Piotr zawierzył - Alek Skarga - ebook

Piotr zawierzył ebook

Alek Skarga

0,0

Opis

Wiersze z ostatnich lat autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie i dopełnienie Nowej Fali. Dzisiaj również jak kiedyś dotyka ona aktualnych problemów, opisuje rzeczywistość wokół nas i społeczne nastroje. Nie stroni od psychologizmu i uniwersalizmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 112

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Alek Skarga

Piotr zawierzył

2015

© Alek Skarga, 2018

Wiersze z ostatnich lat autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie i dopełnienie Nowej Fali. Dzisiaj również jak kiedyś dotyka ona aktualnych problemów, opisuje rzeczywistość wokół nas i społeczne nastroje. Nie stroni od psychologizmu i uniwersalizmu.

ISBN 978-83-8126-657-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

W wigilijną noc

Akwamaryn wykrystalizował

na policzku,

słońce zrodziło pokój.

Lekki dreszcz muśniętego stolika,

szum wytrąconych fal,

blask zalał akwarium.

Duszą się ryby.

Policzek przy szkle,

dusza morska

wydobyta z wodorostów,

duża ryba biblijna

wypuszczona z uwięzienia

ze słowami

„płyń po morzach i oceanach”

potoczyła się

przez pokój wprost w otwarte

balkonowe drzwi.

Promień uniósł niespodziewany dar,

cienki pisk sopli za oknem,

marynistyczna pieśń podróżna.

Akwamaryn rozbłysnął,

tęcza pod choinką przed oknem,

usta na szybie

zaśpiewały jak ryba

w wigilijną noc.

Policzek przy policzku,

lekki dreszcz cudu,

intaglio wyzwolonej,

kamea wyzwoleńca.

My

Węgiel, drzewo, liść,

ptak, przestworza, wolność,

ja.

Bądź ze mną,

leć ze mną,

skacz ze mną

do szybu kopalni

w ciemność własnej duszy,

która zapłonie

jak węgiel,

zapewne

diament prehistorii,

zajaśnieje jutrem.

Ogień, płomień, dym,

przestworza, Bóg,

my.

Bez strachu nie istnieję

Ledwo nastał dzień,

a człowiek, otwierając oczy, rzekł:

— To jest dzień ostatni.

— Dlaczego ostatni? — odrzekł człowiek drugi.

— Albo to ja wiem?

Jak tak czuję, jestem

prze-ra-żo-ny.

Przerażeniem moim jest materialne światło,

zobacz — tam wstaje słońce,

tam świeci jeszcze księżyc

i nad horyzontem wciąż

moja betlejemska gwiazda

oblewa mnie łuną.

A ja ani pasterz, ani król,

ani polityk, zdobny animator szopek

ustawiony w okienku sławy

ledwo gipsowa figura w stajence.

Z kredensu zielony wyświetlacz komórki

i jeszcze czerwone światełko

uśpionego na ścianie telewizora

świecą na mnie.

Boję się, że są to duchy świata materialnego,

który nie istnieje,

więc — to jest dzień ostatni —

rzekł człowiek —

dla istoty niebędącej aniołem.

— Tylko dzień się zaczął —

odrzekł człowiek drugi —

ale mój strach się nie skończył,

noc tylko go skryła

jak w bajce w bezkształtnym płaszczu.

Teraz wybuchnął jak płonący modrzew

w krainie kości i krwi

człowieka prze-ra-żo-nego

po skurczu oka

i płonie solarnie, wodorowo grzeszny,

geotermicznie, nieokrzesanie śmiertelny,

podpalony przez świat pierwotny.

Oto ja, człowiek wilczego strachu

pozbawiony wiary,

bez wytchnienia dla snu,

czekający, nasłuchujący, rozedrgany,

prze-ra-żo-ny brakiem brzasku

poświaty i rozbłysków poza słońcem i księżycem.

Stale spodziewam się dnia ostatniego.

Ja tak czuję

w galaktycznej perspektywie pozawymiarowości,

bez końca i początku,

bez strachu nie istnieję —

rzekł człowiek.

— Ale dlaczego? — odrzekł

nieczuły człowiek.

Pierwsze słowo w Nowy Rok

Ze stopu magnezu i manganu

wykonany w komórce

z dodatkiem węgla i krzemu

siny amulet,

artefakt jak gadżet,

znak nowego wieku, nowej ery.

