Piotr zasłynął - Alek Skarga - ebook

Piotr zasłynął ebook

Alek Skarga

0,0

Opis

Wiersze z lat pierwszej „Solidarności” autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie i dopełnienie Nowej Fali. Skarga zawdzięcza Nowej Fali odwagę zauważania problemów teraźniejszości i subiektywny charakter tych spostrzeżeń, a więc swoistą, poetycką optykę. (H. Oleschko, A.Paluszkiewicz)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 125

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Alek Skarga

Piotr zasłynął

1980 - 1981

© Alek Skarga, 2019

Wiersze z lat pierwszej „Solidarności” autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie i dopełnienie Nowej Fali. Skarga zawdzięcza Nowej Fali odwagę zauważania problemów teraźniejszości i subiektywny charakter tych spostrzeżeń, a więc swoistą, poetycką optykę (H. Oleschko, A.Paluszkiewicz).

ISBN 978-83-8155-122-9

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Wyzwolenie pracy

Najpierw zabrali nam przeszłość

i dali w zamian „wyzwolenie pracy”

Potem zabrali poezję i muzykę,

podsuwając w to miejsce „wyzwolenie pracy”

Później ośmieszyli naszą filozofię i teologię

i wyzwalali nas pracą

Wolne słowa szybko zastąpili pracą,

w zamian za prawo do ukształtowania własnego charakteru

dali szansę samorealizacji w pracy

Odebrali modlitwę i kazali ratować się pracą,

zabronili śmiać się i płakać,

a radość i żal kazali okazywać poprzez wytrwałą pracę

Mówili — przecież sprzeciw i bunt

okazać możecie przez pracę

Po pieśniach i strojach ludowych przyszedł czas na chleb

i zamienili go w pracę

Zrealizowali wszystkie swoje plany związane

ze społeczeństwem i pracą,

dlaczego więc brudne człowieczeństwo przetrwało?

chyba tylko dlatego, że zapomnieli go okraść z jednego

— z prawdziwej pracy

Pierwsze dni socjalizmu marcowego

Przez całą pierwszą marcową sobotę i niedzielę

starałem się połączyć Hendrixa z Platonem i meczem futbolowym,

skutkiem czego wieczorem w pociągu

nie mogłem skupić myśli na czymkolwiek,

chore oczy leczyłem okładami powiek,

gdy mnożąca się w przedziale miłość przenikała do krwi

Pierwszy marcowy poniedziałek zabrał mi Dostojewskiego

i szepnął — dziś każdy musi przestrzegać prawa,

no, może za wyjątkiem sądu, rządu,

kontroli państwowej, wojska i MO,

dziś tylko wiecowanie to prawdziwy demokratyzm mas pracujących

Pierwszy marcowy wtorek wyjaśnił mi

zasady współżycia społecznego,

zasady centralizmu demokratycznego,

rolę frontu jedności narodu w sprawnym czołganiu się przez las

Pierwsza marcowa środa wepchnęła mnie w szarą kulę

i płynąłem jak bańka mydlana po rzece zhańbionej, nie pękając

Pierwszy marcowy czwartek układał

z kominów fabrycznych matematyczne działania,

nad dachem mojego domu demony jak dymy

rozwiązywały kwadraturę systemowego koła

W pierwszy marcowy piątek,

będąc w sprzeczności z zasadą demokracji socjalistycznej,

moja autokracja doprowadziła do rozpadu jaźni,

której fragmenty potoczyły się stromą, kamienistą, grecką drogą

niezmordowanego indywidualizmu Syzyfa

W przededniu

Mam dwadzieścia dwa lata,

ale pośród systemowych sukcesów

dorobiłem się już w życiu osiemdziesięciu ośmiu kompleksów

i tylko ich jestem godny

Mam obsesję na punkcie totalitarnych cyfr z „Trybuny Ludu”,

tak naprawdę to czuję się o wiele starszy;

czy to dziwne, że poczułem się życiem zmęczony?

