Piszą więc żyją - Bohdan Zadura (red.) - ebook

Piszą więc żyją ebook

Bohdan Zadura (red.)

5,0

Opis

Zbiór esejów i felietonów tworzonych przez ukraińskich pisarzy przez sto kolejnych dni od wybuchu wojny na Ukrainie. Intelektualny zapis wojennych przeżyć, analiza emocji,próba zrozumienia, trwały ślad koszmarnej rzeczywistości pozostawiony w języku. Świadectwo, które pogłębia intelektualnie te niezwykle trudne doświadczenia. Szansa, by współodczuwać z tym, przez co przechodzą nasi najbliżsi sąsiedzi. Przejmujące głosy cenionych autorów (Jurija Andruchowycza, Sofiji Andruchowycz, Kateryny Babkiny, Ołeksandra Bojczenki, Andrija Bondara, Ołeksandra Irwancia, Andrija Lubki, Wasyla Machny, Romana Małynowskiego, Tarasa Prochaśki, Mykoły Riabczuka, Ostapa Sływynskiego, Jurija Wynnyczuka) w debacie nad aktualną sytuacją, przybliżające złożoność losu narodu ukraińskiego. Jedna z najbardziej osobistych pisarskich wypowiedzi Bohdana Zadury, choć poza tytułem i wstępem nie ma w niej ani jednego jego słowa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ligea1313

Nie oderwiesz się od lektury

mega
00

Popularność




ANDRIJ BONDAR

Trup w zbroi

Niedawno znajoma uchyliła mi rąbka tajemnicy z dziedziny pochodzenia gatunków biologicznych. A zresztą to nie żadna tajemnica, bo kto chciał, ten dawno wiedział, że wśród ssaków istnieje szczególna rodzina – góralkowate, które wyglądem niczym nie różnią się od gryzoni – kapibar i bobaków – ale filogenetycznie najbliższe są... słoniom. Otóż swego czasu uczeni udowodnili, że wygląd w tym wypadku jest nieco mylący. Te miłe stworzenia miały ze słoniem wspólnego przodka. Zatem w procesie ewolucji góralkowate i słonie – nawet nie opuszczając kontynentu afrykańskiego – rozeszły się w na tyle różne strony, że pierwszy ssak łudząco upodobnił się do bobaka i kapibary, a drugi poszedł własną, niepowtarzalną drogą – wyhodował długą ssawkę, ostre kły, grube nogi i maksymalnie rozciągnął uszy, nie mówiąc już o wzroście oraz wadze.

Oczywiście ciekawie byłoby zobaczyć ich wspólnego przodka, ale tu już mnie, człowiekowi dalekiemu od filogenetycznej systematyki, nie pomoże nic prócz bogatej wyobraźni. Pociesza tylko jedno: to wszystko nie jest wymysłem i żartem, a czymś sprawdzonym i pewnym – faktem naukowym. Żadne tam gryfony ze smokami i centaury ze sfinksami.

Zwykle takie historie w środowisku humanistów, którzy lubią czasami porównywać czy wręcz utożsamiać procesy przyrodnicze ze światem ludzi albo procesami społeczno-historycznymi, prowokują do jakiegoś morału albo rodzą metafory.

Otóż na przykład prawie wszyscy, którzy są bardziej na lewo niż w centrum, mieli wspólnego przodka – pierwotny marksizm XIX stulecia stworzony przez swych założycieli „pod klucz”. Ale odmienne warunki i stany społeczeństw rozwinęły na tyle różne warianty lewicowej myśli, a więc też praktyki, że dzisiaj aż dziwi, że polpotowski terror z milionami ofiar czy północnokoreańskie obozy koncentracyjne oraz socjalizm szwedzki lub kanadyjski mają wspólnego brodatego przodka.

To samo dzieje się z ideami republiki i monarchii, nacjonalizmu, konserwatyzmu czy liberalizmu: padały one na określony grunt i miały do czynienia z różnymi warunkami społeczno-ekonomicznymi i kulturalnymi, a w efekcie wydawały z pewnością różne owoce. Nacjonalizm niemieckiego wzorca wyrodził się (czy wyewoluował?) w nazizm. Kolumbijski liberalizm mało przypominał pierwotną brytyjską wersję. Monarchie konstytucyjne krajów skandynawskich nie mają nic wspólnego z totalitarną turkmeńską satrapią, która formalnie niby nawet nie jest monarchią. Przykładów – do wyboru, do koloru.

Albo weźmy przykładowo ideę imperium. Chociaż dziś nawet nie wypada o niej mówić w pozytywnym tonie (z powodu zniewolenia i systematycznego oraz trwałego wyzyskiwania całych kontynentów czy narodów), to jednak i starorzymska, i brytyjska, i rosyjska wersja imperium, połączone jednym wspólnym pojęciem, istniały w różny sposób; miały także różne cele w historii. Rzymski świat, z całym rejestrem wartości kulturalnych i politycznych, stał się jedną z podwalin nowożytnej myśli europejskiej. Imperium brytyjskie we wnętrzu swych gabinetów do najmniejszego szczegółu opracowało model społecznego współistnienia i ładu, który miał być przyjęty oraz zostać uznany za postępowy dla zniewolonych przez nie narodów. I one do dziś korzystają z jego nadań oraz instytucji – od języka angielskiego i kultury po system oświatowy i sądowy. Austro-węgierskie imperium było na tyle liberalne i postępowe, jak na swój czas, że nie zostawiło po sobie współczesnym Austriakom nawet lekkiego posmaku nostalgii.

Wszystkie imperia z liczby wielkich były dobre i złe na swój sposób. Grabiąc czy wyzyskując, coś proponowały w zamian, chociaż może nie miały żadnych pozytywnych programów życiowych dla zniewolonych narodów. Zresztą imperia nie mogły myśleć w kategoriach korzyści dla swoich kolonii – taki był świat. Jednak każde pozostawiło po sobie pewną ambiwalentność: z jednej strony – ciężki kolonialny spadek z mękami tożsamości i nierozwiązanymi problemami, związanymi z uzyskaną wolnością oraz procesami dekolonizacji; z drugiej – wartości, instytucje i modele polityczne.