Figurka jak figurka,

interfejs raczej,

coś bardziej nieokreślonego,

wyjątkowej piękności,

innowacyjnie kształtne

w wymiarach,

aczkolwiek abstrakcyjnie ulotne

w zaokrągleniach.

Coś wyraziste w połyskach,

lekkie, twarde, oddające

modlitwę, aurę wyznań.

Miękkie, niegrube, jak to ikona.

Znak nowej kultury —

materialnej, lecz zrodzonej z idei,

wykluwającej się uprzednio

w gniazdach doświadczeń bolesnych.

Coś skupione na wyrzutach sumienia

nieudanych osobniczych zamyśleń.

Piktogram

jak nowe okno,

zupełnie nowe słowo,

początek języka nowoludzi.

Pierwsze słowo

wypowiedziane w nowy rok

zaledwie,

nowy rok

niewiniątek.

Przepowiednie

Odludek wizjoner —

mówili na niego.

Natchniony dziwak —

szeptali.

Taki jakiś niedzisiejszy, nieżyciowy,

wciąż oskarżający obecne dni.

Będzie w przyszłości

samotnym żeglarzem albo wróżbitą.

Obserwował ptaki i niebo,

nieustannie zadzierał nosa,

nawet miał zamiar zostać kapłanem astrologów.

Fakt — od ludzi stronił pysznych.

Fakt — sam się nie pysznił.

Gdy władzę zdobył absolutną,

otoczył się prostaczkami

z ptasimi móżdżkami.

Pozostałych poddanych został sędzią i katem,

z wyroku gwiazd

wyczytywał im przepowiednie,

jak wyroki śmierci

wszystkie się sprawdzały.

W jaźni

Bo boli ząb

bądź gdzie,

bo boli krtań

we śnie,

bo boli pierś

na jego dnie,

bo boli jaźń

we mgle.

Gdzie ząb — w jaźni?

Gdzie jaźń — na dnie?

A gdzie ty, moja mgło —

w boleści?

Ust otwartych nocą

bez tchnienia,

moja mgło śmierci.

Odpowiedź

Twój pełny skan

za wszelką cenę,

ultrasonografia, prześwietlenie,

cokolwiek,

jakieś remedium na sfinksa

niezbędne od zaraz.

W prasie tebańskiej już piszą

o czymś,

co ukryte trwa w tobie,

przyczajone, nieodgadnione.

Koledzy zawsze powtarzali —

on coś ma w sobie,

policjanci i sędziowie systemu

kiwali głowami —

coś w nim podejrzanego jest.

Tomografia w maszynie kosmicznej

i wiwisekcja potrzebne

w stanie nieważkości,

rozpytywanie, rozeznanie,

analiza złości i kości,

wejrzenie w psyche, soma i polis,

we wszystko —

niezbędne od zaraz.

Rodzice z lubością patrzyli

w twoje oczy w kolebce —

cóż one kryją?

Potakiwali sąsiadom mówiącym coś o Hydrze

i biały jastrząb wyfrunął z nich

przed bitwą z moskiewskimi pacyfistami

po zakończeniu misji w Mezopotamii,

machał skrzydłami intensywnie

zawieszony nad jednym miejscem,

potem zerwał się i poleciał w bok,

gwałtownie uderzył o mur,

na ścianie zakończywszy żywot.

Co oznaczał tak dziwny ptak?

Przed czym uciekał?

Nad twoją trumną pochyliły się plemiona

i znowu

ktoś wyrzekł te słowa —

popatrzcie na tę twarz,

coś w niej jest zaklętego

niesamowitego.

Czy to tylko oblicze człowieka

wyrazistego?

Czy sfinks rzucił się w przepaść?

Teraz sekcja,

oby nie było za późno.

Czy sfinks przeraził się człowieka

będącego odpowiedzią na wszystko?

Oby!

Dramat to dziś muzealny eksponat

Można wyręczyć się onomatopeją,

można chrząkać,

schodząc po schodach popularności.

Pamiętacie też te slogany

skręcone ze śmieci

lub wygrzebane na wysypiskach słów,

konglomeraty zasupłanych przemówień nicieni.

Można próbować za dzieła uznać

pochrząkiwania teoretycznie pomnikowych

odlewów, które nocą w centrach miast

w okropnej męce ust

usiłują przypomnieć światu swoje schorzenia

i upodlenia w psychicznych niszach,

można słuchać tych brązowych niemot,

to jest udawać, że słyszy się jakieś idee

w śpiewie tłumu zerkającego,

mijającego ich wybujałości.

