Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poezja w słowach i obrazach. Wiersze z przełomu wieków autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie i dopełnienie Nowej Fali. Dzisiaj również jak kiedyś dotyka ona aktualnych problemów, opisuje rzeczywistość wokół nas i społeczne nastroje. Nie stroni od psychologizmu i uniwersalizmu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 79
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Alek Skarga, 2019
Poezja w słowach i obrazach. Wiersze z przełomu wieków autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie i dopełnienie Nowej Fali. Dzisiaj również jak kiedyś dotyka ona aktualnych problemów, opisuje rzeczywistość wokół nas i społeczne nastroje. Nie stroni od psychologizmu i uniwersalizmu.
ISBN 978-83-8126-780-9
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Mdlący zapach kotwic wydobytych z mułu stulecia,
na dnie pozostały czaszki bohaterów,
po tamtej stronie epoki ich losy.
Morze wyrzuciło kolor nieba,
niepotrzebny wrak statku
z napisem „MS Zemsta” na burcie
i posągiem pogańskiej bogini wojny na pokładzie
oraz zardzewiałego kapitana z wąsem sumiastym.
Te kotwice historii na wichry epoki,
całe w glonach i omułkach,
stały się symbolem walki o suwerenność
każdego człowieka morza wolności.
Towarzyszyłeś mi w ciemnej kaplicy
pod betonowym baldachimem
postmodernistycznej śmierci.
W ciemności przed Twoim Boskim Sercem
wpatrywałem się modlitwą w siebie,
we własną marność — cóż za pokuta —
marnie, marnie się czułem.
Pokrzepiony prywatnym rozrzewnieniem,
podbudowany stabilnym głazem miłosierdzia
wydobytym z sumienia i wiary,
wziąłem na siebie ten przeciążony grzechami kościół
i całą jego historię.
Cały czas czułem na sobie Twój wzrok,
tak jak kiedyś znów trzymałeś mnie za rękę
przez czterdzieści lat na Górze Tabor
w tym właśnie kościele.
Z tyłu na chórze rozległy się kroki,
ktoś otworzył drzwi, zapalił światło,
zszedł po schodach na dół.
Nagle święty Paweł przeszedł obok mnie,
skinął ręką na mnie.
Powiedziałem: — Marnie się czuję…
Ale powstałem z klęczek,
poszedłem za nim do Afuli.
Modlitwą i pracą
wizje się tłumaczą
na język Padołu,
między Indianami na język Manitou,
między jałowcami i kolumnami Edypa
na przesiadywanie w beczkach.
Modlitwą pospołu
jak mnogie zastępy bogatą
w aniołów,
w ludzi,
w zadumanego młodego człowieka,
który musi umrzeć
zaraz.
Pożądania się tłumaczą
w społeczeństwie nastawionym
jak tokarka albo dziennikarz.
Modlitwa dzierżyć może prym
w środkach przekazu nakazów,
w wewnętrznej potrzebie Jana
nie musi zwyciężać Kowalski
pędzący autostradami najszybszym samochodem
na polowanie na dziewczyny.
Gdy modlić się zacznie nie tylko ustami,
spuścić racz, Panie, odrobinę łez
na Padół, ten Padół w czasie deszczu —
niekoniecznie powodzi,
niekoniecznie wichru —
zwykłego dżdżu.
Odrobinę łez
z powodu sąsiedzkiego krzywopatrzenia,
z powodu pomyłki kosmetyczki.
Odrodzi się prawdziwa modlitwa wówczas
w każdym Janie Kowalskim —
ja akurat jestem w to
wierzący.
Czemu tego nie powiesz… jemu?
Jego pies tak łasi się do ławy,
lewy tytoń z Bałkanów dał ci
na drogę dzisiaj,
a ty kryjesz przed nim konieczność
wycięcia suchych drzew,
które zasadził w młodości.
Skuteczne korespondencje lotnicze
są pierwowzorem demokracji,
kulawa czereśnia spadła z dinozaura,
ale na szczęście to nie był
jego dinozaur.
Jaki chleb, jaki schab, jaki joker?