Wieczorem patrzę na swoje serce

przybite gwoździem do blatu stołu przede mną,

rano, gdy jadę pociągiem, niewidzące oczy

mam nakierowane na skraj lasu,

układam wiersze o robotnikach,

zwariowane sytuacje przeskakują z jednej połówki mózgowej do drugiej

i sam nie wiem, na co jeszcze mogę się zdobyć?

Na przesłuchaniu powiedzieli, że chyba noszę w sobie zarazę,

oprócz dzikich spojrzeń, od których pękają wrzody prominentom,

nic nie oferuję społeczeństwu rozwiniętego socjalizmu

Gdy się kładę spać, w łóżku czekają na mnie majaki i koszmary,

a rano, gdy roztrzęsioną ręką szukam szklanki wody przy łóżku,

mam kolejne urojenia: wydaje mi się, że kogoś kocham

Nie pozwalają mi zrzucić winy za tę miłość,

twierdzą, iż mają świadków przeciwko mnie,

oni mogą w każdej chwili zaświadczyć,

że podglądałem nagie kobiety tańczące na ostrzu noża

Czasem widzę dziewczynę po drugiej stronie ulicy,

która w świetlistej smudze z uchylonych drzwi kościoła

stara się iść w moim kierunku,

lecz stado świń biegnących ku przepaści

blokuje jej drogę w alei,

chyba wyszedł ze mnie demon systemu

Już niedługo coś się wydarzy

Krążą słuchy na mieście,

że pojawił się jakiś wywrotowiec,

podobno wyjawił w publicznym miejscu,

o czym rozmawiamy w domach

Podniecone są wszystkie kobiety,

gdyż podziwia je jakiś niezidentyfikowany transwestyta,

ksiądz i milicjant poznali uczucia mieszane,

rozmawiając o patriotyzmie i wierze

Podobno widziano gdzieś nieprzekupnego

przedstawiciela tajnej państwowej kontroli

— już niedługo coś się wydarzy?

Młodzież zaniepokojona znalazła buntu prowodyra,

już nie zaakceptuje słusznych racji telewizyjnego dziennika

Wypada pokazywać się w pewnych miejscach,

bo tworzy się tam nowa elita,

ale czy trzeba robić wszystko z cwaniactwem dla zgrywy,

czy potraktować serio wszystkie swoje sprawy?

Tego jeszcze nie wie nikt

— lada chwila coś się wydarzy?

W inwigilowanym tłumie miasta widziano jakąś obcą postać,

ludzie poczuli na sobie dziwne spojrzenia

kogoś z zaświatów Lenina

Ludzie zaczęli z niepokojem rozglądać się dookoła,

wpatrują się podejrzliwie w każdą twarz

— już niedługo coś się wydarzy?

W zaułkach skrada się postać w krótkiej, czarnej pelerynie,

z wiązką chrustu na plecach; niektórzy mówią, że to poeta,

chociaż bardzo podobny do starca z okładki płyty Led Zeppelin IV,

na której są takie kawałki, jak „Gdy pęka tama” i „Schody do nieba”

Szukam początku wielkich słów

Stado szarych chmur sunie tuż nad kapeluszem,

niebo schodzi bardzo nisko,

deszcz wciąż szuka właściwej drogi pośród glinianych grud,

ptak szuka schronienia na moim balkonie,

ziemia znajduje rozkosz i ból

Ja przenoszę się z miejsca na miejsce pod wpływem nastroju,

zamyślony, senny stoję w oknie sam,

szukam w cudzych myślach,

szukam dla siebie początku wielkich słów,

patrząc z sennej Uroczej w kierunku wyniosłego Wawelu

Kto i kiedy?

Kiedy spotkamy w tych stronach

marzycieli niezakutych w kajdany?

Kiedy krew i łzy spłyną

z kart świętych ksiąg mojego narodu?

Kiedy sąsiedzi przestaną współtworzyć nasze haniebne klęski?

Kiedy każdy popatrzy wreszcie na siebie poprzez prawdę?

Kto zadmie w złoty róg?

Kto odnajdzie dziesięciu sprawiedliwych?

Kto wskaże najgłupszego i najmądrzejszego pośród nas?

Kto i kiedy zrzuci przestępców z cokołu?

