla rodziców – trzy sypialnie z małymi kuchenkami tak nowymi jak w dniu, gdy je zainstalowano, bo kto myśli o gotowaniu, kiedy jego dziecko leży na intensywnej opiece? Mieszkaliśmy tam przez prawie cały listopad, potem Max musiał wrócić do pracy, a Dylan był w stanie krytycznym, ale stabilnym, i słuszną rzeczą wydawało się zwolnienie miejsca dla kogoś, komu było ono bardziej potrzebne. Nie mam nic przeciwko jeździe. Trzymam się planu i zanim się orientuję, już jestem pod domem.

Słucham Wychowując B, podcastu nagranego przez mamę, która – jak sądzę po głosie – jest w moim wieku. Nie znam imienia B, wiem tylko, że ma dwoje rodzeństwa, lubi muzykę fortepianową, aksamitne poduszki i jest w dużym stopniu niepełnosprawna.

Od kilku tygodni wiemy, że Dylan ma uszkodzony mózg na skutek nie tyle samego guza, ile operacji koniecznej do usunięcia jak największej jego części. Na myśl o tym klatka piersiowa mi się ściska i zaczynam myśleć, że to mnie potrzebna jest pomoc w oddychaniu, a Wychowując B pomaga mi w odnalezieniu właściwej perspektywy.

B nie potrafi chodzić. Większość czasu leży płasko na plecach i obserwuje płyty kompaktowe, które jej siostry nawlekły na sznurek, tworząc ruchomą dekorację rzucającą tęczę na sufit. Zebrały płyty od przyjaciół, mama dała im wstążki i guziki, potem cicho mówiły do B, kłócąc się dobrodusznie o kolejność płyt. W głosie mamy był śmiech, gdy opowiadała tę historię tysiącom słuchaczy, których nigdy nie pozna, a ja się zastanawiałam, ilu z nich jest w takiej sytuacji jak ja. Ilu słucha ze łzami w oczach, a zarazem z ogniem w sercu i myśli: Dam radę. Mogę być taką mamą jak ona.

Dom jest mroczny i niekochany, automatyczna sekretarka mruga. Schludny stosik poczty na stoliku w holu mówi mi, że mama tu była, i rzeczywiście, w lodówce jest pojemnik z etykietką lazanie, a przy czajniku liścik: Kochamy Cię, M i T. Nagle zbiera mi się na płacz. Rodzice mieszkają w Kidderminster, gdzie dorastałam, to ponad godzina jazdy przez całe Birmingham do domu pod Leamington, który kupiliśmy z Maxem. Odwiedzają Dylana co najmniej dwa razy w tygodniu, ale mama ciągle łapie przeziębienia i oboje zdecydowali, że najlepiej przez jakiś czas trzymać się z daleka od oddziału intensywnej terapii. Nadal jednak co kilka dni jedno lub obydwoje odbywają dwugodzinną podróż w obie strony do Leamington, żeby mieć pewność, że ich córka i ukochany zięć nie będą głodowali.

Moi rodzice zakochali się w Maxie niemal tak szybko jak ja. Mamę zauroczył jego akcent, tatę żarliwość, z jaką obiecał, że zaopiekuje się ich jedynaczką. A ponieważ wszyscy krewni męża mieszkają w Ameryce, mama za swój obowiązek uznała, by trząść się nad nami obojgiem.

Jest za późno na jedzenie, wstawiam więc lazanie do zamrażarki, gdzie są już inne, i robię herbatę, żeby zabrać ją do łóżka. Przystaję w holu i rozglądam się w słabym świetle dochodzącym z podestu. Kupno domu z czterema sypialniami wydawało się ekstrawagancją, skoro potrzebowaliśmy tylko dwóch. Zabezpieczenie na przyszłość, tak to nazwał Max.

– Możemy mieć całą drużynę piłkarską.

– Na razie jedno wystarczy! – Śmiałam się, bo trudno mi było wyobrazić sobie Dylana jako coś innego niż potężny brzuch, który od tygodni zasłaniał mi widok na własne stopy.

Jedno wystarczy. Brakuje mi tchu.