I oto kiedy rozmowy schodzą na imperium rosyjskie, niektórzy ludzie nie potrafią powstrzymać się przed ryzykownym ideologicznym chwytem, za pomocą którego usprawiedliwiają jego istnienie osiągnięciami innych imperialnych wytworów.

Jakoś w kolejnych „lamentach po Brodskim”, które od czasu do czasu wybuchają na wschodniosłowiańskim Facebooku, mając na celu kolejny raz obcmokać znany wiersz laureata nagrody Nobla „Na niezależność Ukrainy”, gdzie poeta patetycznie żegna się z Ukraińcami, ale niestety nigdzie, jak się okazywało potem, nie odchodzi (wraz ze swoją ideowo-duchową ojczyzną), trafił mi się symptomatyczny komentarz pewnego rosyjskiego emigranta: „A dlaczego imperialista razem ze swołoczą? Udzielne księstwa lepsze? Ułusy? Skąd wzięła się idea jednej Europy i wiecznego pokoju? Hegel był idiotą? A za co wy kochacie Brodskiego?”.

To znana sztuczka. Bardzo często rosyjscy inteligenci uciekają się do ryzykownych porównań. Na przykład usprawiedliwiając Brodskiego i jego imperialny szowinizm, zaczynają usprawiedliwiać ideę imperium w ogóle. I oto za pomocą kilku manipulacji gnilna narośl na ciele ludzkości i więzienie narodów w niewymuszony sposób spokojnie stają w jednym szeregu z Dawnym Rzymem, Jedną Europą i wiecznym pokojem. Chodzi zaś o to, że rosyjski imperialista, a bardzo często także rosyjski inteligent (czasami po prostu nie można ich rozróżnić) znajdują się „w jednym szeregu ze swołoczą”, właśnie dlatego że od początku mylą cudze wzory z praktykami terroru, ludożerstwa i śmietnikiem, a potem je namiętnie usprawiedliwiają, znowu nadając im status idei.

U Arnolda J. Toynbeego możemy znaleźć ciekawy obraz – corpse in armour, czyli „trupa w zbroi”. Jako o typowym trupie w zbroi pisze on o dawnym imperium asyryjskim, które nie trzymało się na niczym innym prócz siły. I dlatego rozpadło się niezauważalnie i szybko, jak domek z kart. Na tyle szybko, że ludy, które zasiedliły dawne ziemie asyryjskie, nie mogły wyjść ze zdumienia. „A co to w ogóle było?” – drapały się ludy po potylicy. Imperium asyryjskie było potężne. To taki sam fakt, jak wspólny przodek góralkowatych i słoni. Zachwycało Babilon, Damaszek, Samarę, Teby, Suzę, Warszawę, Pragę, Berlin, Budapeszt, Simejiz, Gorłówkę, Drużkiwkę... I nagle znikło bez żadnego śladu. Stara Asyria tylko ustanowiła, by tak powiedzieć, archetyp. W historii było wiele „trupów w zbroi”.

Kiedy pomyśleć o dzisiejszym putinowskim imperium w terminach wspomnianej wcześniej ambiwalentności i spróbować znaleźć w nim coś więcej niż „trupa w zbroi” w stanie półrozkładu, to wzniosła nazwa „imperium” w ogóle jawi się jako niezasłużony i paradoksalny w swej istocie awans, nieusprawiedliwiony żadną praktyką historyczną ani prawdą komplement. Dzisiaj mamy do czynienia z geopolitycznym potworem – postmodernistycznym spływem „ochroniarskiej ideologii z elementami rosyjskiego nazizmu i radzieckiego aplauzu dla prawa silniejszego”. Cała jej dzisiejsza „imperialność” sprowadza się do „interesów Rosji” i kapryśnej idei „ruskiego miru”, która dla współczesnego świata nie niesie żadnej wartości. Po prostu dlatego, że tej wartości nie ma. Niczym istotnym – ani dla całego świata, ani dla zniewolonych narodów – dzisiejsza Rosja po prostu nie dysponuje. Świat nie potrzebuje od niej niczego, prócz gazu, ropy i aluminium.

Rosja nie ma ani demokracji, ani udanego pomysłu na życie społeczeństwa, ani jakiejś szczególnej współczesnej kultury, bez której świat by zbiedniał. W Rosji podupadł nawet hokej. Jeśli ZSSR w latach 1950–1980 przynajmniej niósł postkolonialnym narodom świata idee socjalizmu (które zresztą niewiele im pomogły), to dzisiejsza Rosja jest wartością zerową, antywartością, doprowadzoną do absurdu, pustą zmitologizowaną wydmuszką, uzbrojoną w głowice jądrowe i w propagandową machinę z ulubionym kwiatem putinowskiego informacyjnego absurdu – kanałem telewizyjnym Russia Today – na czele. Nic pożytecznego, produktywnego i atrakcyjnego. Tylko prawo siły, wojny informacyjne, postprawda, szpiegostwo, przekupywanie europejskich elit i totalna korupcja. Jak na imperium ze szczególną misją – za mało, jak na historyczne nieporozumienie – za wiele...

Tak to jest, niech mi wolno powiedzieć, z tą filogenetyczną systematyką. Zaczęło się wszystko od słoni i góralkowatych, a skończyło na „więzieniu narodów”. Oto dlaczego tematy przyrodnicze są przeważnie niewskazane dla humanistów.