Przepowiednie

Mam pełne kieszenie sprzecznych przepowiedni,

a przed sobą sny z ostatnich dziesięciu lat

stojące na baczność w jednym szeregu,

mój ideał wypluty przez tłum,

płynący na jego spojrzeniach

znika w masie ludzi w przejściu podziemnym,

pozostaje tam na kolejne dziesięć lat

Przed białym murem

Stanąłem przed białym murem

w wielkiej konfrontacji

na długość nosa od twarzy;

najpierw oddziałał na moje policzki chłodem,

a po sekundzie także kolorem;

wbiłem w niego z najbliższej odległości

spojrzenia obu oczu,

wzrokiem próbowałem zmiażdżyć strukturę jego

porowatej powierzchni,

skruszyć maleńkie grudki wapienne,

a mur w zamian runął na mnie ze wszystkich stron,

starając się przygnieść z zewnątrz;

zapędzony w zaułki jego białego trwania

miotałem się chwilę, szukając wyjścia

w porach betonu, pomiędzy atomami

znalazłem je poprzez swoje gorące wewnętrzne drogi,

gdy poczułem w plecach wbite,

poodrywane, postrzępione palce dłoni obcych ludzi,

a nawet strzępy ramion i części czaszek;

biała substancja — czy tylko jej biała powłoka

— wypłynęła ze mnie i przylgnęła do ściany,

po chwili wniknęła do białego muru,

przedostała się na drugą stronę jak duch

W klepsydrze cywilizacji

Tuż przed północą znikają z mojej pamięci

ślady pozostawione na Ziemi przez ludzi;

widzę siebie kroczącego dumnie w smokingu i cylindrze

przez pierwotną, dziką puszczę czwartorzędową;

w księżycowym blasku słucham niesamowitych głosów nocnych zwierząt,

dolatują mnie też jakieś nawoływania z kosmosu,

a któż tam żeruje nocą?

Moja wyobraźnia mówi mi,

że spełniają się wreszcie pragnienia atawistyczne

Tak, zawsze chciałem poznać swoje miejsca na ziemi

sprzed dziesiątek tysięcy lat,

chyba jak każdy wczesno plemienny byt

Tak, zawsze chciałem spotkać odległego praprzodka,

chyba jak każdy patriarchalny syn

Dotykałem Matki Ziemi delikatnie, z szacunkiem,

już jako mały chłopiec

słuchałem jej trwania w upale i mrozie,

widziałem ją przechodzącą przemiany jak ja,

w zgodzie z losem i na przekór sobie,

przez tysiące lat poza ciałem

Ja patrzyłem na nią, a ona na mnie

tuż przed wschodem słońca

i zimą, gdy płonął śnieg na linii horyzontu

Teraz szczęśliwy przedzieram się przez gęstwinę,

wydeptując pierwszą ścieżkę,

sam na sam z okolicą niezdeprawowaną, nieupokorzoną

Poruszam się jak mały świetlik w dziewiczym miejscu swojego dzieciństwa,

jestem sam w północnych lasach Ziemi przed czołem lodowca,

sam w dzikich, zimnych, dziewiczych górach,

dopiero teraz mogę poczuć nawet zapach ziarenka

piasku w klepsydrze cywilizacji,

w jej grocie narodzenia

Głos w dyskusji nad wytycznymi

Wiatr wdziera się do mieszkań przez każdą szparę,

w styczniową noc uderza o szybę i osuwa się w dół,

jest nieuświadamianym usprawiedliwieniem

Nigdy tu nie będzie piastował kierowniczego stanowiska,

jego poszum przynosi szepty zesłańców z Syberii,

jego dysydencki łomot o blaszany dach zdradza,

że znów ktoś dobija się do zakazanego nieba wolności

Kurz niesiony przez niego z pól pokrywa parapet,

kurz po rewolucji jest nową jakością,

kurz, zrywając z zacofaną wsią w mieście,

grzebie w swym brudzie drobnomieszczańskie bunty

W ciemnym pokoju słychać miarowe chrapanie mężczyzny,

jest to jeszcze jeden głos w dyskusji

nad wytycznymi zjazdu i plenum postępowej partii

Konflikt

Wczoraj moje boskie myśli pokłóciły się z ziemskimi,

doszło do ostrej konfrontacji,

a później do ostatecznego rozdźwięku

Pyskówka przebiegała mniej więcej tak:

