Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wiersze z ostatnich lat autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie i dopełnienie Nowej Fali. Dzisiaj również jak kiedyś dotyka ona aktualnych problemów, opisuje rzeczywistość wokół nas i społeczne nastroje. Nie stroni od psychologizmu i uniwersalizmu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 112
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Alek Skarga, 2018
Wiersze z ostatnich lat autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie i dopełnienie Nowej Fali. Dzisiaj również jak kiedyś dotyka ona aktualnych problemów, opisuje rzeczywistość wokół nas i społeczne nastroje. Nie stroni od psychologizmu i uniwersalizmu.
ISBN 978-83-8126-657-4
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Akwamaryn wykrystalizował
na policzku,
słońce zrodziło pokój.
Lekki dreszcz muśniętego stolika,
szum wytrąconych fal,
blask zalał akwarium.
Duszą się ryby.
Policzek przy szkle,
dusza morska
wydobyta z wodorostów,
duża ryba biblijna
wypuszczona z uwięzienia
ze słowami
„płyń po morzach i oceanach”
potoczyła się
przez pokój wprost w otwarte
balkonowe drzwi.
Promień uniósł niespodziewany dar,
cienki pisk sopli za oknem,
marynistyczna pieśń podróżna.
Akwamaryn rozbłysnął,
tęcza pod choinką przed oknem,
usta na szybie
zaśpiewały jak ryba
w wigilijną noc.
Policzek przy policzku,
lekki dreszcz cudu,
intaglio wyzwolonej,
kamea wyzwoleńca.
Węgiel, drzewo, liść,
ptak, przestworza, wolność,
ja.
Bądź ze mną,
leć ze mną,
skacz ze mną
do szybu kopalni
w ciemność własnej duszy,
która zapłonie
jak węgiel,
zapewne
diament prehistorii,
zajaśnieje jutrem.
Ogień, płomień, dym,
przestworza, Bóg,
my.
Ledwo nastał dzień,
a człowiek, otwierając oczy, rzekł:
— To jest dzień ostatni.
— Dlaczego ostatni? — odrzekł człowiek drugi.
— Albo to ja wiem?
Jak tak czuję, jestem
prze-ra-żo-ny.
Przerażeniem moim jest materialne światło,
zobacz — tam wstaje słońce,
tam świeci jeszcze księżyc
i nad horyzontem wciąż
moja betlejemska gwiazda
oblewa mnie łuną.
A ja ani pasterz, ani król,
ani polityk, zdobny animator szopek
ustawiony w okienku sławy
ledwo gipsowa figura w stajence.
Z kredensu zielony wyświetlacz komórki
i jeszcze czerwone światełko
uśpionego na ścianie telewizora
świecą na mnie.
Boję się, że są to duchy świata materialnego,
który nie istnieje,
więc — to jest dzień ostatni —
rzekł człowiek —
dla istoty niebędącej aniołem.
— Tylko dzień się zaczął —
odrzekł człowiek drugi —
ale mój strach się nie skończył,
noc tylko go skryła
jak w bajce w bezkształtnym płaszczu.
Teraz wybuchnął jak płonący modrzew
w krainie kości i krwi
człowieka prze-ra-żo-nego
po skurczu oka
i płonie solarnie, wodorowo grzeszny,
geotermicznie, nieokrzesanie śmiertelny,
podpalony przez świat pierwotny.
Oto ja, człowiek wilczego strachu
pozbawiony wiary,
bez wytchnienia dla snu,
czekający, nasłuchujący, rozedrgany,
prze-ra-żo-ny brakiem brzasku
poświaty i rozbłysków poza słońcem i księżycem.
Stale spodziewam się dnia ostatniego.
Ja tak czuję
w galaktycznej perspektywie pozawymiarowości,
bez końca i początku,
bez strachu nie istnieję —
rzekł człowiek.
— Ale dlaczego? — odrzekł
nieczuły człowiek.
Ze stopu magnezu i manganu
wykonany w komórce
z dodatkiem węgla i krzemu
siny amulet,
artefakt jak gadżet,
znak nowego wieku, nowej ery.
Figurka jak figurka,
interfejs raczej,
coś bardziej nieokreślonego,
wyjątkowej piękności,
innowacyjnie kształtne
w wymiarach,
aczkolwiek abstrakcyjnie ulotne
w zaokrągleniach.