16.07.2019

OŁEKSANDR BOJCZENKO

Zona ruskiego mira

Czytając Świetlisty szlak Stanisława Asiejewa, wciąż myślałem o pewnym paradoksie. Marek Hłasko nie był ani teoretykiem literatury, ani więźniem obozów koncentracyjnych, a jednak zauważył bardzo ciekawą – właśnie z literaturoznawczego punktu widzenia – różnicę między represyjnymi mechanizmami dwóch wzorcowych totalitaryzmów XX wieku:

Człowiek – pisze on – wkraczający w bramy niemieckiego obozu koncentracyjnego wiedział, iż istnieją tylko dwie możliwości wydostania się stamtąd. Pierwsza droga prowadzi przez komin krematorium; druga – to ewentualne wkroczenie wojsk alianckich czy też sowieckich sokołów. Ale od początku do końca osoby dramatu pozostają te same: kat pozostaje katem, ofiara ofiarą, dozorca niewolników do końca swej kariery nie wypuści bata z ręki. Człowiek wkraczający w bramy sowieckiego więzienia nie wie nic. Być może zostanie jutro rozstrzelany; być może odsiedzi dziesiątaka i odczytają mu następny wyrok opiewający na piętnaście lat; ale być może stanie się tak, że partia w międzyczasie zmieni taktykę i ofiara stanie się z kolei katem, a jej dotychczasowy oprawca będzie pełzał przed nim na kolanach, błagając go o paczkę sierawo, dopóki nie zostanie skierowany na oddział dla dachdiagów[1].

Dlatego – twierdził Hłasko – o niemieckim totalitaryzmie można napisać tragedię, a o sowieckim – nie. I Hłasko miał rację. Ale jeszcze większy paradoks polega na tym, że rację miał też Gustaw Herling-Grudziński, który z kolei zwracał uwagę na coś całkiem przeciwnego, nazywając GUŁag „bliźniakiem nazistowskich obozów koncentracyjnych”. Czy dwa określenia mogą być przeciwstawne i jednocześnie prawdziwe? Mogą. Z tym uściśleniem, że Herling-Grudziński miał na uwadze rezultat, a Hłasko – proces.

Rezultaty naziści i sowieci osiągnęli bliźniaczo podobne: dehumanizację i wyniszczenie milionów ludzi. To dlaczego jedna masowa zbrodnia stanowi materiał na tragedię, a druga – nie za bardzo? Dlatego że, powracając do procesu, fabuła tragedii – w ściśle literaturoznawczym rozumieniu – nie zależy ani od charakteru bohatera, ani od wad jego otoczenia, ani od przypadkowych okoliczności zewnętrznych, lecz wynika z narzuconego z góry losu. Właściwie tragedia to jest zmaganie z losem, ale bez szans na sukces. Porzućcie, jak to się mówi, wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie. Żydzi, którym przeznaczenie w osobie Hitlera wyznaczyło los ofiar, mogli zachowywać się jakkolwiek: mogli stawiać opór, posłusznie brnąć do komór gazowych albo „współpracować” z nazistami w Sonderkommandach czy służbach porządkowych – przewidywane rozwiązanie fabuły tak czy siak było jednakowe, bo nie mogli najważniejszego – przestać w oczach losu być Żydami, nawet jeżeli nie znali ani jidysz, ani hebrajskiego i sami uważali się za przedstawicieli niemieckiej kultury. A ponieważ nie mogli, to byli skazani na „ostateczne rozwiązanie”. Zresztą Stalin również umiał rozwiązywać różne kwestie w podobny sposób, co zademonstrował na przykładzie ukraińskich chłopów, ale teraz mowa nie o Hołodomorze, a o obozach koncentracyjnych.

Otóż sowieckie obozy koncentracyjne (następnie – „pracy poprawczej”) były miejscami nie mniej przerażającymi od nazistowskich, tylko – w sensie czysto gatunkowym – rozgrywały się tam nie tragedie, a jakieś krwawe farsy i dramaty absurdu. W działaniu nazistów obserwowało się, chociaż straszną, ale logikę: niszczyli tych obcych, którzy przeszkadzali im budować doskonały aryjski świat. Sowieci wyniszczali wszystkich z rzędu, a z największą zaciekłością – swoich, tych, którzy doprowadzili ich do władzy i zakładali podstawy ich państwa. Kryminalni przestępcy, urkowie, którzy handlowali zabójstwami i rabunkami, w zasadzie nie wykonywali żadnych prac gospodarczych. Natomiast doprowadzeni głodem, chłodem i pracą ponad siły do stanu zwierzęcego teoretycy i praktycy komunizmu, starzy bolszewicy oraz czerwoni komisarze, pierwsi czekiści czy organizatorzy pierwszych kołchozów, wczorajsi prokuratorzy i sekretarze komitetów obwodowych – wszyscy oni ławą padali w wieczną zmarzlinę.

Nawiasem mówiąc, jakby na potwierdzenie słów Hłaski o krążeniu ofiar i katów w sowieckiej przyrodzie, Warłam Szałamow opowiada w autobiografii Spisek prawników historię, jak go wyciągnięto z obozu i powieziono do tak zwanego Domu Waśkowa – magadańskiego więzienia, gdzie rozstrzeliwano skazanych. A potem nagle go wypuścili, bo okazało się, że w czasie gdy ciężarówka błądziła między kołymskimi sopkami, kapitan Rebrow, który szył na Szałamowa grubą sprawę, sam został ogłoszony wrogiem ludu i znalazł się na więziennej pryczy. Odpowiednio również wydane przez niego rozkazy zostały unieważnione.

Jest jeszcze jedna różnica między Sowietami a nazistami; gdyby nie ona, nie byłoby dzisiaj szczególnej potrzeby, żeby o tym wszystkim mówić. Trzecia Rzesza istniała dwanaście lat i razem z kilkoma tysiącami swoich obozów odeszła w niebyt. Dzisiejszym Niemcom jest co wytykać – przede wszystkim rozumienie się z Putinem – ale własne lekcje przeszłości przyswoiły one sobie dobrze i do dzisiaj pokutują za stare grzechy. Czego nie można powiedzieć o Rosji; prędzej powie się o niej coś wręcz odwrotnego. Wspomnianemu Herlingowi-Grudzińskiemu, który, fałszywie oskarżony, odbywał karę w archangielskich lasach, znajoma dała do przeczytania Wspomnienia z domu umarłych. Wrażenia z lektury okazały się niezapomniane:

Nie to w Dostojewskim było wstrząsające, że potrafił opisać nieludzkie cierpienia tak, jak gdyby stanowiły tylko naturalną część ludzkiego losu, ale to (...), że nie było nigdy najkrótszej nawet przerwy pomiędzy jego a naszym losem. (...) Teraz, kiedy wiem, że cała Rosja była zawsze i jest po dziś dzień martwym domem, że zatrzymał się czas pomiędzy katorgą Dostojewskiego a naszymi własnymi mękami (...)[2].