Otwieram drzwi do jadalni i opieram się o futrynę. To teraz będzie nowy pokój Dylana. Mały biało-niebieski pokój na piętrze był już zbyt dziecinny dla dwulatka bardziej zainteresowanego piłką nożną niż Piotrusiem Królikiem; w zeszłym roku o tej porze rozmawialiśmy o zmianie wystroju. W zeszłym roku o tej porze. Wydaje mi się, że to było w innym świecie, i zaciskam kurczowo powieki, odgradzając się od słów „a co by było, gdyby”, które dźgają mnie oskarżycielsko. A co by było, gdybyś wcześniej zauważyła? A co by było, gdybyś zaufała intuicji? Gdybyś nie słuchała Maxa?

Otwieram oczy i odganiam te myśli, by zająć głowę czymś praktycznym. Dylan ma teraz prawie trzy lata. Waży niewiele, ale za kilka lat będzie za ciężki, by go wnosić na piętro. W jadalni jest miejsce na wózek inwalidzki, specjalne łóżko, wyciąg, jeśli zajdzie taka potrzeba. Wyobrażam sobie lśniące płyty kompaktowe posyłające tęczowe błyski na sufit. Zamykam drzwi i z kubkiem herbaty idę do sypialni.

Piszę esemesa do Maxa.

Dzisiaj jest dobry dzień – satuacja stabilna, brak objawów infekcji. Nasz synek to wojownik! Trzymaj jutro kciuki x

Jestem zbyt zmęczona, by obliczać różnicę czasu, ustalić, czy Max już wyjechał z Chicago do Nowego Jorku, co jest ostatnim etapem podróży przed powrotem do domu. Był taki okres w moim życiu, kiedy mogłam powiedzieć, która jest godzina w dowolnej części świata. Nowy Jork, Helsinki, Tokio, Sydney. Mogłam polecić lokale z doskonałym jedzeniem, podać kurs wymiany, zaproponować dobry hotel. Personel pokładowy w klasie biznesowej jest nie tylko po to, by nalewać drinki i prowadzić szkolenia bezpieczeństwa. Jesteśmy osobistymi asystentami, szefami kuchni, przewodnikami turystycznymi. Konsjerżami w pięciogwiazdkowym hotelu. A kiedy kończyła się praca, zaczynała się impreza. Tańce, picie, śpiewy…

Zawsze, kiedy tęsknię za starymi, dobrymi czasami, przypominam sobie, dlaczego to rzuciłam. Pojawił się Dylan i nie byłam już w stanie pracować na wielogodzinnych zmianach, zwłaszcza gdy Max tak często wyjeżdżał służbowo, zamieniłam więc stylowy niebieski kostium na jaskrawy poliester, a luksusowe międzylądowania na tanie loty do Benidorm. Pełny etat na pół etatu. Nie przepadałam za tym, ale to nie miało znaczenia, bo było doskonałym rozwiązaniem dla Dylana. Dla rodziny. A potem, gdy Dylan zachorował, przestałam pracować. Wszystko się skończyło.

Teraz moją pracą jest oddział intensywnej opieki. Jestem tam już o siódmej, zanim zimowe słońce wzejdzie nad parkingiem, i wychodzę długo po zmroku, długo po rozpoczęciu dyżuru przez nocną zmianę. Przed południem i po południu spaceruję po przyszpitalnym terenie, zjadam kanapki w pokoju dla rodziców, a przez resztę czasu siedzę przy Dylanie. Co dzień, co tydzień to samo.

Na piętrze włączam telewizor. Kiedy nie ma Maxa, dom jest zbyt cichy, a głowę rozsadzają mi popiskiwania i szumy aparatury z oddziału intensywnej terapii. Znajduję czarno-biały film, ściszam głośność niemal do zera, formuję poduszkę, by przypominała mi męża, i przytulam do siebie.

Już trzy razy próbowano ekstubować Dylana. Trzy razy doznał ostrej niewydolności oddechowej i trzeba było znowu podłączyć go do respiratora. Jutro spróbują jeszcze raz, a jeśli mu się uda – jeśli będzie samodzielnie oddychał – to znajdzie się o krok bliżej domu.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI