Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wiersze z lat pierwszej „Solidarności” autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie i dopełnienie Nowej Fali. Skarga zawdzięcza Nowej Fali odwagę zauważania problemów teraźniejszości i subiektywny charakter tych spostrzeżeń, a więc swoistą, poetycką optykę. (H. Oleschko, A.Paluszkiewicz)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 125
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Alek Skarga, 2019
Wiersze z lat pierwszej „Solidarności” autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie i dopełnienie Nowej Fali. Skarga zawdzięcza Nowej Fali odwagę zauważania problemów teraźniejszości i subiektywny charakter tych spostrzeżeń, a więc swoistą, poetycką optykę (H. Oleschko, A.Paluszkiewicz).
ISBN 978-83-8155-122-9
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Najpierw zabrali nam przeszłość
i dali w zamian „wyzwolenie pracy”
Potem zabrali poezję i muzykę,
podsuwając w to miejsce „wyzwolenie pracy”
Później ośmieszyli naszą filozofię i teologię
i wyzwalali nas pracą
Wolne słowa szybko zastąpili pracą,
w zamian za prawo do ukształtowania własnego charakteru
dali szansę samorealizacji w pracy
Odebrali modlitwę i kazali ratować się pracą,
zabronili śmiać się i płakać,
a radość i żal kazali okazywać poprzez wytrwałą pracę
Mówili — przecież sprzeciw i bunt
okazać możecie przez pracę
Po pieśniach i strojach ludowych przyszedł czas na chleb
i zamienili go w pracę
Zrealizowali wszystkie swoje plany związane
ze społeczeństwem i pracą,
dlaczego więc brudne człowieczeństwo przetrwało?
chyba tylko dlatego, że zapomnieli go okraść z jednego
— z prawdziwej pracy
Przez całą pierwszą marcową sobotę i niedzielę
starałem się połączyć Hendrixa z Platonem i meczem futbolowym,
skutkiem czego wieczorem w pociągu
nie mogłem skupić myśli na czymkolwiek,
chore oczy leczyłem okładami powiek,
gdy mnożąca się w przedziale miłość przenikała do krwi
Pierwszy marcowy poniedziałek zabrał mi Dostojewskiego
i szepnął — dziś każdy musi przestrzegać prawa,
no, może za wyjątkiem sądu, rządu,
kontroli państwowej, wojska i MO,
dziś tylko wiecowanie to prawdziwy demokratyzm mas pracujących
Pierwszy marcowy wtorek wyjaśnił mi
zasady współżycia społecznego,
zasady centralizmu demokratycznego,
rolę frontu jedności narodu w sprawnym czołganiu się przez las
Pierwsza marcowa środa wepchnęła mnie w szarą kulę
i płynąłem jak bańka mydlana po rzece zhańbionej, nie pękając
Pierwszy marcowy czwartek układał
z kominów fabrycznych matematyczne działania,
nad dachem mojego domu demony jak dymy
rozwiązywały kwadraturę systemowego koła
W pierwszy marcowy piątek,
będąc w sprzeczności z zasadą demokracji socjalistycznej,
moja autokracja doprowadziła do rozpadu jaźni,
której fragmenty potoczyły się stromą, kamienistą, grecką drogą
niezmordowanego indywidualizmu Syzyfa
Mam dwadzieścia dwa lata,
ale pośród systemowych sukcesów
dorobiłem się już w życiu osiemdziesięciu ośmiu kompleksów
i tylko ich jestem godny
Mam obsesję na punkcie totalitarnych cyfr z „Trybuny Ludu”,
tak naprawdę to czuję się o wiele starszy;
czy to dziwne, że poczułem się życiem zmęczony?
Wieczorem patrzę na swoje serce
przybite gwoździem do blatu stołu przede mną,
rano, gdy jadę pociągiem, niewidzące oczy
mam nakierowane na skraj lasu,
układam wiersze o robotnikach,
zwariowane sytuacje przeskakują z jednej połówki mózgowej do drugiej
i sam nie wiem, na co jeszcze mogę się zdobyć?