Czas się zatrzymał – i w tym tkwi sedno. Bo czas to zmiany, a Rosja przez stulecia pozostawała istotnie niezmienna. Samowładztwo czy dyktatura proletariatu, rozwinięty socjalizm czy kierowana demokracja, rosyjskie imperium czy ZSSR – cała ta dekoracja nie ma znaczenia, bo kwintesencją ruskiego miru jest martwy dom, katorga, GUŁag. Rosja to jedna wielka zona, która pragnie stale się poszerzać kosztem przyległych terytoriów. Zagrabiać cudze ziemie, ogłaszać ludzi, którzy na nich mieszkają, za swoich – a ze swoimi Rosja się nie cacka.

Rosyjski świat funkcjonuje wedle obozowych praw, a obóz – z małymi wyjątkami – korumpuje wszystkich: od akademika po asenizatora i od najwyższego kierownictwa po ostatniego włóczęgę. Wspomniany już Szałamow – najlepszy w rosyjskiej literaturze znawca tematu – pisał:

Łagier to w całej pełni negatywna szkoła życia. Nikt nie wyniesie stamtąd niczego, co potrzebne i może przynieść korzyść – ani sam więzień, ani jego naczelnik, ani straż, ani mimowolni świadkowie... Każda minuta życia w łagrze jest trucizną... Okazuje się, że można czynić podłości i żyć. Można kłamać i żyć. Żebrać i żyć! Naczelnik przyzwyczaja się w obozie do niemal niekontrolowanej władzy nad aresztantami, przyzwyczaja się patrzeć na siebie jak na Boga... Inteligent zmienia się w tchórza i własny mózg podsuwa mu usprawiedliwienie jego uczynków... Wiele jest tam takiego, czego człowiek nie powinien wiedzieć, nie powinien widzieć, a jeśli widział, to lepiej, żeby umarł[3].

Wszystkie te i setki podobnych cytatów przypominały mi się podczas lektury książki Stanisława Asiejewa o donieckim obozie koncentracyjnym Izolacja. Książki, którą w Ukrainie powinien zapamiętać każdy, kto jeszcze nie całkiem zrozumiał, do jakiego moralnego i fizycznego spustoszenia zdolni są dojść i kaci, i ofiary (którym nierzadko zdarza się zamieniać rolami) tam, gdzie dzięki wsparciu miejscowych pałkarzy wprowadził się ruski mir. Naturalnie, zwyczajny człowiek nie może chcieć wojny, w szczególności – wojny z Rosją. Jakakolwiek wojna – czy przegrana, czy wygrana – zawsze jest straszna. Ale istnieje jedna jedyna rzecz od wojny straszniejsza. Straszniejsze od każdej wojny – to znowu stać się izolowanym od świata barakiem w zonie ruskiego mira.

31.01.2022[4]

JURIJ WYNNYCZUK

Nie płacz, dziewczyno

Wypadek, do którego doszło w Dnieprze, kiedy pewien żołnierz zastrzelił pięciu innych wojskowych, naprawdę nie jest czymś nowym. Za związku sowieckiego takie zdarzenia odbywały się dość często wraz z przypadkami samobójstw. Przyczyny były różne – głównie fala, ale też strzelano się lub wieszano z powodu dziewcząt. Żołnierz dostaje od kogoś list, że jego dziewczyna chodzi z innym, i zaczynają się męki i cierpienia, które mogą zakończyć się samobójstwem. Nie bez powodu najpopularniejszą „bojową” pieśnią było „Zaświeci słońce,/ Nie płacz, dziewczynko./ Żołnierz powróci,/ Ty czekaj tylko”.

A czekać trzeba było dwa lata. Mało która dziewczyna mogła tak długo być wierna.

W odróżnieniu od Janełocha[5] ja w wojsku jednak służyłem. Pierwszego dnia służby zapytano mnie, czy mam dziewczynę. Miałem, i to nie byle jaką, bo córkę sędziego. Oficer chciał zobaczyć zdjęcie. Najwyraźniej po to, żeby się przekonać, że nie skłamałem. Popatrzył, pocmokał i oddał.

Wybiegając w przyszłość, powiem, że dziewczyna się na mnie doczekała. Pisaliśmy i te listy dla mnie wtedy były bardzo drogie, jak listy od rodziców.

Była późna jesień 1976 roku, z wyższym wykształceniem brano na rok. Nie powiem, że z radością poszedłem do wojska, bo prawie wszyscy moi przyjaciele różnymi sposobami się wykręcili. Ktoś nawet przeszedł przez szpital psychiatryczny w Kulparkowie. Mnie też dali do poczytania książkę, z której można było się dowiedzieć, jak się zachowywać, udając kuku na muniu.

Trzeba było to jednak robić nie w czasie komisji lekarskiej, ale wcześniej, a na komisję można było przyjść z zaświadczeniem o pobycie w zakładzie dla obłąkanych.

Trzeba było tylko zwrócić się do psychiatry i opowiedzieć o jakiejś swojej manii – na przykład o manii liczenia.

Wie pan, panie doktorze, wszystko liczę. Gdzie bym nie poszedł. Widzę sztachety – liczę, widzę drzewa – liczę, widzę bruk – liczę, widzę wróble – liczę... Nie mogę o niczym innym myśleć...

Przeczytałem to wszystko, ale perspektywa spędzenia dwóch miesięcy w Kulparkowie jakoś mi się nie uśmiechała. Później żałowałem, że nie zostałem na jakiś czas świrem, bo rok w armii okazał się stratą czasu i nerwów.

Służyłem w Charkowie w wojskach kolejowych, dokąd brali przeważnie przedstawicieli Azji Środkowej i Kaukazu. Słowianie albo byli debilami, albo mieli wyższe wykształcenie. Ci ostatni pracowali przy sztabie.