„Jesteś kupą brudu na krawędzi zniszczenia,

buntujesz się, by dowartościować się w swej niewoli”

„A ja za to rzucam sobie ciebie pod nogi

każdym nowym nałogiem, spójrz na siebie,

z tym swoim sumieniem wyglądasz jak wyżęta szmata”

„A ty w swej nienawiści masz usprawiedliwienie

najwyżej na kilkadziesiąt lat,

więc cześć, czekam na ciebie tam, gdzie ono się kończy,

wynoszę się stąd, upodlony łajdaku,

zabieram tylko ze sobą łagodne serce,

zabieram kochające oczy i wrażliwe uszy,

zabieram smutną część systemów nerwowych,

zabieram radarową skórę,

zabieram krew gotową na wszystko,

zabieram mózg utkany z tęczy,

zabieram walczące w snach mięśnie i kości,

zabieram to wszystko, co należy do mnie”

„Dorze, więc ja zabieram tylko swoje — całe życie”

Czy mamy pójść z nimi?

Czy mamy pójść z nimi,

gdy mówią — idziemy właściwą drogą?

Czy mamy wierzyć ich słowom?

Cóż okaże się na najbliższym zakręcie?

Czy pójdziemy w walce?

Czy pójdziemy potulnie szukać pokoju?

Zielone łąki pozostaną za nami,

chłodny wietrzyk zmieni się w chłodną wygodę,

gorące serce popłynie rzeką roztopionego, czerwonego żelaza,

zamiast wspólnie odnaleźć się przy wielkim ogniu,

usiądziemy przy długich, długich stołach,

by wykrzykiwać cudze myśli, cudze słowa,

a w nocy śnić cudze sny

Nigdy nie zbudujemy własnej, pojedynczo wolnej komuny,

nigdy nie zaśpiewamy razem,

za to będziemy krzyczeć, wołać jak oni:

pójdźcie, wolne dzieci — idziemy po właściwej drodze

Opleciony

Opleciony pajęczyną namiętności

jak sznurem pereł i korali,

drogocennym, hebanowym spojrzeniem,

zatrzymany w pędzie dnia,

wtrącony nagle

pod prasę piękna,

pod matrycę snu

nieziemskiego jak ona

Zaglądają do kołyski

Co się dzieje na Błoniach,

gdy słońce poczyna toczyć się po stoku Kopca Kościuszki,

gdy najdziwniejszych ras psy z przeróżnej maści dziećmi

tarzają się w trawie, poszczekując i wrzeszcząc,

gdy tatusiowie jeszcze w biurowych koszulach,

z kantkami spodni połamanymi na wysokości kolan

uganiają się za małą, gumową piłką,

gdy studenci z pobliskiego Żaczka

leżą na wznak pośród poprzewracanych butelek po piwie

jak herosi na ruinach Troi,

gdy pod stadionem Juvenii nagle pojawiają się pasące się krowy

Cóż takiego wówczas się dzieje?