Na przesłuchaniu powiedzieli, że chyba noszę w sobie zarazę,
oprócz dzikich spojrzeń, od których pękają wrzody prominentom,
nic nie oferuję społeczeństwu rozwiniętego socjalizmu
Gdy się kładę spać, w łóżku czekają na mnie majaki i koszmary,
a rano, gdy roztrzęsioną ręką szukam szklanki wody przy łóżku,
mam kolejne urojenia: wydaje mi się, że kogoś kocham
Nie pozwalają mi zrzucić winy za tę miłość,
twierdzą, iż mają świadków przeciwko mnie,
oni mogą w każdej chwili zaświadczyć,
że podglądałem nagie kobiety tańczące na ostrzu noża
Czasem widzę dziewczynę po drugiej stronie ulicy,
która w świetlistej smudze z uchylonych drzwi kościoła
stara się iść w moim kierunku,
lecz stado świń biegnących ku przepaści
blokuje jej drogę w alei,
chyba wyszedł ze mnie demon systemu
Krążą słuchy na mieście,
że pojawił się jakiś wywrotowiec,
podobno wyjawił w publicznym miejscu,
o czym rozmawiamy w domach
Podniecone są wszystkie kobiety,
gdyż podziwia je jakiś niezidentyfikowany transwestyta,
ksiądz i milicjant poznali uczucia mieszane,
rozmawiając o patriotyzmie i wierze
Podobno widziano gdzieś nieprzekupnego
przedstawiciela tajnej państwowej kontroli
— już niedługo coś się wydarzy?
Młodzież zaniepokojona znalazła buntu prowodyra,
już nie zaakceptuje słusznych racji telewizyjnego dziennika
Wypada pokazywać się w pewnych miejscach,
bo tworzy się tam nowa elita,
ale czy trzeba robić wszystko z cwaniactwem dla zgrywy,
czy potraktować serio wszystkie swoje sprawy?
Tego jeszcze nie wie nikt
— lada chwila coś się wydarzy?
W inwigilowanym tłumie miasta widziano jakąś obcą postać,
ludzie poczuli na sobie dziwne spojrzenia
kogoś z zaświatów Lenina
Ludzie zaczęli z niepokojem rozglądać się dookoła,
wpatrują się podejrzliwie w każdą twarz
— już niedługo coś się wydarzy?
W zaułkach skrada się postać w krótkiej, czarnej pelerynie,
z wiązką chrustu na plecach; niektórzy mówią, że to poeta,
chociaż bardzo podobny do starca z okładki płyty Led Zeppelin IV,
na której są takie kawałki, jak „Gdy pęka tama” i „Schody do nieba”
Stado szarych chmur sunie tuż nad kapeluszem,
niebo schodzi bardzo nisko,
deszcz wciąż szuka właściwej drogi pośród glinianych grud,
ptak szuka schronienia na moim balkonie,
ziemia znajduje rozkosz i ból
Ja przenoszę się z miejsca na miejsce pod wpływem nastroju,
zamyślony, senny stoję w oknie sam,
szukam w cudzych myślach,
szukam dla siebie początku wielkich słów,
patrząc z sennej Uroczej w kierunku wyniosłego Wawelu
Kiedy spotkamy w tych stronach
marzycieli niezakutych w kajdany?
Kiedy krew i łzy spłyną
z kart świętych ksiąg mojego narodu?
Kiedy sąsiedzi przestaną współtworzyć nasze haniebne klęski?
Kiedy każdy popatrzy wreszcie na siebie poprzez prawdę?
Kto zadmie w złoty róg?
Kto odnajdzie dziesięciu sprawiedliwych?
Kto wskaże najgłupszego i najmądrzejszego pośród nas?
Kto i kiedy zrzuci przestępców z cokołu?