Coś wyraziste w połyskach,
lekkie, twarde, oddające
modlitwę, aurę wyznań.
Miękkie, niegrube, jak to ikona.
Znak nowej kultury —
materialnej, lecz zrodzonej z idei,
wykluwającej się uprzednio
w gniazdach doświadczeń bolesnych.
Coś skupione na wyrzutach sumienia
nieudanych osobniczych zamyśleń.
Piktogram
jak nowe okno,
zupełnie nowe słowo,
początek języka nowoludzi.
Pierwsze słowo
wypowiedziane w nowy rok
zaledwie,
nowy rok
niewiniątek.
Odludek wizjoner —
mówili na niego.
Natchniony dziwak —
szeptali.
Taki jakiś niedzisiejszy, nieżyciowy,
wciąż oskarżający obecne dni.
Będzie w przyszłości
samotnym żeglarzem albo wróżbitą.
Obserwował ptaki i niebo,
nieustannie zadzierał nosa,
nawet miał zamiar zostać kapłanem astrologów.
Fakt — od ludzi stronił pysznych.
Fakt — sam się nie pysznił.
Gdy władzę zdobył absolutną,
otoczył się prostaczkami
z ptasimi móżdżkami.
Pozostałych poddanych został sędzią i katem,
z wyroku gwiazd
wyczytywał im przepowiednie,
jak wyroki śmierci
wszystkie się sprawdzały.
Bo boli ząb
bądź gdzie,
bo boli krtań
we śnie,
bo boli pierś
na jego dnie,
bo boli jaźń
we mgle.
Gdzie ząb — w jaźni?
Gdzie jaźń — na dnie?
A gdzie ty, moja mgło —
w boleści?
Ust otwartych nocą
bez tchnienia,
moja mgło śmierci.
Twój pełny skan
za wszelką cenę,
ultrasonografia, prześwietlenie,
cokolwiek,
jakieś remedium na sfinksa
niezbędne od zaraz.
W prasie tebańskiej już piszą
o czymś,
co ukryte trwa w tobie,
przyczajone, nieodgadnione.
Koledzy zawsze powtarzali —
on coś ma w sobie,
policjanci i sędziowie systemu
kiwali głowami —
coś w nim podejrzanego jest.
Tomografia w maszynie kosmicznej
i wiwisekcja potrzebne
w stanie nieważkości,
rozpytywanie, rozeznanie,
analiza złości i kości,
wejrzenie w psyche, soma i polis,
we wszystko —
niezbędne od zaraz.
Rodzice z lubością patrzyli
w twoje oczy w kolebce —
cóż one kryją?
Potakiwali sąsiadom mówiącym coś o Hydrze
i biały jastrząb wyfrunął z nich
przed bitwą z moskiewskimi pacyfistami
po zakończeniu misji w Mezopotamii,
machał skrzydłami intensywnie
zawieszony nad jednym miejscem,
potem zerwał się i poleciał w bok,
gwałtownie uderzył o mur,
na ścianie zakończywszy żywot.
Co oznaczał tak dziwny ptak?
Przed czym uciekał?
Nad twoją trumną pochyliły się plemiona
i znowu
ktoś wyrzekł te słowa —
popatrzcie na tę twarz,
coś w niej jest zaklętego
niesamowitego.
Czy to tylko oblicze człowieka
wyrazistego?
Czy sfinks rzucił się w przepaść?
Teraz sekcja,
oby nie było za późno.
Czy sfinks przeraził się człowieka
będącego odpowiedzią na wszystko?
Oby!
Można wyręczyć się onomatopeją,
można chrząkać,
schodząc po schodach popularności.
Pamiętacie też te slogany
skręcone ze śmieci
lub wygrzebane na wysypiskach słów,
konglomeraty zasupłanych przemówień nicieni.
Można próbować za dzieła uznać
pochrząkiwania teoretycznie pomnikowych
odlewów, które nocą w centrach miast
w okropnej męce ust
usiłują przypomnieć światu swoje schorzenia
i upodlenia w psychicznych niszach,
można słuchać tych brązowych niemot,
to jest udawać, że słyszy się jakieś idee
w śpiewie tłumu zerkającego,
mijającego ich wybujałości.