Przeplatane psy, przeplatane powroty,
przeplatane wszystko.
No, czemu, czemu, no, czemu?
Szmaty, butelki i tektura — temu!
Polak buduje sobie dom,
a niech te żółwie Madagaskaru
wreszcie dojdą do imperium.
Ural — jaki Ural?
Zimno — jakie zimno?
Następna rewolucja Pana Miszki zwali
już wszystkie cokoły
i wreszcie skończy nieopłacalną
produkcję suszu i korków z czereśni.
Zgrzebne banki w paski niebiesko-zielone,
kłusownicy eksportujący zasady moralne
i wnyki do puszcz pełnych sitowia.
Kierbedź na winie,
wino na Poniatowskim,
luksusowy temat na wieczór w Bydgoszczy.
Zapal już tego papierosa
i idź na spotkanie,
jego otwarcie kiszek nie jest oczekiwane
przez skrzydlatego.
Szatan pytał dziś o duszę słabego,
nie otrzymał jednoznacznej odpowiedzi
ze strony środowiska trucicieli.
Czemu tego wszystkiego nie powiesz… jemu?
Pocałuj tego pająka,
w sieci go odnajdź.
To zaczarowany pająk —
obdarzy cię złotą rybką,
korytem i legitymacją,
gdy zmieni się w wodza z wąsami.
Liny, trakcje, przewody —
muska je jaskółka wiatru,
uciekając od opola do opola,
pospiesznie moja dzikość
nurkuje w lata dziecięce
przerażająco.
Ty nadchodzisz z gór cienia,
chcesz do światła,
nie widzisz sieci,
to i nie boisz się pająka
i jego pułapki.
Maryja znad brzegu Galilei —
czyż mogła Bogu samemu powiedzieć „nie”?
Chrystus znad brzegu pustyni Judzkiej —
czyż mógł szatanowi powiedzieć „tak”?
Czy ja mogę powiedzieć „tak” lub „nie”
proboszczowi w czarnym jaguarze
pozującemu do zdjęć przy molo w Sopocie?
Gdy stanę na klifie jerozolimskiej świątyni,
przy Jezusie i Maryi,
pomacham mu ręką,
przelatującemu obok nas na skrzydle spadochronu,
by zniknąć za Jordanem
z wykupionym karnetem na sporty ekstremalne.
Czuję, że duch kołysze się we mnie
jak mewa na falach.
Wewnętrzne skłonności
zagłębiają się w moje ja
jak grotołaz w jaskinię polską,
duch niespokojny polatuje
i siada na falach,
nurkuje w odmętach,
nawiedza kopalnie podwodne,
bryłę węgla lub soli
albo rybę wydobywa.
Mój duch karmi się
dwutysiącletnią rybą,
żyje prawdziwie to boskie stworzenie
lotne i drapieżne,
udając gołąbka pokoju,
pozwala mi cieszyć się
wodnym światem błyszczącym w słońcu,
za przyczyną samego Boga
rozkołysanym jak ludzkie „jestem”.
Wybacz, Panie, moją nieufność.
Ty zawsze ulegasz mi,
a ja nie zawsze to zauważam.
Ty zawsze wysłuchujesz moich próśb,
a ja nie zawsze to zauważam.
Wczoraj kotka powiła młode
na moim strychu —
jeszcze ich nie widziałem.
Wczoraj zakwitła jabłoń na mojej działce —
jeszcze w to nie uwierzyłem.
Zmieniły się pory roku,
zmieniły wieki,
nawet tysiąclecia —
wpatrzony cały czas w kalendarz,
nawet tego nie zauważyłem.
Moim marzeniem jest tulić miłość
jak młode kocięta,
wdychać zapach wonnego kwiecia
obcowania z Tobą —
ale czy zauważę to, że jestem
już w Niebie?!
Panie, Twój Grób w Jerozolimie
ponad moim grobem,
ponad grobem ludzkości.
Przenosimy, my, ludzie, swoje groby
w nowe miejsca bitew,
zapełniamy je w nieskończoność
ciałami nieprzyjaciół i ludzi, których kochamy.