Mam pełne kieszenie sprzecznych przepowiedni,
a przed sobą sny z ostatnich dziesięciu lat
stojące na baczność w jednym szeregu,
mój ideał wypluty przez tłum,
płynący na jego spojrzeniach
znika w masie ludzi w przejściu podziemnym,
pozostaje tam na kolejne dziesięć lat
Stanąłem przed białym murem
w wielkiej konfrontacji
na długość nosa od twarzy;
najpierw oddziałał na moje policzki chłodem,
a po sekundzie także kolorem;
wbiłem w niego z najbliższej odległości
spojrzenia obu oczu,
wzrokiem próbowałem zmiażdżyć strukturę jego
porowatej powierzchni,
skruszyć maleńkie grudki wapienne,
a mur w zamian runął na mnie ze wszystkich stron,
starając się przygnieść z zewnątrz;
zapędzony w zaułki jego białego trwania
miotałem się chwilę, szukając wyjścia
w porach betonu, pomiędzy atomami
znalazłem je poprzez swoje gorące wewnętrzne drogi,
gdy poczułem w plecach wbite,
poodrywane, postrzępione palce dłoni obcych ludzi,
a nawet strzępy ramion i części czaszek;
biała substancja — czy tylko jej biała powłoka
— wypłynęła ze mnie i przylgnęła do ściany,
po chwili wniknęła do białego muru,
przedostała się na drugą stronę jak duch
Tuż przed północą znikają z mojej pamięci
ślady pozostawione na Ziemi przez ludzi;
widzę siebie kroczącego dumnie w smokingu i cylindrze
przez pierwotną, dziką puszczę czwartorzędową;
w księżycowym blasku słucham niesamowitych głosów nocnych zwierząt,
dolatują mnie też jakieś nawoływania z kosmosu,
a któż tam żeruje nocą?
Moja wyobraźnia mówi mi,
że spełniają się wreszcie pragnienia atawistyczne
Tak, zawsze chciałem poznać swoje miejsca na ziemi
sprzed dziesiątek tysięcy lat,
chyba jak każdy wczesno plemienny byt
Tak, zawsze chciałem spotkać odległego praprzodka,
chyba jak każdy patriarchalny syn
Dotykałem Matki Ziemi delikatnie, z szacunkiem,
już jako mały chłopiec
słuchałem jej trwania w upale i mrozie,
widziałem ją przechodzącą przemiany jak ja,
w zgodzie z losem i na przekór sobie,
przez tysiące lat poza ciałem
Ja patrzyłem na nią, a ona na mnie
tuż przed wschodem słońca
i zimą, gdy płonął śnieg na linii horyzontu
Teraz szczęśliwy przedzieram się przez gęstwinę,
wydeptując pierwszą ścieżkę,
sam na sam z okolicą niezdeprawowaną, nieupokorzoną
Poruszam się jak mały świetlik w dziewiczym miejscu swojego dzieciństwa,
jestem sam w północnych lasach Ziemi przed czołem lodowca,
sam w dzikich, zimnych, dziewiczych górach,
dopiero teraz mogę poczuć nawet zapach ziarenka
piasku w klepsydrze cywilizacji,
w jej grocie narodzenia
Wiatr wdziera się do mieszkań przez każdą szparę,
w styczniową noc uderza o szybę i osuwa się w dół,
jest nieuświadamianym usprawiedliwieniem
Nigdy tu nie będzie piastował kierowniczego stanowiska,
jego poszum przynosi szepty zesłańców z Syberii,
jego dysydencki łomot o blaszany dach zdradza,
że znów ktoś dobija się do zakazanego nieba wolności
Kurz niesiony przez niego z pól pokrywa parapet,
kurz po rewolucji jest nową jakością,
kurz, zrywając z zacofaną wsią w mieście,
grzebie w swym brudzie drobnomieszczańskie bunty
W ciemnym pokoju słychać miarowe chrapanie mężczyzny,
jest to jeszcze jeden głos w dyskusji
nad wytycznymi zjazdu i plenum postępowej partii
Wczoraj moje boskie myśli pokłóciły się z ziemskimi,
doszło do ostrej konfrontacji,
a później do ostatecznego rozdźwięku
Pyskówka przebiegała mniej więcej tak:
„Jesteś kupą brudu na krawędzi zniszczenia,
buntujesz się, by dowartościować się w swej niewoli”
„A ja za to rzucam sobie ciebie pod nogi
każdym nowym nałogiem, spójrz na siebie,
z tym swoim sumieniem wyglądasz jak wyżęta szmata”
„A ty w swej nienawiści masz usprawiedliwienie
najwyżej na kilkadziesiąt lat,
więc cześć, czekam na ciebie tam, gdzie ono się kończy,
wynoszę się stąd, upodlony łajdaku,
zabieram tylko ze sobą łagodne serce,
zabieram kochające oczy i wrażliwe uszy,
zabieram smutną część systemów nerwowych,
zabieram radarową skórę,
zabieram krew gotową na wszystko,
zabieram mózg utkany z tęczy,
zabieram walczące w snach mięśnie i kości,
zabieram to wszystko, co należy do mnie”
„Dorze, więc ja zabieram tylko swoje — całe życie”
Czy mamy pójść z nimi,
gdy mówią — idziemy właściwą drogą?