Jest też inny sposób na oddolne rozsuwanie wierszy
w kreśleniu z przygodami szkiców
dzieł beletrystycznie zwanych rymowankami,
natchnionych,
omijających śmietnik duszy bełkoczącej manifestacje
zaprzeczeń dobra.
To czasem jest dramatem,
a najczęściej tragikomedią.
Wideodomofony na budynkach przy głównej ulicy —
toż to amfiteatr.
Albo arabskie targowiska różności,
to może być tam samodzielnym przekazem,
jako że mruczenie gwiazd na wizji
jest zachwycające dla tamtejszej publiczności,
poza treścią sformowane dla amfiteatrów Kartaginy,
dla ludzi w maskach,
na widowni, a nie proscenium.
Oborana Kartagina czołówek wszystkiego
przyjmie każdą formę jak kot,
którego się nie wyżyma w Zalipiu.
Na scenie w świeckim Krakowie zwanym Zakopanem,
na razie jeszcze góralskim,
można na fortepianie schodzić nad Wisłę
i na trąbce piąć się na Wawel —
ale po co?
Dramat to jest dziś muzealny eksponat,
w wierze w finałową tragedię nie ma formy
ekspresji i eksperymentu,
tak jak i w ekskrementach ekspertów,
byłych sekretarzy, dziś prezydentów,
co walają się w publikacjach
ich eksżon.
Niech się znów obudzi pierwsze słowo
w tobie, w nas,
siostro, bracie, swacie, primadonno.
Popatrz, pomnikowy wieszczu,
na ten obecny, wspólnotowy tłum,
tłum czysto polityczny, panegiryczny.
To totem miasta-państwa,
nie ma w nim twarzy ani słów,
tylko chaotyczne rozbryzgi-jęki z luster,
tylko obrazy-wrzaski z plakatów,
więc zawołaj z attyk i wież:
ej, hej, kumoszki, bankierzy, jadownicy, dyrygenci,
stop karierom!
Stop klakierom!
Stop kelnerom!
Stop tancerzom i cyklistom
na urzędach wyższych!
Stop oracjom i laudacjom
ze słów prawd wdów,
ze słów prawd sierot,
ze słów prawd samobójców!
A gdzie słowa, idee pierwszych Piastów Sumeru?
A gdzie słowa, piramidy bogobojne
znaków wymyślonych w łużyckiej Hattuszy?
W zigguratach ledwie z mułu, acz
do gwiazd wyniesionych aż,
lecz myśli — a nie muł — sięgną po ich blask.
Słowo wzniosłe jest prawdziwe,
bo nie ma ważnych nieprawdziwych słów,
mierniku, czujniku, ścierwniku
plemienny, gazetowy, ulotkowy, bilbordowy,
więc obudź się pod cokołem,
kiedy spadają gwiazdy
na ostatni napis etnosa,
wejdź na ten cokół i wykrzycz do gwiazd
cokolwiek, człowieku cokolny,
Gąsko Stasiu nasz.
Był sobie raz
nad brzegiem morza
niebieski głaz.
Ledwo zdążyłem
dookoła obejść go,
gdy fale dziewcząt
wdarły się na ląd.
Głaz błękitny
otoczyły zewsząd,
wskoczyłem nań
raz, dwa, trzy,
niespodziewane tsunami sięgnęło
tylko moich stóp.
Głaz oderwany
od rzeczywistości
uratował mi życie
i sakwę
z sympatycznym
atramentem do serc
oraz rylcem
do diamentów.
Wyryłem nim
w policzkach swojej twarzy
obraz kamienia
na cześć piany
fal i błękitu
mitycznego zaledwie
bytu.
Zaniemówiłem, siostro!
Ot tak, z wrażenia.
Och! Ach!
Jakżeż ty wyglądasz cudnie,
siostro w wierze
w naszą miłość.
Twoje skołatane serce
ponoć odwrócone już na drugą stronę
jak moje,
przenicowane latoś.
Ponoć twoje włosy rozwiane na zawsze
jak moje myśli
przed tobą.
Już nie mam nic do powiedzenia,
siostro w wierze
w nasze życie,
bądź ze mną niemową
w drodze
do wieków, fal, raf, zórz,
światów i zaświatów,
w ciszy, bez słów, westchnień —
och! Ach!
Jakżeż ty wyglądasz cudnie
wciąż.