Twój Grób, Panie, wciąż ten sam,
jedyny, u stóp Golgoty,
na Miejscu Czaszki Adama.
Twój Grób pusty jak grób Adama,
cała Jerozolima jest cmentarzem
królów, narodów, państw i mitów,
pod jej murami spoczywają
wszyscy herosi od czasów Ewy,
w jej Dolinie Jozafata czekają oni na sąd,
na Twój sąd, Panie, który jesteś stąd.
Którą wykarmiła Kolebka Jezreel
walczącą o trony ludzkość, zrównują groby,
zabijających w imię religii jednoczy ziemia,
która przyjmuje ich prochy jak zbędne kadzidło.
Kiedy nastanie pokój pod tym
wciąż czynnym wulkanem cywilizacji,
wtedy nastąpi pokój na Ziemi.
Ty, schodząc znów z Góry Oliwnej,
wejdziesz przez Złotą Bramę do miasta pokoju,
mijając w szpalerach salutujące groby
i nas, synów człowieczych,
błagających o miłosierdzie,
błagających wreszcie o jedność w Tobie,
rzucających liście palmowe, ścielących płaszcze,
składających dary i kadzących jak zawsze —
mijając w milczeniu.
Wyrwany z koszmaru tuż przed świtem,
porwałem się na komunę,
po jakiejś pile wchodziłem,
by zerwać czerwony sztandar.
Poraniłem kolana, poraniłem ręce,
sztandar splamiła moja krew
i jak śnieg wybielał,
ale nadal łopotał dla ludzi
bez nadziei.
Słowa wyrwane z kontekstu
lecą ponad łąką historii,
jak ptaki szybują ponad miastem,
osnuwają jak mgła więzienia, pałace i sądy,
osadzają szronem na chłodnych marmurach pomników.
Słowa wyrwane z kontekstu
wylatują przez okna szpitali,
strzelają jak race z trybun stadionów,
startują jak rakiety z grobowej ciszy cmentarzy.
Słowa wyrwane z kontekstu —
Ratunku! Pomocy!
Porozumiewam się z moim sąsiadem
wyłącznie za pomocą ulotek wyborczych Krzaklewskiego.
Ja wieszam je na klatce schodowej,
on zdziera i targa to w strzępy,
ja je wieszam codziennie, on je codziennie zrywa.
Wybrałem się wczoraj na wieczorny różaniec,
przed wyjściem zawiesiłem zdjęcie Mariana.
W kościele spotkałem sąsiada,
obok mnie klęczał i modlił się w skupieniu,
gdy wracał po nabożeństwie, znów potargał
ten spłachetek kolorowego kartonu
i rzucił pod moje drzwi.
Domyśliłem się, że bardziej niż diabła
nienawidzi Solidarności i Mariana,
a ja znów rano zawieszę nową ulotkę,
bo kocham sąsiada-katolika, bo chcę go uratować
z lewiatana Kwaśniewskiego paszczy okropnej!
Zachód słońca nad koronami drzew
przypomina mi czerwień wzgórz Galilei,
lecz tam w oddali nie widać jeziora za lasem,
tylko światła Krakowa.
Nad lasem, który oglądam z balkonu,
nie szybują lotniarze jak nad Górą Tabor,
co najwyżej ledwo dostrzegalne
dusze rozstrzelanych przez Niemców —
to one kreślą smugi na niebie jak odrzutowce,
białe krechy układają się w krzyże.
Galilea podzielona dziś pomiędzy Żydów i Arabów,
a moją ziemię najechali przed tygodniem —
tym razem Hunowie z koszalińskiego.
Zadomowili się tu szybko i wrośli w glebę,
spłodzili potomstwo ze Słowinkami,
które wolą żyć niż zostać rozstrzelanymi przez biedę,
które wolą poniżenie niż skazanie na poniewierkę w Saksonii,
przepustkę na sąd ostateczny Słowińców.
Już rośnie następne pokolenie,
które będzie profanować świątynie wolności
i stawiać gontyny przemocy,
a na niebie zobaczymy —
hieroglify społecznej nieufności.
Cień ameby nad Zachętą,
animatorka mieni się jak witraż antykościelny.