Czy mamy wierzyć ich słowom?
Cóż okaże się na najbliższym zakręcie?
Czy pójdziemy w walce?
Czy pójdziemy potulnie szukać pokoju?
Zielone łąki pozostaną za nami,
chłodny wietrzyk zmieni się w chłodną wygodę,
gorące serce popłynie rzeką roztopionego, czerwonego żelaza,
zamiast wspólnie odnaleźć się przy wielkim ogniu,
usiądziemy przy długich, długich stołach,
by wykrzykiwać cudze myśli, cudze słowa,
a w nocy śnić cudze sny
Nigdy nie zbudujemy własnej, pojedynczo wolnej komuny,
nigdy nie zaśpiewamy razem,
za to będziemy krzyczeć, wołać jak oni:
pójdźcie, wolne dzieci — idziemy po właściwej drodze
Opleciony pajęczyną namiętności
jak sznurem pereł i korali,
drogocennym, hebanowym spojrzeniem,
zatrzymany w pędzie dnia,
wtrącony nagle
pod prasę piękna,
pod matrycę snu
nieziemskiego jak ona
Co się dzieje na Błoniach,
gdy słońce poczyna toczyć się po stoku Kopca Kościuszki,
gdy najdziwniejszych ras psy z przeróżnej maści dziećmi
tarzają się w trawie, poszczekując i wrzeszcząc,
gdy tatusiowie jeszcze w biurowych koszulach,
z kantkami spodni połamanymi na wysokości kolan
uganiają się za małą, gumową piłką,
gdy studenci z pobliskiego Żaczka
leżą na wznak pośród poprzewracanych butelek po piwie
jak herosi na ruinach Troi,
gdy pod stadionem Juvenii nagle pojawiają się pasące się krowy
Cóż takiego wówczas się dzieje?