Według mnie
kręci się ten świat jeszcze
wyłącznie poruszany
mniemaniami i domniemaniami
na sworzniach, rolkach i piastach
wystruganych z gęgorośla szorstkiego.
Rzadki to materiał w przyrodzie
ożywionej wcześniej.
Dla mnie, władcy stworzeń nierealnych,
kręcenie wciąż jest bezprzykładne,
ale przecież świat już nie ten,
jak mniemam,
roślin zamiennych brak,
gęg za gładki,
sworznie stworzeń marne,
to i obrót marny.
Gdy świat wyjdzie z założenia,
że nic się już nie da skręcić lepiej,
wtedy to ja zacznę — o dziwo —
w przyrodzie i nie tylko,
przykładnie — na nowo
poruszę wszystko ab ovo
przez siebie stworzonymi,
zupełnie nieznanymi, ulepszonymi
mniemaniami osobistymi
szorstkimi jak moja chrypa
gdybiącego ojca chrzestnego
i kręcić będę ad mala.
W bitewnej wrzawie wyrwane
z piersi serca
i słowa z gardeł
milionów solidarnych
na barykadach wolności.
Wszystkich poetów marzenia
są jak ręce wystawione z mogił,
których nie ma na cmentarzach,
ale są za to w chmurach na wieki
ręce, które pochwycą i podźwigną
każdego osuwającego się w przepaść
ludobójczych wykluczeń.
W słowotoku oczy
otwierają się i zamykają,
usta szepczą, mówią, krzyczą
niemo,
brwi się marszczą, ręce gestykulują.
W słowotoku gdacze kura, gęga gęś
niemo,
skwierczy bekon i pohukuje lotna maszyna.
Nic nie przerwie słowotoku,
żaden liść historii i mistyki
spadający samotnie na łan gryki
z szelestem,
bo ani gryka nie jest rzeczywista, ani liść.
Jest pierwotnia samotni,
słowotok dookreśli elokwentnego
muchomora, krasnala, piewcę
bez interlokutora mchowego.
Las, samotnia, Baba Jaga
i mały bohater pozytywny,
w słowotoku zadrapane policzki i broda
bohatera bajdurzącego nad śpiącą królewną.
Przestał gadać, gadać, gadać,
pocałował ją wreszcie,
zobaczył całą we łzach
oczu otwartych,
powrócił do prawdziwie męskiej postaci,
zamilkł na zawsze
pod przyłbicą, kapturem, kaskiem.
Jak był zaczął niemą krucjatą,
tak skończył dźwięcznie modlitwą, zaklęciem
w przepaść małostkowości
strącając Jagę.
Żeby było bezkarnie i pusto,
absolutnie przestrzenniej i krańcowo wolnościowo,
wcześniej ktoś musi zadbać o kolory
i wyprać z nich rojne jak mrowiska centra miast,
pełne reklam skwery i ulice,
wielkie defiladowe i wiecowe place.
Żeby na wydmowych, kompletnie szarych
krajobrazach posturbii ginącej w pustynnym pyle
można było dojrzeć nomadę wędrującego samotnie
w spiekocie dnia jak juczne zwierzę odłączone
z karawany izmaelskich kupców —
wcześniej ktoś musi wyciąć puszcze i dżungle,
spychaczem zepchnąć do wąwozów oazy,
przeorać buldożerem ogrody botaniczne i rezerwaty,
zbezcześcić sady i centralne parki.
Żeby było bezkarnie i pusto,
absolutnie przestrzenniej i krańcowo wolnościowo,
zanim zostanie uruchomiona kamera,
a reżyser da znak i ktoś powie:
— Klaps, scena sto ósma, film o samotności:
egzystencjalisty w kościele bez Boga,
bezrobotnego licealisty bez matury,
wypranego z innowacyjności ludzkiego łachmanu,
innowiercy mieszkającego w beczce obfitości,
uzależnioną od szukania muz śmierci
i usprawiedliwień upadku człowieczą zjawę,
dyrygenta wyłącznie pogrzebowych marszy,
podmiot zaniechania protestowania aż do
niszczenia wewnętrznych światów,
wreszcie człowieka bez ducha i poetyckiej wiary w siebie.