Jest też inny sposób na oddolne rozsuwanie wierszy

w kreśleniu z przygodami szkiców

dzieł beletrystycznie zwanych rymowankami,

natchnionych,

omijających śmietnik duszy bełkoczącej manifestacje

zaprzeczeń dobra.

To czasem jest dramatem,

a najczęściej tragikomedią.

Wideodomofony na budynkach przy głównej ulicy —

toż to amfiteatr.

Albo arabskie targowiska różności,

to może być tam samodzielnym przekazem,

jako że mruczenie gwiazd na wizji

jest zachwycające dla tamtejszej publiczności,

poza treścią sformowane dla amfiteatrów Kartaginy,

dla ludzi w maskach,

na widowni, a nie proscenium.

Oborana Kartagina czołówek wszystkiego

przyjmie każdą formę jak kot,

którego się nie wyżyma w Zalipiu.

Na scenie w świeckim Krakowie zwanym Zakopanem,

na razie jeszcze góralskim,

można na fortepianie schodzić nad Wisłę

i na trąbce piąć się na Wawel —

ale po co?

Dramat to jest dziś muzealny eksponat,

w wierze w finałową tragedię nie ma formy

ekspresji i eksperymentu,

tak jak i w ekskrementach ekspertów,

byłych sekretarzy, dziś prezydentów,

co walają się w publikacjach

ich eksżon.

Obudź się pod cokołem

Niech się znów obudzi pierwsze słowo

w tobie, w nas,

siostro, bracie, swacie, primadonno.

Popatrz, pomnikowy wieszczu,

na ten obecny, wspólnotowy tłum,

tłum czysto polityczny, panegiryczny.

To totem miasta-państwa,

nie ma w nim twarzy ani słów,

tylko chaotyczne rozbryzgi-jęki z luster,

tylko obrazy-wrzaski z plakatów,

więc zawołaj z attyk i wież:

ej, hej, kumoszki, bankierzy, jadownicy, dyrygenci,

stop karierom!

Stop klakierom!

Stop kelnerom!

Stop tancerzom i cyklistom

na urzędach wyższych!

Stop oracjom i laudacjom

ze słów prawd wdów,

ze słów prawd sierot,

ze słów prawd samobójców!

A gdzie słowa, idee pierwszych Piastów Sumeru?

A gdzie słowa, piramidy bogobojne

znaków wymyślonych w łużyckiej Hattuszy?

W zigguratach ledwie z mułu, acz

do gwiazd wyniesionych aż,

lecz myśli — a nie muł — sięgną po ich blask.

Słowo wzniosłe jest prawdziwe,

bo nie ma ważnych nieprawdziwych słów,

mierniku, czujniku, ścierwniku

plemienny, gazetowy, ulotkowy, bilbordowy,

więc obudź się pod cokołem,

kiedy spadają gwiazdy

na ostatni napis etnosa,

wejdź na ten cokół i wykrzycz do gwiazd

cokolwiek, człowieku cokolny,

Gąsko Stasiu nasz.

Nad brzegiem morza

Był sobie raz

nad brzegiem morza

niebieski głaz.

Ledwo zdążyłem

dookoła obejść go,

gdy fale dziewcząt

wdarły się na ląd.

Głaz błękitny

otoczyły zewsząd,

wskoczyłem nań

raz, dwa, trzy,

niespodziewane tsunami sięgnęło

tylko moich stóp.

Głaz oderwany

od rzeczywistości

uratował mi życie

i sakwę

z sympatycznym

atramentem do serc

oraz rylcem

do diamentów.

Wyryłem nim

w policzkach swojej twarzy

obraz kamienia

na cześć piany

fal i błękitu

mitycznego zaledwie

bytu.

Zaniemówiłem, siostro

Zaniemówiłem, siostro!

Ot tak, z wrażenia.

Och! Ach!

Jakżeż ty wyglądasz cudnie,

siostro w wierze

w naszą miłość.

Twoje skołatane serce

ponoć odwrócone już na drugą stronę

jak moje,

przenicowane latoś.

Ponoć twoje włosy rozwiane na zawsze

jak moje myśli

przed tobą.

Już nie mam nic do powiedzenia,

siostro w wierze

w nasze życie,

bądź ze mną niemową

w drodze

do wieków, fal, raf, zórz,

światów i zaświatów,

w ciszy, bez słów, westchnień —

och! Ach!