Wtedy pojedynczo, jakby po kolei,
z różnych stron Krakowa zaczynają przybywać przedziwne typy,
tu i tam na wolnych miejscach ławek dosiadają się
i udając, że zapadają w drzemkę niby lekko podpici lub zmęczeni,
spod przymrużonych powiek ogarniają jednak całe Błonia trzeźwym spojrzeniem,
te zblazowane, wyjęte psu z gardła sylwetki
z daleka przypominają wampiry,
widać, jak sycą się łapczywie widokiem rozgrzanych ciał,
jakby chcieli wypić całą krew polskiego plemienia,
sprawiają wrażenie, jakby niepostrzeżenie
zaglądali do kołyski, chcąc dostrzec
twarz śpiącego niemowlęcia, zanim się przebudzi ze snu mistycznego,
i odchodzą, by pisać raporty o tym wszystkim
w swoich mieszkankach służbowych na Osiedlu Podwawelskim
Otoczyły mnie w mojej pustelni przybrzeżnej
w Lubiewie zwartym kręgiem
piętnastoletnie hippisujące łodzianki,
zbliżyły do mojej swoje twarze tak blisko,
stojące z tyłu dotykały delikatnie mojego ramienia,
torturując sprawdzały moją realność,
całą grupą wpatrywały się we mnie
i zawisło nad nami pytanie o cenę walki z socjalistyczną szarością,
wymowę buntu młodych, kierunek odmienności,
przerażony nienazywalnością takiego nocnego spotkania
rzuciłem się w bezrozumnej ucieczce ku falom poezji,
wyrwałem się z dziewczęcych ust,
podążając przez ogień w kierunku mrocznego morza,
chcąc zgubić swój cień, skręciłem w lewo, by całkiem
zanurzyć się w jego czerni,
by w kolejnym nawrocie znów powrócić na brzeg,
by na przełaj zbaczać już konsekwentnie w prawo z drogi do siebie,
by tam w kolejnym śnie
znaleźć się na dworcu wielopoziomowym Poznań Zachodni,
by płynąć na peronach pośród robotników,
spóźniać się na pociąg odjeżdżający do fabryk strachu,
parzyć się cząstkami czasu jak gorącymi węglami,
gubić wszystkie osobiste rzeczy
Wkrótce usłyszałem, jak młody chłopak w swoje urodziny
gra na gitarze i śpiewa przy ognisku tuż obok mnie znów na plaży,
obok płonącego tak samo stosu mojej głowy,
na moje bałtyckie dno w sercu
opadały pieśni wydobywające się z jego ust,
szkice piosenek z „Białego Albumu” Beatlesów,
następujące po sobie kolejno bardziej realne niż ja
„Glass Onion”, „Ob-la-di Ob-la-da”, „Wild Honey Pie”,
wtórowali chłopakowi jego koledzy i zniecierpliwione koleżanki,
z wiatrem „Why Don`t We Do It In The Road”, „I will”, „Julia”,
gdy dochodził do „Savoy Truflle” i „Cry baby cry”,
mój pociąg pojawił się jeszcze raz,
teraz już jako ekspres ze Świnoujścia,
potoczył się z hukiem i brzękiem wprost na mnie,
zepchnął mnie znowu w morze,
byłem przed nim, gdy parł przez fale pożerające kraj,
wydało mi się, że chłopiec lub bodaj sama gitara
podjęła nowy ton, gdy ja na środku morza
zaparty nogami o piaszczyste dno
powstrzymywałem kipiel przed pędzącym ekspresem,
nagle bałwany kamienne, zwaliska gruzów przesypały się nade mną,
ceglane fale burzonych miast wyprzedziły mnie
w gorącym podmuchu cywilizacji Mędrców Wschodu
Łoskot elektrowozu wypadającego z przybrzeżnego sosnowego lasu
zmieszał się ze strzępami hinduskiej muzyki,
wyłowiły mnie z topieli syreny zawodzące: Number 9, Number 9,
czysta krew narodu rozlała się dla mnie pierwszy raz,
szatan tajniak rechotał i sapał
jak przejeżdżający pociąg z Lubiewa do Świnoujścia
Brzeg peronu oznaczony białą linią
świeci o pierwszej po północy,
to moja droga nocnego włóczęgi
w tę i tamtą stronę, całą noc
Podświetlona smugami dworcowych reflektorów
z kłębów pary na stacji w Bydgoszczy
wynurza się potężna, wspaniała, ostatnia lokomotywa
Cudownie się porusza,
posuwa się powoli z hałasem
jak rzymski legion w bitwie,
lecz ja już niczego nie słyszę,
patrzę na nią, jakby była duchem
przesuwającym się przede mną jak obłok,
samotna znika, dysząc do końca,
zabiera wszystkie swoje mechanizmy,
pozostawiając tylko podróżnych
i włóczęgów takich jak ja,
patrzących w mrok pustej stacji,
ciężko rannych, całych we krwi,
oczekujących ukłucia mizerykordii
Wszystkie punkty świetlne w czerni
wysyłają senne proste smugi,
znacząc załomy murów,
oferując mozolnie tworzony nastrój, nawet złodziejom
wydaje się, że to jest ich jedyny cel
Na wszystkich peronach stacji
szare postacie stojące pod oświetlonymi zegarami,
połyskujące stalowe arterie oddalają się od stacji,
kierując się pomiędzy czerniejące ściany budynków nastawni,
słychać kroki przechodniów z odległych ulic śpiącego miasta,
brzeg peronu urywa się jak przepaść,
jak perspektywa mojego i lokomotyw życia
Pragnę, by mała klatka twojego ciała
zmieniła się w większą na moje kompleksy,
patrzysz w lusterko, malujesz powieki na niebiesko,
powtarzasz po raz drugi: dlaczego jesteś taki?