Przed ołtarzem całopaleń autorytetów,
ołtarzem na cześć Lenina,
nikczemny cień ameby
wyliniałej, choć podmalowanej,
z kredką na wargach,
z leśnej głuszy,
z Bitwy pod Grunwaldem.
W Muzeum Narodowym Kordian
wymachuje halabardą nad głową afiliantki,
halabarda frunie do wyspy magnetycznej
wyrwana z ręki,
ścina po drodze przypadkowo głowę Lenina,
a wolny kat Jaruzelski przemawia w telewizji
znów w symbolicznym dniu 13 grudnia 2000 roku.
Polska Akademia Nauk zastanawia się
nad wnioskami o tytuły naukowe dla byłych esbeków,
kobiety odmawiają różaniec
pod kinem „Wanda” w Krakowie
przed premierą filmu o wypaczeniach Chrystusa.
Po Jaruzelskim występuje w telewizji wściekła krowa
z loży Propaganda 2 i oskarża Wielki Wschód o skażenie paszy.
Teatralna kłótnia w gronie animatorów,
ameba niepolska stoi w Sukiennicach
na dwóch nogach i na jednej ręce,
wymachuje pawim piórem jak czapką,
śmieje się i rzuca oskarżenia wprost w Kordiana —
oskarżenia przyklejają się do jego twarzy,
on stara się je zdzierać i odrzucać na bok,
jednak bardzo kaleczy tym twarz.
Niespodziewanie Leszczyński klęka
obok Kościuszki na Rynku,
coś szepce mu do ucha.
Animatorka rzuca macewę i meteoryt,
który leci przez historię
i upada do stóp Karola Wojtyły,
nie czyniąc mu krzywdy.
W Kalwarii Zebrzydowskiej
Szatan kusi papieża —
daremnie.
Szatan kusi naród —
nie nada.
Naród kusi młodych artystów —
…
Jasne miecze jak rozchlapywana lawa
lecą na miasto,
jak spadające gwiazdy nadlatują grzechy
tego stulecia.
W strzechy i drewniane dachy blokowisk
wbijają się płomienne sople,
deszcz nieczystości i śmierci niewinnych dzieci
uderza w domy i stajenki urzędów,
miasteczka pasterzy pogórskich
dosięgają wyroki spóźnione.
Dzieci widzą koniec świata
swoich rodziców,
dzieci przeżywają sprawiedliwość Opatrzności,
uświęcają się, płonąc w Pompejach Republiki.
Wioskę w skansenie spopiela kara.
Dziś to nie Swarno Chmielnicki ani Ugedej Teleboga,
dziś to nie strzały Amora ani miecz Michała —
dziś to lecące z nieba jak deszcz
pozostałości sowieckich sputników
i stacji kosmicznych,
bankructwo sowietyzmu w sercach
wywołuje ten kataklizm.
Znamię rewolucjonisty na czole,
w oczach błysk pioruna,
aura wokół niesamowitości —
oto wielki człowiek Stalin.
Jego imię zna cały świat,
o nim dzieci śpiewają pieśni,
on zna serce człowieka jak nikt —
oto wielki człowiek Stalin.
Wiele uczynił dla ludzkości,
wyzwolił ją z odwiecznych okowów,
pozwolił śmiało popatrzeć w przyszłość,
małym dzieciom darował radość.
I choć działalność dla ludzkości prowadził pod pseudonimem,
możemy odważnie głosić na dachach, że Stalin
„To nasz Wielki Odwieczny Brat!”