Wtedy pojedynczo, jakby po kolei,

z różnych stron Krakowa zaczynają przybywać przedziwne typy,

tu i tam na wolnych miejscach ławek dosiadają się

i udając, że zapadają w drzemkę niby lekko podpici lub zmęczeni,

spod przymrużonych powiek ogarniają jednak całe Błonia trzeźwym spojrzeniem,

te zblazowane, wyjęte psu z gardła sylwetki

z daleka przypominają wampiry,

widać, jak sycą się łapczywie widokiem rozgrzanych ciał,

jakby chcieli wypić całą krew polskiego plemienia,

sprawiają wrażenie, jakby niepostrzeżenie

zaglądali do kołyski, chcąc dostrzec

twarz śpiącego niemowlęcia, zanim się przebudzi ze snu mistycznego,

i odchodzą, by pisać raporty o tym wszystkim

w swoich mieszkankach służbowych na Osiedlu Podwawelskim

Beatlesowska rewolucja nad morzem

Otoczyły mnie w mojej pustelni przybrzeżnej

w Lubiewie zwartym kręgiem

piętnastoletnie hippisujące łodzianki,

zbliżyły do mojej swoje twarze tak blisko,

stojące z tyłu dotykały delikatnie mojego ramienia,

torturując sprawdzały moją realność,

całą grupą wpatrywały się we mnie

i zawisło nad nami pytanie o cenę walki z socjalistyczną szarością,

wymowę buntu młodych, kierunek odmienności,

przerażony nienazywalnością takiego nocnego spotkania

rzuciłem się w bezrozumnej ucieczce ku falom poezji,

wyrwałem się z dziewczęcych ust,

podążając przez ogień w kierunku mrocznego morza,

chcąc zgubić swój cień, skręciłem w lewo, by całkiem

zanurzyć się w jego czerni,

by w kolejnym nawrocie znów powrócić na brzeg,

by na przełaj zbaczać już konsekwentnie w prawo z drogi do siebie,

by tam w kolejnym śnie

znaleźć się na dworcu wielopoziomowym Poznań Zachodni,

by płynąć na peronach pośród robotników,

spóźniać się na pociąg odjeżdżający do fabryk strachu,

parzyć się cząstkami czasu jak gorącymi węglami,

gubić wszystkie osobiste rzeczy

Wkrótce usłyszałem, jak młody chłopak w swoje urodziny

gra na gitarze i śpiewa przy ognisku tuż obok mnie znów na plaży,

obok płonącego tak samo stosu mojej głowy,

na moje bałtyckie dno w sercu

opadały pieśni wydobywające się z jego ust,

szkice piosenek z „Białego Albumu” Beatlesów,

następujące po sobie kolejno bardziej realne niż ja

„Glass Onion”, „Ob-la-di Ob-la-da”, „Wild Honey Pie”,

wtórowali chłopakowi jego koledzy i zniecierpliwione koleżanki,

z wiatrem „Why Don`t We Do It In The Road”, „I will”, „Julia”,

gdy dochodził do „Savoy Truflle” i „Cry baby cry”,

mój pociąg pojawił się jeszcze raz,

teraz już jako ekspres ze Świnoujścia,

potoczył się z hukiem i brzękiem wprost na mnie,

zepchnął mnie znowu w morze,

byłem przed nim, gdy parł przez fale pożerające kraj,

wydało mi się, że chłopiec lub bodaj sama gitara

podjęła nowy ton, gdy ja na środku morza

zaparty nogami o piaszczyste dno

powstrzymywałem kipiel przed pędzącym ekspresem,

nagle bałwany kamienne, zwaliska gruzów przesypały się nade mną,

ceglane fale burzonych miast wyprzedziły mnie

w gorącym podmuchu cywilizacji Mędrców Wschodu

Łoskot elektrowozu wypadającego z przybrzeżnego sosnowego lasu