W tej chwili chcę tylko patrzeć na twoje zniechęcenie,
chcę tylko widzieć twoje ukradkowe spojrzenia z lusterka,
jak nie masz wyjścia,
powtarzasz to, co wszystkie inne przed tobą,
czeszesz swoje włosy, kłócąc się z jednym kosmykiem,
gdy mówię, że jesteś w tej chwili dla mnie upiorem
— irytujesz się: dlaczego jesteś taki?
Patrzę na ciebie chłodnym wzrokiem ze swojego fotela,
próbuję odgadnąć, co powiesz za chwilę,
już wiem na pewno to: „dlaczego jesteś taki,
lepiej już sobie idź”,
poprawiasz na sobie śliczną sukienkę,
jeszcze nie wiesz, jak boję się jej klątwy,
zaczynam się śmiać tak niepohamowanie, nieopanowanie, niespodziewanie,
co mi jest? rozrywa mnie wręcz ten śmiech,
co ci jest? — pytasz też,
widzę setkę luster i tysiące dziewczyn przed nimi,
dziewczyn purpurowych, karminowych i czarnych,
śmiech do łez mnie ogranicza i poniża,
podziwiam dziewczyny w lustrach i we łzach,
wyczuwam naigrawanie się z mojego pożądania
we mnie samym,
wyprzedzam czas spojrzeniami, w których
więźniarki obrastają w dumę i nabierają chęci do walki,
w gniazdach luster kajdany biologii błyszczą,
powiedz to, powiedz to jeszcze raz ostatni:
dlaczego jesteś taki?
O świcie usłyszałem,
jak skrobiąc pazurkami,
po blaszanym parapecie tuż obok przy oknie
przedreptał miejski gołąb;
sprawił, że zwróciłem uwagę
na ogromną ciszę, jaka zapanowała wokół,
ciszę poranka grudniowej niedzieli,
w odległym poszumie ulic dosłyszałem policyjne syreny
określające moją państwową samotność,
gołąb skradał się po mój ból,
delikatny łopot jego skrzydeł, gdy odlatywał,
sprawił, że dostrzegłem puste miejsce obok siebie,
ogromną wyrwę w mojej miłości,
brak solidarności
Ból jest czarno-niebieską barwą
wypełniającą moczary pamięci na samotności sztalugach,
mroczne, zdeformowane postacie znajomych
i kilka konturów odwzorowań własnej osoby
odbite od szorstkich ścian powracają do snów
bez jednego uśmiechu
Spadam ciągle po chropowatej powierzchni swojego wnętrza,
dwie metalowe kulki tkwią w obu oczach
tylko dla poznania sedna istnienia,
w końcach pulsujących, krwawo otwartych kanałów ciała
rozpoczyna się prawdziwa muzyka, pojawia się rytm
Krople zamykające w sobie kosmos
spadają z wysoka na najdelikatniejsze pęcherzyki nerwów,
esencją śmierci torturują świadomość
Samotność wciąż wzrasta w niej,
wydłuża się kępa czarnych włosów nad czołem,
rosną paznokcie i rzęsy,
marszczą brwi, zaciskają zęby
Cała wiedza, jaka wypełnia mnie, mój ogród, dom i pokój,
jest cierpieniem
namalowanym przez wspomnienie,
czarno-niebieskim obrazem
Nie przejmuj się, gdy ktoś powie
ten facet to takie nic dobrego,
spójrzcie na niego, jak źle mu z oczu patrzy,
gdy dzieła twego życia nazwie radioaktywnym śmieciem,
nie przejmuj się, zostań spokojny i szukaj, szukaj wciąż
Dzisiaj wieczorem wracałem starą drogą
prowadzącą do drzwi mego domu,
deptałem rozbiegające się płyty chodnikowe,
patrzyłem na swoje stopy wciskające je w ziemię,
a każdy kwadratowy kawałek betonu