Żeby było bezkarnie i pusto,
krańcowo wolnościowo i absolutnie przestrzenniej
wokół takiego miejskiego troglodyty posturbii
z tulipanem w oberwanej butonierce,
w cylindrze bez denka
przemierzającego puste ulice na szkielecie technicznego wielbłąda.
Żeby esteci filmowi zachłysnęli się do końca
Bezosobowym Absolutem —
ktoś musi usunąć ostatnią przeszkodę —
wciąż widoczny w tłumie szarego miasta
kolorowy pomnik Boga.
Waga problemu
twojego jest jaka?
Jest noc, niby nie widać problemu,
nie widać wymiaru, obiektywu i kliszy,
lecz oczy to nie wszystko —
bywają natchnienia nieświetlne
i oto nowy problem jest,
skrajnie odpowiedzialna troska
lub niebotyczne góry wyostrzonych zmysłów,
nie do przebycia dla fal.
I gdzie twoja oczekiwana spójność jaźni
w krwawej serca łaźni?
Nie ma czekana, butów i raków
dla zmysłów i serc,
nie zdefiniujesz problemu.
To tak, jakbyś oczekiwał
porażki społeczeństwa
po śmierci Zbawiciela,
chociaż w głębi zwykłego myślenia
wiesz, że inaczej jest,
bo zmysły pryskają jak meteory
przy pierwszym widnokręgu apokaliptycznego dźwięku
i drugiej linii obrony kosmicznej fatamorgany,
a rozum stoi na tej samej wadze, co ból bytu.
Test wygrywa neurastenia,
ale egzamin zdaje z ciała ciężaru
sokratejska cierpliwość torturowanego Boga.
Czekanie na śmierć jest twoim żłóbkiem,
wpatrzony w widny kres nocy
bezkresnej
nie dożywiasz świtu i ulgi poznania.
Odetchnąłbyś, schodząc z wagi świata,
ale rozum na niej pozostał
i stąd twoje problemy.
Ile trzeba mieć lat,
aby wszystkie kobiety
noszone od młodości w egzaltowanym męskim wnętrzu
jak medaliony gwiazd powracające
z przeszłości emocjonalnej burzy postnuklearnej
stały się tylko porcelanowymi figurkami
japońskich gejsz
pomalowanymi w żywe kolory,
co wprowadziły się na górną półkę kredensu?
Ile trzeba lat mieć,
aby wszystkie kobiety
ukryte we wnętrzu spełnionego mężczyzny
stały się zaledwie jedną białą figurką Wenus z Milo
ustawioną na okapie kominka?
Ile lat trzeba mieć,
aby wszystkie kobiety
w męskim sercu chłodnym już jak kometa
zatrzymane miłością na łut czasu w gramie materii
stały się zaledwie jedną
Nefretete, Giocondą, Primaverą,
Primabaleriną absolutną, Dianą,
Afrodytą, Florą, Mają nagą
i Ewą przechadzającą się wśród paproci raju
lub z fal wyłaniającą w macicy perłowej,
depczącą owoce lub muszle
niezapomnianych wspólnych chwil,
ozdobą sentymentalnego bezzmysłowego salonu pamięci
i jego wzniosłym znakiem rozpoznawczym?
Ile trzeba mieć lat, by boskie piękno wszystkich kobiet
stąpających przed mężczyzną zmieniło się w jednego
czarownego motyla szacunku?
Zapewne trzeba mieć — nie mniej niż osiemdziesiąt osiem, a najlepiej sto osiem,
a może dokładnie tylko tyle, co umierający Platon i Deotyma!
Mam przed sobą własną samosiejkę
nawet i to, co jest w jądrze komórki,
gen ludzkiej godności i chwały.
Mam siejkę siebie,
własnego przekazu,
co zahacza o wieczność,
jestem w niej cały,
w płynach ustrojowych i cytoplazmie neuronów.
Jestem zaczynem kosmicznej ludzkości,
nie marzeń jej, nie,
nie myśli i nie uczuć, nie.
Jestem w samobycie nowej
istoty niewymyślonej,
ziarnem, lotnym nasieniem,
mam przed sobą okruch samobłękitu i samonocy
i już w wizjach kiełkuję wokół,
opadając, obumierając, zmartwychwstając.
To samosiejka wigoru,
co jak samba, taniec żywiołu,
jest ruchem dłoni, rzęs i oczu,
rytmem woli pulsującej w trzewiach
w skondensowanej formie,
w kropli energii ducha.