zmieszał się ze strzępami hinduskiej muzyki,

wyłowiły mnie z topieli syreny zawodzące: Number 9, Number 9,

czysta krew narodu rozlała się dla mnie pierwszy raz,

szatan tajniak rechotał i sapał

jak przejeżdżający pociąg z Lubiewa do Świnoujścia

Brzeg peronu

Brzeg peronu oznaczony białą linią

świeci o pierwszej po północy,

to moja droga nocnego włóczęgi

w tę i tamtą stronę, całą noc

Podświetlona smugami dworcowych reflektorów

z kłębów pary na stacji w Bydgoszczy

wynurza się potężna, wspaniała, ostatnia lokomotywa

Cudownie się porusza,

posuwa się powoli z hałasem

jak rzymski legion w bitwie,

lecz ja już niczego nie słyszę,

patrzę na nią, jakby była duchem

przesuwającym się przede mną jak obłok,

samotna znika, dysząc do końca,

zabiera wszystkie swoje mechanizmy,

pozostawiając tylko podróżnych

i włóczęgów takich jak ja,

patrzących w mrok pustej stacji,

ciężko rannych, całych we krwi,

oczekujących ukłucia mizerykordii

Wszystkie punkty świetlne w czerni

wysyłają senne proste smugi,

znacząc załomy murów,

oferując mozolnie tworzony nastrój, nawet złodziejom

wydaje się, że to jest ich jedyny cel

Na wszystkich peronach stacji

szare postacie stojące pod oświetlonymi zegarami,

połyskujące stalowe arterie oddalają się od stacji,

kierując się pomiędzy czerniejące ściany budynków nastawni,

słychać kroki przechodniów z odległych ulic śpiącego miasta,

brzeg peronu urywa się jak przepaść,

jak perspektywa mojego i lokomotyw życia

Moje więźniarki

Pragnę, by mała klatka twojego ciała

zmieniła się w większą na moje kompleksy,

patrzysz w lusterko, malujesz powieki na niebiesko,

powtarzasz po raz drugi: dlaczego jesteś taki?

W tej chwili chcę tylko patrzeć na twoje zniechęcenie,

chcę tylko widzieć twoje ukradkowe spojrzenia z lusterka,

jak nie masz wyjścia,

powtarzasz to, co wszystkie inne przed tobą,

czeszesz swoje włosy, kłócąc się z jednym kosmykiem,

gdy mówię, że jesteś w tej chwili dla mnie upiorem

— irytujesz się: dlaczego jesteś taki?

Patrzę na ciebie chłodnym wzrokiem ze swojego fotela,

próbuję odgadnąć, co powiesz za chwilę,

już wiem na pewno to: „dlaczego jesteś taki,

lepiej już sobie idź”,

poprawiasz na sobie śliczną sukienkę,

jeszcze nie wiesz, jak boję się jej klątwy,

zaczynam się śmiać tak niepohamowanie, nieopanowanie, niespodziewanie,

co mi jest? rozrywa mnie wręcz ten śmiech,

co ci jest? — pytasz też,

widzę setkę luster i tysiące dziewczyn przed nimi,

dziewczyn purpurowych, karminowych i czarnych,

śmiech do łez mnie ogranicza i poniża,

podziwiam dziewczyny w lustrach i we łzach,

wyczuwam naigrawanie się z mojego pożądania

we mnie samym,

wyprzedzam czas spojrzeniami, w których

więźniarki obrastają w dumę i nabierają chęci do walki,

w gniazdach luster kajdany biologii błyszczą,

powiedz to, powiedz to jeszcze raz ostatni:

dlaczego jesteś taki?

Łopot skrzydeł

O świcie usłyszałem,

jak skrobiąc pazurkami,

po blaszanym parapecie tuż obok przy oknie

przedreptał miejski gołąb;