Jakżeż ty wyglądasz cudnie

wciąż.

Ab ovo ad mala

Według mnie

kręci się ten świat jeszcze

wyłącznie poruszany

mniemaniami i domniemaniami

na sworzniach, rolkach i piastach

wystruganych z gęgorośla szorstkiego.

Rzadki to materiał w przyrodzie

ożywionej wcześniej.

Dla mnie, władcy stworzeń nierealnych,

kręcenie wciąż jest bezprzykładne,

ale przecież świat już nie ten,

jak mniemam,

roślin zamiennych brak,

gęg za gładki,

sworznie stworzeń marne,

to i obrót marny.

Gdy świat wyjdzie z założenia,

że nic się już nie da skręcić lepiej,

wtedy to ja zacznę — o dziwo —

w przyrodzie i nie tylko,

przykładnie — na nowo

poruszę wszystko ab ovo

przez siebie stworzonymi,

zupełnie nieznanymi, ulepszonymi

mniemaniami osobistymi

szorstkimi jak moja chrypa

gdybiącego ojca chrzestnego

i kręcić będę ad mala.

Na barykadach wolności

W bitewnej wrzawie wyrwane

z piersi serca

i słowa z gardeł

milionów solidarnych

na barykadach wolności.

Wszystkich poetów marzenia

są jak ręce wystawione z mogił,

których nie ma na cmentarzach,

ale są za to w chmurach na wieki

ręce, które pochwycą i podźwigną

każdego osuwającego się w przepaść

ludobójczych wykluczeń.

Słowotok

W słowotoku oczy

otwierają się i zamykają,

usta szepczą, mówią, krzyczą

niemo,

brwi się marszczą, ręce gestykulują.

W słowotoku gdacze kura, gęga gęś

niemo,

skwierczy bekon i pohukuje lotna maszyna.

Nic nie przerwie słowotoku,

żaden liść historii i mistyki

spadający samotnie na łan gryki

z szelestem,

bo ani gryka nie jest rzeczywista, ani liść.

Jest pierwotnia samotni,

słowotok dookreśli elokwentnego

muchomora, krasnala, piewcę

bez interlokutora mchowego.

Las, samotnia, Baba Jaga

i mały bohater pozytywny,

w słowotoku zadrapane policzki i broda

bohatera bajdurzącego nad śpiącą królewną.

Przestał gadać, gadać, gadać,

pocałował ją wreszcie,

zobaczył całą we łzach

oczu otwartych,

powrócił do prawdziwie męskiej postaci,

zamilkł na zawsze

pod przyłbicą, kapturem, kaskiem.

Jak był zaczął niemą krucjatą,

tak skończył dźwięcznie modlitwą, zaklęciem

w przepaść małostkowości

strącając Jagę.

Żeby było bezkarnie i pusto

Żeby było bezkarnie i pusto,

absolutnie przestrzenniej i krańcowo wolnościowo,

wcześniej ktoś musi zadbać o kolory

i wyprać z nich rojne jak mrowiska centra miast,

pełne reklam skwery i ulice,

wielkie defiladowe i wiecowe place.

Żeby na wydmowych, kompletnie szarych

krajobrazach posturbii ginącej w pustynnym pyle

można było dojrzeć nomadę wędrującego samotnie

w spiekocie dnia jak juczne zwierzę odłączone

z karawany izmaelskich kupców —

wcześniej ktoś musi wyciąć puszcze i dżungle,

spychaczem zepchnąć do wąwozów oazy,

przeorać buldożerem ogrody botaniczne i rezerwaty,

zbezcześcić sady i centralne parki.

Żeby było bezkarnie i pusto,

absolutnie przestrzenniej i krańcowo wolnościowo,

zanim zostanie uruchomiona kamera,

a reżyser da znak i ktoś powie:

— Klaps, scena sto ósma, film o samotności:

egzystencjalisty w kościele bez Boga,

bezrobotnego licealisty bez matury,

wypranego z innowacyjności ludzkiego łachmanu,

innowiercy mieszkającego w beczce obfitości,

uzależnioną od szukania muz śmierci

i usprawiedliwień upadku człowieczą zjawę,

dyrygenta wyłącznie pogrzebowych marszy,

podmiot zaniechania protestowania aż do

niszczenia wewnętrznych światów,

wreszcie człowieka bez ducha i poetyckiej wiary w siebie.