wstępował w zaułki mojej pamięci w odwecie,
droga czerniała umykająca w głąb mojej głowy,
każde potknięcie wstrząsało mną do tego stopnia,
że na powierzchnię moich uczuć
wydostawały się absolutne pojęcia jak zjawy,
objawiały mi się bardzo wyraźnie i zrozumiale,
sprawiając, że w każdej ideologii mogłem
uzasadniać sens marszu i drogi właśnie tej do siebie,
samotność schowała się za pazuchę zawstydzona,
każdy mój wygłup w tłumie
jawił się teraz jako społeczny precedens,
każda rozmowa, nawet bezsensowna, kiedyś przeprowadzona
powracała echem tysiąca zrozumiałych słów zachwytu,
miłosierdzie wyrastało z każdego rozdanego uśmiechu,
osobista wściekłość poczynała burzyć zło,
przy końcu starej drogi przeklęty świat zmienił się przede mną,
na progu stanąłem jak prorok,
otworzyłem drzwi wykute w mojej Golgoty skale,
wszedłem do domu nazwanego domem nauczyciela,
na stałe
Krąży wokół mnie nieprzydatna dziewczyna,
jej spojrzenia płyną do mnie, roztrącając ludzi na chodniku
Sama walczy ze swym zdrowiem,
maluje paznokcie u nóg czarnym lakierem
Podziwia moje obłąkańcze grymasy,
pozwala dotykać strugom jesiennego deszczu
swoich jasnych, zwariowanych loków
Podskakuje ze mną w rytm pobrzękujących łańcuchów,
jak osierocony anioł zasypia w końcu na mojej piersi,
a ja przez chwilę osłaniam ją ramieniem
Już Sokrates był dla demokratów wywrotowcem
Już Platon był terrorystą dla wielu
Już Galileusz miał sczeznąć z ręki ignorantów
Już Chrystus miał być usunięty z Ziemi jak zgniły śmieć,
szarpię ją za rękę, prowadzę ją jak on do wyjścia
z tego świata
Gdy widzisz swoją Panią,
która przywołuje cię we śnie,
to tylko znak, że szykują się twórcze zmiany,
ja doskonale wiem, że w Polsce to nastąpi,
dlatego nie chcę ginąć już teraz
pomimo wszelkich znaków na niebie i ziemi
Gdy twoja Pani zbliża się we śnie,
to choć twoi bliscy już widzą cię w trumnie księżyca,
umacnia się przekonanie,
że ten przyszły krach to szczęście,
że to wiara będzie się kłaniać tobie,
nie ty jej, jak teraz,
oczy niezdradzieckie,
pęd miłości,
psy prawdy pilnujący każdego dnia,
ludzie podążający za tobą,
to nie będzie sen o niej
Nie bierz do ręki kart
Nie rzucaj kości o byle co,
kamienie wyjmij z kieszeni,
ramiona otwarte,
ramiona wspólnoty,
ramiona twojej Pani
Na dnie popielniczki
jest cmentarz wypalonych papierosów,
pety są jak umarli ludzie,
odurzający zapach popiołu
z tego cmentarza wnika w zmysły i w pamięć,
łączy się gdzieś z tą śmiercią we mnie,
miesza się ze smrodem rozkładających się
idei w sercu,
dociera do krematorium postaci, sytuacji, myśli,
które jest ciągle czynne,
które ciągle przerabia mój światopogląd
na ulotny, trujący dym i równie szkodliwy popiół,
mój świat,
moje istnienie,
moje ciało to wielka popielnica,
w której stale gaszony jest żar
kolejnych nadziei
Nasz współczesny wieszcz
powraca właśnie samotny,
w mroźną noc w swetrze przemierzając trasy
wyznaczane przez lodowe płomyki latarń miejskich,