Wojska kolejowe zajmowały się układaniem torów. Nasza jednostka przekładała je na Biełogorodczyźnie. Trafiłem do sztabu jako pomocnik naczelnika wydziału politycznego. A kiedy batalion wyjechał „na trasę”, zostałem bibliotekarzem. Ale mi nie zazdrośćcie, bo spałem w ogólnych koszarach ze wszystkimi dziadkami i sierżantami. Dlatego bywało, że myłem i koszary, i kuchnię, i obierałem kartofle, i podkłady targałem, i okopy kopałem, i byłem porządkowym, i dyżurnym w sztabie. A jeszcze dwa razy w szczerym polu zimą stałem na warcie, pilnując magazynów z bronią.

Co prawda we wszystkich przypadkach udawałem Szwejka albo, jak wtedy mawiano, „szlaucha”. Czemuż to miałbym kicać na diabelskim zimnie, kiedy mogę sobie pospać? Obok magazynów broni był tak zwany czerwony kącik[6], gdzie stał stół z gazetami. Na nich też spałem. Na szczęście nikt nie zastukał. Chociaż był taki chorąży, który lubił podkaraulić wartowników, kiedy zadrzemią, i wyciągnąć im bagnet.

Najbardziej mi doskwierała na służbie pobudka: pościelić łóżko, potem biegiem do ubikacji, potem na zaprawę i dopiero wtedy do stołówki.

Korzystając z tego, że byłem sztabowcem, pewnego razu z umywalni pomknąłem do sztabu, skąd zadzwoniłem do dyżurnego: „Szeregowy Wynnyczuk natychmiast do sztabu!”. A kiedy przybiegłem z powrotem, wszyscy mnie już szukali i nawet zaścielili mi łóżko. Jeszcze dwa, trzy takie telefony i wszyscy w koszarach zrozumieli, jaką ważną osobą jest szeregowy Wynnyczuk. Wstawałem pięć, dziesięć minut wcześniej – żeby tylko nie na komendę – szedłem do biblioteki, moje łóżko ścielili, a ja spokojnie dooglądywałem sny.

Falę odczułem na szczęście nie w pełnym zasięgu, bo wobec „sztabowców” dziadki czuły pewien respekt i odnosiły się do nich trochę lepiej niż do prostych żołnierzy. Nie była ona również taka okrutna ani w wojskach kolejowych, ani w budowlanych – bo kiedy trzeba ciągnąć tory czy kopać rowy, pracują wszyscy. A we wszystkich innych wojskach fala kwitła. Tam dziadki zmuszały kotów, by czyścili im sprzączki pasów, coś tam szyli, prali, a oni zabierali im całe mięso ze wspólnego garnka i tak dalej. Jeśli podoficer kazał dziadkowi myć koszary, to dobrze wiedział, że ten tego nie będzie robił, bo dla dziadka to poniżające brać się za mopy czy szmaty. Musiał to za niego zrobić któryś z młodych żołnierzy.

Jeśli zajrzycie do Wikipedii, to ze zdziwieniem przeczytacie, że fala była tylko w ZSSR, a teraz jest w Rosji, ale nie w Ukrainie. To oczywiście kłamstwo. Fala i w obecnych czasach w służbie zasadniczej nigdzie się nie podziała. Z nią się nie walczy, bo dla dowódców jest wygodna. Dziadkowie zamiast nich utrzymują porządek, a sami dowódcy wykorzystują młodziaków pod dozorem dziadków dla swoich prywatnych potrzeb.

Kiedy skończyłem służbę i wróciłem do Lwowa, to jaki czas z pogardą patrzyłem na swoich przyjaciół, którzy „wyszlauchowali się” i nie służyli. Chciałem im opowiedzieć o swoich przygodach, ale nikogo one nie interesowały.

Wróciłem w grudniu, a po dowód poszedłem do WKU dopiero w lipcu. Pójść tam miałem w pełnym umundurowaniu – czyli w paradnym mundurze i w szynelu. Jednak zamiast zrobić to jak normalny człowiek od razu po zwolnieniu do cywila, wcisnąłem szynel oraz mundur do komórki i namiętnie rzuciłem się w wir życia.

Pewnego słonecznego dnia poszedłem do komórki i się przeraziłem. Paradny mundur i szynel zjadły mole! Mundur w dodatku pokrył się lepką pleśnią, bo w komórce była wilgoć. Szynel cały osypywał się i bielał gąsienicami moli. Zacząłem go czyścić i po godzinie doprowadziłem do porządku, ale z mundurem sprawa była przegrana. W takim mundurze nie mogłem w ogóle pojawić się w WKU. W takim mundurze mógłbym może szwendać się po śmietnikach w poszukiwaniu pustych butelek. Ale gdyby na wierzch założyć szynel, to będzie wszystko w porządku. Tak też zrobiłem, ale wziąłem ze sobą jeszcze teczkę ze spodniami i koszulą, żeby potem się przebrać.

I oto wyobraźcie sobie taką scenę. Lato. Słońce. Dziewczęta w minispódniczkach, faceci w koszulach z krótkim rękawem. A tutaj sunie jakiś wariat w ciężkim długim płaszczu do pięt, zapięty na wszystkie guziki. Dobrze, że chociaż wojskowej czapki uszanki nie naciągnął na głowę, choć ją też schował do teczki. Ten wariat, spływając siódmym potem, wsiada do tramwaju numer cztery, wysiada w centrum i dalej zmierza w kierunku Krakowskiego Targu. Ale tutaj już nakłada na głowę czapkę-straszydło, bo jeśli będzie ubrany nieprzepisowo, to natychmiast zauważy go wojskowy patrol. Ludzie się oglądają. Wariat wygląda dziko. Przez pół roku odrosły mu pukle i już w niczym nie przypomina żołnierza sławnej Armii Czerwonej. Bardziej wygląda jak żołnierz Nestora Machny. Poza tym, że na nogach nie ma wojskowych butów, lecz... sandały. Buty zdążył już podarować swojemu ojcu.

Moje pojawienie się w komendzie wywołało niemałą ekscytację, sekretarki nie mogły się nadziwić:

– Ty co, na biegunie północnym służyłeś? A pod czapką nie ma śniegu?