Żeby było bezkarnie i pusto,

krańcowo wolnościowo i absolutnie przestrzenniej

wokół takiego miejskiego troglodyty posturbii

z tulipanem w oberwanej butonierce,

w cylindrze bez denka

przemierzającego puste ulice na szkielecie technicznego wielbłąda.

Żeby esteci filmowi zachłysnęli się do końca

Bezosobowym Absolutem —

ktoś musi usunąć ostatnią przeszkodę —

wciąż widoczny w tłumie szarego miasta

kolorowy pomnik Boga.

Waga problemu

Waga problemu

twojego jest jaka?

Jest noc, niby nie widać problemu,

nie widać wymiaru, obiektywu i kliszy,

lecz oczy to nie wszystko —

bywają natchnienia nieświetlne

i oto nowy problem jest,

skrajnie odpowiedzialna troska

lub niebotyczne góry wyostrzonych zmysłów,

nie do przebycia dla fal.

I gdzie twoja oczekiwana spójność jaźni

w krwawej serca łaźni?

Nie ma czekana, butów i raków

dla zmysłów i serc,

nie zdefiniujesz problemu.

To tak, jakbyś oczekiwał

porażki społeczeństwa

po śmierci Zbawiciela,

chociaż w głębi zwykłego myślenia

wiesz, że inaczej jest,

bo zmysły pryskają jak meteory

przy pierwszym widnokręgu apokaliptycznego dźwięku

i drugiej linii obrony kosmicznej fatamorgany,

a rozum stoi na tej samej wadze, co ból bytu.

Test wygrywa neurastenia,

ale egzamin zdaje z ciała ciężaru

sokratejska cierpliwość torturowanego Boga.

Czekanie na śmierć jest twoim żłóbkiem,

wpatrzony w widny kres nocy

bezkresnej

nie dożywiasz świtu i ulgi poznania.

Odetchnąłbyś, schodząc z wagi świata,

ale rozum na niej pozostał

i stąd twoje problemy.

Ile trzeba mieć lat?

Ile trzeba mieć lat,

aby wszystkie kobiety

noszone od młodości w egzaltowanym męskim wnętrzu

jak medaliony gwiazd powracające

z przeszłości emocjonalnej burzy postnuklearnej

stały się tylko porcelanowymi figurkami

japońskich gejsz

pomalowanymi w żywe kolory,

co wprowadziły się na górną półkę kredensu?

Ile trzeba lat mieć,

aby wszystkie kobiety

ukryte we wnętrzu spełnionego mężczyzny

stały się zaledwie jedną białą figurką Wenus z Milo

ustawioną na okapie kominka?

Ile lat trzeba mieć,

aby wszystkie kobiety

w męskim sercu chłodnym już jak kometa

zatrzymane miłością na łut czasu w gramie materii

stały się zaledwie jedną

Nefretete, Giocondą, Primaverą,

Primabaleriną absolutną, Dianą,

Afrodytą, Florą, Mają nagą

i Ewą przechadzającą się wśród paproci raju

lub z fal wyłaniającą w macicy perłowej,

depczącą owoce lub muszle

niezapomnianych wspólnych chwil,

ozdobą sentymentalnego bezzmysłowego salonu pamięci

i jego wzniosłym znakiem rozpoznawczym?

Ile trzeba mieć lat, by boskie piękno wszystkich kobiet

stąpających przed mężczyzną zmieniło się w jednego

czarownego motyla szacunku?

Zapewne trzeba mieć — nie mniej niż osiemdziesiąt osiem, a najlepiej sto osiem,

a może dokładnie tylko tyle, co umierający Platon i Deotyma!

Samosiejka

Mam przed sobą własną samosiejkę

nawet i to, co jest w jądrze komórki,

gen ludzkiej godności i chwały.

Mam siejkę siebie,

własnego przekazu,

co zahacza o wieczność,

jestem w niej cały,

w płynach ustrojowych i cytoplazmie neuronów.

Jestem zaczynem kosmicznej ludzkości,

nie marzeń jej, nie,

nie myśli i nie uczuć, nie.

Jestem w samobycie nowej

istoty niewymyślonej,

ziarnem, lotnym nasieniem,

mam przed sobą okruch samobłękitu i samonocy

i już w wizjach kiełkuję wokół,

opadając, obumierając, zmartwychwstając.