sprawił, że zwróciłem uwagę

na ogromną ciszę, jaka zapanowała wokół,

ciszę poranka grudniowej niedzieli,

w odległym poszumie ulic dosłyszałem policyjne syreny

określające moją państwową samotność,

gołąb skradał się po mój ból,

delikatny łopot jego skrzydeł, gdy odlatywał,

sprawił, że dostrzegłem puste miejsce obok siebie,

ogromną wyrwę w mojej miłości,

brak solidarności

W stronę bólu

Ból jest czarno-niebieską barwą

wypełniającą moczary pamięci na samotności sztalugach,

mroczne, zdeformowane postacie znajomych

i kilka konturów odwzorowań własnej osoby

odbite od szorstkich ścian powracają do snów

bez jednego uśmiechu

Spadam ciągle po chropowatej powierzchni swojego wnętrza,

dwie metalowe kulki tkwią w obu oczach

tylko dla poznania sedna istnienia,

w końcach pulsujących, krwawo otwartych kanałów ciała

rozpoczyna się prawdziwa muzyka, pojawia się rytm

Krople zamykające w sobie kosmos

spadają z wysoka na najdelikatniejsze pęcherzyki nerwów,

esencją śmierci torturują świadomość

Samotność wciąż wzrasta w niej,

wydłuża się kępa czarnych włosów nad czołem,

rosną paznokcie i rzęsy,

marszczą brwi, zaciskają zęby

Cała wiedza, jaka wypełnia mnie, mój ogród, dom i pokój,

jest cierpieniem

namalowanym przez wspomnienie,

czarno-niebieskim obrazem

Zostań spokojny

Nie przejmuj się, gdy ktoś powie

ten facet to takie nic dobrego,

spójrzcie na niego, jak źle mu z oczu patrzy,

gdy dzieła twego życia nazwie radioaktywnym śmieciem,

nie przejmuj się, zostań spokojny i szukaj, szukaj wciąż

Dzisiaj wieczorem wracałem starą drogą

prowadzącą do drzwi mego domu,

deptałem rozbiegające się płyty chodnikowe,

patrzyłem na swoje stopy wciskające je w ziemię,

a każdy kwadratowy kawałek betonu

wstępował w zaułki mojej pamięci w odwecie,

droga czerniała umykająca w głąb mojej głowy,

każde potknięcie wstrząsało mną do tego stopnia,

że na powierzchnię moich uczuć

wydostawały się absolutne pojęcia jak zjawy,

objawiały mi się bardzo wyraźnie i zrozumiale,

sprawiając, że w każdej ideologii mogłem

uzasadniać sens marszu i drogi właśnie tej do siebie,

samotność schowała się za pazuchę zawstydzona,

każdy mój wygłup w tłumie

jawił się teraz jako społeczny precedens,

każda rozmowa, nawet bezsensowna, kiedyś przeprowadzona

powracała echem tysiąca zrozumiałych słów zachwytu,

miłosierdzie wyrastało z każdego rozdanego uśmiechu,

osobista wściekłość poczynała burzyć zło,

przy końcu starej drogi przeklęty świat zmienił się przede mną,

na progu stanąłem jak prorok,

otworzyłem drzwi wykute w mojej Golgoty skale,

wszedłem do domu nazwanego domem nauczyciela,

na stałe

Śmiecie epoki

Krąży wokół mnie nieprzydatna dziewczyna,

jej spojrzenia płyną do mnie, roztrącając ludzi na chodniku

Sama walczy ze swym zdrowiem,

maluje paznokcie u nóg czarnym lakierem

Podziwia moje obłąkańcze grymasy,

pozwala dotykać strugom jesiennego deszczu

swoich jasnych, zwariowanych loków

Podskakuje ze mną w rytm pobrzękujących łańcuchów,

jak osierocony anioł zasypia w końcu na mojej piersi,

a ja przez chwilę osłaniam ją ramieniem

Już Sokrates był dla demokratów wywrotowcem

Już Platon był terrorystą dla wielu

Już Galileusz miał sczeznąć z ręki ignorantów

Już Chrystus miał być usunięty z Ziemi jak zgniły śmieć,

szarpię ją za rękę, prowadzę ją jak on do wyjścia

z tego świata

Ramiona

Gdy widzisz swoją Panią,

która przywołuje cię we śnie,

to tylko znak, że szykują się twórcze zmiany,

ja doskonale wiem, że w Polsce to nastąpi,

dlatego nie chcę ginąć już teraz

pomimo wszelkich znaków na niebie i ziemi

Gdy twoja Pani zbliża się we śnie,

to choć twoi bliscy już widzą cię w trumnie księżyca,

umacnia się przekonanie,

że ten przyszły krach to szczęście,

że to wiara będzie się kłaniać tobie,

nie ty jej, jak teraz,

oczy niezdradzieckie,

pęd miłości,

psy prawdy pilnujący każdego dnia,

ludzie podążający za tobą,

to nie będzie sen o niej