Komendant gorączkowo wertował moją książeczkę wojskową i nie potrafił zrozumieć, dlaczego nie mogłem tak długo do niego dotrzeć. Wymamrotałam coś, pocąc się pod płaszczem, który ogrzewał mnie w najcięższe mrozy, i nie odważyłem się rozpiąć ani jednego guzika, żeby nie zhańbić się swoim mundurem. Posapawszy, komendant przystawił w książeczce pieczątkę i oddał mi dowód. Zanurkowałem do pierwszej lepszej bramy, przebrałem się, a płaszcz, czapkę i mundur z teczką tam zostawiłem.

Już po chwili szedłem, niczym nie różniąc się od otoczenia. Nie wyobrażacie sobie, nie macie pojęcia, jaka to ulga po prostu rozpłynąć się w tłumie. Idziesz sobie i nikt niczego od ciebie nie chce.

A jak tam córka sędziego? – zapytacie. O, to całkiem inna historia. Ale jeśli was ciekawi, to w książce Gruszki w cieście jest opowiadanie „Seans ostrego seksu”. W nim znajdziecie odpowiedź.

02.02.2022

TARAS PROCHAŚKO

Przychodzą i wychodzą

Jak to często bywało w moim życiu, wszystko ostatecznie scalił Andrzej Stasiuk. W dziesiątkach swoich opowiadań – pisanych i mówionych – używał pojęcia „wielka migracja ludów”. Dla niego nie jest to tylko definicja bardzo wyraźnego w czasie i przestrzeni zjawiska, które jednak może stanowić podstawę do zrozumienia kolejnych procesów. To także pewna uniwersalna metafora sensu historii. W każdym razie zawsze zwracał uwagę na czynnik masowych przeprowadzek. Nadal podąża za nimi jak analityk w geopolitycznym centrum prognoz.

W szkole u nas o tym się nie mówiło. Nawet o tym naprawdę definitywnym przesiedleniu z pierwszych wieków naszej ery. To zaskakujące, bo właśnie terytoria definiujące Ukraińską SRR pojawiają się w tej masowej produkcji tak często, jak to tylko możliwe. Prawdopodobnie przemilczanie to wynikało stąd, że system sowiecki kontrolowane i wyzwolone procesy migracyjne wprowadził na poziom polityczny, ideologiczny, a nawet filozoficzny. Mój adres to nie dom ani ulica, mój adres to Związek Radziecki...

Życie w regionie, którego pamięć historyczna skupiona jest na liście zmieniających się jedna po drugiej formacji państwowych, stanowi okazję do myślenia nie tylko o widocznej stronie historycznej fasady. Gdy dorasta się na obszarze, który również skupia się na nieustannym aktualizowaniu listy strat i ofiar, łatwo nie zauważyć, że bezpośrednie straty to przede wszystkim obraz wyimaginowanej alternatywnej przyszłości. To znaczy tego, co wszyscy ci ludzie mogliby zrobić, gdyby nie umarli.

Prawdziwa historia to nie wielkie bitwy, wojny, podboje, porażki i zwycięstwa, nie zniszczona fasada pewnego domu, ale przemieszczenia i przesiedlenia, wysiedlenia i osiedlenia jego mieszkańców. Biegu życia nie wyznaczają wyjątkowe, dochodowe miejsca i miejsca władzy. I nie genealogia tubylców. Wszystko opiera się na przypływach pewnych znaczniejszych społeczności, względnie tymczasowych w określonych miejscach. Taki uroboros, kurczak i jajko, księżyc i ocean: czyny i trendy powodują przesiedlenia, przesiedlenia generują trendy i czyny. Nie mówiąc już o kolorycie kultury stosowanej, ewolucji równoległego istnienia języka. Widoczny fenotyp i genotyp marginalny.

W tym miejscu należy zauważyć, że nawet tak miniaturowe rzeczy, które są szczególnie przydatne do kompleksowych badań – jak geografia genetyczna (genetyka geograficzna) rodziny i lokalna historia wsi lub miasta – dzięki śledzonym ruchom natychmiast stają się częścią (czasem nawet rdzeniem) trendów planetarnych, historii globalnej.

Przykład. Co widzę w moim mieście? Przyszło kilku założycieli. Zbudowali twierdzę na skraju Pokucia przed Turcją. Wkrótce potem przybyli Ormianie i uczynili z twierdzy miasto na szlaku. Potem zapełnili je Żydzi. Zjeżdżali się Polacy, widząc tu serce polskości bez Polski. Austriaccy urzędnicy i rzemieślnicy. Ukraińskie dzieci na naukę. Ukraińcy ze wszystkich ziem, bo ZUNR. Polacy ze wszystkich ziem, bo państwo się odradza. Po drugiej wojnie światowej wszystko wywróciło się do góry nogami. Niektórzy wyjechali, zabierając ze sobą Stanisławowszczyznę. Tysiące innych przyjechały, stopniowo zostały Galicjanami. Inni – ruszyli na wschód. I wreszcie ukraińscy chłopi do fabryk i nowych budynków. W nowych czasach – kolejna fala ze wszystkich okolicznych terenów. A jednocześnie totalny ruch na zachód... I tak dalej... Wszystko – jak mówi poeta Jarosław Dowgan o czymś innym – jest znane. Arabowie, Pakistańczycy, Afrykanie w jednym przypływie z uchodźcami wewnętrznymi i znakomitościami wędrującymi na zachód kraju. Karpaty i okoliczne wsie zmieniły swoją historię na korzyść nowych osadników. Którzy przyszli w miejsce tych, co uciekają od swojego przeznaczenia, wypełniając światowe powołanie... Podobnie dzieje się ze Lwowem. Chociaż tam jest nieco inaczej ze względu na jego regionalną stołeczność z jednej i siłę tradycji materialnej z drugiej strony. O magnetyzmie i dynamice Kijowa nie ma co mówić, on już dawno stał się stacją transfuzji krwi (podobnie jak Wiedeń, Praga, Warszawa i Berlin).