To samosiejka wigoru,

co jak samba, taniec żywiołu,

jest ruchem dłoni, rzęs i oczu,

rytmem woli pulsującej w trzewiach

w skondensowanej formie,

w kropli energii ducha.

Nie, nie kropli, tylko zaczynie ruchu,

drgnieniem mechanizmu startowego też nie,

nie rotor to, napęd, sprężyna czy potencjał,

to siejka sama we mnie nabrzmiała ciszą i głosem,

strachem tłumionego ja,

porywana przez wodę i wiatr,

odpadająca w glebę, gdy już czas,

wdeptywana w nią przez niecierpliwych ludzi

i wręcz dzikie zwierzęta.

Jak wykiełkuje i wzejdzie cała z ciała,

to w blasku pioruna zobaczysz, co to za jedna.

Wzejdzie z niej początek mnie,

poza cywilizacją tkanek walczących

człowiek nowy z nilowego zaczynu,

wznoszący się w chmury galaktyk,

zastępując ginącego staroczłowieka

przekazu bezznakowego.

Za późno niestety

Wśród bydląt urodzony,

w nędzne szmaty przyodziany

wyruszyłeś z zapomnianej mieściny

bez trzosa i zapasowych sandałów,

tylko z laską i w jednej sukni

Ziemię przemierzyłeś.

Idziesz przez wieki i tysiąclecia,

potem zatrzymujesz się

i pozostajesz tak za bramą,

pasterz końca czasów.

Wszystko zatrzymuje się razem z tobą,

wszechświat wstrzymuje oddech

i zamiera przed ścianą,

ale nasze wielbłądy idą dalej

i przechodzą przez ucho igielne.

Widząc je już po drugiej stronie,

zrzucamy swoje bogate stroje,

kapelusze zdobne w pióra ptasie,

zsuwamy buty z krokodylej skóry,

strząsamy płaszcze aksamitne z pleców,

błyszczące kamizelki,

odwijamy słuckie pasy,

zdejmujemy spodnie cekinami haftowane,

odpinamy diademy i obroże z diamentami,

rozpinamy bluzki Armaniego i Diora,

odkładamy torebki Prady i Vuittona,

ściągamy z nadgarstków drogie zegarki,

a z palców pierścienie,

zrywamy z piersi odznaczenia i medale,

ale,

ale,

ale

za późno

niestety

już jest.

Najbardziej błądzisz

Fabryka składuje, a nie produkuje.

Zadajesz sobie pytanie —

czy to jest fabryka?

Mózg gromadzi, a nie wymyśla.

Zadajesz sobie pytanie —

czy to jest mózg?

Refren: pytasz, błądzisz,

pytasz siebie,

najbardziej błądzisz.

Ciemna istota nie jest istotą lub nie jest ciemną.

Zadajesz sobie pytanie —

czy ona jest mną?

Świetlisty punkt nie jest otoczony ciemnością

lub wydaje się, że widzisz go mimo to.

Zadajesz sobie pytanie —

czy jestem przed sobą, czy już za sobą?

Refren: pytasz, błądzisz,

pytasz siebie,

najbardziej błądzisz.

Karty i szklana kula pokazują, że

ludzie ziemscy są bez przyszłości.

Zadajesz sobie pytania —

kim jest Cyganka, co to wszystko znaczy?

Organizacje międzynarodowe i ich przywódcy

wyznaczają cele i wytyczają drogi.

Zadajesz sobie pytania —

co ja tu robię, w tym ich złudnym świecie?

Refren: pytasz, błądzisz,

pytasz ludzi,

najbardziej błądzisz.

Przejrzystość serca

W kierunku przejrzystości

przejrzyści, lecz nie do końca,

czołgamy się w sztolniach,

przeciskamy w ciasnych korytarzach grzechu,

na zakrętach życia ochlapywani błotem.

Idziemy, zatrzymując się nad urwiskami kłamstw,

chwiejąc się, potykając przed upiornymi

górskimi rozpadlinami występków.

Ta grań pod nogami to nasza ostatnia szansa,

grań, co przełomem jest epok

kolejnych naszych nieprzejrzystych.

Pełzniemy nią po omacku

jak aniołowie uduchowieni,

jak aniołowie świetliści,

jak ludzie przezroczyści,

lecz jakby nie do końca.

Chwiejąc się, potykając, idziemy

w kierunku przejrzystości,

co jest jak cel walki z samym sobą.