Nie, nie kropli, tylko zaczynie ruchu,
drgnieniem mechanizmu startowego też nie,
nie rotor to, napęd, sprężyna czy potencjał,
to siejka sama we mnie nabrzmiała ciszą i głosem,
strachem tłumionego ja,
porywana przez wodę i wiatr,
odpadająca w glebę, gdy już czas,
wdeptywana w nią przez niecierpliwych ludzi
i wręcz dzikie zwierzęta.
Jak wykiełkuje i wzejdzie cała z ciała,
to w blasku pioruna zobaczysz, co to za jedna.
Wzejdzie z niej początek mnie,
poza cywilizacją tkanek walczących
człowiek nowy z nilowego zaczynu,
wznoszący się w chmury galaktyk,
zastępując ginącego staroczłowieka
przekazu bezznakowego.
Wśród bydląt urodzony,
w nędzne szmaty przyodziany
wyruszyłeś z zapomnianej mieściny
bez trzosa i zapasowych sandałów,
tylko z laską i w jednej sukni
Ziemię przemierzyłeś.
Idziesz przez wieki i tysiąclecia,
potem zatrzymujesz się
i pozostajesz tak za bramą,
pasterz końca czasów.
Wszystko zatrzymuje się razem z tobą,
wszechświat wstrzymuje oddech
i zamiera przed ścianą,
ale nasze wielbłądy idą dalej
i przechodzą przez ucho igielne.
Widząc je już po drugiej stronie,
zrzucamy swoje bogate stroje,
kapelusze zdobne w pióra ptasie,
zsuwamy buty z krokodylej skóry,
strząsamy płaszcze aksamitne z pleców,
błyszczące kamizelki,
odwijamy słuckie pasy,
zdejmujemy spodnie cekinami haftowane,
odpinamy diademy i obroże z diamentami,
rozpinamy bluzki Armaniego i Diora,
odkładamy torebki Prady i Vuittona,
ściągamy z nadgarstków drogie zegarki,
a z palców pierścienie,
zrywamy z piersi odznaczenia i medale,
ale,
ale,
ale
za późno
niestety
już jest.
Fabryka składuje, a nie produkuje.
Zadajesz sobie pytanie —
czy to jest fabryka?
Mózg gromadzi, a nie wymyśla.
Zadajesz sobie pytanie —
czy to jest mózg?
Refren: pytasz, błądzisz,
pytasz siebie,
najbardziej błądzisz.
Ciemna istota nie jest istotą lub nie jest ciemną.
Zadajesz sobie pytanie —
czy ona jest mną?
Świetlisty punkt nie jest otoczony ciemnością
lub wydaje się, że widzisz go mimo to.
Zadajesz sobie pytanie —
czy jestem przed sobą, czy już za sobą?
Refren: pytasz, błądzisz,
pytasz siebie,
najbardziej błądzisz.
Karty i szklana kula pokazują, że
ludzie ziemscy są bez przyszłości.
Zadajesz sobie pytania —
kim jest Cyganka, co to wszystko znaczy?
Organizacje międzynarodowe i ich przywódcy
wyznaczają cele i wytyczają drogi.
Zadajesz sobie pytania —
co ja tu robię, w tym ich złudnym świecie?
Refren: pytasz, błądzisz,
pytasz ludzi,
najbardziej błądzisz.
W kierunku przejrzystości
przejrzyści, lecz nie do końca,
czołgamy się w sztolniach,
przeciskamy w ciasnych korytarzach grzechu,
na zakrętach życia ochlapywani błotem.
Idziemy, zatrzymując się nad urwiskami kłamstw,
chwiejąc się, potykając przed upiornymi
górskimi rozpadlinami występków.
Ta grań pod nogami to nasza ostatnia szansa,
grań, co przełomem jest epok
kolejnych naszych nieprzejrzystych.
Pełzniemy nią po omacku
jak aniołowie uduchowieni,
jak aniołowie świetliści,
jak ludzie przezroczyści,
lecz jakby nie do końca.
Chwiejąc się, potykając, idziemy
w kierunku przejrzystości,
co jest jak cel walki z samym sobą.