godzien Nagrody Nobla,
godzien statuetki Oskara,
godzien statuetki Feliksa,
godzien statuetki Matriksa,
godzien statuetki Urbana,
godzien diamentowej spinki,
godzien czerwonej gwiazdy z szarfą,
godzien szarfy i fartuszka,
godzien młota i sierpa,
godzien młotka i kielni,
godzien ekierki i cyrkla,
godzien Orderu Uśmiechu,
godzien Medalu Drogi Mlecznej,
godzien wszystkich brzęczących medali,
godzien nagrody polityka roku w Europie i Azji,
godzien nagrody Gospodarza Roku,
godzien nagrody Gościa Wyczekiwanego,
godzien nagrody Przedsiębiorcy Miasta i Wsi,
godzien nagrody sołtysa roku,
godzien nagrody kapłana roku,
godzien nagrody strażaka roku gaszącego o zmroku,
godzien nagrody samorządowca tysiąclecia,
godzien nagrody prezydenta tysiąclecia,
godzien nagrody stratega milenium,
godzien nagrody największego przywódcy ludzkości,
godzien nagrody filozofa wszech czasów w całym świecie,
godzien nagrody pisarza wszech czasów Pen Club,
godzien miana największego społecznika,
godzien miana Kosmonauty Uciskanych Zwierząt,
godzien Wielkiej Nagrody Leninowskiej,
godzien Nagrody Rewolucji i Postępu,
godzien Nagrody Kochających Wszelako,
godzien Nagrody Niosącego Światło
i wreszcie
godzien Wielkiej Nagrody Stalina,
i w końcu
godzien Wielkiej Nagrody Węgrzyna.
Moje klaustrofobie w dorzeczu Wisły
okazały się cennym balastem.
Opadnięcie na dno Narodu
okazało się cennym doświadczeniem.
Przybyłem nad tamę, z której zrzucono ciało
Księdza Jerzego,
popatrzyłem na błyszczącą wodę rozlaną szeroko,
w której przebywał święty
z workiem kamieni przeszłości u stóp.
Moje serce zapałało wiarą i nadzieją,
ściśnięte serce nie uroniło krwi,
wody mętnej Wisły obmyły moje rany,
które były już tymi samymi
tysiącletnimi ranami Narodu.
Moje klaustrofobie przy ujściu czasów
okazały się cennym balastem,
który pozwolił mi opaść na dno sumienia.
Zaryłem w mule grzechu i rozpaczy
i zobaczyłem zmartwychwstałego Chrystusa
w delcie otchłani kosmosu.
Moje serce zapałało tym samym ogniem Księdza Jerzego,
z syczącej wody wydostałem się jak morska torpeda,
by poszybować do Warszawy parabolicznym lotem tęsknoty,
wyrwany z klatki światowej beznadziei,
znalazłem się w milionowym tłumie na Placu Piłsudskiego
naprzeciw krzyża i stuły — kotwicy narodu.
Moje klaustrofobie upuszczone w piruetach
na Karowej, znowu potoczyły się
w kierunku nadbrzeżnych zarośli, nie wytrzymując
presji niebieskiej kopuły nad bohaterskim miastem.
Wrzuciły w błogosławiony nurt nieśmiertelności
ten sam gejzer znerwicowanej nadziei,
by działał przez pokolenia
jak reaktor — źródło niezniszczalnej energii.
Lekki kwietniowy deszczyk
skrapiał czarną dermę
mojej dziurawej tureckiej kurtki,
gdy śledziłem tokujące czajki,
na łączce pośród wzgórz
rozczochrane wierzby
wypalone przez młodych pogan
zamiatały niebo naprędce,
gdy mijałem je, schodząc do ludzkich siedzib.
Skowronki — obywatele wiejscy — dzwoniły na nieszpory,
jeszcze nie w niebie, jeszcze w gałęziach drzew.
Pierwszy żonkil w ornym polu, eksplodujący jak wulkan,
zszokował mnie bardziej niż
skromne mlecze i zawilce na środku błotnistej drogi.
Jasnozielone, przykrótkie listki brzozy,
nieśmiałe nastolatki,
migocąc zalotnie, sprawiły, że odwróciłem wzrok,
wstydząc się patrzeć na wiosnę w negliżu.
Złamałem łodygę zeszłorocznego suchego ostu
raniącego dziewiczość wielkanocnego popołudnia
czystolicej pogórzystości.
Schodząc w oczerety życiodajnej narodowej rzeki,
mając przed sobą komin elektrowni w Połańcu,
musiałem ustąpić drogi motocyklistom
z warkotem wdzierającym się na Yamahach
w ostatni wolny lasek, w ostatni swobodny wąwóz,
w ostatni niepokalany, zawstydzony krajobraz.