Jest w nas coś, co nie daje się prześwietlić

żadnymi promieniami gamma supernowych

nad horyzontem rozbłyskujących

w gwiazdozbiorze Psa

lub gromadzie Plejad umiejscowionych.

Nawet na planecie dojrzewającej miłością

nie jesteśmy w stanie przeniknąć jednego elementu,

jedynego własnego przełomu nieosiągalnego,

jedynego buntu do końca niepowstrzymanego.

Na kliszy czarnej naszego duchowego życia

nie pozostaje ślad indywidualnego serca,

które zatrzymałoby obraz tortury wspinaczki.

Całą przejrzystość serca przeczołgani do końca

okazać tylko Bogu możemy.

Nie bądź tylko opadającym liściem

Nie bądź tylko opadającym, umęczonym liściem,

ale idź z radością w park.

Czas nastaje na ciebie nieludzko, samotnie,

jak wiatr jesienny niezbędny,

jak katar sienny nieleczony,

jak deszcz zamętu niezielony,

jak błyski lęku niezszarzałe.

Lecz ty nie bądź tylko opadającym, umęczonym liściem,

zmierz się z łkaniem dnia,

wieczorów bądź tytanem,

brnij w nich w czymkolwiek po pas,

rozgarnij coś jak czas lub pragnień szok,

nabierz pełne wiadro zapomnień słot,

popatrz ostatni raz w te czeluście

wciąż płynnych, niescalonych łez

i zwróć się do świetnej, mroźnej pogody z weselem,

na świat z każdej czerni wyglądaj nudnej,

strzelaj w pustkę krajobrazu

gałęziami wyciągniętych, bezlistnych rąk,

z ćmą kurzawą ku nowemu poleć tak samo

jak z szarańczą upałów

na krańce świata,

aż śmiechu tren zbieleje

i zaperli się od niego wzrok.

Upadły liść zbrata się ze śniegiem,

co odnowi oblicze ziemi.

W świątyniach elit

W świątyniach słońca elit

nie ma żadnego autorytetu prócz wiedzy.

Ludzie sami nie są tu autorytetami,

ludzie są głównie zabójcami idei,

hakerami myśli i podpalaczami bibliotek

w świetle jedynej latarni wiedzy

widać i to dobrze,

że na gruzach transcendencji

spolegliwe kamienie, usłużne piargi,

namiętny piach i zwykły uczuć kurz

nie szokuje już wyniesieniem

do godności, podniosłości, doniosłości

mimik, gestów, języków ciał.

Nic, co ludzkie, nie jest jasne

i już.

To, co ludzkie, nie jest autorytetem

dla dusz.

Nie ma ścianek do wspinania dla serc,

kamienna ścianka piramidy też się przewróciła,

na jej gruzach leżą Ra i Ozyrys

z miękkiego gipsu,

ranne zwierzęta umierają obok

jak żertwy bez potrzeby.

Poćwiartowani ludzie wznoszący ręce

szukają swych głów.

Znajdują tylko martwego sfinksa.

Krew spływa z ołtarzy jak olej z frytek,

kapłani mediów to głównie zabójcy dzieci,

kult Molocha w każdej ich publicznej spowiedzi

wznosi się jak wieczny ogień spalanych marionetek.

Na gruzach ich wyżyn gnijące systemy

rozsiewają woń oczekiwanego końca ludzkości.

Agora, forum, cardo, promenady,

wszystko pełne krwi.

Zburzone Efez, Pergamon, Berlin i Drezno,

zaorane Kartagina i Moskwa,

oborane ich cmentarzyska i trony.

To cel upragniony i efekt

ludzkiego władztwa ministrów i elit.

Dziś najpotężniejszy na Ziemi człowiek

jest zaledwie zabójcą dzieci.

Ołtarze Gehinnom płoną wszędzie

i świecą w noc jak cud z Faros,

wyżyny dzieł ludzkich trzęsą się w posadach,

daleko od zapadłych mórz skaczą pagórki,

figury, posągi, stele same przechodzą przez ogień,

kamienne pociski lecą i płoną jak komety,

kamienne pojazdy zmieniają się w zwierzęta juczne.

Twarze ludzkie nie są autorytetami dla spojrzeń —

one nie są autorytetami nawet

dla zranionych orłów i lękliwych lwów.

Na szczycie piramidy lub góry królów,

w świetle jedynej latarni wiedzy

po zburzeniu gontyny transcendencji

nie stoi już człowiek godny.