Jest w nas coś, co nie daje się prześwietlić
żadnymi promieniami gamma supernowych
nad horyzontem rozbłyskujących
w gwiazdozbiorze Psa
lub gromadzie Plejad umiejscowionych.
Nawet na planecie dojrzewającej miłością
nie jesteśmy w stanie przeniknąć jednego elementu,
jedynego własnego przełomu nieosiągalnego,
jedynego buntu do końca niepowstrzymanego.
Na kliszy czarnej naszego duchowego życia
nie pozostaje ślad indywidualnego serca,
które zatrzymałoby obraz tortury wspinaczki.
Całą przejrzystość serca przeczołgani do końca
okazać tylko Bogu możemy.
Nie bądź tylko opadającym, umęczonym liściem,
ale idź z radością w park.
Czas nastaje na ciebie nieludzko, samotnie,
jak wiatr jesienny niezbędny,
jak katar sienny nieleczony,
jak deszcz zamętu niezielony,
jak błyski lęku niezszarzałe.
Lecz ty nie bądź tylko opadającym, umęczonym liściem,
zmierz się z łkaniem dnia,
wieczorów bądź tytanem,
brnij w nich w czymkolwiek po pas,
rozgarnij coś jak czas lub pragnień szok,
nabierz pełne wiadro zapomnień słot,
popatrz ostatni raz w te czeluście
wciąż płynnych, niescalonych łez
i zwróć się do świetnej, mroźnej pogody z weselem,
na świat z każdej czerni wyglądaj nudnej,
strzelaj w pustkę krajobrazu
gałęziami wyciągniętych, bezlistnych rąk,
z ćmą kurzawą ku nowemu poleć tak samo
jak z szarańczą upałów
na krańce świata,
aż śmiechu tren zbieleje
i zaperli się od niego wzrok.
Upadły liść zbrata się ze śniegiem,
co odnowi oblicze ziemi.
W świątyniach słońca elit
nie ma żadnego autorytetu prócz wiedzy.
Ludzie sami nie są tu autorytetami,
ludzie są głównie zabójcami idei,
hakerami myśli i podpalaczami bibliotek
w świetle jedynej latarni wiedzy
widać i to dobrze,
że na gruzach transcendencji
spolegliwe kamienie, usłużne piargi,
namiętny piach i zwykły uczuć kurz
nie szokuje już wyniesieniem
do godności, podniosłości, doniosłości
mimik, gestów, języków ciał.
Nic, co ludzkie, nie jest jasne
i już.
To, co ludzkie, nie jest autorytetem
dla dusz.
Nie ma ścianek do wspinania dla serc,
kamienna ścianka piramidy też się przewróciła,
na jej gruzach leżą Ra i Ozyrys
z miękkiego gipsu,
ranne zwierzęta umierają obok
jak żertwy bez potrzeby.
Poćwiartowani ludzie wznoszący ręce
szukają swych głów.
Znajdują tylko martwego sfinksa.
Krew spływa z ołtarzy jak olej z frytek,
kapłani mediów to głównie zabójcy dzieci,
kult Molocha w każdej ich publicznej spowiedzi
wznosi się jak wieczny ogień spalanych marionetek.
Na gruzach ich wyżyn gnijące systemy
rozsiewają woń oczekiwanego końca ludzkości.
Agora, forum, cardo, promenady,
wszystko pełne krwi.
Zburzone Efez, Pergamon, Berlin i Drezno,
zaorane Kartagina i Moskwa,
oborane ich cmentarzyska i trony.
To cel upragniony i efekt
ludzkiego władztwa ministrów i elit.
Dziś najpotężniejszy na Ziemi człowiek
jest zaledwie zabójcą dzieci.
Ołtarze Gehinnom płoną wszędzie
i świecą w noc jak cud z Faros,
wyżyny dzieł ludzkich trzęsą się w posadach,
daleko od zapadłych mórz skaczą pagórki,
figury, posągi, stele same przechodzą przez ogień,
kamienne pociski lecą i płoną jak komety,
kamienne pojazdy zmieniają się w zwierzęta juczne.
Twarze ludzkie nie są autorytetami dla spojrzeń —
one nie są autorytetami nawet
dla zranionych orłów i lękliwych lwów.
Na szczycie piramidy lub góry królów,
w świetle jedynej latarni wiedzy
po zburzeniu gontyny transcendencji
nie stoi już człowiek godny.