znacząc ślady ognikami spadającymi z dopalającego się papierosa
Nasz współczesny wieszcz jeszcze nie targa kajdan na rękach,
widzi je na okruchach domowego chleba
i jest bezsilny
Nasz współczesny wieszcz
ratuje swoje wizje wolności,
chowając je w kaftanie bezpieczeństwa,
po kryjomu kładzie je czasem na ustach śpiącej kochanki
Nasz współczesny wieszcz
lewituje metr nad podłogą
w strumieniu grudniowego powietrza
wdzierającego się do pokoju przez uchylone drzwi,
ratuje sen narodu, kryjąc go w półcieniu rzęs
Nasz współczesny wieszcz
jeszcze dodaje drożdży do wina, które umarło,
krąży nad Wisłą, szukając łodzi i przewoźnika
w torbie zawieszonej na ramieniu dźwiga,
starożytne cyfry, które już nie mają wymowy symbolu
Nasz współczesny wieszcz
rozpytuje spojrzeniami o duszę swego narodu,
którą złożono do grobu
Nasz współczesny wieszcz
uzurpuje sobie pomysły na narzędzia męki, które na nowo wymyśla,
pieści dłońmi poorane zmarszczkami policzki młodego marzenia
Nasz współczesny wieszcz
jest jak pasterz wędrujący samotnie,
szukający śladów swego uprowadzonego stada
Babilon Syberię Stepy Akermanu Szwajcarię Palestynę
Ukrainę Litwę Paryż Londyn ziemię włoską
— to wszystko nawiedza nad Wisłą i Odrą
Fałszywa światłość toczy się w czasie
z hałasem spadających kamiennych lawin,
z pulsowaniem jednego dźwięku gdzieś na krańcach gazet,
popychany, podrzucany, lecz zastygły w unoszeniu,
ty razem z nią rozpraszasz się w ciemnościach państwa
Chmury propagandy schodzą nad wnętrza cmentarzy,
wody kłamstwa podchodzą pod schody domów,
ty usiłujesz zamknąć światłość w dziecięcej piąstce,
patrzysz na swoje lustrzane odbicie jak na siebie samego
w życia przedszkolu,
ze źrenic oczu dziecka jak z bibliotek
przynosisz słowa, traktując je tak,
jakby były same w sobie słowami duszy,
rzucasz to wszystko pod fundamenty własnych światów,
by uchronić je przed zalewem obłudy dorosłych
Jak każdy człowiek
jestem opakowaniem kłębiącej się elektryczności,
czuję w sobie zwoje przewodów
i przenikające się, wirujące pola magnetyczne
Jak każdy człowiek
odkrywam zmysły w każdym centymetrze skóry
i uczucia, które płyną pulsującymi światłowodami
Jak każdy człowiek
mam duszę, która ładuje się nerwicami jak akumulator
Jak każdy człowiek
mam radar, którym odbieram gniew z tysięcy kilometrów,
akcelerator burz generuje idee, które tworzą aureolę wokół mojej głowy,
każdy człowiek wychodzący z tłumu i kierujący się w moją stronę
zmienia się w spojrzenie lub falę gorąca,
każdy człowiek opuszczający mój dom
znika w tłumie, wywołując płomyki przesuwające się ponad głowami ludzi
Jak każdy człowiek
patrzę w niebo jak na fosforyzującą tarczę zegara
Jak każdy człowiek
staję się odkrywcą, analizując chorobliwe wyładowania w swojej głowie,
wieczorem boso stając na wilgotnej śródmiejskiej łące
Jak każdy człowiek
wyczuwam kontakt z tajemnicami kosmosu, spoglądając w górę,
patrząc na tajemnice nieba nieskończone
Jak każdy człowiek