Nie bierz do ręki kart

Nie rzucaj kości o byle co,

kamienie wyjmij z kieszeni,

ramiona otwarte,

ramiona wspólnoty,

ramiona twojej Pani

Na dnie popielniczki

Na dnie popielniczki

jest cmentarz wypalonych papierosów,

pety są jak umarli ludzie,

odurzający zapach popiołu

z tego cmentarza wnika w zmysły i w pamięć,

łączy się gdzieś z tą śmiercią we mnie,

miesza się ze smrodem rozkładających się

idei w sercu,

dociera do krematorium postaci, sytuacji, myśli,

które jest ciągle czynne,

które ciągle przerabia mój światopogląd

na ulotny, trujący dym i równie szkodliwy popiół,

mój świat,

moje istnienie,

moje ciało to wielka popielnica,

w której stale gaszony jest żar

kolejnych nadziei

Nasz współczesny wieszcz

Nasz współczesny wieszcz

powraca właśnie samotny,

w mroźną noc w swetrze przemierzając trasy

wyznaczane przez lodowe płomyki latarń miejskich,

znacząc ślady ognikami spadającymi z dopalającego się papierosa

Nasz współczesny wieszcz jeszcze nie targa kajdan na rękach,

widzi je na okruchach domowego chleba

i jest bezsilny

Nasz współczesny wieszcz

ratuje swoje wizje wolności,

chowając je w kaftanie bezpieczeństwa,

po kryjomu kładzie je czasem na ustach śpiącej kochanki

Nasz współczesny wieszcz

lewituje metr nad podłogą

w strumieniu grudniowego powietrza

wdzierającego się do pokoju przez uchylone drzwi,

ratuje sen narodu, kryjąc go w półcieniu rzęs

Nasz współczesny wieszcz

jeszcze dodaje drożdży do wina, które umarło,

krąży nad Wisłą, szukając łodzi i przewoźnika

w torbie zawieszonej na ramieniu dźwiga,

starożytne cyfry, które już nie mają wymowy symbolu

Nasz współczesny wieszcz

rozpytuje spojrzeniami o duszę swego narodu,

którą złożono do grobu

Nasz współczesny wieszcz

uzurpuje sobie pomysły na narzędzia męki, które na nowo wymyśla,

pieści dłońmi poorane zmarszczkami policzki młodego marzenia

Nasz współczesny wieszcz

jest jak pasterz wędrujący samotnie,

szukający śladów swego uprowadzonego stada

Babilon Syberię Stepy Akermanu Szwajcarię Palestynę

Ukrainę Litwę Paryż Londyn ziemię włoską

— to wszystko nawiedza nad Wisłą i Odrą

Fundament

Fałszywa światłość toczy się w czasie

z hałasem spadających kamiennych lawin,

z pulsowaniem jednego dźwięku gdzieś na krańcach gazet,

popychany, podrzucany, lecz zastygły w unoszeniu,

ty razem z nią rozpraszasz się w ciemnościach państwa

Chmury propagandy schodzą nad wnętrza cmentarzy,

wody kłamstwa podchodzą pod schody domów,

ty usiłujesz zamknąć światłość w dziecięcej piąstce,

patrzysz na swoje lustrzane odbicie jak na siebie samego

w życia przedszkolu,

ze źrenic oczu dziecka jak z bibliotek

przynosisz słowa, traktując je tak,

jakby były same w sobie słowami duszy,

rzucasz to wszystko pod fundamenty własnych światów,

by uchronić je przed zalewem obłudy dorosłych

Jak każdy człowiek

Jak każdy człowiek

jestem opakowaniem kłębiącej się elektryczności,

czuję w sobie zwoje przewodów

i przenikające się, wirujące pola magnetyczne

Jak każdy człowiek

odkrywam zmysły w każdym centymetrze skóry

i uczucia, które płyną pulsującymi światłowodami

Jak każdy człowiek

mam duszę, która ładuje się nerwicami jak akumulator

Jak każdy człowiek

mam radar, którym odbieram gniew z tysięcy kilometrów,

akcelerator burz generuje idee, które tworzą aureolę wokół mojej głowy,

każdy człowiek wychodzący z tłumu i kierujący się w moją stronę

zmienia się w spojrzenie lub falę gorąca,

każdy człowiek opuszczający mój dom

znika w tłumie, wywołując płomyki przesuwające się ponad głowami ludzi

Jak każdy człowiek

patrzę w niebo jak na fosforyzującą tarczę zegara

Jak każdy człowiek

staję się odkrywcą, analizując chorobliwe wyładowania w swojej głowie,

wieczorem boso stając na wilgotnej śródmiejskiej łące

Jak każdy człowiek

wyczuwam kontakt z tajemnicami kosmosu, spoglądając w górę,

patrząc na tajemnice nieba nieskończone

Jak każdy człowiek