Jedna rzecz w tej historii nie daje mi spokoju. Moje miasto zbudowało już dziesiątki tysięcy więcej mieszkań, niż ma mieszkańców. Co to może oznaczać? Albo większość tej powierzchni pozostanie niezamieszkana, albo przyjadą tu ci, którzy potrzebują mieszkań. Tak czy inaczej, najnowsza historia staje się otwarta. Coś zostało zrobione i ktoś przyjdzie. Ktoś przyjdzie, żeby coś zrobić. Wielka migracja, o której nie mówiono nam w szkole, trwa.

03.02.2022

JURIJ ANDRUCHOWYCZ

W oczekiwaniu twardości

Tę bajkę o zamarzaniu ziemi pierwszy raz usłyszałem jeszcze w 2014 roku. Był późny listopad. Na dwa, trzy dni trafiłem do Bremy. Tam napatoczył się pewien rosyjski historyk – niezależny, niereżymowy i nieproputinowski, jak uprzedził mnie jego niemiecki kolega. Przy kolacji zdążyliśmy omówić kilka gorących (przeważnie pozostały takie do dzisiaj) tematów. Najważniejszy – czy będzie wielka inwazja. Ja twierdziłem, że raczej nie, bo kremlowski marzyciel faktycznie wszystko, czego chciał, osiągnął już dzięki mińskim wrześniowym porozumieniom.

Na co historyk odpowiedział wieloznacznym „no tak, tak, ale” z niemal widocznymi trzema kropkami na końcu zdania. Nie mogłem odmówić mu racji: jakiekolwiek stwierdzenie odnośnie kremlowskiego marzyciela koniecznie trzeba kończyć słowem „ale”.

Bo nikt przecież nie wie.

Nikt nie może wiedzieć.

Przecież on sam też nie wie.

Jeszcze nie wie.

Albo już wie.

Bo wszystko wie.

Najważniejsze: wie, czego jeszcze nie wie.

Ile to razy i od ilu polityków, ekspertów oraz innych liderów opinii publicznej w ciągu ostatnich kilku miesięcy słyszeliśmy te same słowa o niemożliwości wejścia do jego głowy i zobaczenia, jakie ma plany? Prawdę mówiąc, nie liczyłem, ale powtarzało się to tak często, że stało się kłującym w zęby banałem. Nie wejdziecie mu do głowy? Jaka szkoda. A tak wierzyliśmy, że już od dawna w niej jesteście.

Jednak wracam do bremeńskiej rozmowy w listopadzie 2014 roku. Wspomniane trzy kropki po „ale” nagle zyskały przedłużenie w postaci przyjacielskiego ostrzeżenia. Historyk obwieścił: „Wy, Ukraińcy, musicie uważać: idzie zima, uderzą mrozy – gdzieś w grudniu, styczniu – ziemia zamarznie do niezbędnej dla czołgów twardości. A ile tam jest kilometrów z Charkowa do Rosji?”. I żeby wzmocnić wrażenie, jakie na mnie zrobił, przypieczętował: „Szykujcie się na spotkanie w Charkowie z czołgami – w najbliższym czasie, już tej zimy”.

W ogóle to powinienem był znaleźć odpowiedź. Że czołgi całkiem nieźle dają sobie radę o każdej porze roku. Czekać więc na lutowe mrozy? Po co? Żeby silniki przestały się uruchamiać? Czy jesienno-wiosenna breja (Rosjanie mają takie ładne słowo распутица) do takiego stopnia paraliżuje ruch i ducha maszyn bоjowych, że trzeba aż doczekać się mrozów – i to nie pierwszych, niepoważnych, ale trzaskających dwudziestostopniowych, styczniowych?

Nie znalazłem odpowiedzi, bo to było coś zupełnie nowego jak na moje wyobrażenie o współczesnej metodzie prowadzenia wojny i wyraźnie nie wpisywało się w dotychczasowe poczucie stałego zagrożenia. Na myśl przychodziły mi chyba tylko jakieś utopione (w dosłownym sensie, bo jak nie pod lodem, to w bagiennych trzęsawiskach) średniowieczne kampanie z ich zależnością od łaski Bożej oraz warunków klimatyczno-pogodowych, kiedy półmilionowe armie tygodniami wyczekiwały (rozkładając się przy tym moralnie) na przykład na całkowite zamarznięcie rzeki, żeby po lodzie ruszyć wreszcie na rozmieszczone po przeciwnej stronie pozycje wroga. Choć także: wszelacy knechtowie, bitwa na lodzie[7], łatwowierni Polacy, którzy utknęli na podmoskiewskich torfowiskach, bo dali się przechytrzyć Iwanowi Susaninowi, zasypane śniegiem żałosne resztki niezwyciężonej gwardii Napoleona i inne wytwory „historycznej” filmowej mitologii. Wszystko to ożyło tak wyraźnie, że dałem się przekonać, że ofensywa „generała zimy” na Charków jest prawie nieunikniona.

Ponieważ jednak wtedy do niej nie doszło, to wkrótce zapomniałem o tej bremeńskiej przestrodze. Zima 2015 roku przynosiła realne, a nie wymyślone wstrząsy: obronę donieckiego lotniska, Debalcewe, Mińsk II. Mrozy natomiast nie wyszły poza skalę i ziemia, sądząc po tym, jednak nie zamarzła w stopniu niezbędnym dla kremlowskiego marzyciela. W tym sensie całkiem nieźle jest żyć w czasach globalnego ocieplenia.

Wszystko to bardzo wyraźnie przypomniało mi się siedem lat później, w listopadzie 2021 roku, wraz z pierwszymi (zdaje się – od Bloomberga) wiadomościami o gromadzeniu, przerzucaniu, koncentracji, rozmieszczaniu – jednym słowem: o tych wszystkich poprzedzających wojnę nieprzyjemnościach, w których, starając się niezbyt zwracać na nie uwagę, żyjemy już od trzech miesięcy. W tym czasie oprócz absolutnej liderki dziennikarskich sympatii – „spakowanej walizki” – z powodzeniem wróciły do nas pewne inne motywy sprzed siedmiu, ośmiu lat: schrony przeciwlotnicze (a dokładniej to, gdzie ich szukać), ewakuacja ambasad, „niewidzialna chińska ręka”... I oczywiście motyw oczekiwania – tak, tego samego. Oczekiwania na „czołgowe” mrozy...

A więc czekamy. Tegoroczna zima, jak i wówczas, przeważnie nawet nie jest przeciętnie ostra, średniodobowe temperatury oscylują w okolicy zera, słobożańska ziemia zdecydowanie odmawia zamarzania na korzyść wroga. Inwazja spodziewana jest dopiero 20 lutego, i dzisiaj nie da się już powiedzieć, którego roku. Jeśli wziąć pod uwagę, że oprócz globalnego ocieplenia po naszej stronie są jeszcze samoloty transportowe z magicznymi javelinami, to sprawy toczą się całkiem nieźle.

04.02.2022

TARAS PROCHAŚKO

Im węższe policzki, tym jest wyraźniejszy

Mówiąc szczerze, ani razu nie wymieniłem go na liście znaków szczególnych, kiedy telefonicznie umawiałem się na spotkanie z nieznajomymi w czasach, gdy nie było jeszcze telefonów komórkowych. O tym, jak rozpoznać mnie po kurtce, czapce i różnych akcesoriach, mówiłem, a o kolczyku – nie. Podobnie jak o wzroście, kolorze oczu, kształcie twarzy, małżowin usznych i rozmiarze dłoni. I to pomimo tego, że wtedy niewielu ludzi nosiło kolczyk.

Mówiąc szczerze, autokorekta stale poprawia mi słowo „kolczyk”. Trzeba wykonać parę dodatkowych czynności, żeby przywrócić to, co miałem na myśli. Jednak lepszy mniejszy współczynnik sprawności niż zgoda na tę przeklętą poprawkę. Niech sobie będzie – właściwie czy niewłaściwie; ukraiński – to spolszczony rosyjski czy też zrusycyzowany polski. Ja w każdym razie równo trzydzieści lat temu sprawiłem sobie kolczyk (o, znowu), co wtedy było niewłaściwe. Ale i najwłaściwsze, bo wiedziałem, czego chcę, a robiłem to, co wiedziałem, że mam robić. I narobiłem sobie kłopotu z góry na kilkadziesiąt lat. Tak jakby w tamtych czasach nie było poważniejszych kłopotów. Zdawało mi się jednak, że znak szczególny – w moim przypadku właśnie ten znak – może rozwiązać wszystkie inne problemy.

Mówiąc szczerze, to byłem bardzo zadowolony i szczęśliwy, że moje ciało nie ot tak sobie otrzymało coś twardego w całkowicie niezaangażowane w pełnienie życiowych funkcji miękkie miejsce, a w pewnym sensie jednak się rozrosło. Doszedł szczegół, który połączył się z ciałem niemal tak, jak jajka z kwoką albo kleszcze z jeżem. Dotąd nie wiem, co mną wtedy kierowało. Z pewnością dobry słuch i potrzeba niepozostawania w samotności.

Mówiąc szczerze, pewien Latynos doradzał, że trzeba w prawym uchu, bo u nich tak robią wszyscy normalni faceci, a w lewym – tylko homoseksualiści. A w Europie, we wszystkich jej częściach – wiedziałem – jest na odwrót: nie należy w prawym, jeśli nie jesteś. Bo to już nie tylko rzucenie wyzwania, to także zdeklarowanie się, a to jest bardzo ryzykowne. Więc w wieku dwudziestu czterech lat pierwszy raz w życiu starałem się myśleć globalnie. Rozważając wszystko w kontekście przyszłej czasoprzestrzeni. A globalna sytuacja wtedy była bardzo niepewna, nie to, co teraz, kiedy wszystko już jasne i wyjaśnione – co jest, co będzie, gdzie i jak będzie. A przynajmniej może być. Otóż jeśli ja nagle z takim przekłutym uchem znajdę się w Ameryce Łacińskiej, to mogiła. Ale kiedy z nim będę codziennie funkcjonował na rodzimym kontynencie – to pełnia życia (chociaż jaka to może być pełnia życia, gdy nie grozi nam mogiła). Jako grzeczne dziecko z porządnej galicyjskiej rodziny postanowiłem się obejść w najbliższym czasie bez tej bajkowej Ameryki Łacińskiej. Dobrze, pobędę na razie na ograniczonym obszarze Europy.

Mówiąc szczerze, tak się też stało, tak było. Do Północnej tylko zalatywałem, to maksimum, i wszystko jakoś poszło, nawet jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że Stany robią się coraz bardziej zlatynizowane.

Mówiąc szczerze, to tutaj u nas (u mnie albo – jak mówią niektóre mamy do pediatrów – u nas i u was) to było normalne życie, choć jakby z drobnym kalectwem. Do jakiego u nas potrafią się zaadaptować zarówno kalecy, jak i wszyscy ci, którzy tego nie akceptują.

Na początku nawet sprzedawczynie z mleczarni podejrzliwie odnosiły się do młodego ojca z dwójką dzieci na rękach i kolczykiem w uchu. Wszyscy cywile widzieli we mnie odmieńca. Milicjanci czepiali się nie mnie, a grudki srebra. Bliscy ludzie wiedzieli, co mi podarować, dopasowując swoje wyobrażenia do dokonanego przeze mnie wyboru. Nigdy w żaden sposób nie przydał mi się do seksu. Natomiast zimny deszcz zbierał się na dolnym półkolu, z którego krople przedestylowanej wody – w zależności od prądów powietrza – spadały albo na obojczyk, albo na tętnice w górnej części szyi. Najbarwniej można było opisywać reakcje, jakie wywoływał – co nie powinno dziwić – u przestępców i konserwatystów. I mówiąc szczerze, byli to idealni uczestnicy takich dialogów. A dzieci szarpały za niego, manualnie poznając prawa fizyki. Dyrektor szkoły prosił, żebym zdejmował go przed lekcjami, choć potem mu się znudziło. I jeszcze wiele różnych zamków otwierał ten mój klucz, odkrywając najprzeróżniejsze formy indywidualnych i zbiorowych żyć oraz wyobrażeń.